Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Oświecenie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Oświecenie. Pokaż wszystkie posty

wtorek, października 26, 2021

O dobrych mężczyznach i dzielnych kobietach

Mam dzisiaj prośbę. Spróbuj na chwilę odrzucić liberalne uprzedzenia który to czytasz i wsłuchaj się, a potem oceń, czy przyznajesz mi rację. Zgoda? To zaczynamy,

1. "Dzielna kobieta"... Czy to, jeśli się naprawdę wsłuchać, nie oznacza "kobieta nieszczęśliwa"? Lub co najmniej "kobieta po ciężkich przejściach"? A teraz słuchaj: "dzielny mężczyzna" - to jednak brzmi całkiem inaczej, prawda? Żołnierz albo ktoś, kto wskoczył i uratował, albo zatkał ręką dziurę w tamie. Niby to samo mogłaby zrobić i kobieta, nie przeczę, ale konotacja jest tu nieco różna, zgodzisz się? (Napieska, do ciebie też mówię!) Oczywiście nie twierdzę, że kobiety nie popełniają bohaterskich czynów i nie mogą być autentycznie "dzielne" - weźmy Florę MacDonald czy tę dwórkę, co wsadziła rękę w drzwi, kiedy przyszli mordować Jakuba I (szkockiego). Mówię o pierwszym skojarzeniu!

2. "Dobra kobieta" to coś jednoznacznie fajnego, a teraz, ale naprawdę się wsłuchaj: "Dobry mężczyzna"... Jednak pamiętaj, że mówimy o moralności, a nie o tym, czy się do czegoś konkretnego nadaje. Wtedy - czy to nie jest także, automatycznie, ktoś, trochę przynajmniej (jak to mówią) "pozbawiony nabiału"? Albo jakiś, z całym szacunkiem, Św. Franciszek. Który może nawet swoją osobowością imponować, ale jednak to święty, zakonnik, a gdyby był kobietą, to jeszcze o co najmniej 15% byłoby słodziej, prawda? 

(Nawiasem, podobnie sprawa się miała ze staropolskim "poczciwy". Początkowo oznaczało to "dobry" w sensie "fajny", "w porządku", "super", "taki jak trzeba" itd., ale z czasem zaczęło oznaczaś kogoś o niewielkim rozumku, popychadło bez woli, i to mamy przecież do dziś. Zaś słowa "poczciwa kobieta" wywoluje od razu obraz czułej babci głaskającej po główce, bez żadnych negatywnych skojarzeń.)

3. "Ładna kobieta" to radość dla oka w ogóle cudo, zaś "ładny mężczyzna" to raczej obelga lub lekceważenie, zgoda?

4. "Przystojna kobieta" to od razu nasuwa na myśl kobietę proporcjonalną, ale wyraźnie męską i na pewno nie "ładną". (Osobiście absolutnie nic przeciw takim nie mam - kobiety fizycznie "męskie" całkiem mi się podobają, o ile tylko czują się naprawdę kobietami i odpowiednio zachowują, w odróżnieniu od niemęskich facetów, którzy mnie odstręczają.)

5. To samo można, choć to już, zgoda, trochę prostackie (daruj!) sprawdzić z "seksowna kobieta" i "seksowny mężczyzna". Jeśli się bardzo nie mylę, to to pierwsze ewokuje wizję kobiety, która może być lub nie być ładna, ale wywołuje u faceta pewne odruchy, pragnienia, a co najmniej ich przeczucie. To drugie widzi mi się albo czymś, co lekko podpite baby w knajpie mówią o facetach, albo po prostu mały gigolo, śliczny gigolo. Zgoda?

I teraz się zapytowywujemy - co z powyższego wynika? Standardowa odpowiedź będzie, że to największe głupoty, jakie się w tym miejscu pojawiły od długiego czasu, a przecież tyle już... Itd. Krótko mówiąc "prymitywne seksistowskie uprzedzenia" i całkiem nieuprawnione wnioski.

Jednak z przekonaniem twierdzę, iż to będzie odpowiedź nie z głębi serca i na podstawie nieuprzedzonych odczuć, tylko właśnie ukształtowana i wymuszona przez te ostatnie 200 lat Liberalizmu, Oświecenia, LGBT, "Równouprawnienia" i czego tam jeszcze. Edmund Burke mówi coś o uprzedzeniach - całkiem innego od tego, co się na ten temat bez przerwy słyszy - i to wcale nie jest głupie (a stosuje się także ładnie np. do 5G i "rasizmu" piłkarskich kibiców!)

Jeśli więc, który to czytasz (doceniam!) chcesz mi zrobić przyjemność, to wykonaj powyższe ćwiczenie, potem spróbuj na chwilę zaakceptować myśl, że te "uprzedzenia" to mogą być właśnie normalne, zdrowe reakcje sprzed LGBT i "równouprawnienia", natomiast walka z nimi to robienie za durnego leminga i mięso armatnie... Wiemy już kogo, tak? Moja teza jest tut taka, że te "uprzedzenia" mają w sobie o wiele więcej prawdy i sensu, niż te "światłe", czy jak je określić, przekonania, które daliśmy już sobie za pomocą wszechobecnej propagandy wszczepić i uważamy je za absolutnie normalne, a nawet jedyne sensowne.

Dla Tygrysizmu Stosowanego istnieją dwie postawy i wynikające z tego dwa rodzaje ludzi. Jedni mówią: "Kobieta i mężczyzna różnią się tylko jedną malutką rzeczą". Tych nazywamy Lewizną. Drudzy mówią: "Kobieta i mężczyzna różnią się o wiele bardziej, niż się w nam dzisiaj w tym leberalnym świecie wydaje." (Różnią się nawet w znacznej mierze swoją optymalną etyką, że tak to określę, o czym już nikt wam dzsisiaj, ludzie, nie powie! Nam dzisiaj może się wydawać szokującą tezą, ale jeszcze 50 lat temu byłoby trywialnością. Ci co się nie różnią, to Metroseksuale i/lub Bezpitule - nie mężczyźni i kobiety.)

No to jeszcze pozdrowię mojego Jedynego Czytelnika i znikam.

triarius
 
P.S. Pan T. zna szwedzki - a ty? Ale nie płacz - po prostu KLIKNIJ!

sobota, stycznia 09, 2021

Nie płaczcie po Ameryce!

The Bloody Benders
Jeden z zasadniczych punktów spornych pomiędzy mną i światem... (Jedni to nazywają "epistologicznym uprzywilejowaniem", inni "schizofrenią bezobjawową", a nierzadko są to ci sami, tylko "przed" i "po".) No więc jeden taki istotny punkt to taki, że wszyscy zdają się uważać, iż ten (excusez le mot) syf, co go mamy, to jakieś residuum po CCCP, "które wprawdzie upadło, ale...", ja natomiast np. sądzę, że "rosyjski komunizm 1917-1989" to w sumie odwieczna przesłodka Rosja, plus elektryka, telefony, samoloty, zachodnia pomoc itd. Zaś...

W ogóle to nieprzesadnie lubię rozmowy o "komuniźmie" - dla mnie o wiele lepsza nazwa na co, co teraz wykańcza zachodnią cywilizację, to "bolszewizm". Dlaczego? A dlatego, moi rostomili, że "komunizm" to mimo wszystko pewna para-religijna, bo już nawet nie tylko historiozoficzna, idea - oczywiście że chora i obrzydliwa - ale jednak idea. Nie ma w niej explicite miejsca na hunwejbinizm, Pawkę Morozowa i spaskudzanie dosłownie wszystkiego, traktowane jako akt wiary. Nie - wszystko w tym słodkie do porzygania!

Młody Marks w tych swoich komuszych mądrościach bredził, ale bredził o robotnikach studiujących łacinę i temuż podobnież. Jak dojrzał, zaczął bredzić o "przezwyciężeniu alienacji", czyli że pozbawione indywidualnej jaźni prole mają kwiczeć ze szczęścia, tyle że wszyscy zainteresowani już wiedzieli, że z tym szczęściem to bzdury, propaganda, mruganie oczkiem... I mieli to w dupie. Tak czy tak, ten "prawdziwy komunizm" praktycznie wszyscy, nawet najgorsze lewackie mendy, od dawna mają w dupie, marząc raczej o "wyszczepionym" (!) prolu oglądającym skoki narciarskie w swoim malutkim pokoiku bez okna, z podpaską na gębie i z głęboką wiarą, iż żyje w Raju.

Hunwejbin jednak jest samą podstawą tego, co naprawdę teraz mamy, i trzeba go w każdej trzeźwej analizie uwzględnić. (Trump już się został Saddamem Husainem, jak przed chwilą usłyszałem, chyba chcą przywrócić publiczne, a w każdym razie do oglądania w telewizjach, egzekucje!)

Jak nie lubię Rosji - tej białej, tej czerwonej, tego co teraz... (Choć niektóre rzeczy muszę docenić.)... Nie jestem więc obiektywny. I nie jestem też przekonany, że naprawdę to Marks i "komunizm" zrobił tam aż tak wiele złego, nie zaś Matuszka Rassija na turbodopalaczu w postaci drutów elektrycznych itd. (Co Rassija stręczyła Zachodowi to całkiem inna sprawa. W sumie popychała go zresztą tam, gdzie sam chciał iść.)

Nie tylko "komunizm" zresztą, ale także "bolszewizm" w pierwotnym i najwęższym sensie, powstał w sumie na Zachodzie. (Choć stworzyli go ruscy emigranci, fakt, wielu z pewnej konkretnej mniejszości. która nie tylko w Rosji...)  No i na Zachodzie odnosi bolszewizm właśnie swe ogromne, jakże obrzyliwe, sukcesy!

Wielu niegłupich ludzi pisało już dziesiątki lat temu, że najgorsze combo to połączenie komunistycznej biurokracji z duchem burżuazji - że najgorszy komunizm jest w NRD, ale zupełny koszmar będzie ew. we Francji (Francuz de Marenche to nawet pisał, na ile pamiętam, chyba jest i po polsku). Dla mnie to ma sens, jednak niewykluczone, iż dałoby się znaleźć jeszcze bardziej wybuchową kombinację, gwarantującą Raj Na Ziemi, o jakim żaden Orwell w najgorszym nocnym koszmarze nie śnił. 

We Wielkiej (niegdyś) Brytanii, jak mi donosi znajoma, na płotach wiszą od niedawna ogromne plakaty instruujące jak donieść na sąsiada. To już jest to, moi ludkowie! Do tego różne przecudne historie związane z "kowidem" i "maseczkami. o których się czyta w sieci. Jedna baba, w maseczce, dtugiej babie, chwilowo bez... Nieźle, nieźle, ale czy nie da się lepiej?

Na razie ustaliliśmy, że te sukcesy "komunizmu", co je widzimy, to naturalny rozwój, czy raczej naturalny upadek i rozkład, tej naszej cywilizacji. Może dałoby się to przyhamować, ale nie ma komu. No i teraz spójrzmy na tę tak ukochaną od Polaków Amerykę,,, US of A znaczy. Cóż to właściwie jest? Doceniam tam całkiem sporo, bo w końcu na tle np. martwej od stu lat "Europy", czy ruskiego koszmaru, to jeszcze jakoś żyje i trochę się stara. Jazz, blues, country, podręczniczek bluesowej harmonijki gościa, który dla reklamy zmienił nazwisko na "David Harp"... 

Oczywiście Ardrey! Jednak Amerykę widzę coraz bardziej jako takie szczypce: z jednej strony nienawidzące życia i kochający utopie, kazuistykę i talmudyczne rozszczepianie włosów mędrki, czyli Oświecenie ze wszystkimi standardowymi dodatkami - z drugiej The Bloody Benders. O której to rodzince naprawdę warto sobie poczytać, bo choćby na Wikipedii są rzeczy przecudne und fascynujące! (Ach, gdyby się Panu T. chciało pisać powieści!)

Szczęki owych szczypiec zbliżają się do siebie od samego początku, a w ostatnich latach cholernie przyspieszyły. Wszystko zaś, co w Ameryce wartościowe i sensowne, mieści się między owymi obiema złowieszczymi szczękami. Mniej i mniej wygodnie się mieści, coraz mu ciaśniej i coraz dziwniejsze pozy musi w tym upiornym "Twisterze" przybierać.

Zresztą szczęki owe nie są od siebie aż tak różne! Czyż córeczka państwa B., w przerwach pomiędzy dożynaniem wraz z mamą, potraktowanych przez tatkę lub brata od tyłu młotkiem gości, nie wygłasza dla okolicznej ludności teozoficznych pogadanek? Głosząc między innymi, że (excusez le mot) pieprzenie się z własnym bratem jest cudne. Co by na ten temat ew. nie zgadywać, skoro nie ma człek tego typu doświadczeń, był to bez wątpienia wtedy pogląd rewolucyjny, i nawet jakby zbliżony do tego, co zewsząd słyszy się dzisiaj. Trudno mi ocenić ile w tym jej poglądzie racji, ale jestem dziwnie pewien, że gdyby panienka czuła się śladowo mniej hetero, z równym przekonaniem głosiłaby ewangelię LGBT.

Tak więc coś się kończy (o ile nie...), będzie naprawdę koszmarnie, i to nie tylko w US of A. Zresztą mamy przecież w tenkraju przedsmak, a już i to można zasadnie nazwać okupacją! Jednak szło to w tym kierunku od stuleci i właściwie nie bardzo się jest czemu dziwić. Jeśli oczywiście nie głupocie, spedaleniu, tchórzostwu i innym mało wzniosłym cechom tzw. "prawicy", która tak od rzemyczka do koniczka... Od "równouprawnienia" do totalnego triumfu Bolszewizmu...

Tak to widzę!

triarius

P.S. A Ardrey ostrzegał!

niedziela, lipca 28, 2019

Mimo wszystko poblogaskujmyż...

Mam nadzieję, że nikt z obecny mnie nie podejrzewa o to, iż ten poprzedni wpis miał jakieś marketingowe cele. Czyli po prostu zwiększenie ilości odwiedzających tego, niszowego z samego założenia, blogasa. Nie, pisanie mnie nie cieszy, na żadną karierę już od dawna nie liczę - nawet na karierę niszowego blogera - po prostu sporo myślę, a przez tych kilkanaście lat pisania tutaj (plus nieco pisania gdzie indziej, także wcześniej) wyrobiłem sobie takie odruchy, że co pewien czas coś z siebie ętelektualnie wypluję.

Poza tym bywają tu ludzie tacy jak Tow. Mąka, bywał (co się z nim, cholera, stało?!) Amalryk, bywa Mustrum... I trochę innych, z którymi także cieszy mnie wymiana myśli, im bardziej interaktywna, tym lepiej. Anonim na przykład, mój najulubieśszy chyba ulubieniec. Co do poprzedniego wpisu, to z ręką na sercu powtarzam: mam b. poważne podejrzenia, że moja matka została po prostu ZAMORDOWANA pod pozorem "pomocy medycznej"! Wiem, że tego się nie da teraz udowodnić - taki np. Pavulon nie jest wykrywalny w organiźmie już w kilka godzin po wstrzyknięciu, ona miała 89 lat i zasłabła na upale, ale sprawa mi śmierdzi pod niebiosa i nie da się tego po prostu ignorować.

Jednak miałbym akurat parę drobiazgów do napisania, więc je napiszę.

* * *

Damski boks Patrzyłem gdzie będzie znakomity moim skromnym, ardreyiczny reportaż o orkach hodowanych w liberalnych oceanariach, od czasu do czasu atakujących ludzi, i nawet trudno im się dziwić, a potem prawnicy i cała reszta... Nazywa się to po naszemu "Czarna ryba", a w oryginale to samo po angielsku. Naprawdę warto!

No i patrzę ci ja, a tam na tym samym programie leci film z ach, jakże prawicowym und konserwatywnym Clintem Eastwoodem. Jakaś baba okłada worek treningowy, więc się zainteresowałem, a nawet nieco zaniepokoiłem... No i oczywiście, jak to ja, miałem rację! Wcisnąłem odpowiedni klawisz, przeczytałem zajawkę i co widzę? Film jest o dziewczynie pragnącej zostać... bokserką... Bosze! Clint zaś, ten "nasz prawicowy", gra jej oćca, który w tym - oczywiście! - jej pomaga.

Ludzie, nie wiem, czy komukolwiek jeszcze naprawdę zależy na odkręcaniu tego bolszewickiego syfa, który nam leberalizm funduje, ale jeśli ktoś taki istnieje, to powinien w końcu zrozumieć, że na amerykańską "prawicę" możemy położyć przysłowiową lagę - z tego nigdy nic dobrego nie będzie! Oczywiście mieliśmy Ardreya i paru takich, czegoś tam "konserwatywnego" można się doszukać w Country czy innym Bluegrassie... Ale Ardrey przecież wyszedł nie z żadnej (amerykańskiej) "prawicy", tylko z lewicy właśnie, i b. wątpię, czy kiedykolwiek o sobie zdążył, jako o "prawicy" pomyśleć.

US of A to od początku do końca OŚWIECENIE - tam nawet nie ma tych feudalnych tradycji, które są gdzieś tam jeszcze śladowo dostrzegalne w Europie. Oświecenie, czyli sam kręgosłup i sedno lewicowości. Nie żeby wszystko tam było beznadziejne, ale tego jest już o dwieście lat zbyt wiele i masa rzeczy koszmarnych. Koszmarnych złudzeń, koszmarnych kłamstw, koszmarnego samo-się-oszukiwania...

Bokserka, my foot! A film zapewne chodzi jako "hiper-prawicowy", no bo ten Eastwood przecież! Nie ludzie, tutaj nie da się tak leciutko po powierzchni, puder i trochę szminki, tutaj golarką do... wiadomo czego... I git! Jeśli kobiety, czy inne tam... Żeby już nie wchodzić w fachowe terminologie... Będą boksować, a my będziemy o tym oglądać filmy i się tym podniecać, to sorry, ale tej obecnej homo-liberalnej rewolucji z nieuchronnym upadkiem i waszymi ew. wnukami biegającymi bez jaj po haremach nie da się po prostu zatrzymać!

Żadne tam, oślizgłe do bólu, geszefciarskie Trumpy nic tu nie zmienią, bo oni są z tego samego w sumie korzenia. Tak - mogą to i owo zrobić lepiej, a nawet całkiem dobrze, bo po prostu nie do końca należą do tamtego paskudnego establiszmętu, tej oligarchii, która Ameryką (w sensie US of A) od zawsze przecież rządzi. Ale żaden zbawca to nie jest, a tyle, ile on ma w sobie z niezbyt uczciwego wioskowego głupka, to daj Boże zdrowie! Że jego konkurencja jest równie paskudna, albo i gorsza? Zgoda, ale co z tego wynika? Że mamy się podniecać filmami o dziewczynach marzących o karierze "bokserki"?! Lepiej od razu załóżcie tęczowy kwef i idźcie się przypodobać Biedroniom tego świata!

Obawiam się, Dobrzy Ludzie, że fałszywa "prawica" jest gorsza, niż żadna. No a niestety babski boks jest tak "prawicowy", jak Biedroń w łóżku z tym tam Grodzkiem, więc kogo tu chcecie...? Gdyby miała być naprawdę prawica, to "równouprawnienie" trzeba by całkiem po prostu co najmniej od samego gruntu PRZEDYSKUTOWAĆ, bez żadnych zahamowań czy kompleksów, a nie żeby traktować to osiągnięcie LGBT sprzed... Niech będzie - stu lat... Jako coś oczywistego! Bo dokładnie tak samo będzie kiedyś, i to nie za żadne sto lat, Moje Słodkie Ludki, z tym dzisiejszym "prawdziwym" LGBT. I nie tylko z tym. Dixi!

* * *

Gdybym miał komuś b. pojętnemu jak najkrócej wytłumaczyć o co toczy się walka... (Jaka znowu "walka"?! Leją nas jak chcą, a my błagamy o więcej!)... No dobra, co się dzieje... I na czym w sumie polega akcja tej totalitarnej lewizny, która tak nas skutecznie uszczęśliwia... I nie mówię o wulgarnych hunwejbinach, czy naćpanych (sojowym latté) lemingach... To bym rzekł, że (wśród intelektualnej warstwy przywódczej tego wszystkiego) chodzi o totalną wrogość wobec wszelkiej biologii. Serio! Nawet ewolucja była cacy, kiedy rozwalała religię, ale to się skończyło, przeciwnik martwy jak dodo, więc teraz sprawa prosta i czysta.

Płeć, instynkty (np. terytorialny)... Wszystko to po prostu dla rasowego lewaka anatema - człowiek musi być pustą tabliczką, wpływy nań wyłącznie kulturowe i z właściwych źródeł... Jest tego o wiele więcej, bo za Szkołą Frankfurcką... Której wyznawcy to w moich oczach więksi ZBRODNIARZE PRZECIW LUDZKOŚCI, od wszelkich Polpotów i Hitlerów, bo oni niszczą nasz ludzki GATUNEK jako całość, na jego miejsce obiecując sobie stworzyć coś nowego, lepszego.... W co ja ani nie muszę wierzyć, to raz, a dwa, całkiem mi to nie musi odpowiadać, a już szczególnie pod takim kierownictwem.

No dobra, na razie sobie popisałem że aż, miało jeszcze być o Murzynach, muzyce Country i Kulturach/Cywilizacjach (w sensie szpęglerycznym, dla profanów po prostu "cywilizacjach"), jak najbardziej na temat tej właśnie lewackiej nienawiści do ludzkiej natury i wszelkiej w ogóle biologii... Ale to już ew. innym razem. Tylko muszę dożyć (trochę żartuję, ale ze stalowym błyskiem w oku), a wy Ludkowie musielibyście tu jakąś interaktywność... Jak tam sami sobie chcecie!

triarius

P.S. 1 "Interaktywność", a nie po naszemu "ęteraktywność", bo zaraz po tamtej super-poważnej sprawie nie chcę wprowadzać tu naszych typowych figlasów, żeby nie stwarzać fałszywego wrażenia, że to wszystko nie na serio.

P.S. 2 Może ktoś się dziwi, że piszę "matka", a nie "mama", i to z małej litery. Z mamą w ostatnich dwudziestu latach byłem w fantastycznych stosunkach, wcześniej bywało różnie, ale i tak sporo jej zawdzięczam, i to była b. przyzwoita w sumie kobieta... Po prostu nie lubię łatwych efektów, samograjów, szmiry...

Polegających np. właśnie na pisaniu różnych rzeczy, żeby im dodać wzniosłości i wagi, z dużej litery. I to ma niby załatwić sprawę. U mnie "Bóg" i pochodne (choć w sumie nie wierzę) i "Ojczyzna" - starczy! Fakt, używam dużo wielkich litera, ale w całkiem innych celach, nie dla ckliwych efektów typu: "napisał Mama - ach, jak on ją musiał kochać!" Jeśli to kogoś razi, a może, zgoda, to przepraszam, ale tak to widzę.

P.S. 3 Ktoś sobie wyobraża, co by się działo, gdyby ktokolwiek próbował wyewolułować z tej obecnej "nową, lepszą np. pandę", a ta obecna miałaby oczywiście wymrzeć bezpotomnie? No a co innego czyni dzisiejsze lewactwo z akolitami Szkoły Frankfurckiej na czele, tyle że z ludźmi?

sobota, sierpnia 25, 2018

Bonmot kontorsjonistyczny

Bóg mi świadkiem, że mam dość anarchiczne usposobienie, z pewnością w znacznej mierze skutkiem wzrastania w słodkiej PRL, choć nie tylko to, i idea wolności osobistej jest mi bardzo bliska. Co powiedziawszy, stwierdzam jednak, iż ponad dwustuletnie doświadczenie, a szczególnie doświadczenie całkiem ostatnich dekad, w których to Historia niestety (z punktu widzenia Zachodu, nie powiem "zachodnich wartości", bo to jest już zakłamane i zawłaszczone, więc moglibyśmy się nie zrozumieć) przyspieszyła, że...

"Wolność" wywalczona dla nas wszystkich (ach!) i dla naszych ew. potomków przez  Oświecenie i Liberalizm - czyli obranie (jak cebuli) człowieka z wszelkich "przesądów" (z religią oczywiście na czele, ale ostatnio nawet i płeć stała się "przesądem"), społecznych konwencji, i, oficjalnie przynajmniej, większości ograniczeń i zakazów (poza oczywiście zakazem przeszkadzania Waadzy w uszczęśliwianiu siebie i innych) - to dokładnie takie coś, jak pozbawienie kogoś kręgosłupa, aby mógł się swobodniej i radośniej wyginać. Skutki psychiczne i życiowe w znacznej mierze podobne, choć jedno oczywiście społeczno-mentalne, a drugie byłoby namacalnie fizyczne.

Wbrew pozorom, moje drogie ludzie, to nie jest tylko taki sobie figlarno-propagandowy koncept - nie, to jest całkiem głęboka myśl i nad tym warto się trochę pozastanawiać. Ta analogia sporo wyjaśnia, choć to tylko przecież analogia. (Ale Spenglera się czytało, prawda? Mądre analogie wcale nie są takie złe.)

triarius

poniedziałek, kwietnia 16, 2018

Skoro tak was to kręci...

... ludkowie moi rostomili, to pogadajmy sobie jeszcze o tym całym "dostępie". Miałbym, tuszę, ważniejsze i ciekawsze tematy do poruszenia, nabrzmiałe, Deo volente, literacką soczystością, ale nie jestem Ziemkiewicz, żeby pisać za darmo. (To był dowcip, i nie byle jaki!)

powszechny dostęp do broni palnej
Zacznijmy jednak, mimo wszystko, literacko, a konkretnie od... Sami zobaczycie. Otóż pewien niegłupi, a także prawicowy, w tym specyficznym amerykańskim sensie, człek, rzekł był raz niegłupio, że: "Każdy skomplikowany problem ma jedno proste rozwiązanie. I rzecz w tym, że owo rozwiązanie jest zawsze i bez wyjątku złe".

Pomyślcie chwilę nad tym stwierdzeniem! Teoretycznie (bo nie mam, niestety wielkich w tym względzie nadziei, za dużo widziałem) mogło by was to skłonić do weryfikacji różnych przekonań, które tak się już z wami zrosły, że nie potraficie sobie nawet wyobrazić, że mogłyby nie być prawdziwe. Oraz, że ktoś mógłby je podważać i nie być przy tym, nie być z tego właśnie powodu, kompletną lewacką zlewaczoną lewizną.

Jakie to poglądy? - pytacie. Rzucę paroma przykładami, pierwszymi z brzegu. Na przykład "wolny rynek". Albo "co tylko robił prlowski komuch, zrobimy odwrotnie i to gwarantuje, że będzie przecudnie". Dzięki temu ostatniemu przekonaniu, mocno zresztą popartemu tym pierwszym, staliśmy się po "upadku komuny" takim właśnie bantustanem, i do tego o wiele, wiele uboższym, niż to było konieczne.

Jeśli ktoś wam, ludkowie, stręczy jakieś proste, szybkie i oczywiście niezawodne rozwiązanie wszystkich problemów społecznych po wieki wieków, z problemem ludzkiego cierpienia na czele, którego jakoś dotąd nikomu się nie udało przezwyciężyć, choć problem ten atakowano od wszelkich możliwych stron, nie szczędząc ofiar i nakładów, to albo (excusez le mot) ruski agent lub inna tego rodzaju menda, albo zwykły idiota. (Ta ostatnia możliwość jest dość nikła w przypadku istot, którym się udało zrobić większą, lub choćby dłuższą, karierę, niż Rysiowi Petru.)

I tak samo jest z "powszechnym dostępem". Które ma być kolejnym rozwiązaniem wszystkich problemów ludzi żyjących na tym łez padole, choć przecie spoozieramy już łakomie i na odległe galaktyki. Po prawdzie to b. mgliście się nam wyjaśnia, jak by to miało działąć, ponieważ w istocie nikt nie wie, lub wie i nie chce głośno powiedzieć, do czego te pistoleciki miałyby KONKRETNIE służyć. W punktach bym prosił, jedna kartka A4 całkiem wystarcza, ale KONKRETNIE!

Jednak (i tu cudnie wracamy do tej fuzji wiszącej na ścianie w pierwszym akcie, prawdziwa wielka literatura, ach!) mamy przecież ów miażdżący argument, że w prlu broni palnej w rękach "obywateli" było b. (ponoć) niewiele, więc teraz na przekór, musi jej być jak najwięcej. Po co jednak komuch pragnął, by "obywatele" nie mieli w rękach (nie mówimy o ubekach i partyjnych bonzach) broni? Bo broń zabezpiecza przed nawróceniem się na "materializm dialektyczny i historyczny"? Bo posiadanie pistolecika w połową magazynka naboi w szafce przy łóżku sprawi, że polityczne dowcipy będzie się opowiadać bez trwożliwego rozglądania się, czy nikt niepowołany nie słucha?

Nie - po prostu dlatego, że komuch był zły i głupi, więc trza robić wszystko odwrotnie, niż to robili władcy prlu, i wtedy będzie cudnie. (Tak cudnie, jak to widzimy dokoła.) Jednak ja twierdzę, że komuch nie bał się tej broni z powyższych względów, tylko dlatego, że chciał mieć spokój i porządek.

Spokój i porządek - powtórzcie sobie i wsmakujcie się w te słowa! Oczywiście komuch był paskudny, mało kto go tak nie znosił, jak wasz oddany, ten porządek był mu w znacznej mierze potrzebny do czynienia różnych brzydkich rzeczy, ale nie wyłącznie brzydkich, bo coś tam, z konieczności, musiał czasem zrobić i na plus (tylko leberały zdają się nie musieć, ze wszystkich dotychczasowych wzgl. stabilnych ustrojów).

Przeciwieństwem porządku jest... No, co? Brawo Napieska! Przeciwieństwem porządku w społeczeństwie jest: burdel i anarchia. (Nawiasem, to dla równouprawnienia i tego tam typu parytetów zamiast Mądrasińskiego będziemy czasem mieć b. ładniutką młodą kobietkę, w dodatku pochodzącą z naprawdę dobrej rodziny hrabiów Napieskich z Napiesia. Mam nadzieję, że to nikogo nie urazi.)

Burdel i anarchia - tego właśnie chcemy w tym naszym (oby kiedyś) wyzwolonym od komuny i lewizny państwie? A może samo mówienie o "państwie" jest paskudne i "nieprawicowe"?! Przecież ci, którzy (z tego co wiem) nagłośniej i najdłużej wołają o "powszechny dostęp", państwa z samej istoty NIENAWIDZĄ i stręczą nam (nam jak nam, ale gimnazjalistom na pewno) różne tam "libertarianizmy", nie będące w istocie niczym innym, niż pradawnym skrajnie lewicowym ANARCHIZMEM, tyle że w wersji tchórzliwie "konserwatywnej".

Na amerykańskim rynku (hłe hłe, "rynek"!) mogę to jeszcze, te striemlienia znaczy, jakoś tam zrozumieć, bo US of A to czysta emanacja Oświecenia, czyli "władzy ludu", "powszechnej wolności", "równości każdego z każdym" itp., a w realu - jak to dziwnie często z liberalizmem (tradycyjna nazwa "socjalradykalizm") bywa - się to wykoleiło i mamy tam niemal czystą, a za to dość bezczelną, OLIGARCHIĘ Z PLUTOKRACJĄ, z którą faktycznie coraz ostrzej walczy prawniczo-urzędnicza mafia, ale tak czy tak prosty człowiek, jeśli nie jest wielbicielem CNNu i Clintonowej, to co on może? Chyba tylko wziąć flintę na plecy i zaszyć się w jakichś niedostępnych lasach.

Tutaj jednak? A skoro już o lasach mowa, to co ma wynikać z mapek ukazujących w dramatycznych barwach takie wołające o pomstę do nieba dzieła Szatana jak np. różnica w nasyceniu bronią palną w tenkraju i w Finlandii? Gdzie niemal każdy mieszka w gęstym lesie i poluje, a na co, że spytam, my mielibyśmy tutaj, w tenkraju, polować? (Nie pytałem "na kogo"! Proszę mnie rano bez sensu nie budzić!)

* * *

No dobra, na razie tyle. Reszta, jeśli nadal będziecie się tym tematem (i moim, pochlebiam sobie, bo inaczej się nie da, pisarstwem) podniecać, ęteraktywnie.

triarius

P.S. Swoją drogą to osły jesteście, żeście nic sensownego nie wymyślil na temat tej tektury! Kończę konkurs i wyjaśniam... Kiedy, po wielu kolejnych wywalaniach dyplomatów, tysiące tych istot zamieszkaja w tekturowych pudłach, a w cieplejszych porach roku, w cieplejszych klimatach, będą spały na tekturze w parkach - to jak to wpłynie na rynkową cenę tektury, że spytam? Coryllusa się widzę nie czytało, ale co gorzej moja tutaj nauka tygrysicznego myślenia okazałą się orką na ugorze. Smucicie mnie, ale też nie będziecie się mogli przed ukochanymi pochwalić żółtymi pasami Tygrysizmu Stosowanego. Tylko tak dalej!

poniedziałek, lutego 05, 2018

Od tego się powinno zacząć NASZE WŁASNE Oświecenie...

Znałem Luigiego Rossi, nadwornego kompozytora Anny Austriaczki, żony Ludwika XIII, tych od Muszkieterów, lubiłem parę jego pomniejszych kawałków, ale nie myślałem, że to w większej ilości może być aż tak skurwysyńsko dobre. (Zresztą do szpiku kości szkoła Monteverdiego.) Na tym etapie historii, tak na oko, skończyło się to, co było naprawdę piękne i płodne w zachodniej cywilizacji (Faustycznej K/C dla Tygrysistów). Niby do Oświecenia mieli jeszcze trochę, ale Ludwik XIV to także żaden tygrysiczny faworyt.

Dalej powinniśmy więc to sami pociągnąć, z tego całego ichniego Oświecenia wybierając tylko to, co nam naprawdę pasuje. (Zgodnie z zaleceniem Dávili, o czym sami już powinniście wiedzieć.) Niewątpliwie trochę przesadzam i poetycko wyolbrzymiam z tym niemal-całkowitym odrzuceniem ostatnich czterystu lat, ale taka właśnie, moim skromnym, powinna być nasza naczelna idea - bierzemy tylko to co dobre, a masa dobra przecież nie jest, co by prolom nie stręczyły Światłe Autorytety.

Posłuchajcie sobie tego w wolnej chwili - ale nie przymuszając się, bo to szkodzi na percepcję z aprecjacją... Naprawdę warto!


triarius

środa, czerwca 01, 2016

O liczeniu do czterech, szortach i naturze ludzkiej (2)

No dobra... Co wynika z tego, że niektóre źwierzęta potrafią liczyć lepiej od niektórych ludzi? (I nie mówimy o upośledzonych na umyśle idiotach, tylko o szczęściarzach nie znających druczków do wypełniania i innych liberalnych wynalazków.) Co wynika z tego, że w pewnych sferach psychiki i, well... umysłowości, wyraźnie się ze źwierzętami zazębiamy?

Tak przy okazji, to ja wiem, że nie powiedziałem na czym polega to liczenie u pawianów, jak się przejawia, ale możecie sobie tego poszukać w tych fragmentach Ardreya, które ja tu dla was pracowicie przetłumaczyłem. Konkretnie w tym spolszczonym fragmencie "African Genesis" to jest, czyli na nasze "Afrykański początek". No ale co z tego wynika, pytacie?

To jest tak, że wy sobie ludzie - jak prawie wszyscy dzisiaj, od Oświecenia, kiedy ono do was dotarło i was przeniknęło na wylot - wyobrażacie, że człowiek to jest racjonalny umysł doczepiony do niemal nieożywionego KLUMPA (szwedzkie słowo, ale b. adekwatnie brzmiące, a oznaczające bezkształtną bryłę). Dla wierzących jest jeszcze "Boża iskra", ale w codziennym, świeckim życiu nie ma ona najmniejszego w sumie znaczenia.

Ten umysł (wiecie to już z lekcji biologii, brawo!) siedzi w korze mózgowej, która u ludzi jest ogromna, a u źwierząt niemal nie istnieje, w związku z czym o wiele bardziej, niż z powodu tej "Bożej iskry", o której co chwilę i tak każdy zapomina, bo takie jest życie, różnimy się diametralnie od naszych braci mniejszych.

I ta kora, ten rzekomo hiper-racjonalny umysł, jest dziwnie podatna na propagandy, na urabianie przez różne tam media i moralne (tfu!) autorytety, podczas gdy KLUMP odpowiada wyłącznie za żarcie, chodzenie do kibla, no i ew. jakieś tam nieudolne rozmnażanie i podrygiwanie w rytmie dysko. Tak? Nawet jeśli się z powyższym formalnie nie zgadzacie, to sorry, ale w sumie tak to właśnie w praktyce widzicie, bo to jest dziś norma i "sama prawda, bez żadnych tam przesądów czy ideologii".

Tak wam powiedziano, tysiące razy, i teraz dla was jest to Ewangelia, albo lepiej. Ardreye zaś, mówiące coś przeciwnego, mianowicie (obok wielu innych rzeczy), iż człowień to też źwierzę, choć oczywiście specjalne... Nawet bardziej specjalne, dziwne i wyjątkowe, mocno różne od pawiana czy kruka... I w sumie funkcjonalnie drapieżnik... Są dziś zamilczane i wyklęte. (Znaczy klęliby na niego i zakazywali, gdyby tak zgrabnie nie udało im się go przemilczeć. Mówimy teraz o Robercie Ardreyu, bo nieco pokrętne to się nam tu zrobiło i ktoś mógłby się zgubić.)

No i my - ja tu i Ardrey - mówimy, że, wbrew temu, co się nam wmawia, wbrew temu, jak się przy naszej naturze (która w ogóle w oczach JaśnieOświeconych praktycznie nie istnieje, bo jesteśmy tabula rasa i tylko czekamy na ukształtowanie dłonią Środy i Michnika, którzy z amorficznych KLUMPÓW łaskawie próbują ulepić wreszcie coś na kształt ludzi) majstruje, że wcale nie!

Jesteśmy także źwierzęta, mamy swoją naturę, nawet drapieżną (co oznacza także większą inteligencję, ciekawość świata i skłonność do zabaw kłębuszkami wełny, niczym rozkoszne kocięta). I jak większość drapieżników, jeśli nie po prostu wszystkie, mamy instynkt terytorialny, więc wtrynianie nam tu różnych szemranych "uchodźców" gwałci nas i głaszcze pod włos...

Mamy też poczucie hierarchii, wrodzone, więc zera w postaci Tusków i Merkeli mogą ew. być akceptowane jako przywódcy stada wśród ludów zdegenerowanych i mających już swe życie za sobą, jak powiedzmy dzisiejsi Niemcy, ale to wszystko!

Najwyższy czas, żebyśmy przestali sami o sobie, i o swoich bliźnich, z dziećmi i kobietami na czele, myśleć w tych załganych - niegdyś może tylko błędnych, ale dziś kto chciał, już dawno wie, że to kłamstwo - kategoriach KLUMPA przyczepionego do racjonalnej kory mózgowej - "racjonalnej" w dodatku, bo czułej na słowicze tryle Śród i Michników, Na tym to przecie polega.

Tutaj także ten Damasio, o którego toczyliśmy swego czasu spory, bo gość zdaje się lewak z przekonania, albo też wie gdzie chleb posmarowany, ale w książce "Błąd Kartezjusza" cudnie rozjeżdża lewacką koncepcję KLUMPA i dodanej doń racjonalonej kory. (Z ew. dodatkiem nic w praktyce nieznaczącej "Bożej iskry", o której sam nie wspomina.)

Tutaj także inny mój dziwny nieco faworyt, mianowicie Alexander Lowen, mówiący w swej ważnej książce "Betrayal of the Body", że "jesteśmy ciałem obdarzonym duchem, a nie wolnym duchem przywiązanym do trupa". Dokładnie to samo, jeśli sobie za "trupa" wstawicie KLUMP, bo to jest dokładnie w tym kontekście tym samym.

I to by było na razie na tyle.

triarius

P.S. Biurokrata - dobry sługa, zły pan.

czwartek, lipca 24, 2014

Zdechlactwo w świetle Tygrysizmu Stosowanego

Tygrysiczna nauka niemal od początku swego istnienia zmaga się problemem, który możnaby lapidarnie ująć jako: "Schizoidy się nie przeziębiają". Nieuświadomionym wyjaśniam, że "schizoid" to nie całkiem to, co "schizofrenik", choć w tę stronę.

Konkretnie jest to swego rodzaju ocięcie ciała od "ducha" (w sensie  całkowicie świeckim, w każdym razie przede wszystkim), owocujący "wolnym duchem przywiązanym do trupa", przy czym ten duch nie tyle jest "wolny", co właśnie z niczym konkretnym i biologicznym niezwiązany. Poza trupem.

To wyjaśnienie, kwestii w końcu pobocznej, jest o tyle cenne, że schizoidia jest dziś powszechna, coraz częstsza, ma to różne bardzo ciekawe aspekty i skutki - jak to, na przykład, że w obozach koncentracyjnych dobrze się pono psychicznie czuli jedynie schizofrenicy, a schizoidy nienajgorzej...

Jak to że schizoidy są potrzebne na różnych tam astronautów... I do wypełniana druczków też... Że tego jest coraz więcej w "cywilizowanym świecie"... I że ma to, wedle tego co nam mówi tygrysiczna nauka, ogromny związek z lewicowością. Jak by ktoś był tym głębiej zainteresowany, polecam książkę Alexandra Lowena "Betrayal of the Body" (chyba nawet jest po polsku).

Książka ta jest poniekąd czystym zaprzeczeniem wszelkiej "prawicowości", przesiąknięta psychoanalizą i New Agem, ale uczyć się nawet od diabła, a tam jest w sumie bardzo dużo z sensem o tej schizoidii.

Spora czczypta soli oczywiście niezbędna, ale ile jest w końcu dziś książek, które by można czytać bez tego? (Choćby samo takie "on lub ona", pakowane bez żadnej potrzeby, tygrysiście stawia włosy na plecach na sztorc.)

Wracając po tej długiej dygresji do naszego głównego tematu, przeformułujemy sobie ten na poczatku wymieniony problem. Niech będzie: "Dlaczego różne ewidentne zdechlaki tak rzadko chorują, a tan czy ów atletyczny, męski i w ógole tryskający zdrowiem człek jednak co pewien czas się przeziębi?"

Ew. Czytelnik proszony jest, by sam przejrzał szybko w myślach listę swych znajomych, posegregował ich wedle poziomu zdechlactwa, a potem sprawdził, czy na tej populacji ta teza też jest słuszna. W tej chwili, dla uproszczenia, interesują nas wyłącznie mężczyźni, a w każdym razie nie-kobiety. OK?

Ostatnio tygrysiczna nauka chyba w końcu wpadła na trop rozwiązania tej intrygującej sprawy. Wspominałem tu jakiś czas temu, tę książkę o płci i hormonach, która nas tak swym nowoczesnym i liberalnym nastawieniem zafascynowała. "Mózg i płeć" to się nazywało. (Nie mylić z książką "Płeć mózgu".)

Jej Autorka, w przezabawny sposób, podając całą masę całkiem interesujących faktów, unikała jednak jakichkolwiek bardziej stanowczych konkluzji... No i słusznie, bo przecież nie ma żadnej gwarancji, że taka konkluzja nie stanie się nagle - z tygodnia na tydzień - czymś hiper-niepoprawnym politycznie i nie przekreśli Autorki kariery.

Zabawne jest przy czytaniu tej książki, zamiast jedynie przyglądać się drzewom - poobserwować las, czyli owe fascynujące akrobacje, które dziś są niezbędne, by jednocześnie stworzyć sobie szansę na kolejną nagrodę Pulitzera - pisząc coś w miarę interesujacego; i nie ryzykować kariery, albo i gorzej - poprzez postawienie jakiejś konkretnej i zdecydowanej tezy w tak naładowanych emocjami i ideologiczną poprawnością kwestiach!

Było tam jeszcze więcej zabawnego, o czym sobie już pisaliśmy, ale dzisiaj interesuje nas ten tutaj aspekt. No i w tej książce Autorka pisze, że testosteron, wpbrew pozorom, to nie jest samo wyłącznie dobro, ponieważ on, przy wszystkich swoich licznych zaletach, jednak obniża odporność immunologiczną organizmu.

Z początku byłem niemal pewien, że to kolejny, i tym razem naprawdę bardzo brzydki, przykład ustawiania się Autorki tej książki rufą do wiatru. Jednak to nie tak! W końcu się sprawa wyjaśniła, czy raczej wyjaśniła ją sama Autorka...

Okazuje się że (excusez le mot) sperma jest przez organizm mężczyzny traktowana poniekąd jako ciało obce, w związku z czym zapora immunologiczna nieszczęśnika nie może być zbyt wysoka, bo by ją to zniszczył.

Nie zaporę oczywiście, tylko spermę. I to ma sens, choć smutne. (Kobietom w ciąży też się odporność obniża, z analogicznego powodu. Co akurat brzmi bardzo logicznie i samemu możnaby na to niemal wpaść.)

Zdechlaki i schizoidy (gdyby już ktoś zdążył zapomnieć o czym my tutaj) mają tego testosteronu niewiele w swych wątlutkich ciałkach - a więc ich bariera immunologiczna jest potężna i nie musi się dla przyszłych pokoleń (cholerny samolubny gen, ale nie mówcie tego Dawkinsowi!) poświecać.

Wydaje się więc, że kolejne z wielkich pytań padło pod naporem Tygrysizmu Stosowanego. Że przy pomocy  jakiejś książki, a nie własnych badań? Nic nam to nie przeszkadza! Słyszeliście o łańcuchu pokarmowym?

Jak to na dole są rośliny, wyżej różne tam roślinożerne stworzenia, a na samej górze drapieżniki, żywiące się gotowym, przez roslinożerców z tej tam trawy, liści i innych glonów wytworzonym źwierzęcym białkiem. I my mamy tak samo z intelektem, choć - niczym szczere niedźwiedzie z naszych lasów - potrafimy się też żywić jagódkami i korzonkami.

No dobra - a jakie z tego mągą wynikać wnioski i skutki dla spraw OGROMNYCH i ważkich? Na razie tego jeszcze nie ustaliliśmy, zresztą byłoby to coś na osobne wpisy, lub nawet książkę, ale tak ad hoc przychodzi mi do głowy, że opisane zjawisko mogłoby być częściowo wytłumaczeniem tego dziwnego (dla niektórych) zjawiska, że poziom testosteronu (z wiążącymi się z tym sprawami, jak, excusez le mot, ilość plemników itp.) u dzisiejszych mężczyzn (?) w niesamowitym tempie wprost spada.

Byłoby to reakcją na obecne zagęszczenie, wymieszanie różnych grup etnicznych, a także przemieszczanie się ludzi na ogromnych przestrzeniach. Skutkiem czego nowe, nieznane organizmom choroby, mikroby, wirusy - te zaś bardziej by dawały w kość prawdziwym facetom, oszczędzając kobiety, stwory płci nieokreślonej, zdechlaków i schizoidy.

Mogłoby to też w jakimś stopniu tłumaczyć schyłek wielkich cywilizacji ogólnie, choć oczywiście tygrysiczna nauka na ten temat nie ma jeszcze nic konkretnego do powiedzenia. W kategoriach zaś czysto biologiczno-zdrowotnych, ta sprawa mogłaby mieć jakiś związek z kwestią alergii.

Które wydają sie być swego rodzaju "doraźną", "punktową", "selektywną", czy jak to określić, immunologiczną obroną organizmu - w tym przypadku akurat często raczej oszałałą, choć być może czasem jednak w sumie pożyteczną. Oczywiście to tylko zupełnie luźno rzucone przypuszczenie, a nie jakaś "naukowa" hipoteza.

 No i na koniec, w kwestii już całkiem hiper-ogólnej... Spyta ktoś: "A po co w ogóle tygrysiczna nauka?" Pan Tygrys sam nauką, jako taką, się już od dawna nie podnieca, choć na przykład różne, mniej lub bardziej naukowe, eseje, w rodzaju książek Ardreya, bardzo sobie ceni. Jednak skoro sam Dávila każe nam stworzyć sobie nasze własne Oświecenie - no to sorry, ale nauka też musi być! Ja tego nie zrobię, ale ktoś będzie musiał.

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!

niedziela, stycznia 20, 2013

Tylko prawda was wyzwoli

"Tylko prawda was wyzwoli." Taa, zgoda. Dlatego jednak - jeśli nie przede wszystkim, jeśli nie jedynie nawet - że każda warta tego miana prawda zakłada CIĄG DALSZY. Z owej prawdy ("w wąskim sensie", żeby już tak precyzyjnie jak jakiś średniowieczny scholastyk), w sensie "świadomości tego, co naprawdę istnieje" (poniekąd tautologia, ale tak bywa z najistotniejszymi definicjami), w naturalny sposób wynika CIĄG DALSZY - wnioski i wynikające z tych wniosków DZIAŁANIA.

Choćby te działania były tak intymne i osobiste, jak powiedzmy jedzenie macy z szynką (kłania się Berman w wywiadzie z Torańską, niech jej ziemia), czy niejedzenie mięsa w piątek. ("Nie wnikam!", jak mawiał pan Łęcki, nauczyciel WF w szkole nr. 21 w Elblągu, który z łamagi zrobił ze mnie Supermena, a przynajmniej pchnął w tym kierunku.)

Że prawda - "sama w sobie" - leczy i czyni wolnym, wierzył, jak się zdaje, Sokrates, i wierzyli być może oświeceniowi mędrkowie. Dla szpęglerysty jest to w ogóle sprawa dość charakterystyczna i fascynująca, że na pewnym etapie (szpęglerycznie widzianego) rozwoju danej K/C pojawiają się mędrki, głoszące i nawet wierzące, że wiedza jest w istocie wszystkim co ważne - przynajmniej w etyce i tego typu, związanych z nią, sprawach.

Jednak, warto pamiętać, że oświeceniowe mędrki co najmniej przygotowały, jeśli nawet nie zawsze osobiście przeprowadziły, wielką francuską rewolucję. O której co by nie myśleć (a moje o niej myśli wcale nawet nie są całkiem jednoznacznie negatywne, choć od orgazmu dalekie), to jednak była skutkiem i spełnieniem tej ich PRAWDY.

Sokrates zaś wypił jednak tę cykutę, która mu wynikła z jego prawdy - z tego, co on za prawdziwe z przekonaniem uważał. A gdybyśmy bardzo chcieli sobie historiozoficznie pospekulować, to byśmy mogli na przykład stwierdzić, że Sokrates w pewnym sensie rzeczywiście zwalczył starożytną demokrację, której tak nie znosił, i przygotował nadejście Aleksadra, Hellenizmu (nie mylić z Aleksandrem Hallem!!!), a potem despotii rzymskich cezarów (a nierzadko ich bab, słodkich chłoptasiów i eunuchów).

Czy on tego pragnął? Cóż, nie wiadomo, w każdym razie gość się starał, a nie tylko sobie w tę swoją prawdę wierzył. Zresztą już samo łażenie po Agorze i zawracanie głowy każdemu, kto się nawinął, kosztem dobrobytu rodziny... To jego "położnictwo", jak on to sam nazywał... (Swoją drogą, chyba wolałby być kobietą i w naszych czasach pewnie by sobie to i owo kazał przerobić. Jeśli by go było stać, oczywiście.) Za co mu Ksantyppa (słusznie) nocnik kiedyś pono na głowę wylała... Czyż to nie był dowód, że jednak na samej świadomości się u niego nie kończyło?

No bo trzeba wam ludzie wiedzieć, że "prawda" w której się wszystko NIE kończy na samej świadomości, to prawda z ołowianą kulką na końcu ogona! Którą to kulką, napędzaną tym ogonem, kruszy wrogów prawdy i stojące na jej drodze przeszkody. A prawda (że tak dokonam szybkiego skoku na teren filozofii etycznej) to nic innego, niż intelektualny aspekt DOBRA. Które to dobro wcale niekoniecznie, jeśli w ogóle, oznacza takie smętne i bezpłciowe ecie pecie!

Prawda, z wynikającym z niej w naturalny sposób DALSZYM CIĄGIEM, to urodziwe i szlachetne źwierzę z ołowianą kulką na końcu ogona. Czymże zatem jest "prawda" (i tu cudzysłów jest niezbędny) z której nic w realnym świecie (choćby chodziło "tylko" o noszenie włosiennicy) nie wynika?

To jest źwierzę brzydkie jak cholera, brzydkie jak noc październikowa (listopadowa wedle ówcześnie obowiązującego kalendarza), brzydkie jak sam min. Boni - ba, brzydkie jak dusza min. Boniego i cała @#$% Platforma! Szpetne źwierzę bez kulki na końcu swego szpetnego ogona. Za to skutecznie zatruwające swego wyznawcę wyziewami z drugiego jego końca. A w ogóle PRAWDA Z KŁAMSTWEM NA KOŃCU OGONA TO PO PROSTU KŁAMSTWO i tyle!

(Wiedział o tym niegdysiejszy rzecznik Urban, i wiedzą o tym jego dzisiejsi naśladowcy. A wy, głupie ludki, wciąż ich oglądacie, wciąż ich czytacie - gratulując sobie w dodatku jacyście sprytni... NIE TEN KONIEC! Ogona znaczy.)

Naprawdę dno, uwierzcie mi! I wystrzegajcie się, ludkowie moi rostomili, tego drugiego końca każdego szpetnego ogona! I całego tego szpetnego stworzenia, do którego ten ogon jest przyczepiony. W każdym innym przypadku - zgoda! Tylko prawda was wyzwoli, bo bez uświadomienia sobie tego, co po prostu trzeba sobie uświadomić, się nie da

A najgorsza zguba dla duszy to wtedy, kiedy coś jest oczywiste jak cholera, wali po prostu swoją prawdziwością po oczach, a człek, czy inny leming (bo to przecież ich specjalność właśnie), boi się sam przed sobą do tego przyznać, sobie to zwerbalizować. I jeszcze sobie głupek gratuluje, że taki cwany i przystosowany do życia!

No to już wiecie, jak to jest z tą prawdą i wyzwoleniem, tak? Teraz żeby mi to już po wieczne czasy pamiętać! No i oczywiście SIĘ STOSOWAĆ! Sokratesa i rewolucję francuską możecie ew. zapomnieć. Min. Boniego? Dałby Bóg, żeby się kiedyś udało! Ale ogon, kulka i te sprawy - NIGDY!

triarius

P.S. A teraz odstaw wreszcie leminga od piersi i idź przytulić lewicowca! Może jest przygłupi, ale nie musi być całkiem zły, a samymi "prawicowymi" blogami to my wiele nie zrobimy. Miliony rąk, tysiące rąk, a serce bije JEEEEEDNO! (Swoją drogą, co za przecudny antyklimaks - najpierw miliony, a zaraz potem już tylko tysiące. Kontrrewolucja jakaś, czy co?)

wtorek, maja 01, 2012

O własności

Własność jest jednym z przejawów siły. (Poza tym, że jest oparta na przedludzkim, zwierzęcym instynkcie, także u ludzi.) Własność bez siły to tylko kolejne z liberalnych kłamstw. Własność jako źródło siły - bez siły jako źródła własności, i to w znacznie większym stopniu - to jedna z tysięcy załganych półprawd, z których ulepiono  pokraczną hybrydę "liberalnego konserwatyzmu".

Oczywiście, że realna własność zwiększa siłę, ale, o ile siła bez własności jest możliwa, to własność bez siły jest absurdem. Najpierw więc musi być siła, a potem ewentualnie własność!

* * *

No to teraz jeszcze swego rodzaju bonus.

Pracowicie formułując powyższe, zacząłem się zastanawiać jaką właściwie rolę pełnią SIŁA i WŁASNOŚĆ w liberalno-oświeceniowej RELIGII - tej w której taplamy się od niepamiętnych czasów, i którą niestety większość z nas uznaje już za "po prostu obiektywną rzeczywistość". Chodzi, gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, o to, iż liberalno-oświeceniowa wizja świata wyraźnie stanowi odbicie - i to w bardzo krzywym lustrze - chrześcijańskiej (a może nawet w tym przypadku właśnie "judeo-chrześcijańskiej") religii.

Jest to taka religia, w której "wolny rynek" pełni rolę BOSKIEJ OPATRZNOŚCI, władza państwowa rolę SZATANA (WŁADCY ciemności i źródła wszelkiego zła), każda pomniejsza władza pełni rolę jednego z licznych pomniejszych demonów, oczywiście także BARDZO złych, choć nie aż tak strasznych, jak władza PAŃSTWOWA... Te sprawy są chyba dość oczywiste, a już szczególnie dla P. T. Odwiedzających Ten Blog. Ale co z pozostałymi?

Tak sobie właśnie wykombinowałem, że WŁASNOŚĆ to chyba jest SAKRAMENT owej dziwacznej religii. I to wydaje mi się mieć sens, choć nie powala swoją oczywistością tak, jak "opatrzność" czy "szatan". No a co z SIŁĄ? Czy owa religia nie potrzebuje przypadkiem GRZECHU? I czy SIŁA nie pasuje wprost idealnie do tej roli? Mnie się wydaje, że pasuje. Mamy więc SIŁA = GRZECH.

Pozostają nam jeszcze PRACA i KONSUMPCJA - z jednej, oraz DOBRE UCZYNKI i STAN (DUCHOWEJ) SZCZĘŚLIWOŚCI - z drugiej strony. I chyba daje się je do siebie ładnie dopasować, więc PRACA = DOBRE UCZYNKI i KONSUMPCJA = STAN (DUCHOWEJ) SZCZĘŚLIWOŚCI.

STAN (DUCHOWEJ) SZCZĘŚLIWOŚCI wynika zaś, i w dużym stopniu się z nim zlewa, ze stanu ŁASKI. Czyli byś może - bo co ja tam wiem o tajnikach duszy liberała? - z pilnego czytania Misesów i Rothbardów tego świata...? I ślepej wiary w liberalne mantry zapewne też. Bez tego się nie obejdzie.

(W każdym razie warto pamiętać, że "błogosławiony" to było początkowo to samo co "szczęśliwy", więc "stan łaski", liberalnej w tym przypadku, i "stan szczęśliwości", także liberalnej, to są w znaczniej mierze te same sprawy.)

Pewnie jeszcze coś przeoczyłem - w "judeo-chrześcijańskiej" religii i w liberaliźmie - ale i tak schemat mamy, moim zdaniem, wprost znakomity. Jeśli do kogoś te ewidentne (i poniekąd przezabawne) analogie pomiędzy myśleniem czysto religijnym i liberalną "prawdą obiektywną" trafiają, to zachęcam do pójścia dalej tym torem, i do poszukiwania tych analogii w różnych konkretnych przypadkach.

Jeśli do kogoś to jeszcze specjalnie nie trafiło, zachęcam do wgryzienia się w powyższe, wczucia się i sprawdzania przy wszelkich okazjach, czy przypadkiem więcej z tego nie wynika, niż z wszelkich uczonych elukubracji klasyków liberalnej myśli (o wulgarnych propagandzistach i agentach wpływu nie wspominając).

Gdyby zaś tu się jakimś cudem przybłąkał rynkowy liberał, uważający się jednocześnie za katolika, to powiem mu tak:

Czy naprawdę sobie nie zdajesz sprawy, Dobry Człowieku, w jakiej pokracznej trawestacji swojej ukochanej religii bierzesz z zapałem udział? W jakiej sprośnej i niebu obrzydłej HEREZJI?

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

czwartek, kwietnia 19, 2012

"African Genesis" Roberta Ardreya po polsku - rozdział 1


Robert Ardrey

Afrykański początek
osobiste studium zwierzęcego pochodzenia i natury człowieka



rysunki: Berdine Ardrey


rok pierwszego wydania oryginału: 1961

polski przekład: triarius

inicjator przekładu: piotr34






1. Nowe Oświecenie


Nie w niewinności i nie w Azji narodziła się ludzkość. Domem naszych przodków była ta afrykańska wyżyna, która rozciąga się od Przylądka na północ, aż do jezior Nilu. Tu się pojawiliśmy – wolno, bardzo, bardzo wolno – na bezkresnej i pełnej niebezpieczeństw sawannie.

Nie rozpoczęliśmy naszego długiego początku ani jako bankruci, ani jako bastardzi. Pochodzenie człowieka jest prawowite. Nasi przodkowie, których subtelne, odwieczne sposoby postępowania wciąż pozostają bliskie naszemu sercu, są mocno osadzeni w zwierzęcym świecie. Jako zwierzęce dzieci, odziedziczyliśmy wiele społecznych talentów, a także drapieżność. Najważniejszym jednak, jak się okazało, z naszych darów, było dziedzictwo przekazane nam przez małpy-zabójców, naszych bezpośrednich przodków. Już w pierwszych długich dniach naszych początków trzymaliśmy w dłoni broń, instrument starszy nieco od nas samych.

Człowiek jest częścią zwierzęcego świata. Nasza historia to spóźniona myśl, nic więcej, doczepiona do nieskończonego kalendarza. Nie jesteśmy tak unikalni, jak chcemy wierzyć. A jeśli człowiek w trudnych chwilach poszukuje głębszej wiedzy o samym sobie, musi zbadać owe zwierzęce horyzonty, od których szybkim krokiem kawałek odeszliśmy.


2

W ciągu ostatnich trzydziestu lat w naukach przyrodniczych nastąpiła rewolucja. Jest to rewolucja w naszym rozumieniu zachowania zwierząt, oraz w naszych związkach ze zwierzęcym światem. W sumie zatem ta rewolucja dotyczy najbardziej fascynującej ludzkiej rozrywki – dążenia do z rozumienia człowieka przez człowieka. Jednak nawet nauka, jako całość, nie jest świadoma filozoficznych przewartościowań, które muszą wyniknąć z osiągnięć specjalistów.

Założenia dotyczące ludzkiej natury, dzisiaj niekwestionowane przez edukację, przez psychiatrię, przez politykę, przez sztukę, a nawet przez samą naukę, ulegają erozji pod działaniem niewielkich strumyczków wypływających z mało znanych zdrojów nauki. A jednak niewielu z nas, naukowców czy laików, o tym wie.

To, że ta współczesna rewolucja w naukach przyrodniczych toczyła się dotychczas w niemal absolutnej ciszy, nie powinno być widziane jako coś nadmiernie dziwnego. Inne, głośniejsze rewolucje opanowały nasze niespokojne czasy. W porównaniu z losami totalitarnego państwa, z fizyką nuklearną, z antybiotykami czy płytami długogrającymi, przygody paleontologa mogą się wydawać odległe od naszego codziennego życia. Cała zaś owa rewolucyjna praca została wykonana przez ludzi tak ściśle wyspecjalizowanych, że zarejestrowano ją jedynie na tak niedostępnych stronach, jak te w American Journal of Anthropology albo Biological Symposia. Tacy heroldowie nie zdobywają wielu słuchaczy na dzisiejszych jarmarkach.

Jeszcze istotniejsza od niewiedzy publiczności czy specjalizacji tej rewolucji była jej nagłość. Kiedy w roku 1930 wyszedłem, jako przyzwoicie wykształcony młody człowiek, z szacownego amerykańskiego uniwersytetu, nie miałem najmniejszego nawet pojęcia, że prywatna własność może być czymkolwiek innym, niż ludzką instytucją, która wyewoluowała dzięki ludzkiemu umysłowi. Jeśli ja i moi młodzi współcześni, przez następne lata zmarnowaliśmy masę energii na społeczne projekty zawierające w sobie likwidację prywatnej własności, czyniliśmy to głęboko wierząc, że takie posunięcie ochroni ludzkość od wielu frustracji. Żadna część programu na naszych wydziałach psychologii, socjologii czy antropologii nie przedstawiła nam informacji, że terytorialność – popęd zdobywania, utrzymywania i obrony wyjątkowego prawa do konkretnej własności – jest zwierzęcym instynktem mniej więcej tak dawnym i tak silnym, jak seks.

Rola terytorium w ogólnym zwierzęcym zachowaniu znajduje się dzisiaj poza wszelką naukową kontrowersją – wtedy była nieznana. My, absolwenci z roku 1930, musieliśmy wkroczyć w świat burzliwych ocen bez dobrodziejstwa tej niezwykle istotnej obserwacji. Nie mogliśmy także wiedzieć, gdy tak zabawialiśmy się rozważaniem powabów bezklasowego społeczeństwa, że hierarchia jest instytucją u wszystkich zwierząt społecznych, i że popęd do dominacji nad współplemieńcami to instynkt mający za sobą trzy lub cztery miliony lat.

Istnieje klasyczny eksperyment, który można wykonać na mieczykach, tych szybko się poruszających czerwonych rybkach, które stanowią ozdobę wielu tropikalnych akwariów. Pół tuzina samczyków mieczyka, zebranych w jednym akwarium, szybko zorganizuje się w liniową hierarchię, a każdy z nich, dzięki swej sile, determinacji i bojowości, znajdzie tych współbraci, których może zdominować, i tych, którym musi ustąpić. Jego ranga decyduje o wielu przywilejach, czy to będzie dostęp do samic, czy do pożywienia, czy też do własnego kąta akwarium, gdzie nikt by mu nie przeszkadzał, obrona zaś własnej rangi pozostanie jego najżywotniejszym zmartwieniem. To, jak głęboko sięga ów instynkt dominacji u mieczyków, daje się łatwo sprawdzić. Ochładzajmy stopniowo wodę w akwarium. Nadejdzie chwila, kiedy samczyki mieczyka stracą zainteresowanie seksem, ale nadal będą walczyć o status.

My, absolwenci z roku 1930, nie mogliśmy wiedzieć o tym eksperymencie nad mieczykami, bo jeszcze go nie wykonano. I minie też prawie dziesięć lat, zanim kierownik mego własnego wydziału zoologii na uniwersytecie Chicagowskim, doktor W.C. Allee, opublikuje swą książkę Social Live of Animals i postawi tezę, dzisiaj już nie podlegającą wątpliwości, że dominacja jest u zwierząt społecznych powszechnym instynktem, niezależnym od seksu. Wtedy już jednak ja byłem aktywnym dramatopisarzem, całkiem nieświadomym tego, czym się zajmowali badacze w naukach przyrodniczych. Wszelkie przekonania, jakie mogłem mieć na temat takich ludzkich skłonności, jak tyrania, arystokracja, albo dotrzymywanie kroku sąsiadom, uformowane były bez wiedzy o zachowaniach naszych zwierzęcych przodków.

Wiele było owych czystej wody złudzeń, które dobrze wykształcony młody człowiek z mojego pokolenia zabierał ze sobą w pełen hałaśliwych sporów świat. Od czasów Darwina, na przykład, nauka przyjmowała, że człowiek wyewoluował z jakiejś wymarłej gałęzi szczęśliwego małpiego świata, nie bardzo różnego od obecnych gatunków. Żadne założenie nie nie mogłoby być rozsądniejsze, jako że każde z dzisiejszych naczelnych – czy to będzie goryl, czy makak, koczkodan, gibbon, czy też pawian – to stworzenie niegroźne, nieagresywne, które tylko na tyle zmienia czasem swe wegetariańskie upodobania, że okazjonalne przejawia apetyt na insekty. Tak zatem nasi profesorowie psychologii, socjologii i antropologii nie mieli powodu sądzić, że przodek człowieka prowadził życie mniej banalne. A jednak w przeciągu dziesięciolecia afrykańscy paleontolodzy wykażą ponad wszelką wątpliwość obecność na tym kontynencie rasy naziemnych, mięsożernych małp-zabójców, które wyginęły pół miliona lat temu. W ciągu następnego dziesięciolecia zostanie wykazane, że człowiek pojawił się na tym kontynencie mniej więcej w tym samym czasie. W ciągu zaś ostatniej dekady obecnej rewolucji ustalono, że mięsożerne, drapieżne Australopiteki to niepodważalni przodkowie ludzi, a także prawdopodobni twórcy stałego towarzysza człowieka – śmiercionośnej broni.

My, czyli w przybliżeniu absolwenci z roku 1930, zapewniamy dzisiaj, istotne i darzone zaufaniem, światowe przywództwo w dziedzinie myśli, globalnej polityki, życia społecznego, oraz wszelką możliwą nadzieję dla tego świata. Jednak nie wiemy, że ludzkie dążenie ku do zdobywania własności jest prostym przejawem zwierzęcego instynktu o wiele tysięcy lat starszego, niż sam ludzki rodzaj. Nie wiemy, że korzenie nacjonalizmu są głęboko wryte w społeczną terytorialność niemal każdego gatunku spokrewnionej z nami rodziny naczelnych. Nie wiemy, że ludzie dążący do podniesienia swego prestiżu, działają pod wpływem zwierzęcego instynktu, typowego dla pawianów, kawek, dorszy i ludzi. Jak byśmy nie czuli się odpowiedzialni za los konferencji na szczycie, umów rozbrojeniowych, młodocianych przestępców i nowopowstałych krajów afrykańskich – nie wiemy, że pierwszy człowiek był uzbrojonym zabójcą, ani że ewolucyjne przetrwanie od czasów pojawienia się tej mutacji, zależało od użycia, rozwijania i wyścigu zbrojeń.

Nie wiemy tych rzeczy, ponieważ są one wnioskami, które należy wyciągnąć ze współczesnej rewolucji w naukach przyrodniczych. Powinniśmy jednak wiedzieć, że nabytych właściwości nie można odziedziczyć, i że w każdy przedstawiciel każdego gatunku rodzi się zasadniczo podobny do pierwszego w swoim rodzaju. Żadne nasze dziecko, urodzone w połowie dwudziestego wieku, nie będzie się, w momencie swych urodzin, znacząco różnić od najwcześniejszego Homo sapiens. Żaden instynkt, nieważne fizjologiczny czy kulturowy, który stanowił część naszego początkowego ludzkiego pakietu, nie może kiedykolwiek w historii gatunku zostać trwale stłumiony lub odrzucony.

To, że kulturowych instynktów nie da się wymazać, ładnie pokazuje przykład historii bobrów z Rodanu. Kolonia bobrów buduje tamy, stawy i groble wspólnym wysiłkiem, a czyni tak tylko wtedy, kiedy ilość członków ich społeczności jest względnie pełna. Od niepamiętnych czasów na europejskiego bobra polowano dla jego futra, aż został niemal zupełnie wytępiony. Kilku maruderów żyje w paru niewielkich koloniach, ale niczego nie budują. Od stuleci bobrowe tamy były w zachodniej Europie rzeczą nieznaną. Potem rząd francuski objął ochroną niewielką populację bobrów żyjących w dolinie Rodanu. Powoli, przez kilka dziesięcioleci, ilość członków ich społeczności rosła. Na koniec zaś bobry wzięły się do roboty. Pierwszy raz od wielu setek lat tamy, stawy i groble pojawiły się na dopływach Rodanu. Nie różniły się absolutnie niczym od tam, stawów i grobli budowanych pięć tysięcy mil dalej, przez odległych bobrzych kuzynów z Kanady.

Problem początkowej natury człowieka jest nie do uniknięcia przy poszukiwaniu wszelkich ludzkich rozwiązań.

Tłumaczyłem ciszę, w jakiej toczy się ta współczesna rewolucja, nadmiarem wrażeń w naszych czasach. A jednak race owej rewolucji tak znakomicie oświetlają wszelkie aspekty współczesności, że to wyjaśnienie wydaje się niewystarczające. Tłumaczyłem tę ciszę niedostępnością tak wysoko wyspecjalizowanych naukowych odkryć, ale przecież jeszcze bardziej wyspecjalizowane osiągnięcia fizyki nuklearnej nie przeszły niezauważone. Tłumaczyłem tę ciszę nowością odkryć, płacząc nad zbyt wcześnie urodzoną generacją ludzi wykształconych. A jednak absolwenci z roku powiedzmy 1960, trzydzieści lat później, opuszczając szanowane uniwersytety równie przyzwoicie wykształceni, jak my byliśmy, nie zostali nauczeni ani o jotę więcej.

Współczesna rewolucja w naukach przyrodniczych toczyła się w czymś jeszcze bardziej szokującym, niż cisza. Toczyła się w tajemnicy. Jak nasi malutcy, włochaci, podobni do wiewiórki, najwcześniejsi naczelni przodkowie, siedemdziesiąt milionów lat temu, ta rewolucja w ukrywaniu się znalazła swą najlepszą obronę, a w skromności klucz do przetrwania. Sprowokowała bowiem większe ortodoksje, niż tylko te naukowe, a liczba jej wrogów jest niezmierzona. Z morskich brzegów i dżungli, z kopców mrówek i wapiennych jaskiń zebrane zostały łatwopalne materiały, które jakiegoś dnia muszą rozsadzić nasze najbardziej umiłowane mity. Walka o prawdę postępuje, ale jako podziemny ruch intelektualny, poszukujący jej pod najszczelniejszą zasłoną.

Czy człowiek jest niewinny? Czy naprawdę zostaliśmy stworzeni na Boże podobieństwo? Czy jesteśmy unikalnymi stworzeniami, różnymi i innymi od zwierząt? Czy nasze ciała wyewoluowały ze zwierzęcego świata, ale nasze dusze nie? Czy człowiek jest suwerenny? Czy niemowlęta rodzą się dobre? Czy ludzkie błędy dadzą się skutecznie wyjaśnić w kategoriach środowiska? Czy człowiek jest ze swej natury szlachetny?

Współczesna rewolucja w naukach przyrodniczych, niezorganizowana, nie kierowana, w dużej mierze niezapisana, wiedziona silnym instynktem przetrwania, podważała owo romantyczne złudzenie głosem, który niemal nie miał szansy zostać dosłyszany. Kiedy zaś przenikliwy głos z południa Afryki rozległ się wielokrotnie, niosąc wyzwanie, sama nauka, jak zobaczymy, bezrozumnie zmówiła się, by ów głos wyciszyć, skierować w inną stronę, albo zdyskredytować.

Dało się dotąd, w mojej opinii, znaleźć pewne usprawiedliwienie dla poddawania niepokornych specjalistów cenzurze naukowej ortodoksji. Takich wyniosłych bastionów filozoficznej ortodoksji, jak Jefferson, Marks i Freud, po prostu nie można było szturmować niepełnymi siłami. Zanim antyromantyczna rewolucja mogła zmobilizować swe siły, czyli zgromadzić ogromną ilość dowodów nie do obalenia, jej działania musiały z konieczności ograniczać się do podziemnych labiryntów mało czytelnych periodyków, pokoi na muzealnych zapleczach, czy do wymieniających plotki grupek zebranych wokół afrykańskich ognisk.

Przez sześć lat żyłem w tym podziemiu. Dlaczego dramatopisarz miałby zostawać sprawozdawcą i tłumaczem naukowej rewolucji, to paradoks nad którym nie musimy się tutaj zatrzymywać. Nietypowy czytelnik, którego by ta kwestia dręczyła, może rzucić okiem na rozdział siódmy i zaspokoić swą ciekawość. Nam wystarczy tu stwierdzenie, iż dramatopisarz jest także w pewnym sensie specjalistą – od ludzkiej natury. W innym jednak sensie jest specjalistą od niczego, czyli wiedzącym coś o wszystkim dyletantem. I choć taki dyletant może być w oczach współczesnego, wyspecjalizowanego ludzkiego zwierzęcia najbardziej podejrzaną z istot, był on także tym, czego wymagała rewolucja specjalistów. Był też tym, co ta rewolucja uzyskała.

Jako przygotowanie do owego zadania wniosłem niemało życiowego doświadczenia, naiwną niewinność rocznika absolwentów z roku 1930, gotowość zamiany statusu dramaturga na status słuchacza, a także nieprzesadnie wielką niechęć do przeżycia przygody. Zrywając z teatralnymi obyczajami, stałem się jednoosobową, objazdową publicznością niezliczonej serii schodzących z afisza po jednym wieczorze przedstawień. Słuchałem geologów, ekologów i zoologów w Ameryce; antropologów, paleontologów i meteorologów w Londynie; archeologów, anatomów i biologów w Południowej Afryce; specjalistów od naczelnych w Środkowej Afryce, specjalistów od gadów w Kaliforni i Transvaalu, specjalistów od ssaków w Pretorii i Nairobi, strażników dzikiej zwierzyny w wielkich rezerwatach Ugandy, Kongo, Południowej Afryki i Kenii. Wszędzie, o dziwo, byłem mile widziany. Pokazywano mi dawne płody i jeszcze dawniejsze kości. Ciągano mnie po wapiennych grotach. Oglądałem dziwne zwierzęta. Wypiłem więcej herbaty, niż potrafię powiedzieć. Dlaczego szperacz tak podejrzliwy jak ja, miałby być podejmowany równie uprzejmie – nie wiem! Być może dyletant był tym, o czym owi specjaliści marzyli. Albo może byli po prostu samotni, a w pobliżu nie było nikogo poza mną.

W każdym razie to dramatopisarz musi najpierw zanotować, dokonać syntezy, zinterpretować i ocenić naukową rewolucję, grzebiąc głęboko w ludzkim życiu. Człowiek zaś nauki, skonfrontowany po raz pierwszy z uporządkowanymi osiągnięciami różnych specjalistycznych nauk przyrodniczych, musi wykazać tolerancję w stosunku do dramaturga widocznego spoza tych kartek: w stosunku do jego upodobania do gry świateł i cieni, do rubasznego żartu, czy znakomitej historii. Podobnie zwykły wykształcony czytelnik, dla którego ta książka została napisana, musi znieść naukową dyscyplinę obowiązującą dramatopisarza. Musi pamiętać, że wiele z tego materiału, równie nieznanego naukowcom, jak i jemu, trzeba tu było zaprezentować autorytatywnie i szczegółowo. Musi pamiętać o tym, że na przykład psychiatra, stykając się z naukowymi faktami poddającymi w wątpliwość niektóre z głównych założeń jego profesji, będzie się domagał dowodów, o które zwykły czytelnik nie poprosi.

Wszyscy czytelnicy, zawodowcy czy nie, skonfrontowani z nowymi interpretacjami pochodzenia i natury człowieka, muszą stale czuć się w obowiązku zadawać pytanie: „A dlaczego miałbym w to wierzyć?” Aby pomóc czytelnikowi w owej ocenie, ułożyłem cały materiał zgodnie z jego kontrowersyjnością. W pozostałej części tego początkowego rozdziału zaprezentuję krótką historię współczesnej rewolucji. Potem, w następnych rozdziałach, będę prezentował te aspekty zachowania zwierząt, które, choć może nieprzyswojone przez współczesną myśl i nieprzetrawione przez ortodoksyjną naukę, mimo to leżą poza wszelką autorytatywną dyskusją. Przeanalizuję też romantyczne złudzenie w kategoriach tego jedynie, co niepodważalne.

Do tego miejsca, nic z zaprezentowanego materiału nie może być uznane za kontrowersyjne dla dzisiejszych wysokiej klasy specjalistów. Od tego punktu wkroczymy na burzliwe wody naszego afrykańskiego początku, i ostatecznych śladów zwierzęcia w człowieku. Tutaj brak zgody wśród specjalistów był w przeszłości regułą. Odkrycie, 17 lipca 1959 roku, na dnie suchego wąwozu na pokrytej pyłem równinie Serengeti w Tanganice, pojedynczej skamieniałej czaszki, prowadząc do nowych odkryć, nowych zagadek i nowych kontrowersji, powinno przynajmniej zakończyć większość starych. Ja traktuję w każdym razie wszelkie materiały odnoszące się do drapieżnej przeszłości człowieka jako zasadniczo kontrowersyjne, wymagające specjalnych badań i specjalnych dowodów. Dlatego też, zanim czytelnikowi zostanie zaprezentowana końcowa interpretacja obecnych ludzkich problemów, w kategoriach całego naszego zwierzęcego dziedzictwa, ów czytelnik będzie w stanie samodzielnie ocenić tę część naszego dziedzictwa, co do której nie wszyscy specjaliści są zgodni.


3

Przed rokiem 1930 jedynie dwa głosy obwieściły mającą nadejść naukową rewolucję. Jeden dobiegł z Południowej Afryki, z gardła hałaśliwego australijskiego anatoma. Ten głos został powszechnie zignorowany. Drugi, ten od którego rozpoczniemy naszą historię, był w istocie spokojną wypowiedzią angielskiego obserwatora ptaków, i został szeroko usłyszany, szeroko zaakceptowany, oraz szeroko fałszywie zrozumiany. Tym niemniej wyznacza on początek współczesnej rewolucji w naukach przyrodniczych.

Eliot Howard był angielskim obserwatorem ptaków. Do roku 1920 zdobył czysto środowiskową sławę, jako najwyższy autorytet od brytyjskiej gajówki. Wtedy jednak wydał książkę zatytułowaną Territory in Birdlife („Terytorium w życiu ptaków”) i niewielka istnieje nadzieja dla ONZ, jeśli nie weźmie jego pracy pod uwagę. Co bowiem Eliot Howard zaobserwował przez całe swe życie wypełnione obserwowaniem ptaków, to to, że ich samczyki rzadko kłócą się o samiczki – to, o co się kłócą, to nieruchomości.

Z tego co wiem, to właśnie Howard wprowadził do zoologii termin „terytorium”. W roku 1860 niemiecki uczony o nazwisku Altum odkrył, że przekonanie jakoby samce rywalizowały o samice – przynajmniej wśród ptaków – wynika z błędu obserwacji. Nasz angielski obserwator ptaków nie miał jednak pojęcia o pracy Altuma, ja zaś nie potrafię znaleźć żadnego dowodu, że przełomowe odkrycia tego Niemca miały jakikolwiek wpływ na naukową myśl. Głos Eliota Howarda w tej kwestii to była jednak całkiem inna rzecz. Nieskończenie szczegółowo i z niezmierzoną cierpliwością obserwował on wzorce ptasiej rywalizacji. Rzadko samczyki ptaków rywalizowały o samiczki. Zamiast tego, samczyk opanowuje jakiś teren. Określa jego granice na podstawie waleczności swej własnej natury, ostrzegając wszystkich innych swym śpiewem. Na tym terytorium będzie się nawiązywał związek z ptasią partnerką i się rozmnażał, ale walka ma miejsce zanim pojawi się samiczka i bez świadomości jej seksualnego znaczenia.

To, czego dokonał Eliot Howard stanowiło oczywiście gruntowne podważenie darwinowskiej „walki o byt” i wprowadzenie do naukowej myśli możliwości, iż w ewolucyjnym postępie romantyczne walki powodowane seksualną rywalizacją, mogą nie być początkiem i końcem wszystkiego. Wspaniały przyrodnik – a przy tym realista, nie ulegający żadnym pokusom, by rzutować przypuszczalną naturę człowieka na przypuszczalne zachowania zwierząt – ten brytyjski obserwator ptaków studiował gatunek po gatunku, ptaki wędrowne i ptaki osiadłe, ptaki lądowe i morskie. I zawsze wniosek był ten sam – że samczyk, który zdobył własne terytorium, nie będzie miał większego problemu ze zdobyciem i utrzymaniem samiczki.

W dalszej części tego sprawozdania z nowego oświecenia, rozważymy urocze szczegóły dzieła Howarda. W tej chwili musimy jedynie uwzględnić to, iż w latach 1920' teorie Howarda zostały przez większość autorytetów zaakceptowane, jako zadziwiające właściwości wyłącznie ptasiego życia. Ptaki zabawnie się zachowują. Kiedy jednak nadeszły lata trzydzieste, stawało się w wielu mało czytanych naukowych publikacjach oczywiste, że nie chodzi tu tylko o ptaki.

Rosnąca liczba przyrodników wyruszała w pole i w morze, do Syjamu, do Panamy, w niedostępne regiony Kongo, rozglądając się dookoła nowym, krytycznym okiem. Jaszczurki, ryby pielęgnice, foki i szczury piżmowe ujawniły tę samą pierwotną pasję posiadania własnego kąta. Nie można było twierdzić, że dążenie do zdobycia i utrzymania jakiegoś terytorium okazało się uniwersalnym prawem natury. Wiele gatunków wykazywało senną obojętność wobec kwestii lebensraumu. Czemu jednak nie dało się zaprzeczyć, to było to, iż w znacznej części zwierzęcego świata naturalny dobór najlepiej przystosowanych jednostek odbywał się nie poprzez rywalizację o samice, a poprzez rywalizację o przestrzeń.

Było to zadziwiające odkrycie, z pewnością warte prasowych nagłówków. Jednak żadnych nagłówków nie było. W późniejszych latach pomiędzy wojnami nasza uwaga była zwrócona na bardziej dramatyczne wydarzenia, jak ekonomiczna depresja i agresywny nacjonalizm. Naukowa praca, której wydźwięk stanowiłby wsparcie dla obrońców prywatnej własności, nie mogła, w takich czasach, stać się popularną lekturą. Podobnie, przez większą część tej epoki byliśmy przekonani, iż wojny są wywoływane przez handlarzy bronią, nie widząc powodu by głębiej wnikać w tę sprawę.

Praca jednak postępowała w ciszy. Amerykański zoolog dr. C. R. Carpenter przywiódł owe kwestie niebezpiecznie blisko domu. Jego cierpliwe badania nad społeczeństwami małp wąsko i szerokonosych w stanie naturalnym, stanowią klasykę współczesnej nauki. I ukazują one, że pomiędzy naszymi najbliższymi krewniakami terytorialność jest uniwersalnym prawem. Co jeszcze istotniejsze, ukazują one funkcjonowanie jeszcze bardziej złożonej instytucji, terytorium społecznego, czyli utrzymywanego i bronionego przez grupę. To właśnie praca dr. Carpentera zainspirowała nestora brytyjskiej antropologii, sir Arthura Keitha, do jednego z niewielu politycznych wniosków, jakie w ogóle opublikowano na ten temat. W swym ostatnim eseju Keith stwierdzał, że jeśli się szuka źródła nacjonalizmu, patriotyzmu, i wojny, wystarczy spojrzeć na terytorialność.

Odnoszę wrażenie, że sir Arthur, pisząc to wszystko w połowie lat 1940', odezwał się zbyt wcześnie. Niedawne odkrycia naszych afrykańskich początków wprowadziły do zwierzęcych instynktów kierujących naszym zachowaniem czynniki bez porównania bardziej przerażające, niż zwykła terytorialność. Przez kontrast, niegasnąca wrogość wobec sąsiadów u wielu gatunków musi, jak zobaczymy, być postrzegana jako konserwatywna siła.

Obserwacje ptaków dokonane przez Eliota Howarda obaliły uświęcone przez czas przekonanie, iż samiec niemal nie myśli o niczym innym, niż samice. Wielu zoologów, na podstawie trwających kilka pokoleń badań, stwierdza wprost, że popęd terytorialny jest bardziej wszechobecny i silniejszy niż seks. Ale obserwacje rewolucyjnego pokolenia pokazały także, że nie chodzi jedynie o terytorium. Zasadniczym obiektem badań dla takich zoologów, jak Carpenter i Allee, oraz dla takich przyrodników jak Konrad Lorenz i Eugène Marais, było zwierzęce społeczeństwo. Badacze ujawnili nieuniknioną zależność obrony terytorium od porządku społecznego, wyrafinowaną zależność społecznego porządku od akceptacji odpowiedzialności przez dominującą hierarchię, od akceptacji dominacji przez szeregowców, od zbiorowej obrony jednostki i młodych, od podziału obowiązków i komunikacji pomiędzy społecznymi partnerami, od minimalizowania seksualnych konfliktów, od rozwinięcia indywidualnego kodu postępowania – przyjaźń wobec społecznego partnera, wrogość wobec terytorialnego sąsiada – oraz od rozszerzenia roli samicy jako seksualnego specjalisty, tak aby przeciwdziałać tendencji uspołecznionych samców do zajmowania się czymś innym, niż reprodukcja.

Człowiek jest naczelnym. Wszystkie naczelne są zwierzętami społecznymi. Jako zwierzęta społeczne, wszystkie naczelne w mniejszym lub większym stopniu rozwinęły pewne kompleksy instynktów gwarantujących przetrwanie ich społeczeństw. Nie ma powodu przypuszczać, by człowiek w swych afrykańskich początkach odziedziczył mniej złożony zestaw tych instynktów. Warto, byś o pamiętał, kiedy następny raz przeniesiesz swe problemy na leżankę psychoanalityka, że nauka w czasach Freuda nie uznawała żadnych ludzkich instynktów poza seksem i indywidualnym przetrwaniem, ani żadnego ludzkiego dziedzictwa większego czy bardziej złożonego, niż grupa rodzinna. Jeśli zachęcany jesteś, byś wierzył, iż wszystkie twoje kłopoty dadzą się wywieść z wypartej seksualności i stosunków w rodzinie, to to jest właśnie powód.

Dwa podstawowe odkrycia napędzały rewolucję w naukach przyrodniczych. Jedno – którym się zaraz zajmiemy – to że sceną dramatycznego wynurzenia się człowieka ze świata zwierząt był kontynent afrykański. Drugie – zainspirowane przez brytyjskiego obserwatora ptaków – to że wszelkie wnioski dotyczące zachowania zwierząt są istotne jedynie, jeśli zostały potwierdzone obserwacjami w stanie dzikim. Pokolenie Freuda nic nie wiedziało o ogólniejszych schematach funkcjonowania zwierzęcych instynktów, ponieważ nauka owej epoki ograniczała się do obserwowania zwierząt w niewoli. Jednak ogrody zoologiczne nie oferują żadnych terytoriów. Tylko w naturalnym stanie możemy być pewni, że obserwujemy prawdziwe zwierzęce zachowanie. Jeśli dzisiaj stwierdzamy, że nie wiemy niemal nic o obserwowanych niezliczoną ilość razy szympansach, oznacza to, że niemal nic nie wiemy o ich zachowaniu w stanie naturalnym. Współczesna zoologia pełną parą rozwija nową wiedzę o zachowaniu zwierząt w oparciu o inspirację Eliota Howarda i techniki dr. Carpentera.

Jakkolwiek niezwiązane ze sobą oba te podstawowe odkrycia mogą się wydawać, obydwa doprowadziły przyrodników do możliwości i zagrożeń afrykańskiego kontynentu. Tutaj paleontolog prowadzi wyścig z czasem, by wydobyć z ziemi skamieniałą historię ludzkich początków. Zoolog zaś, przyciągnięty przez ostatnie wielkie pozostałości dzikiej przyrody istniejące jeszcze na tej planecie, także prowadzi wyścig z czasem, starając się dowiedzieć czego tylko zdoła o naszych zwierzęcych zachowaniach, dopóki jeszcze ma możliwość. Na tej wspaniałej, niesamowitej naturalnej scenie oba skrzydła współczesnej rewolucji się spotykają, napotykając także trzecią rewolucyjną siłę, skutki działania której, ironicznie, zazębiają się z ich własnymi. Ruchy wyzwolenia Afryki w szybkim tempie przekształcają ów kontynent w coś zbliżonego do politycznego stanu natury, gdzie pierwotne ludzkie zachowania dają się obserwować nie takie, jak byśmy pragnęli, ale takie, jakimi są naprawdę.




Miałem okazję, w roku 1960, wraz z oboma naukowymi skrzydłami, w tej samej części afrykańskiej sceny, doświadczyć działania tej nowej siły. Dwa najważniejsze naczelne, z punktu widzenia ludzkiego zachowania, to goryl i szympans. Jednak tak samo, jak niemal nic nie wiadomo o żyjących dziko szympansach, nic też nie wiadomo o gorylach. Tak więc, ponieważ nie udało mi się znaleźć wiele wiarygodnej naukowej literatury na temat zachowania goryli, pojechałem w początkach czerwca do wioski o nazwie Kisoro na granicy między Kongiem i Ugandą. Ponad wioską piętrzy się wulkan porośnięty bambusowym lasem, wciąż chroniącym kilka z ginących górskich goryli. We wiosce zaś znajduje się niewielki hotel o nazwie „Travellers Rest”, specjalnie dla szaleńców i naukowców. I choć na temat zachowania goryli nie istnieje żadna literatura, przy obiadowym stole tego hotelu można przysłuchać się plotkom o gorylach, których nie usłyszy się nigdzie indziej na świecie.

Obszar wokół Kisoro stanowi swego rodzaju oś afrykańskiego kontynentu. Mało zresztą znaną. Sto mil na południe leży błękitne jezioro Kivu, sto mil na północ wznosi się mglista, legendarna Księżycowa Góra. O sto mil na wschód rozciąga się rozległa, ogromna, cynicznie uśmiechnięta twarz jeziora Wiktoria, trującego chorobami, rojącego się od krokodyli – i najprawdopodobniej centrum najwcześniejszych ludzkich doświadczeń. W stronę Konga idą wulkany. Każdy trzy mile wysokości, jeden idealnie symetryczny szczyt za drugim. Przez kilka tygodni żyłem nie tylko na owej osi Afryki, ale także w centrum współczesnej rewolucji na tym kontynencie. Zaraz za jeziorem Wiktora, w wąwozie Olduvai w Tanganice, dr. L. S. B. Leakey i jego żona od wschodu do zachodu słońca wydobywali z ziemi szczątki wczesnej istoty, o nazwie Zinjanthropus, którą odkryli podczas poprzedniego sezonu. Na wysokiej przełęczy pomiędzy dwoma na zachód leżącymi wulkanami usadowił się zaś dr George B. Schaller z Nowojorskiego Towarzystwa Zoologicznego. Przez rok żył razem z górskimi gorylami, a jego raporty, kiedy je opublikowano, stanowiły nasze pierwsze, jedyne i na razie ostatnie autorytatywne opisy zachowania górskich goryli.

Trzynastego czerwca – w dzień Niepodległości Kongo – żona i ja opuściliśmy tę granicę. Dr. Schaller wciąż pozostawał na swojej przełęczy.


4

Kiedy byłem chłopakiem w Chicago, chodziłem do szkółki niedzielnej w pobliskim kościele prezbiteriańskim. Tego kościoła już nie ma, stał się ofiarą swej starości i zużycia. To była wspaniała szkółka niedzielna! Dzisiejszy krytyk mógłby mieć obiekcje z tego powodu, że nie czyniła w sprawie młodocianej przestępczości nic, poza sprowadzaniem jej pod dach. Ja jednak się z tym poglądem nie zgadzam. Moja klasa spotykała się nie tylko w niedzielne poranki, ale także na modlitewne spotkania wieczorami, i wspominam te nasze środowe wieczorne spotkania z najautentyczniejszą nostalgią. Podczas gdy w kościele powyżej co bardziej bogobojni dorośli z naszego zgromadzenia zbierali się by spokojnie pośpiewać i się pomodlić, my spotykaliśmy się w podziemiach. Spotkania te z reguły miały rzeczowy charakter i były poświęcone programom sportowym, sprawozdaniom, kwestom i tego typu sprawom. Dokonywało się inicjacji nowych członków kongregacji, którzy, jeśli stała im się poważniejsza krzywda, byli odprowadzani do domu, do matki. Potem spotkania się kończyły, zawsze jakimiś wyrazami pobożności. Była krótka modlitwa i jeszcze krótsze błogosławieństwo. Wyłączaliśmy wszystkie światła i w całkowitej ciemności waliliśmy się nawzajem krzesłami.

Sądzę, że to właśnie moja szkółka niedzielna w Chicago przygotowała mnie dla afrykańskiej antropologii. Na północ od równika współczesna rewolucja przypominała grzeczne spotkania modlitewne w kościele na górze. Była dyskretna, bezosobowa, bezbarwna, uprzejma we wszystkich różnicach zdań, przystojna w swej skromności. Ale poniżej równika prowadzona była przez trzech niezapomnianych dzikusów, każdy tak pełen życia, jak lampart, wytrzymały jak słoń, i tak nieprzewidywalny, jak ruchy ziemi w Kenii. Poniżej równika owa współczesna rewolucja była nieprzyzwoita, niedyskretna, naukowa naparzana w piwnicy, w której ktoś ukazała nam zarys genezy człowieka.

Raymond A. Dart, najsławniejszy z owej trójki, był, aż do swego przejścia na emeryturę w roku 1958, szefem wydziału anatomii na Uniwersytecie Witwatersrand w Johannesburgu. Urodzony w Australii, wykształcony w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, przybył do Południowej Afryki w roku 1922, aby zorganizować wydział anatomii w Szkole Medycznej. Dwa lata później odkrył Australopithecus africanus, mięsożerną małpę z danego wysokiego veldu, i znalazł się w środku naukowej kontrowersji, z której już nigdy się nie wydostał. To był ten drugie głos poza głosem Eliota Howarda, który zakłócił panującą przed rokiem 1930 ciszę. Tym razem był to przenikliwy, stanowiący wyzwanie głos dobiegający z Południowej Afryki, który ortodoksyjna nauka przez tak długi czas starała się wyciszyć albo zdyskredytować.

Dart jest drobnym, krępym mężczyzną o szerokich zainteresowaniach, ogromnym osobistym magnetyźmie i niewiarygodnej wytrzymałości. Do całkiem ostatnich lat dawał dla swej zdumionej klasy anatomii porównawczej wykłady, podciągając się wesoło na przebiegających ponad głową rurach. Przypominam sobie, jak pewnego razu, kilka lat temu, wdrapywaliśmy się obaj na stromą ścianę dzikiej doliny Makapan, w północnym Transvaalu, w pobliżu rzeki Limpopo, aby odwiedzić trudno dostępną grotę. W połowie drogi całkiem straciłem oddech i byłem niczym dziurawa dętka. „Tak”, rzekł ze współczuciem Dart, oddychając równie lekko, jak śpiące dziecko, „to jest trudna wspinaczka”. Bez przyjemności pomyślałem, iż Dart ma sześćdziesiąt pięć lat. On zaś uśmiechnął się się do swoich miłych wspomnień. „Wiesz”, powiedział, „to dokładnie to miejsce, gdzie stary Broom zawsze musiał przystanąć”. Pomyślałem, z jeszcze mniejsza przyjemnością, że Robert Broom, drugi z owych dzikusów, nawet nie wkroczył na scenę antropologii, zanim nie skończył siedemdziesiątki.

To właśnie wytrwałość Raymonda Darta, jego cierpliwość i niezachwiana wiara we własną słuszność, w mojej opinii umożliwiły nam obecne poznanie początków człowieka. Znaleziona w roku 1924 w Taungs czaszka, była czaszką dziecka, a jej opis przez Darta gwałcił każdą ustaloną w owym czasie naukową opinię. Jego znajomość anatomii porównawczej doprowadziła go do odtworzenia dorosłego osobnika jako stworzenia mającego cztery stopy wzrostu, o pozycji wyprostowanej, dwunożnego, z mózgiem wciąż o wielkości mózgu goryla – innymi słowy jako zwierzęcia znajdującego się w połowie drogi między małpą i człowiekiem. Dart wydedukował także ze swych badań nad zębami i habitatem owej istoty, że Australopithecus africanus był mięsożerny i prowadził życie myśliwego. Ten małpolud był fazą przejściową, która posiadała bardzo istotne ludzkie cechy, poza ludzkim dużym mózgiem. Odkrycie to, w opinii odkrywcy, wskazywało na Afrykę, jako na scenę pojawienia się człowieka.

Ale nauka w latach dwudziestych wciąż była przekonana, że ludzkość pojawiła się w Azji. Sławna ekspedycja z tego okresu gorliwie przesiewała piasek pustyni Gobi w poszukiwaniu brakującego ogniwa. Jako że nie znaleziono w całej Afryce skamieniałych szczątków opisanej przez Darta istoty, azjatycka hipoteza zwyciężała. Równie uzasadnione było odrzucenie przez naukę tezy, iż małpolud był mięsożercą. Jak już zauważyliśmy, mięsożerne naczelne nie były znane nauce, a więc nie mogły istnieć. Trzecie jednak przekonanie było jeszcze ważniejsze od tamtych dwóch logicznych. Antropologia, z jakichś niezwykle tajemniczych powodów, była przekonana, że wielki mózg był pierwszym, nie zaś ostatnim, spośród tego, w co ewolucja wyposażyła człowieka. Wszystkie ludzkie cechy, takie jak postawa, dieta i sposób życia, wynikać miały z tego początkowego daru, czyli z mózgu. Takie stworzenie jak to Darta, z ludzkim ciałem i małpim mózgiem, stawiało wszystko na głowie.



To zwierzę, niczym jakiś gryfon, było naukową niemożliwością. Inne czynniki także mogły w sensowny sposób wpłynąć na ten werdykt. Oto szerokich generalizacji na podstawie pojedynczej dziecinnej czaszki dokonywał młody anatom bez żadnego wcześniejszego doświadczenia w antropologii. Dart pogłębił jeszcze swój grzech, nadając temu stworzeniu nazwę, której, jestem pewien, nikt nie potrafił wymówić. No i, jak podejrzewam, osąd wydany przez północne spotkanie modlitewne nie był też całkowicie niezależny od faktu, że źródłem odkrycia były podziemia kościoła. Wszystko, co przychodziło spod równika, zawsze miało, dla północnego nosa, nieco podejrzany zapach kogoś mieszkającego po drugiej stronie torów. Jakiekolwiek były przesłanki tego werdyktu, jednomyślne gremium północnej nauki, łącznie z takimi znakomitościami, jak Keith, Hrdlicka, Woodward i Elliot Smith, odrzuciło południową małpę Darta, jako fantazję młodego anatoma. Młody zaś anatom, w swej cytadeli na Hospital Hill, na niewłaściwym końcu świata, dalej opisywał swoje odkrycie, jakby cały świat się z nim zgadzał.

Taka była sytuacja dwanaście lat później, kiedy drugi dzikus został zwabiony niezachwianym przekonaniem Darta. Był to Robert Broom, z którym lepiej się zapoznamy w dalszym ciągu tej narracji. Broom także pochodził z Południowej Afryki, miał siedemdziesiąt lat, a w przeciągu długiej i zadziwiającej kariery zdobył pozycję jednego z czołowych w świecie zoologów. Teraz, w roku 1936, przerwał swą emeryturę i pewnego niedzielnego poranka odwiedził grotę leżącą o niecałą godzinę jazdy od Johannesburga. Tak jak Dart, był niewielkim mężczyzną, ale inaczej niż u Darta, miał wygląd niezwykle formalny. W czarnym kapeluszu, z czarnym krawatem, w sztywnym białym kołnierzyku, dokładnie zbadał ową grotę. W tydzień od następnego poniedziałku, dokładnie po ośmiu dniach, znalazł czaszkę, zęby i mózgoczaszkę dorosłego australopiteka. Potwierdziły one w najdrobniejszych szczegółach przypuszczenia Darta, oparte na czaszce dziecka.

Następne znaleziska dostarczyły nam skamieniałych szczątków należących do ponad setki indywidualnych australopiteków, z pięciu różnych południowoafrykańskich stanowisk. Więcej dziś wiadomo o ostatnich zwierzętach, niż o pierwszych ludziach, jednak odkrycie Brooma z roku 1936 wystarczyło. Sprawa przeciwko Dartowi zaczęła powoli upadać.

Rzecz, którą wykazał Broom, to było to, iż dziecko z Tanungs nie było ani żadnym dziwolągiem, ani fantazją anatoma. W międzyczasie dwa tysiące mil dalej na północ, w okolicach jeziora Wiktoria, trzeci dziki człowiek afrykańskiej nauki pracowicie demolował azjatycką fiksację. L. S. B. Leakey urodził się w Kenii i jest dziś kuratorem Coryndon Museum w Nairobi. Do Leakeya powrócimy, tak jak i do Brooma, spory kawał dalej w naszej opowieści. Jednak w początkach roku 1930 nasz Kenijczyk wydobywał, jeden po drugim, z warstw skamieniałych szczątków na dnie jeziora Wiktoria, skamieniałe szczątki czworonogich naziemnych małp, z których jedna mogłaby być przodkiem chodzących w pozycji wyprostowanej małp z południa. Australopiteki żyły na wysokim veldzie Transvaalu trzy czwarte miliona lat temu. Naziemne małpy z rodziny Proconsul odwiedzały brzegi jeziora Kenia w epoce Miocenu – dwadzieścia milionów lat wcześniej.

Naukowa obiekcja, iż nie istnieje na afrykańskim kontynencie żadna skamielina mogąca stanowić tło dla odkrycia Darta, było trudne do odparcia. Teraz jednak Leakey badał właśnie owo tło. Sześćset egzemplarzy naziemnej małpy zostało znalezione. W okresie poprzedzającym wszelką znaną obecność małp na jakimkolwiek innym kontynencie, rodzina Proconsul była we wschodniej Afryce tak powszechna, jak dzisiaj antylopy. W ciągu lat 1930' i 40' obfite świadectwo afrykańskiego pochodzenia człowieka zaczęło się piętrzyć w muzeach i laboratoriach. Jednak nawet wtedy, wszelka interpretacja południowej małpy jako stworzenia leżącego w połowie drogi od małpy do człowieka, napotykała na mistyczne przekonanie antropologii, iż duży mózg stanowił pierwsze z ewolucyjnych osiągnięć człowieka. I to trudno uchwytne wstępne założenie pozostawało nienaruszone do roku 1953.

Kiedy naukowcy z British Museum wykazali, że „Człowiek z Piltdown” jest oszustwem, stworzyli jedną z najbardziej sensacyjnych naukowych historii stulecia, zaś test fluorowy doktora Kennetha P. Oakleya zdobył światową sławę. Jednak, podczas gdy odkrycie oszustwa odbiło się echem w światowej prasie, znaczenie tych testów nie.

Człowiek z Piltdown” w idealny sposób łączył różne elementy tak, jak wedle wyobrażenia antropologii – szczególnie zaś angielskiej antropologii – miałyby zasadniczo wyglądać u istoty stanowiącej bezpośredniego przodka człowieka. Była więc tam małpia szczęka, i była pojemna ludzka mózgoczaszka, źródło wszelkiej późniejszej ewolucyjnej chwały. Nieznany autor oszustwa dostarczył nauce dokładnie tego, co nauka chciała. Tak więc prawdziwe znaczenie dokonanego w Londynie ujawnienia prawdy o tej sprawie, nie polega na tym, że „Człowiek z Piltdown” spadł z naukowego piedestału, tylko na utracie filozoficznej szacowności przez tezę, że „najpierw był wielki mózg”. Żadne znalezisko wydobyte z afrykańskiej ziemi nie posunęło naszej wiedzy o pochodzeniu człowieka naprzód bardziej, niż testy Oakleya w Londyńskim laboratorium.

Dlaczego angielska antropologia była tak przywiązana do koncepcji, że to właśnie intelektualne możliwości stanowią ewolucyjny fundament dla ludzkiej istoty? Jest to pytanie z gatunku tych, jakie będą jeszcze wielokrotnie nas tu dręczyć w dalszym ciągu tej narracji. Było to też pytanie, które z całą pewnością dręczyło Oakleya. Nawet po tym, jak testy wykazały, że szczęka i mózgoczaszka „Człowieka z Piltdown” należą do różnych stworzeń, sławny brytyjski uczony zwierzył mu się ze swej nadziei, że pierwszy człowiek, kiedy w końcu zostanie znaleziony, mimo wszystko będzie przypominał „Człowieka z Piltdown”. Przez trzy kolejne lata dr. Oakley nie był w stanie znaleźć jakiegokolwiek rozwiązania owej zagadki. Potem jednak, w czasie wykładu, który prowadził w Stanach Zjednoczonych na całkiem inny temat, odpowiedź rozbłysła mu bez ostrzeżenia pod jego wysoko sklepioną czaszką: „To przecież oczywiste, dlaczego wierzyliśmy, że duży mózg był pierwszy! Zakładaliśmy, że pierwszy człowiek był Anglikiem!”

Dopiero kiedy osiągniemy drugą połowę niniejszego sprawozdania, przeanalizujemy w szczegółach jak połączone, choć wysoce indywidualistyczne wysiłki Darta, Brooma, Leakeya i Oakleya ustaliły zgrubny, ale nie podlegający dyskusji, zarys pojawienia się człowieka na afrykańskiej wyżynie. To jednak L. S. B. Leakey był tym, który dokonał odkryć mających w przyszłości naprawdę wzbudzić szok. Dr. Leakey i jego żona Mary byli nadzwyczajnymi poszukiwaczami, którzy odnaleźli we wschodniej Afryce dość ważnych szczątków świadczących o pochodzeniu człowieka, by dać robotę całemu pułkowi analityków na całe pokolenie.

Przez trzydzieści ostatnich lat Leakeyowie odnajdywali w rejonie wokół jeziora Wiktoria prymitywne narzędzia wykonane z otoczaków, najprymitywniejsze dowody ludzkiej kultury. Datowane są one na okres mniej więcej współczesny z australopitekami z południowej Afryki, i wyprzedzają o setki tysięcy lat najwcześniejsze kamienne artefakty znane z innych kontynentów. Tak jak szczątki naziemnych małp, liczące dwadzieścia milionów lat, wskazywały na wschodnią Afrykę, jako na scenę, na której pojawił się rodzaj ludzki, podobnie owe narzędzia z kamyków, liczące niemal milion lat, świadczyły o pojawieniu się samego człowieka na tym samym obszarze. Potem Leakeyowie rozpoczęli swe badania w Tanganice, w pobliżu wąwozu Olduvai.

Wąwóz Olduvai to dwudziestopięciomilowej długości suchy kanion, zamieszkały dzisiaj wyłącznie przez takich niemiłych brutali, jak kobra, nosorożec, czy czarnogrzywy lew. W odsłoniętych warstwach ścian wąwozu Leakeyowie znaleźli wiele kolejnych złóż, pochodzących z dawnych brzegów jeziora, zawierających dowody na obecność człowieka. W dolnych warstwach występowały pradawne, prymitywne narzędzia z otoczaków. W wyższych zaś i późniejszych warstwach można było prześledzić ciągłą ewolucję wykonanych z kamienia przedmiotów, aż do wyrafinowanych osiągnięć człowieka z późnej epoki kamiennej. Wąwóz Olduvai to Wielki Kanion Ludzkiej Ewolucji. Swym wstrząsającym odkryciem tam właśnie w roku 1959 dokonanym, odkryciem szczątków pierwszego twórcy kamiennych narzędzi, L. S. B. Leakey uczynił ze swego wspaniałego prywatnego rezerwatu najważniejsze dla antropologii miejsce na ziemi.

Wraz z odkryciem wąwozu Olduvai w Tanganice, oba skrzydła współczesnej rewolucji zderzyły się. Przez trzy dekady zoologia powiększała naszą wiedzę o zwierzęcym zachowaniu. Przez trzy dekady antropologia przesuwała wstecz, w sensie chronologii, naszą wiedzę o ludzkiej historii. I na dnie suchego wschodnioafrykańskiego kanionu spotkały się. Twórcą naszej ludzkiej kultury nie był człowiek, ale zwierzę.

Nowe zagadki, którymi my się też zajmiemy, pojawiły się wskutek odkrycia Leakeyów. Nowe kontrowersje muszą się narodzić, kiedy stare umarły, a my tu postaramy się je w miarę możliwości antycypować. Jednak ogniwo pomiędzy ludzkim światem i światem zwierzęcym zostało definitywnie znalezione. Afrykańska wyżyna była kolebką człowieka. Człowiek zaś zrodził się z południowej małpy.


5



W marcu 1955 pierwszy raz siedziałem w biurze Raymonda Darta na Hospital Hill w Johannesburgu. Nie mogliśmy wtedy wiedzieć, że w ciągu kilku lat okaże się, iż południowa małpa była przodkiem człowieka. Nie mogliśmy wtedy, z jakąkolwiek naukową odpowiedzialnością, uważać tego związku za więcej, niż tylko prawdopodobny, ani określać owego stworzenia inaczej, niż jako ostatnie znane zwierzę przed człowiekiem. Jednak nawet przy tych ograniczeniach, teza Darta, której dowody właśnie zabierał się by przedstawić, wisiała nad naszą zwierzęcą przeszłością niczym burzowa chmura. By się temu przyjrzeć, musimy się cofnąć jeszcze o sześć lat.

W roku 1949 Dart posunął się jeszcze dalej. Opublikował w American Journal of Physical Anthropology artykuł, w którym twierdził, że Australopithecus africanus chodził uzbrojony. Zbadanie około pięćdziesięciu czaszek pawianów, znalezionych w różnych miejscach związanych z południową małpą, wykazało dziwne, charakterystyczne podwójne wgłębienia. Dart wyciągnął wniosek, że te pawiany zginęły gwałtowną śmiercią z ręki południowej małpy. Oraz że ten małpolud używał broni, a jego ulubioną bronią była kość udowa antylopy.

Używanie broni było wcześniejsze od człowieka.

Zawieruchy wywołanej tezą Darta w dostojnych korytarzach północnej nauki nie da się nawet nazwać kontrowersją, ponieważ po stronie Darta nie było dosłownie nikogo. Przyjęcie, z jakim spotkała się jego dawniejsza dziecinna czaszka, dokładnie ćwierć wieku wcześniej, wyglądało w zestawieniu jak hymn pochwalny. Dart jednak, jak zwykle, trwał przy swoim, jakby wszyscy się z nim zgadzali. W roku 1953 opublikował zaś tekst, który któregoś dnia może znaleźć się, obok Manifestu Komunistycznego, wśród tych dokumentów, które najmniej przyczyniły się do spokoju ludzkiego ducha.

The Predatory Transition from Ape to Man („Drapieżne przejście od małpy do człowieka”) było artykułem, którego żaden typowy naukowy biuletyn nie chciał nawet dotknąć, więc ukazał się on w The International Anthropological and Linguistic Review („Międzynarodowy przegląd antropologiczny i językowy”), wydawanym w Miami. Zszokowany edytor owego niezwykłego biuletynu poprzedził dzieło Darta wstępem, odrzekając się od wszelkiej odpowiedzialności za dedukcje autora, a nawet za same australopiteki. Wstęp kończył się żałosnym westchnieniem: „Oczywiście, one były tylko przodkami współczesnych Buszmenów oraz Murzynów, i nikogo innego”. (Italiki pochodzą od edytora [oryginału książki Ardreya].)

To, co Dart zawarł w owym tekście, była to prosta teza, iż Człowiek wyłonił się ze swej antropoidalnej przeszłości z jednego jednego powodu – ponieważ był zabójcą. Dawno temu, być może wiele milionów lat temu, linia małp-zabójców oddzieliła się od ogółu nieagresywnych naczelnych. Z powodu środowiskowej konieczności, linia ta zaczęła żyć na sposób drapieżców. Z powodu konieczności związanych z życiem drapieżcy, ta linia się rozwijała. Nauczyliśmy się stać w pozycji wyprostowanej przede wszystkim dlatego, że było to konieczne w życiu łowców. Nauczyliśmy się biegać, ścigając zwierzynę przez żółknącą afrykańską sawannę. Nasze ręce zostały uwolnione, by mogły masakrować i ciągnąć, nie potrzebowaliśmy już długiego pyska, więc się skrócił. Nie mając mogących służyć do walki zębów czy pazurów, z konieczności zaczęliśmy posługiwać się bronią.

Kamień, kij, ciężka kość – dla naszego przodka, małpy-zabójcy, oznaczały one margines przetrwania. Jednak używanie broni oznaczało też nowe i zwielokrotnione wyzwania dla naszego układu nerwowego, tak by mógł skoordynować nasze mięśnie, dotyk i wzrok. I tak, w końcu pojawił się powiększony mózg. I tak, w końcu pojawił się człowiek.

Dalekie od prawdy jest odwieczne przypuszczenie, iż człowiek stworzył broń. To raczej broń stworzyła człowieka. Najpotężniejszy z drapieżników pojawił się jako logiczna konkluzja ewolucyjnych zmian. Ze swym wielkim mózgiem i swymi kamiennymi ręcznymi toporkami, człowiek unicestwił swych poprzedników, walczących jedynie za pomocą kości. I jeśli od tego momentu cała ludzka historia zaczęła się kręcić wokół rozwijania coraz doskonalszych broni, ma to bardzo logiczną przyczynę. Jest to genetyczna konieczność. Konstruujemy naszą broń i walczymy nią, całkiem tak samo, jak ptaki budują typowe dla swojego gatunku gniazda.

Ani w gwiazdach, ani w naszych własnych sercach, nie spodziewaliśmy się znaleźć takiej możliwości. W ciągu stulecia, które minęło od czasów Darwina, wszystkie nasze najbardziej dociekliwe myśli na temat natury człowieka opierały się na założeniu, iż ludzki gatunek rozwinął się z neutralnej, nieagresywnej, wegetariańskiej leśnej małpy, albo może z jakiegoś dawnego wspólnego przodka, mniej lub bardziej do niej podobnego. Teraz jednak mieliśmy australopiteka, a on był mięsożercą i drapieżnikiem. I mieliśmy także to najnowsze twierdzenie, że był uzbrojony.

To, z czym spotkał się Raymond Dart, to było więcej, niż tylko śmiertelne wycia północnej nauki i uprzedzenia wobec spraw kojarzących się z nienajlepszym towarzystwem. To, co napotkał, to była solidna falanga współczesnej nauki. Jego teoria drapieżnego przejścia może dać się udowodnić, albo nie, i z pewnością inne czynniki zostaną odkryte jako wpływające na ludzka kondycję. Jednak świat oddany przemysłowej produkcji wybuchowych zabawek z pewnością nie mógł sobie pozwolić na luksus ignorowania jego teorii. Tak więc, w roku 1955 odwiedziłem go. Od sześciu lat Dart wraz ze swymi studentami cierpliwie gromadził dowody na to, że australopitek systematycznie i celowo użytkował broni. Przestudiowałem te dowody i dla mnie były przygniatające. Teraz zaś siedzieliśmy w jego biurze na niewłaściwym końcu świata, a Dart spoglądał przez okno na burze z piorunami, goniące jedna drugą poprzez afrykańskie niebo. Co pewien czas dało się słyszeć stukanie drzwi gabinetu, gdy jakieś drobne trzęsienie ziemi wstrząsało podziemną skałą, wskazując, że kolejny opuszczony chodnik zapadł się w kopalni milę pod nami. Na biurku leżały czaszki. W dłoni miałem szczękę dwunastoletniej południowej małpy znalezioną kilka lat wcześniej w Makapan. Szczęka ta była po obu stronach złamana. Brakowało przednich zębów. Na podbródku, tam gdzie wylądował cios, było widać ciemną, gładką rysę. I chłopak od tego zginął, bo ta kość nie miała czasu się zrosnąć.

Jaka broń tego dokonała? Czyżbym trzymał w dłoni dowód pradawnego morderstwa, popełnionego z pomocą śmiercionośnej broni ćwierć miliona lat przed pojawieniem się człowieka? Czyżby drapieżne przejście dało się udowodnić, i mogło być zaakceptowane, jako sposób, w jaki powstaliśmy? Czy możemy sobie pozwolić, w tak rozpaczliwych czasach, jak te, w którym żyjemy, na poświęcenie naszej wiary w szlachetność wewnętrznej natury człowieka?

Spytałem Darta, jak się czuje, z punktu widzenia odpowiedzialności, przedstawiając tego typu tezę w takim akurat czasie. Powiedziałem, że rozumem jego przekonanie o drapieżnym przejściu, i że fascynacja bronią tłumaczy krwawą ludzką historię, wieczną ludzką agresję, irracjonalne, samoniszczące, nieubłagane, poszukiwanie przez człowieka śmierci dla niej samej.

Dart odwrócił się od okna i usiadł przy biurku. Gdzieś zawalił się chodnik, o milę pod nami, i czaszki zadrżały. I powiedział mi, że, skoro próbowaliśmy już wszystkiego innego, możemy, jako ostatniego środka, spróbować prawdy.

Cztery miesiące później Dart przedstawił swoje dowody gremium północnej nauki. I gdyby wtedy werdykt setki autorytetów okazał się inny, wątpię, czy dramatopisarz czułby się teraz zmuszony składać sprawozdanie z odkryć naukowej rewolucji.



6

W początkach osiemnastego wieku włoski zakonnik o nazwisku Vico zanotował proste, ale radykalne, stwierdzenie: „Społeczeństwo jest dziełem człowieka”. Było to, w owym czasie, stwierdzenie o ogromnym rewolucyjnym znaczeniu, ponieważ negowało wszelkie średniowieczne dogmaty dotyczące boskiej ingerencji w ziemskie sprawy: boskie prawa królów i rządów; boskie zarządzenia w osobistych sprawach pojedynczego człowieka, jego narodzin, jego losu, jego codziennego życia, jego aspiracji i jego najniższych popędów. Oświecenie było niczym innym, jak tylko obszernym opracowaniem tego jednego zdania neapolitańczyka.

Społeczeństwo jest dziełem człowieka: człowiek, niezależny od bogów i diabłów, posiada całkowitą władzę nad charakterem swego społeczeństwa. Okazało się to całkiem pożywną strawą dla generacji osiemnastowiecznych myślicieli i politycznych rewolucjonistów. Trony i ołtarze zapadły się w racjonalny pył. Wichry Oświecenia powołały do życia nowe narody i usunęły w cień stare dogmaty.

Potem jednak, w następnym stuleciu, ludzka myśl rozmiłowała się w odwróceniu stwierdzenia Vico: Człowiek jest dziełem społeczeństwa. Do troski Rousseau o szlachetność dzikusa dodano różnorakie wytłumaczenia tego, czym człowiek jest: bieda rodzi zbrodnię; imperializm rodzi wojnę; walka klasowa rodzi polityczne instytucje; wczesne związki uczuciowe rodzą późniejsze nieprzyjazne skłonności.

Zasadnicza materia współczesnej myśli jest utkana z jednej, albo drugiej, owej tezy: że społeczeństwo jest dziełem człowieka, albo że człowiek jest dziełem społeczeństwa. Jednak, czy skłonimy głowę przed racjonalizmem Woltera, czy też romantyzmowi Marksa, pozwalamy się kierować przez myślicieli, którzy nic nie wiedzieli o zwierzęcej roli w ludzkich sprawach. Myśleli zbyt wcześnie. Ponieważ bogów, diabły i czarownice udało się wypędzić ze świątyń ludzkiej troski, przyjęli nieograniczoną suwerenność człowieka.

Długa jest historia naturalnego świata, a my jesteśmy kartą, która się odwraca. Chwała jest nam przypisana, ponieważ jesteśmy królami. Nasz królewski majestat niesie jednak ze sobą ograniczoną władzę – jesteśmy bowiem częścią wszystkiego. Stoimy na barkach stworzeń zagubionych w prekambryjskich szlamach. Nasze geny wciąż odzwierciedlają ich ambicje. Możemy antycypować nienarodzone jeszcze gatunki, niewyobrażalnie odległe przyszłe epoki, suwerenności poza zasięgiem Homo sapiens, oraz istoty, o których nigdy niczego nie zdołamy wiedzieć. Jednak będziemy ich częścią, wpływając na ich losy tak, jak inni wpłynęli na nasz.

Jesteśmy lśniącym ogniwem łańcucha, którego nie uda się nam w całości poznać, ponieważ ta część, której poznać nie możemy, jest jeszcze niewykuta. Jednak nasz wkład w ten łańcuch nigdy nie zostanie utracony, bo jesteśmy zwierzęciem zadającym pytania – pierwszym zwierzęciem świadomym samego siebie. Jeśli jutro opanuje nas oślepiająca wizja, albo zostaniemy unicestwieni w oślepiającym rozbłysku, ani jedno nie będzie odpowiedzią na wszystko, ani to drugie końcem wszystkiego. Będziemy mieli spadkobierców, którzy być może zrozumieją zwierzęce popędy we własnej naturze lepiej, niż myśmy je zrozumieli.