Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Robert B. Cialdini. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Robert B. Cialdini. Pokaż wszystkie posty

sobota, października 18, 2014

Spiritus Tygrysizmu flat ubi sobie vult

Niewiele rzeczy tak cieszy wredne małe serduszko tygrysisty, jak widok (lub częściej niestety wyobrażenie) komucha dostającego w dupę od swoich. Czyli jedyny rodzaj martyrologii (?), jaki rasowy tygrysista w ogóle toleruje. Jedną z takich rzeczy (na inne spuścimy zasłonę) jest widok leberała, który przejrzał na oczy i ma z leberalizmem problemy, które w dodatku elokwentnie wyraża. Jedną z tych, znaczy, które nas jeszcze bardziej cieszą od biorącego w kość komucha.

Czemu to nawet lepsze od naszego doświadczonego przez życie komucha? A dlatego, między innymi, że taki leberał potrafi nam czasem dostarczyć niebylejakiej duchowej strawy. W końcu takim był z poczatku sam Ardrey, żeby już pominąć paru pomniejszych, o których sobie tu wspomnieliśmy lub, Deo volente wspomnimy. (Albo i nie.)

No i właśnie wpadł mi w ręce ktoś taki. Pożyczyłem sobie wczoraj mianowicie znaną książkę pana Allana Blooma pt. "Umysł zamknięty" ("The Closing of American Mind"). Oryginał wydany w 1987. (Konsultacja prof. Legutko, by the way.) Widzę, że chyba Boska dłoń mnie prowadziła, że sobie to pożyczyłem. (Nawiasem mówiąc, po wysłuchaniu całości podtrzymuję mą tezę, że książka pana Cialdiniego o wpływie na ludzi jest znakomita i jak najbardziej "nasza".)

Na razie przeczytałem do strony 62, czyli nie aż tak wiele, uwzględniając, że na poczatku jest jeszcze przedmowa żydowskiego, jak kojarzę, komucha, Saula Bellowa, ale to wygląda naprawdę na znakomitą rzecz i godną, by ją włączyć w kanon tygrysistycznych lektur.

Oczywiście - panowie A. i S. zawsze będą w innej kategorii (święte księgi, hłe hłe!) - no i to nie jest dla postych fizycznych tygrysistów, których zadania polegać będą na czymś innym, niż intelektualne włosa na 17 części rozszczepianie, ale dla intelektualnej elity jak najbardziej.

Nie sądzę, by nawet na ostatniej stronie pan Bloom dostał pręgowanego futra i zaczął się czaić w nocnym listowiu na zwierzynę, ale nie oczekujmy od niego zbyt wiele! Życie jest krótkie, dorośli ludzie raczej się aż tak bardzo nie zmieniają, a jak dałoby mu się jakieś 200 lat, to i facet by do końca przejrzał na oczy.

Na razie pozostaje mu zbolałego serca pocieszanie amerykańskim tradycyjnym... Wiecie sami - te tam oświeceniowe historie o "równości szans" itd. Czyli, jak na Amerykę, tradycja. Jednak KRYTYKA (w sensie filozoficznym) obecnej INTELEKTUALNEJ sytuacji owej ideologii - która, jakby nie było, podbiła przecież znaczną część świata, choć teraz, na naszych oczach, to się zaczyna szybko jakby odwracać... Więc ta krytyka, na tych pierwszych stronach, jest całkiem super!

Krytyka intelektualnej sytuacji leberalizmu, ale nie tylko, bo gość zajmuje się przede wszystkim wyższym szkolnictwem, a z tym wiąże się wiele innych spraw, niż tylko czysto intelektualne. Na Spenglera chyba nigdzie pluć nie będzie, Ardreya też z pewnością nie wspomni - za to Nietschego już wyraźnie docenił. Jest więc na niezłej drodze.

Naprawdę polecam tę książkę, godząc się z ryzykiem, niewielkim w mojej ocenie, że on tam, na pozostałych 400 stronach, zacznie wypisywać jakieś antytygrysiczne brednie. Tak czy tak - nie jako biblia, nie jako święta księga, ino jako krytyka Realnego Liberalizmu - to jest naprawdę fascynujące!

* * *

Może jeszcze o naszym makaronicznym tytule... Potraktujcie go jako ilustrację hasła, które mi się coraz gwałtowniej ostatnio kołacze po głowie - hasła: "Zróbmy sobie Barok!" Już Dávila, jak niektórzy może pamiętają, namawiał nas do zrobienia sobie własnego Oświecenia, ale mnie się widzi, że zacząć to trzeba od Baroku właśnie.

Nie całkiem w Polsce może, ale na Zachodzie Barok to był absolutny szczyt rozwoju tej Kultury ("cywilizacji" mówiąc prostym językiem). Nawet taki Michelangelo Falvetti, którego niedawno odkryłem, zmarł przed końcem XVII w. O ile kantat, o pół wieku późniejszego, Bacha nie jestem w stanie słuchać - częściowo na pewno z powodu chóralnych śpiewów po niemiecku, choć po prawdzie w pojedynkę też to obrzydliwe (Mozart jakoś sobie z tym radzi, ale to chyba tylko dzięki masonerii, że się zaśmieję) - to "Il Diluvio Universale" Falvettiego daje się słuchać jak najbardziej, a nawet więcej. (A swoją drogą, z wiki wynikałoby, choć explicite tego nie piszą, że to TEŻ był katolicki zakonnik. A to "Diluvio" to oczywiście po naszemu "Potop". TEN - światowy, "universale".)

Wiedząc, że nie każdy gra zawodowo na harfie w dobrej orkestrze, radzę na początek posłuchać końcowego fragmentu - tak po godzinie. Kantata to jednak dość sieriozny rodzaj muzyki, choć akurat te końcowe sprawy - jak owa tarantella Kostusi i to żeńskie trio na temat tęczy - powinny się spodobać każdemu, w miarę choćby zdrowemu na umyśle i uszach, człowiekowi Zachodu.

(Co oczywiście nie znaczy, by reszta była marna i bym jej nie polecał!) Jednak radzę zacząć od 1:06, a nawet wprost od bisów, czyli od 1:10. Mnie szczególnie ten kawałek o tęczy, "kiedy Bóg wybacza ludzkości", zachwyca, ale kostusiowa tarantella, także wykonana na bis, też super i wielu może się podobać nawet bardziej (czy młodzież mnie słyszy?).




No to już wiadomo dlaczego makaronizm w tytule? Łacina, machanie szablą, szlacheckość... W końcu cała polska kultura, ta prawdziwa, jest z gruntu szlachecka właśnie - niezależnie w czyim wykonaniu. To właśnie ten Barok, do którego chciałbym wrócić. Nasz, ale jednak zachodnim intelektualizmem owej epoki też bym go chciał nieco nasączyć. Nie mówiąc już o Monteverdich, Falvettich, i (wcześnijeszym od nich) panu Striggio. Tego nam wtedy brakowało, i tego nam teraz brakuje. Więc...?

triarius

sobota, października 04, 2014

Niska piłka, czyli jak rozebrać pięćdziesięciolatkę

* co jest nie tak z żołądkiem leminga * jak skłonić pięćdziesięcioletnią panią domu z małego miasteczka, żeby weszła na scenę i rozebrała się przed sąsiadami * co to jest w żargonie sprzedawców "niska piłka" * idealny prezent dla leminga * jak Chińczycy bez cienia przemocy robili z amerykańskich jeńców komunistów i kolaborantów * 

... i wiele, wiele innych równie smakowitych informacji. Zainteresowani? You should be!

* * *

Wspomniałem tu parę dni temu książkę (w istocie audiobooka) autorstwa pana Roberta B. Cialdiniego pod polskim tytułem "Wywieranie wpływu na ludzi". Pochwaliłem ją po wysłuchaniu pierwszej płytki z ośmiu, które liczy cały kurs, a potem musiałem gościa bronić przed wielce szanowną panią Marylą z blogmedia24.pl, która, grzecznie ale z przekonaniem, zarzuciła mi, iż lansuję jakiegoś oszusta.

Fakt, oszustów nie brakuje, a sporo z nich stręczy nam "sukces"... (Który, nawiasem, w tych warunkach, w tym czasie i tym miejscu, wydaje mi się całkiem niemożliwy. No, chyba że coś bardzo, bardzo radykalnie zmienimy, i to szybko. Ale optymistą nie jestem.) Na razie dojechałem do czwartej płyty Cialdiniego i widzę, że to jednak ja, oczywiście, miałem rację, a nie moja szacowna oponentka.

Ta czwarta płytka jest po prostu REWELACYJNA! Wyjaśnia mechanizm działania leminga; wyjaśnia sporą część różnych naszych zakupów, których potem żałujemy; wyjaśnia postpolityczne pijarowskie metody różnych tam Tymochowiczów i macherów stręczących ludziom Obamy tego świata... Wyjaśnia też, gdyby ktoś akurat tego potrzebował, to, cośmy sobie wspomnieli w zajawce. Czyli jak podejść do pięćdziesięciolatki, żeby nam się ładnie rozebrała. (Tak że tutaj nie ma żadnej fałszywej reklamy.)

Ta jedna płytka - mówię wam, dobrzy ludzie - warta jest tyle, co jej kopia sporządzona z dwudziestoczterokaratowego złota! A pozostałe też przecież nie sroce z pyska. Rewelacyjna książka! Nawet dla mnie, który w młodości pragnąłem zostać psychologiem, te sprawy od zawsze mnie interesują i całkiem sporo na te tematy wiem. Jak to musi działać na kogoś całkiem nieprzygotowanego?!

Żeby wyjaśnić - to NIE jest książka z cyklu "jak sobie pomóc w życiu". Co by o tym nie mówiono na okładce i w reklamach. (Całkiem nawiasem, kilka takich książek mnie osobiście sporo pomogło w życiu, ale fakt, że nie jestem typowy.)

Tym bardziej nie jest to książka tego, zapewne najniższego, rodzaju książek z kategorii "jak sobie pomóc w życiu", czyli "jak być niezłomnym optymistą, wierzyć w swój przyszły sukces mimo wiecznych kopniaków od życia i uśmiechem podbijać świat". (Jeden Dale Carnegie był fajny, ale tysiące naśladowców to już naprawdę przesada!)

Nie - to jest o sztuczkach praktycznej psychologii, które... Nie ma sensu tego wszystkiego znowu wymieniać. Rzućcie sobie okiem na te punkty zajawki na samej górze. Wygląda to chyba nieźle? Możecie to potraktować jako zadanie domowe, albo nawet pracę semestralną. Zdobycie tej książki i jej przeczytanie ze zrozumieniem znaczy. Darowywanie znajomym lub nawet ukochanym lemingom to juz wasza prywatna sprawa, choć oczywiście sercem jestem w tym z wami.

A tutaj, żebyście się nie wykręcali paluszkiem i główką, trudnościami z gotówką (a po co było kupować ten cały szmelc od telefonicznych domokrążców?), czy ze zdobyciem książki... Fanfary, werble - tutaj macie ją do ściągnięcia:

http://stopsyjonizmowi.files.wordpress.com/2012/09/wywieranie-wplywu-na-ludzi-raobert-cialdini.pdf

Gadać nie gada, ale jest za darmo i można do woli czytać. (A jeśli nadal sądzicie, że dałem się wpuścić w lewacko-leberalną manipulację, którą wam teraz z głupoty stręczę, to rzućcie sobie okiem na tytuł bloga. Nie mam z nim nic wspólnego, nie znam go nawet, ale zawszeć.)

(Zupełnie na marginesie, to w tym "moim" pożyczonym audiobooku mówią np. że Leakey to "archeolog", i w tym ebooku pewnie tak samo, nie sprawdzałem. Ardeyiczni tygrysiści wiedzą oczywiście, że to z Leakeyem to nie całkiem prawda. Tych parę drobnych błędów w tłumaczeniu nie zmienia jednak wartości tej książki. Która jest że aż...)

triarius

niedziela, września 28, 2014

Taniec sprzątaczki

Siądźcie grzecznie wokoło i poopowiadamy sobie o źwierzątkach...

Jest sobie jedna taka rybka. W sensie nie jedna sztuka, tylko cały gatunek. Mała, i jak się dowiedziałem, "szablozęba". (Fajne określenie! Szczególnie słodkie, gdy chodzi o małą rybkę.) Jakoś się nazywa, nie chce mi się sprawdzać. Krótka nazwa na "b". Ta rybka jest też, jak się okazuje, bardzo cwana. Wykorzystuje ci ona dziwne stosunki panujące pomiędzy dwoma INNYMI rybkami. Też w sensie dwóch gatunków, a nie pojedynczych egzemplarzy.

Te stosunki polegają na tym... (Mocno to obrzydliwe, ale cóż, c'est la vie, jak mawiali co bardziej arystokratyczni z naszych przodków. Dodając "à la guerre comme à la guerre", co też, jak się zaraz przekonacie, ładnie pasuje.)

Polegają więc te stosunki na tym, że jedna z tych ryb jest duuuża, a druga mała, no i ta mała tej dużej wyżera spomiędzy zębów i ze skrzeli różne resztki i pasożyty. Tym się (o Boże!) żywi, a tamtej też robi dobrze, jako swego rodzaju szczotka do zębów. (I do skrzeli też. Słuszna uwaga, Tygrysiak.)

Odbywa to się tak (i to na odmianę jest SŁODKIE!), że ta mała podpływa do tej dużej tańcząc TANIEC SPRZĄTACZKI... Tak to określono, a ja nie wiem, czy to jest oficjalne naukowe określenie, kalka z angielskiego określenia, czy wynalazek samego tłumacza... W każdym razie dla mnie to przecudne i aż mnie zapłodniło do napisania niniejszego tekstu, a po prawdzie, choć w głowie mi się masa tekstów kotłuje, to do pisania mnie ostatnio nie ciągnie. Chyba że odkryję nagle jakiś "taniec sprzątaczki" i coś zaiskrzy.

I na ten taniec ta druga, większa, otwiera mordę i zastyga w bezruchu. A ta mniejsza... Już sami wiecie. No i teraz na scenę wchodzi na nasza pierwsza rybka - też mała, a do tego szablozęba i cwana jak cholera. (Wyskakuje z pobliskich chaszczy -  to nie ona tańczyła, rybki, jakby ktoś jeszcze nie wiedział, są trzy.) Ona podłapała ten (cały czas mnie to cieszy!) taniec sprzątaczki, a jak ta duża otworzy mordę, to ta nasza (nie bójmy się tego słowa!) wyszarpuje jej z tej mordy kawał mięcha i w nogi! Urocze, prawda?

Po co ja wam to mówię, spyta jakiś malkontent. Przecież dookoła historia, już nie tyle, że przyspieszyła, ale wiele rzeczy, które uważaliśmy za niemal niezniszczalne, wali się w gruzy. Nie wszyscy wprawdzie za niezniszczalne je uważali, fakt, ale większość. I ta sama zapewne większość wciąż nie dostrzega, że one się w te gruzy walą. Ale dostrzegą, nie ma innej możliwości!

No i ten malkontent (hipotetyczny, fakt) pewnie uważa, że ja wam powinienem te aktualne wydarzenia i to roz-się-w-drebiezgi-pierdalanie pracowicie wyjaśniać? Na co ja powiem: "Kto pilnie odwiedzał tego blogasa, odrabiał zadania domowe, brał udział w dyskusji, a przede wszystkim przeczytał te nasze Ardreye i Spenglery - ten na pewno to co istotne z obecnych i przyszłych wydarzeń w sumie wyczuwa".

Co do innych zaś... "Czyż niedźwiednikiem jestem...?" (Kto nie zna dalszego ciągu, może sobie poszukać w Googlach.) Po co ja będę to wszystko pracowicie komentował - ostatnio nawet bez cienia interaktywności, za darmo, nie dostrzegając żadnych pozytywnych tego skutków? Kto chciał, i jest zdolny, ten w sumie, jako się rzekło, rozumie. Inni? Może jeszcze zdążą nadrobić zaległości, choć czas na czytanie Ardreyów i tygrysich blogów zbliża się powoli (?) do swego kresu.

* * *

Mała dygresja...

Może jednak tak być, jak z moim jeżdżeniem na łyżwach. Chodziłem do pierwszej klasy, dostałem łyżwy, wyszedłem przed dom, gdzie po oblodzonym dojeździe do bloku śmigały m.in. zupełne przedszkolaki... Stwierdziłem, że za stary już jestem na łyżwy, skoro w tym wieku jeszcze się nie nauczyłem. No i z łyżwami nie miałem nic do czynienia - poza ew. kibicowaniem różnym zachodnim hokeistom, kiedy grali z Krajem Rad.

Niemal 40 lat później kupiłem sobie na aukcji za parę groszy (koron konkretnie, bo to było w Szwecji) buty z łyżwami. Nieco ciasne, ale darowanemu koniowi itd. A potem sobie w parę wieczorów wyszedłem z kobietą na pobliskie lodowisko, by w tajemnicy nauczyć się jeździć na łyżwach. Było mi to po nic, ale lubię nadrabiać dawne zaległości, choć ta akurat była mało istotna.

Łyżwiarstwo okazało się łatwiutkie. Do mistrzostwa nie doszedłem, bo po tych paru dniach znalazłem sobie inną rozrywkę i przestałem się dręczyć tymi ciasnymi butami, a na inne szkoda mi było pieniędzy i czasu. Podobnie było z piłkarstwem nożnym, choć w nieco późniejszym wieku to się zaczęło, no i nie miało żadnego happy endu. Jednak niewykluczone - choć wątpię, byście mieli na to 40 lat - że jeszcze zdążycie doczytać Ardreye, Spenglery i PanaTygrysi blog. Jeśli ostro zabierzecie się do roboty.

Po co? A choćby po to, żeby obserwowanie schyłku największej w historii cywilizacji (K/C dla wtajemniczonych) było O WIELE bardziej interesujące i dawało o ileż więcej satysfakcji. Mało? Zaś co do codziennego tłumaczenia ludziom i komentowania tych tam nalotów i tych tam terrorystów - a co będzie, jak przyjdą do mnie panowie z ABW? Czy czegoś tam?

Gdzie ja niby mam schować te cztery tony nawozu, skoro ja już się z tymi książkami i resztą nie mieszczę? Odmówię im? Tak po prostu? Przecież niegrzecznie! Będzie im przykro! Fakt, należałoby wytłumaczyć, że powinni więcej wierzyć we własne siły i nie polegać aż tak bardzo na mnie. A ja, ze swej strony, życzę im sukcesu i będę się za ich powodzenie modlił. Tylko czy to do nich trafi?

* * *

Wracając do naszych... Nie żadnych "mutonów"... "Baranów" też nie! Do rybek. Jak to, cośmy tu sobie opowiedzieli, ma się do czegokolwiek? A zastanówcie się sami! To dobre ćwiczenie. Zresztą, czy to musi się koniecznie wiązać z jakąś konkretną biężączką? Przecież jest interesujące samo w sobie, prawda?

W sumie jednak chciałem z tych rybek pewien morał, tygrysiczny jak cholera, wycisnąć. Taki mianowicie, że ja tę opowiastkę - ten opis zachowania wodnych stworzonek - wziąłem z ebooka, którego sobie, bez większego nawet przekonania, pożyczyłem z biblioteki, gdzie czegoś sobie szukałem. Ten audiobook nazywa się "Wywieranie wpływu na ludzi - teoria i praktyka", a autorem jest, amerykańskiego oryginału znaczy, niejaki Robert B. Cialdini. Pono wielki ekspert od tych spraw.

Ten ebook składa się z 8 płyt CD, z których wysłuchałem sobie luźno dziś dopiero pierwszą, i zaskoczyła mnie bardzo przyjemnie. Tą historią o rybkach, ale tam jest, na tej jednej płytce CD, jeszcze jedna informacja, która wydaje się bardziej sensacyjna i mająca o wiele większe praktyczne znaczenie (a potencjalnie praktyczne ZASTOSOWANIE).

Plus jedna czy dwie inne interesujące konkretne informacje. Plus oczywiście nieco typowego komercyjno-amerykańskiego wodolejstwa, bo bez tego dziś nijak. Choć o równouprawnieniu na razie nic nie było - plus dla Cialdiniego! Czyli naprawdę nieźle jak na pół godziny luźnego słuchania. No i chodzi teraz o to, że dość wielu (choć dość śmiesznie to brzmi w tym kontekście) tygrysistów wyrażało wątpliwości co do tego, czy w psychologii w ogóle jest coś sensownego, co by się mogło "nam" przydać.

Widzicie ludzie, jak ja na to patrzę... Wiadomo, że psychologia - jeśli spojrzymy na jej CAŁOŚĆ - to hochsztaplerstwo, łapanie duchów i lewacka propaganda. Co nie zmienia faktu, że SAMA DZIEDZINA jest zarówno ważna, jak i fascynująca, a przez te dwa miliony lat "ludzkość" jednak zebrała (kto zebrał to zebrał, ale jeśli nie my, to KTO?) na ten temat nieco interesujących doświadczeń i wniosków.

Część tych doświadczeń i wniosków zawarta jest także w tym, co się oficjalnie nazywa "psychologią". "Uczyć się choćby od diabła", to jedna z podstaw Tygrysizmu Stosowanego! Możemy bardzo nie lubić Niemiec i uważać ich za naturalnego wroga naszej Ojczyzny po wieki wieków, ale - zamiast sobie nickowym sposobem wmawiać, że to wyłącznie durnie z kwadratowymi łbami - my wolelibyśmy się od tych ich Spenglerów (Diltheyów, Clausewitzów itd.) czegoś nauczyć. A JEST się od nich czego uczyć - nie oszukujmy się!

Tak samo z psychologią. Nie łykamy całości, ale potrafimy błyskawicznie i niezawodnie wypatrzyć smakowite i pożywne kąski. Z których łapczywie korzystamy. To jest, jak niedawno doszedłem w swych soliloquiach, coś jak urzędowanie na samym szczycie łańcucha pokarmowego. W końcu jest się tym tygrysem, czyż nie? Na czymże to innym miałoby polegać?

A na czym polega u źwierząt? Na tym, że taka krowa je trawę, a potem pracowicie przerabia ją na białko, z którego sobie buduje własne ja. Podczas gdy taki na przykład Tygrys, je krowę, dzięki czemu ma GOTOWE źwierzęce białko na swoje ja, i nie musi marnować czasu, energii i czego tam jeszcze na przerabianie trawy.

Tak samo my tutaj. Nikt niemal tego inny nie robi - bo ludzie albo sami pracowicie żrą trawę, próbując ją przerabiać na genialne i niepowtarzalne twory, albo też powtarzają po jednym, góra dwóch, w wyjątkowych przypadkach trzech, mędrcach und autorytetach - stając się w wyniku tego epigonami... My całkiem inaczej! Niech żyje Tygrysizm Stosowany - Wierzchołek Intelektualnego Łańcucha Pokarmowego! (Formalnie to niby "koniec" łańcucha, a nie "wierzchołek", ale to jakoś niespecjalnie brzmi. Kojarzy się z pokarmowym "przewodem", a nie każdy od razu chce być posłem. Np. Biedroniem.)

Niech nam żyje! Hip hip...? No jasne że "hip", a do tego jeszcze gromkie "hurra!" I to by było na tyle. Co do domu? MYŚLEĆ! Na razie wystarczy.

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo albo góra po dwóch. Uważać na ew. ogony!