Pokazywanie postów oznaczonych etykietą red. Wołek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą red. Wołek. Pokaż wszystkie posty

sobota, listopada 10, 2007

Soliloquia w cieniu Donalda Tuska (odcinek I)

Mój ulubiony rodzimy bard (czyli gitara i własne piosenki o istotnych tekstach) to Jan Kelus - facet, którego cenię o wiele wyżej, niż powiedzmy wściekle przereklamowanego Jacka Kaczmarskiego. Piosenka Kelusa o "naganie dziadunia, co go brat skądś wygrzebał, naoliwił i mówi 'może kiedyś zagram w rosyjską ruletkę'", z refrenem o tym, że "znów historia zrobi szwoleżerów z nas, albo zrobi nas naleśnik", to było naprawdę coś w tzw. stanie wojennym, a szczególnie w niektórych bardziej ryzykownych jego momentach. Proszę mi uwierzyć! Do dziś lekki dreszcz przechodzi mi po skórze na samo wspomnienie...

Jan Kelus, obok masy talentów i zalet, musiał mieć w ogromnym natężeniu tę przedziwną, typowo polską, "zdolność do wybaczania". (Nie mówcie mi proszę, że to ma cokolwiek wspólnego z katolicyzmem, na tej zasadzie można by zapytać, dlaczego nie ma u nas np. lewiratu.) Śpiewał bowiem między innymi, że "są w narodzie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli, lecz gdy tłum będzie gonił kogoś w resztkach munduru, ślepą drogą, to póki co otworzę drzwi". Przyznam, że zawsze bardziej mnie to dziwiło, niż zachwycało. A przecież było to jeszcze w początkach tzw. stanu wojennego i o III RP nikomu się nawet nie śniło. Z drugiej strony jednak Kelus wyraźnie przecież mówi "póki co".

Niechże więc zadam teraz sobie sam pytanie, czy ja też bym drzwi otworzył, gdyby np. żądny mordu tłum gonił red. Wołka w strzępach koszuli i bez gaci? To będą takie soliloquia, czyli "rozmowy z samym sobą". Albo inaczej, stosując zarzuconą już chyba trydencką terminologię - rachunek sumienia. A że odbywają się one nie w cieniu Alaryka, któren z kolegami spustoszył Rzym, jak soliloquia Św. Augustyna, tylko w samym początku miłościwego nam panowania innego wielkiego wodza i męża stanu, uznałem za właściwe o tym wspomnieć w tytule.

Przyznam, czego co wnikliwszy czytelnik mógł się już zresztą zacząć domyślać, że moje organy wybaczania aż tak rozwinięte nie są. Mnie bliższa jest postawa cudownie moim zdaniem zgrabnie wyrażona w pewnej angielskiej książce dla młodzieży z przełomu wieków XIX i XX, a którą poznałem czytając b. fajną biografię P. G. Woodehouse'a - sławnego i naprawdę przezabawnego brytyjskiego autora, twórcę m.in. przemyślnego kamerdynera o nazwisku Jeeves. Takie książki czytywał bowiem, o ile pamiętam, P. G. Woodehouse... A może raczej o nich pisał w początkach swej kariery? Już naprawdę nie pamiętam.

W każdym razie owa genialna sentencja brzmiała mniej więcej tak:
Kim był (tutaj imię i nazwisko bohatera)? Był człowiekiem. Po prostu człowiekiem. Co robił? Żył, po prostu żył - nigdy nie wybaczał i nigdy nie zapominał. Czyli żył znacznie intensywniej i robił znacznie więcej, niż większość ludzi kiedykolwiek mogłaby choćby marzyć.
Dla mnie przeczytanie tych paru zdań było naprawdę swego rodzaju olśnieniem. A więc istnieją, choćby w wyobraźni, ludzie, nie mający tej dziwnej, chorej jak mi się zawsze podświadomie wydawało, chęci wybaczania i zapominania dosłownie wszystkiego. I to właśnie jest, wedle tego geniusza, który tym jednym zdaniem pokazał w mojej opinii, że mógłby - gdyby taka posada w ogóle była możliwa - rządzić światem, zaś w rzeczywistości pisał książki dla skautów i uczniaków pragnących wyrwać się z szarej szkolnej rzeczywistości. Jaki dziwny, jaki chory jest ten nasz świat, skoro wszystkie te środy, biedronie, michniki, tuski i schetyny, clintony i de borele nie piszą groszowych książek, tylko, zebrani w kupę, naprawdę robią coś, co przypomina rządy nad światem!

My zaś tylko wybaczamy i wybaczamy... Intensywnie i z pełnym przekonaniem. Wszystko, chyba że nam powiedzą, że nielzia wybaczać - wtedy okazujemy zadziwiająco bezlitosną twardość i pamięć do drobiazgów, jakiej by się nie powstydził Harry Lorraine.

Co jest ze mną, skoro ja w żadnej z tych grup nie tylko się nie znajduję, ale nawet znaleźć się nie pragnę? Czy to już schizofrenia? I czy aby na pewno bezobjawowa? Czy to nie "fijoł broń Boże, panie doktorze?" Będę teraz myślał, będę drapał swą zrogowaciałą duszyczkę, będę torturował te nędzne resztki kory mózgowej, które mi pozostały...

A nigdy przecież nie było jej zbyt wiele, pomarszczona też przesadnie to ona nie była. Ale w końcu dojdę - będę wiedział, czy to ja jestem jakimś dotkniętym amnezją kosmitą, rzuconym na Ziemię z odległej galaktyki... i że grozi mi, iż w każdej chwili spod mego (przystojnego) pyszczka wychnie ohydna morda zielonego jaszczura... Czy też takich jak ja jest więcej, może nawet... Co za przedziwna myśl? Może nawet większość?

A więc... Do następnego odcinka mego rachunku sumienia! (Deo volente oczywiście, a poza tym u mnie dalsze ciągi to niestety rzadkość.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, maja 15, 2007

Dlaczego warto kochać Unię Europejską

W niedawnym swym wywiadzie Premier pochlebnie wyraził się o pismaku podpisującym się "Smecz". Pismak ten jest całkiem typowym salonowym, gazowniczym obrońcą III RP, jednak Premier docenił w nim pewne specjalne właściwości, mówiąc coś w tym duchu, że: "Smecz jest zabawny i wartościowy, ponieważ otwarcie i bez ogródek mówi to, co inni z pewnością także myślą, ale ubierają w różne pokrętne argumenty". Konkretnie tę swą nietypową szczerość przejawia Smecz w obronie korporacyjności, która opanowała nasz kraj, pisząc takie rzeczy, jak to, że (cytuję z pamięci): "nie można tępić łapownictwa wśród lekarzy, ponieważ zarabiają oni zbyt mało".

Smecz jest - zgoda - niewątpliwie rzadki i nietypowy, tutaj Premier ma całkowitą rację, jednak wcale nie jest jedyny. Trzy dni temu przypadkiem natrafiłem na dyskusję ałtorytetów (sic!) w jakiejś komercyjnej telewizji, gdzie mój długoletni ulubieniec red. Wołek także zagrywał smeczem, i to wcale nie gorzej od oryginału! Zebrani wyraźnie (na 98%, nie na sto, bo widziałem tylko ten krótki fragment szołu) mieli za zadanie powiedzieć, co ich w ostatnim czasie najbardziej zbulwersowało. No i do głosu doszedł red. Wołek, który czerwony na twarzy i bez cienia wątpliwości wzburzony, wygłosić coś w tym stylu, że: "Tadeusz Rydzyk domaga się unijnej dotacji na swoją Wyższą Szkołę Medialną, co jest nieprawdopodobną bezczelnością, podłością i hucpą, ponieważ wszyscy wiedzą, że był przeciw wstąpieniu do Unii i stale ją krytykuje".

Naprawdę powiedział prześwietny redaktor Wołek "Tadeusz Rydzyk" (nie żaden tam "ojciec" - przypomniało mi się "niech pan papież każe im usunąć ten krzyż", pewnego rabina), a gdy na jego emocjonalne, choć krótkie wystąpienie zebrani z pełnym zrozumieniem zaczęli kiwać głowami, uzupełnił drugim najważniejszym jego zdaniem wydarzeniem, czyli że: "Polska ma wreszcie swojego Rasputina, albo może Rasputinka". Chodziło o sprawę betanek.

Przyznam, że byłem wstrząśnięty tym krótkim wystąpieniem pana prawicowego redaktora i byłego opozycjonisty, choć obawiam się, że nikt inny, kto go usłyszał, nie zauważył tam nic szczególnie interesującego. Łatwo by mi było przypuścić, że red. Wołek zaczął już gonić w piętkę i nie umie kluczyć tak sprawnie, jak wcześniej z pewnością umiał, i jak trudne czasy wciąż światłych eurpejczyków w naszym dzikim kraju do tego zmuszają. Przedwczoraj przecież red. Wołek wyraźnie nie popisał się politycznym refleksem: kiedy Wielki Językoznawca ogłosił Nowy Etap i wszyscy od wielu godzin sławili już ideę całkowitego otwarcia teczek, red. Wołek w wieczornym programie na TVN24 sławił etap poprzedni. Przyznam, że pomyślałem wtedy z mieszaniną żalu i rozbawienia, że poprzedni Wielki Językoznawca z pewnością tak lekko by tego gapiostwa nie puścił płazem... Cóż, widać jeszcze nie ten etap, bo na razie red. Wołek chyba jeszcze przy życiu.

Żarty sobie robię, a sprawa jest w istocie tak poważna, jak tylko być może. Tyle, że nie mam niestety dość siły przebicia, by ktoś zechciał moje godne kapitolińskich gęsi gęganie czytać, gdyby nie było ubarwione paroma wzgl. zabawnymi kawałkami. Nie, żeby tak wielu czytało, ale jednak więcej, niż zero.

Ta poważna sprawa jest taka... Jeśli ktoś Unii Europejskiej nie lubi - nie ma prawa otrzymywać od niej żadnych faworów, żadnych pieniędzy, dotacji, tańszych kredytów, stypendiów itd. To wyraźnie, otwartym tekstem, przy braku protestów powiedział red. Wołek. Zresztą nie oszukujmy się, jeśli ktoś Unii nie znosi, to raczej rzadko o jej fawory będzie się starał - nie będzie chciał się w tym biurokratycznym bajzlu grzebać; nie będzie wiedział co jest możliwe, bo nie czyta ichniej informacji; będzie się obawiał, że mu odmówią itd. A poza tym całkiem prawdopodobne jest, że naprawdę znanemu przeciwnikowi "europejskiej integracji" będzie znacznei trudniej jakieś fawory uzyskać. To przecież normalne, prawda? Szczególnie, gdy moralne ałtorytety w rodzaju red. Wołka nie mają cienia wątpliwości, iż wystawianie ręki po jakieś pieniądze od Unii to w przypadku kogoś, kto euroentuzjastą nie jest, podłość i hucpa.

Nie słyszałem ani nie czytałem w każdym razie dotąd żadnych protestów wywołanych tą wołkową wypowiedzią. A jeśli żadnych, to od liberałó także nie. Czyli od tych, którzy tak głośno i elokwentnie protestują - a kiedy mają szansę, to zwalczają - przeciw wszelkim programom socjalnym, becikowym, wszelkiej solidarności społecznej... Co innego oczywiście Unia - ta ma pełne prawo faworyzować swych wielbicieli, pomagać im się bogacić, wykaszać w konkurencyjnej walce niedobitki eurosceptyków. Na tym przecież polega budowa potężnej, godnej XXI w. gospodarki, Na tym przecież polegają europejskie wartości, sprawiedliwość, wolny rynek, przejrzystość i odpowiedzialność władzy. Prawda? Na tym przecież polega ta cudownie precyzyjnie wyważona mieszanina idei liberalizmu i socjaldemokracji, miłościwie nam panująca już teraz, i która ma nam panować po wieki wieków.

Gdyby ktoś nie kojarzył, to informuję, że Unia Europejska wszystkie swoje pieniądze ma od nas - z naszych podatków, nie zaś, jak by się mogło niektórym wydawać, ze składek dobrowolnie wpłacanych przez euroentuzjastów i brukselskich prometeuszy. Z podatków wszystkich, także najskrajniejszych eurosceptyków, eurofobów i ludzi, którzy np. przyłączenie się Polski do Unii uważają za wydarzenie na miarę rozbiorów czy Jałty. Także i z moich podatków.

Naprawdę trudno mi zrozumieć, jak sytuacja - która wprawdzie nie jest zbyt często w tak rozbrajający sposób werbalizowana, jak uczynił to mój ulubiony red. Wołek, ale jest jaskrawym pogwałceniem wszelkich zasad sprawiedliwości, uczciwości, wolnego rynku i demokracji, może nie wywoływać żadnego wzburzenia, żadnego intelektualnego protestu. W moich ustach, jak niektórzy dobrze chyba wiedzą, słowo "liberał" stało się już niemal obelgą... Mimo to, jeśli ktoś z ludzi określających się "liberałami" przeczyta te słowa, niech mi łaskawie odpowie, jak można być jednocześnie liberałem, czyli m.in., jeśli nie przede wszystkim, zwolennikiem wolnego rynku, a jednocześnie euroentuzjastą, czy choćby po prostu zwolennikiem Unii Europejskiej? (Nie czepiajmy się słów, tu nie o slogany chodzi.) Przecież to coś takiego, jak być jednocześnie katolikiem i stalinistą, konserwatystą i zwolennikiem Pol Pota! A więc?

Ryzykując, że nigdy nie otrzymam żadnej pomocy, żadnego taniego kredytu, żadnego stypendium od łaskawej i dobrotliwej Unii Europejskiej - przez co przegram walkę o byt na wolnym rynku i skończę w rynsztoku - mówię wszystkim, którzy to czytali: Przemyślcie tę sprawę, naprawdę jest niezwykle istotna! Przemyślcie własną postawę, własne wartości i ew. kompromisy, na które się co dzień godzicie! Powiedzcie to innym ludziom, niech oni też się zastanowią i znajdą odpowiedź! (Naprawdę chętnie tę odpowiedź poznam, jeśli ona w ogóle istnieje - to do Ciebie LIBERALE przede wszystkim kieruję te słowa.)

Z drugiej jednak strony, coś nie jest tak z mózgami dzisiejszych Polaków i dzisiejszych Europejczyków, skoro sami takich spraw po prostu nie dostrzegają. I to mimo, że red. Wołek już trzy dni temu bez ogródek pojechał Smeczem i wszystko otwartym tekstem powiedział. Dziwny zaiste jest los Kassandry...

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.