Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wunderwaffe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wunderwaffe. Pokaż wszystkie posty

sobota, sierpnia 27, 2016

O husarii, husarskości i husaryźmie (3)

Sumo, czyli w pewnym sensie japońska piesza husaria
Trochę remanentów i zaległych wyjaśnień... Pytają mnie ludzie co z tymi 400 starszymi i mądrzejszymi husarzami. Więc sprawa polega na tym, że jak nam otworzyli to Muzeum Starszych i Mądrzejszych, bez którego nie wiem w ogóle jak dotąd udało nam się przeżyć, to na jego otwarcie przyjechał jakiś taki zagraniczny gość i, jak czytałem w sieci, opowiedział historię o tych 400 swoich rodakach, co to rzekomo stanowili trzon.

Nie wiem ilu w sumie mieliśmy husarzy, nie mówiąc już o tych pierwszego sorta i pierwszego rzutu, czyli towarzyszy husarskich (swoją drogą niemal współczesne upodobanie niektórych do słowa "towarzysz" musiało się od tego właśnie wziąć, bo inaczej jak ci ludzie mieliby się aż tak zakochać w tym pięknym polskim słowie?). ale zdziwię się, jeśli mi powiedzą, że było ich jednorazowo na jakimś polu walki więcej niż 2 tysiące, w każdym razie towarzyszy, więc 400 to jednak spora część część całości i nasuwają się rozliczne pytania.

Jednak moje (brzydkie) podejrzenie raczej jest takie, że ten nasz szanowny gość raczej zaczerpnął swą informację z Radia Erewań. Jakoś tak: "Nie czterystu, tylko całe ćwierć miliona. I nie całkiem prawda, że husarzy, bo chodziło o ubeków". Wtedy to ma sens! Niestety nasz gość nie do końca wysłuchał i nie wszystko zrozumiał.

Druga sprawa... Mówi mi komentator (dzięki!), iż na temat husarii sporo informacji podaje niejaki Radosław Sikora. (Mam nadzieję, że to nie jest tylko błąd drukarski w nazwisku tego pana, bo mamy przecież takiego interesującego... Jak go nazwać... Co się nazywa niepokojąco podobnie i jakoś tak dziwnie mi się zbiera, jak to widzę, choć niby nie ma powodu.)

Tygrysizm Stosowany jednak niestety nie czytał tego pana (mówię o tym porządnym, od husarii), więc Tygrysizm Stosowany musi się to posłużyć swoją sławną w świecie kobiecą intuicją i pewną jednak wiedzą na temat takich tam historyczno-militarnych spraw. Plus pewną znajomością spraw końskich (oczywiście kudy mu do takiego np. Nicka!) i fizycznych konfliktów też.

Cóż więc Tygrysizm Stosowany z głębi tych swoich zasobów ma do powiedzenia na temat husarii, husarskości i husaryzmu? Oczywiście, jeśli ktoś ma z tego doktorat, a przy tym dorabia sobie jako lewoskrzydłowy w tych tam skrzydlatych przebierańcach, które tak istotną pełnią rolę w dzisiejszej polskiej armii  - to niech się łaskawie z moich intuicji i byle jakiej wiedzy nie śmiać, tylko grzecznie, łagodnie pouczyć i poprawić. Dobra?

A teraz wreszcie przechodzimy do konkretów... Ustaliliśmy już sobie, że pod względem czystej jakości, husaria to było to, co najlepsze i nie sposób tu się przyczepić. Nas jednak interesuje przede wszystkim taka oto kwestia - na ile to było genialne militarne rozwiązanie, jakieś tam Wunderwaffe tamtej epoki; jaka to była konkretnie ta nisza, w której husaria okazywała się taka bezkonkurencyjna, oraz jak wiele tego, co się w ówczesnych wojnach na tych ziemiach działo wypadało POZA ową dla nas szczęśliwą niszę...

Sprawa zatem kosztów, i to w każdym możliwym sensie; ilości; zastosowań: taktycznych czy właśnie strategicznych? Takie rzeczy. Chwyćmy więc byka za rogi i zadajmy, sobie oraz światu, pytanie o to, czy husaria to była jazda ciężka, czy też lekka, albo może coś pomiędzy.

Z mojej, ach jakże odległej, młodości, i to naprawdę wczesnej, praktycznie przedpubertalnej, kiedy to Mówią Wieki nie było jeszcze własnością Agory i ja ten miesięcznik czytałem, pamiętam, że wyrażano tam pogląd, iż husaria wcale nie była żadną ciężką jazdą, tylko całkiem przeciwnie - lekką niczym piórko, mimo że faktycznie dość opancerzoną.

No to ja się zapytowywuję, kto właściwie był tą naprawdę ciężką jazdą, jeśli nie husaria. Oczywiście, i do tego mam zamiar (Deo volente) w końcu dojść, w mojej opinii jazda ciężka od lekkiej różni się nie tyle, nie przede wszystkim, wagą i opancerzeniem, tylko funkcją, sposobem walki i takie tam. Jednak z tymi rzeczami faktycznie wiąże się także dość ściśle waga i rodzaj uzbrojenia, pancerz lub jego brak...

Jeśli to nawet nie jest to, co powinno decydować przy tej ocenie, to oba te aspekty są praktycznie nierozdzielne i na podstawie wyglądu, wyposażenia, uzbrojenia potrafimy rozpoznać z kim mamy niewątpliwą przyjemność. Ten materialny aspekt jest znacznie prostszy do analizowania, więc zacznijmyż od niego. Husaria nie była ciężką jazdą? No to kto był?

Na pewno późnośredniowieczny zachodni rycerz w pełnej zbroi ważącej jakieś (jak pamiętam) 40 kg, choć ta waga też była tam nieźle rozmieszczona, wszystko było mistrzowsko wykonane, więc te wszystkie historie, że w takiej zbroi nie dało się nawet chodzić, to brednia. Jednak to ciężka jazda z pewnością była, zgoda! Tym bardziej, że także koń był opancerzony i w ogóle musiał to być jakiś niesamowity perszeron, więc o galopowaniu wśród pól i lasów z rozwianym włosem, wśród śpiewu skowronków nie było raczej mowy.

Zresztą jej zasadniczy sposób walki także był specyficzny i jazda lekka nie potrafiłaby tego w ten sposób z sukcesem robić, a z drugiej strony nadawałaby się do wielu innych, i bardzo ważnych, działań, do których ciężka się nadawała marnie.

Także wczesnośredniowieczni perscy katafrakci byli ciężką jazdą, choć ich zasadniczą bronią był łuk, co nieco gwałci naszą klasyfikację, ale ta ich kolczuga kryjąca jeźdźca i konia całkowicie, aż do samych końskich pięt, nie da się całkiem ignorować i jazdą lekką trudno ich nazwać. Z drugiej jednak strony fakt, że po obrzydzeniu wrogowi życia za pomocą strzał szarżowali oni z potężną włócznią w garści, czy może nawet pod pachą, tę ich "ciężkość" potwierdza.

W okresie, na odmianę, znacznie późniejszym, bo w XIX wieku, tacy francuscy kirasjerzy byli uznawani za ciężką jazdę - w odróżnieniu od lansjerów czy huzarów (nie mylić z husarzami, choć źródłosłów z pewnością ten sam!) - bowiem nosili półpancerze i stalowe hełmy, no i służyli do nieco innych celów, o czym sobie za chwilę porozmawiamy. Walczyli zaś pałaszem.

(Tak przy okazji, to wie ktoś, dlaczego kirasjerzy z owej późnej, jak na kawalerię, epoki, choć wcale, jak się okazuje, nie późnej jak na pancerze, nosili tylko pół pancerza, co chroniło jedynie przód? Przyczyną nie było to, że wróg nie miał prawa oglądać ich pleców, bo zawsze dumnie nadstawiali pierś, w każdym razie nie jedyną i nie najważniejszą. Nie to także, żeby plecy oddychały, albo z oszczędności.)

Żeby ten kolejny odcinek zakończyć jakimś, choćby prowizorycznym, podsumowaniem, powiem, że pogląd, iż husaria to nie była ciężka jazda, wydaje mi się błędny. Choć oczywiście przyznaję, że oni sobie nienajgorzej w tych swoich stosunkowo lekkich pancerzach radzili także ganiając po stepie, a nie tylko że krótka szarża na polu bitwy z najeżoną kopią, po której perszeron tak czy tak ledwo zipał, a w każdym razie ledwo się ruszał, jeśli nawet przeżył, więc z konnicy robiła się bardzo ciężka piechota i tak to szło.

Co przecież jednak - poza faktem, że husarskie konie, nie będąc tak strasznie przeciążonymi perszeronami, mogły funkcjonować znacznie dłużej, więc różnych fajnych możliwości nasz dzielny husarz miał o niebo więcej - taki właśnie sposób walki był dla husarii podstawowym. Czyż nie?

Potrafili robić wiele innych fajnych rzeczy, szczególnie gdy zostawili w obozie pięciometrowe kopie i może jeszcze sporo innych fajnych bibelotów, ale ich zasadniczy sposób walki - ten którym zwyciężali pod Kircholmem i pod Wiedniem, to była właśnie szarża z najeżoną kopią. Po której oczywiście działy się różne inne interesujące rzeczy, ale tak było przecież zawsze, także w przypadku Crécy czy Azincourt.

Tak że, unikając fetyszyzowania tego pojęcia, należy, moim skromniutkim zdaniem, stwierdzić, że jednak husaria to była jazda ciężka. Nie musimy w tym celu wcale jej ważyć - szarża z trzymaną pod pachą pięciometrową kopią jako zasadnicza metoda walki, czyli "taktyka szoku", plus oczywiście dość pełne opancerzenie, o tym przesądza. Nic w tym złego, że ktoś jest jazdą ciężką, serio!

Powie ktoś, i powie bez sensu, ale nie każdy musi się znać, że przecież ułani, posługujący się lancą, na pewno nie byli ciężką jazdą, a raczej jednoznacznie lekką. Tyle że lanca, moje kochane ludzie, była patyczkiem długości dobrze poniżej 2,5 metra, jeśli pamiętam, i niezwykle wprost lekkim. Z ostrzem i proporczykiem oczywiście, ale to nam nic tu nie zmienia.

W tej fantastycznej monografii 8. Pułku Ułanów, o której kiedyś tu pisałem - tej którą moja rodzina posiadała nie bez powodu, a która z głodu (rym!) trafiła w końcu, razem ze srebrną zastawą z hrabiowskimi koronami, do jakiegoś chama z "nowej arystokracji", czy innego potomka tamtych nowoodkrytych 400 husarzy, autor opisuje, jak ćwiczył władanie lancą wedle przedwojennych regulaminów, ale lancę sam sobie z drewna wykonał, a potem w końcu otrzymał autentyczną lancę i kiedy nią machnął (chodziło zdaje się o sławną komendę "lancą boki chroń!"), omal nie spadł z konia - to taka była lekka!

Lancą to była autentyczna szermierka, podczas gdy kopia - czy to ta spod Grunwaldu, czy to ta husarska, to było długie, z konieczności ciężkie (choć w większości wydrążone), coś, co w dodatku MIAŁO się wbite w czyjś brzuch złamać... Przy lancy siła uderzenia brała się z ruchu ręki, szwung konia mógł co najwyżej ją zwiększyć (lub właśnie zmniejszyć), podczas gdy przy kopii, trzymanej nieruchomo, tylko szwung źwierzęcia dawał broni zdolność unicestwienia wroga.

To by na razie było tyle, c. d. Deo volente niewykluczone, że n, a jakby ktoś nie wiedział dlaczego obrazek mamy na temat sumo, to niech pomyśli i może dojdzie, a jeśli nie, to po prostu niech się tym obrazkiem cieszy, bo życie jest krótkie i post iucunda iuventutem, post molesta senectutem (albo odwrotnie, jak to bywa), nos habebit humus.

triarius

piątek, maja 23, 2008

Tusiołkowe Wunderwaffe, czyli już po Bulbistanie!

Ludzie uprawiający szeptaną propagandę w ramach której rozpowiadają np. że niedawna wizyta naszego Tusiaczka w Andach była bez sensu i nie przyniosła korzyści dla Polski to nie tylko podlece, ale i po prostu idioci. Chyba, że pacyfiści, ale to to niczego nie zmienia, bo pacyfizm w naszych czasach ("mądrość etapu" i te rzeczy) zalatuje na milę... antysemizmem. Sapienti sat, a mniej sapienti podpowiem, iż Polacy otrzymali od Najwyższego... czegośtam rolę stójkowych i armatnich mięs - oczywiście koszernych, jakże by inaczej! - a stójkowy jest od tego, by "powinność swego urzędu rozumieć" (to jeden z ulubionych cytatów Stanisława Michalkiewicza, i słusznie). Czyli o nic nie pytać, tylko patrolować, a jak trzeba to pałą wywijać i zbierać ew. ciosy.

Zachwycony tym potokiem wymowy ew. Czytelnik nie pomyśli chyba nawet, by zadać pytanie "o co temu triariusowi właściwie chodzi"? Gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie stójkowy, gdzie Najwyższy... ten tam, wiadomo... no a gdzie nasze Tusidełko przecudne? I słusznie, bo stójkowy nie ma pytać ani rozumieć... chyba że swego urzędu powinność! Ale ja, w ramach bombardowania moich ew. Czytelników miłością - powiem!

Chodzi mi o to ("aby język giętki", to też, ale nie tylko), że Tusiaczek przywiózł nam z tych Andów przecudowne Wunderwaffe. Militaryści od lat poszukują środka na humanitarne a zarazem skuteczne pokonanie wroga. Żeby wojna była humanitarna i nikogo nie zabijała, co natomiast będzie się z pokonanymi robiło POTEM - to już inna sprawa! Choćby nawet wszystkich ich wysłało się potem na zmywaki do obcych krajów. Albo na kurwy. Albo na hydraulików całkiem jak z szołu dla homosiów w Las Vegas, albo z tournée zespołu Show Waddywaddy. Albo kazało siedzieć przez cały dzień w kasie w hipermarkecie. Z pieluchą oczywiście, nie można przecież szokować klientów.

Wracając do tych tam militarystów... Którzy ostatnio bywają słuszni, choć "militarystami" ich się oczywiście oficjalnie nie nazywa... To oni wymyślili, i słusznie, że najlepiej by było, gdyby udało się wroga jakoś tak, żeby wszyscy tam dostali tak potwornej depresji, że zamiast walczyć, siedzieli by tylko zawodząc "ach, życie nie ma sensu, pochlastał bym się, ale nie mam dość energii żeby pójść po żyletkę". Do tego jeden widzi przeraźliwie smętną gębę drugiego, słyszy jego zawodzenia, i to się wzmacnia (feedback i te rzeczy), a nasze dzielne wojska wchodzą tam bez jednego wystrzału. I na drugi dzień wszyscy oni pracują w hipermarketach. To się nazywa postęp!

No i Tusidlaczek nasz umiłowany przywiózł nam ze swoich Andów taką właśnie cudowną broń. Może nie do końca gotową, ale z pewnością prototyp. Odkrył bowiem i udowodnił, że jak się Go - czyli Tusidlaczka naszego cudownego - nazwie "słońcem Bulbistanu", to Bulbistan popada w tak piekielną depresję und prostrację... Że żadnej bomby na nich nie potrzeba. Podobnie działa wyśmiewanie się z bulbistańskich odznaczeń państwowych, najlepiej przez łączeniu ich z osobą naszego Tusia.

Oczywiście, trzeba to dopracować. Trzeba opracować system, który by pozwolił wygenerować jednocześnie miliony dowcipów na temat Słońca Bulbistanu - nie zaś jakieś jakichś parę niszowo-oszołomskich. Te ostatnie były wprawdzie ogromnie bolesne dla szlachetnych mieszkańców Peru, gdzie depresja z powodu tych dowcipasów była niemal powszechna, a jedynym jasny punkt stanowił fakt, że przecież Tusiołek, ich kochane słoneczko, akurat u nich gościł. Jednak na... Wrogów wprawdzie nie mamy, ale na nich potrzeba by było jednak czegoś więcej. I trzeba też wroga jakoś o tych dowcipach zawiadomić, a tam może być np. cenzura... Ale nic to! Nasz (co by to miało oznaczać) przemysł zbrojeniowy nie z takimi problemami sobie radził!

W ogóle fajnie było z tą tusiową podróżą, a najbardziej (poza Tusiem-Tuniem w przecudnej czapeczce) podobało mi się jej zakończenie. Tuś odbył bowiem "robocze spotkanie"... Z nikim innym, ino z dziennikarzami. Hasło "cała para w gwizdek" weszło dzięki temu na całkiem nowy poziom - teraz TO jest autentycznym działaniem, a wszystko inne to tylko niepotrzebne fioritury. A niektórzy nie wierzą w postęp ludzkości...

Tusiak w ogóle był fantastyczny w czasie tego "roboczego spotkania", bo nie raczył odpowiedzieć na niemal żadne pytanie. Zbyt natarczywych... O! Tu też powinien być cudzysłów, bo mówimy o rodzimych dziennikarzach... I tu znowu! Ale nie może być więcej cudzysłowów od liter, więc niestety, niech ew. Czytelnik sobie sam dośpiewa... i zagwiżdże... Więc tych co za dużo chcieli wiedzieć, PO Premiera Tuś odesłał do dzisiejszej konferencji prasowej, którą ma odbyć wraz z całym rządem (wow!), ale także z jakimś prominentem z Trąbistanu... Czy jakiegoś innego państwa bez znaczenia... Może nawet Bulbistan to był, nie pamiętam.

W dodatku z uśmiechem po prostu z nóg zwalającym Tusio powiedział nam i tym dziennikarzom, że prosi, by nie było do niego i jego ministrów zbyt wiele pytań, ponieważ premier Trąbistanu (czy może Bulbistanu, on to wiedział, ja nie pamiętam) może się poczuć nie ten tego... Niedowartościowany. Tak się robi postpolitykę moi państwo! (Jest tu w ogóle jakieś państwo? Na moim blogu znaczy? W każdym razie tak się mówi w eleganckich sferach, więc zostaje.)

Jeśli to nie jest dokładnie to, com sam mówił parę wpisów temu w kawałku pt. Ślamazarne wyciąganie rewolweru, czyli co z nami robią media, to już nie wiem! Takie zjawiska naprawdę mają spore znaczenie i oni, czyli wszystkie te ojrotusie i jewroborrelle, świetnie wiedzą. I doskonalą tę technikę bez przerwy. Słoneczka nasze brukselsko-berlińsko... Nie, tego nie powiem, bo to jest anty... To co jest najgorsze ze wszystkiego, żeby tamtych tam nie miłować. W każdym razie sobie poszukam teraz w sieci jakie oni tam mają odznaczenia, a potem zabieram się ostro za pracę nad rozwojem tusiowej Wunderwaffe. I albo ją sobie opatentuję... Albo też zostanę władcą świata. Co mi tam, mogą oni, mogę i ja!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.