Pokazywanie postów oznaczonych etykietą G. Lenotre. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą G. Lenotre. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, marca 30, 2009

Dajcie im kopa czyli Ojropa

Jacek Jarecki nawiązał wczoraj do mojej niedawnej notki na temat bojkotu nadciągających nieuchronnie ojrowyborów. Oto link. W sumie mnie gorąco poparł, więc mógłbym niby się już tą sprawą nie zajmować, ale jednak uznałem, że muszę coś wyjaśnić. A jak już to coś wyjaśnię, to zapewne posypią się dygresje, aluzje i pogłębianie tematu. Pisać bowiem w sumie nie lubię, ale jak już zacznę, to jakoś samo idzie, bo tyle w człeku rzeczy do powiedzenia... (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Otóż z wypowiedzi Jareckiego (mówię po nazwisku, choć jesteśmy na ty, ponieważ to nazwisko stanowi już pewnego rodzaju firmowy branding) na temat mojego bojkotu - a było ich w istocie więcej niż ta jedna, choć nie każdy o tym wie, ponieważ tę poprzednią zaraz po publikacji autor usunął ze złości, kiedy zgłosiłem do niej swe drobne zastrzeżenia - wynika, że dla niego bojkot ojrowyborów to przede wszystkim demonstracja protestu przeciw polskiej klasie politycznej. I tu właśnie nie ma zgody! Dla mnie bowiem, po pierwsze - nie jest to żadna demonstracja. Po drugie zaś - nie przeciw polskiej, tylko właśnie przeciw ponadnarodowej, a konkretnie brukselsko-berlińskiej. No to wyjaśnijmy to sobie po kolei, o co chodzi i dlaczego.

Demonstracja to nie jest, ponieważ od małego miałem wstręt do wszelkich petycji, listów otwartych i demonstracji rozumianych w podobny sposób - czyli jako forma dialogu z "władzą", w dodatku z pozycji podległej, uniżonej, niemal z klęczek. Nie ma się co oszukiwać, dokładnie tym właśnie są wszelkie listy otwarte, petycje (co wskazuje poniekąd sama ich nazwa) i tak właśnie rozumiane demonstracje - zarówno te "manify" na ulicach, jak i różne inne formy, do których mógłby także należeć i bojkot ojrowyborów.

Miałem ten wstręt do wszelkich tego typu form "prostestu" od małego, cholernie mnie to raziło w okresie "S"... Ktoś by mógł rzec, iż to taka moja prywatna idiosynkrazja, a ja bym się musiał zgodzić, gdyby nie to, że dokładnie tak samo zdaje się uważać np. Dmowski. Z tego co wiem, Narodowa Demokracja odrzucała demonstracje jako próby nawiązania dialogu z władzą, natomiast organizowała demonstracje - także te uliczne - mające być demonstracją własnej siły wobec siebie samych (działaczy i sympatyków), mas, oraz dopiero na końcu i niejako mimochodem, władz zaborczych.

Jeśli się w tym mylę, proszę wybaczyć, nie jestem żadnym specjalistą od tych spraw, ale nieźle pamiętam, że w którymś ze znanych pism Dmowskiego, znalazłem wsparcie dla moich własnych odczuć w tych kwestiach. Sławny epizod z zastrzeleniem oficera kozaków podczas jednej z takich ulicznych demonstracji dalej potwierdza, że mam chyba tu, mimo b. ograniczonej w tych sprawach wiedzy, rację.

Cała ta sprawa wydaje mi się naprawdę istotna i interesująca, a do rodaków, nawet tych najbardziej prawicowych i najbardziej nieprzejednanych, całkiem, jak się zdaje, nie trafia. Dla mnie, przyznam, szkoda. Nie mając już specjalnie teraz czasu tej kwestii drążyć, podsumuję ją tylko... I to w taki sposób, jak to u mnie, że nikt nic nie zrozumie. Ale ja będę miał satysfakcję, że powiedziałem coś głębokiego i z sensem, a kto nie rozumie, sam sobie jest winien. Otóż, z tymi demonstracjami to jest tak, ja z agresją społeczną, antyspołeczną i aspołeczną u Tima Larkina. (Wiem, że nikt nie wie, kto to jest, ale można sobie poszukać.)

Tośmy sobie z grubsza wyjaśnili kwestię dlaczego mój prywatny bojkot nie jest żadną demonstracją, teraz wyjaśnijmy sobie, dlaczego nie jest przeciw polskiej klasie politycznej. Otóż, nie przeczę bynajmniej, że ta klasa jest w ogromnej części niewarta splunięcia, a targowica to przy niej niemal wzór patriotyzmu i politycznej mądrości. Jednak z pewnymi ale. Po pierwsze (choć to nie jest najistotniejszy aspekt), ja całkiem cenię PiS i braci K. Nie żebym całkowicie się z nimi zgadzał we wszystkich sprawach, ale absolutnie nie odmawiam im ani patriotyzmu, ani politycznej mądrości.

Jasne, sam byłbym za tym, by PiS naciskać z prawa i jednocześnie w prawo pchać (choć to, widziane okiem wyobraźni, sprzeczność). Postawa PiS wobec Ojropy mnie oczywiście nie zachwyca, ale... No właśnie, ale... Ja, w odróżnieniu od wielu innych, zdaję sobie sprawę z tego, że polityk działa w zastanych warunkach, a warunki w jakich działa PiS - po prostu warunki istniejące w Polsce i wokół niej - są, by nie nadużywać mocnych słów, koszmarne. Żeby wymienić kilka najważniejszych czynników: dominująca gospodarkę, media i sądownictwo postkomuna, lemingi ("młodzi, dobrze wykształceni"), "prawica" w dużej części otumaniona przez K*wina, trockiści i wszelkie lewactwo w roli autorytetów, genetycznie lokajskie usposobienie wszelkich praktycznie elit, wpływy obcych tajnych służb, tendencje imperialne w Brukseli i Berlinie, mniejszości narodowe, quasi-narodowe i obyczajowe...

Ja sobie mogę - i chyba powinienem - mowić, np. że Unia Europejska jest po prostu złem, nowym totalitaryzmem i wkrótce może się okazać nowym ZSRR. Jarosław Kaczyński, zakładając nawet, że ma na ten tamat podobne opinie, mówić tak nie może. Zresztą samo założenie, że ma podobne opinie, opiera się na nieco naiwnych przesłankach. Otóż, prawidziwy polityk (jakich jest dzisiaj b. niewielu, ale jakim jest dla mnie JK) po prostu nie dostrzega wielkiej różnicy miedzy "chcieć", a "móc". W tym sensie, że jeśli czegoś "chce", ale wie, że to całkiem jak z motyką na słońce, to tego chcieć przestaje.

(Czysty Epiktet, jeśli ktoś kojarzy. A dla cybernetyków to taki fajny przerzutnik, co to jak się ustawi w stanie A, to zaraz i tak wróci do stanu B.) No i w takich warunkach JK, a z nim PiS, po prostu nie zastanawiają się nawet, czy są "za Unią", czy też "przeciw Unii". Unia bowiem jest po prostu faktem, z którym muszą się liczyć. Faktem na kilkanaście lat, oby nie więcej. No i oby nie było potem jeszcze gorzej.

No to może - skoro ja jednak nie jestem żadnym politykiem i u mnie rozziew między "chcieć" i "móc" jest, jak u większości normalnych ludzi, znacznie większy - powiedzmy sobie, jak ja widzę Ojrounię. Więc sprawa jest taka, że ja się w sumie zgadzam, iż jakaś forma integracji Europy byłaby sprawą naturalną i pożądaną. Tyle że nie ta. Naprawdę z tego zgniłego pomidora nic się dobrego wystrugać nie da, po prostu. Unia ma grzech pierworodny, który nie pozwoli jej ani się zmienić w coś lepszego, ani też skutecznie i sensownie działać. Grzech, którego nie miało żadne dotąd imperium w historii.

Otóż Unia powstała nie kiedy Europa kwitła i była silniejsza od otoczenia, tylko wprost przeciwnie - kiedy była zniszczona, wystraszona i egzystowała jedynie dzięki amerykańskiemu parasolowi, a wcześniej amerykańskiej misji ratunkowej. Wielu rodzimych "prawicowców" zachwyca się ową Wspólnotą Węgla i Stali, z której koszmarny brukselski moloch powstał. Miało to być cudo i do tego stanu powinniśmy dziś pragnąć wrócić. Ja mowię bzdura! Bzdura i kłamstwo!

Unia powstała, kiedy skurwiona i niemal już zeszła na starczy uwiąd liberalna Europa, pod wspomnianym amerykańskim parasolem, merdając przymilnie do Sowietów w nadziei, że... Po prostu dadzą jeszcze pożyć w tergalowej rzeczywistości z "Dimanche à Orly"... Kiedy ta żałosna Europa, dała się zorganizować Francji i Niemcom w rodzaj pokracznego i niewiarygodnie żałosnego "imperium nowego typu". Imperium, w którym lewizna z '68 po prostu MUSIAŁA dojść do najwyższej władzy - więcej powiem! Ona, ta lewizna, po prostu o tym wiedziała już wtedy, mniej czy bardziej świadomie, a rozruchy w '68 były właśnie tego wyrazem i pierwszym istotnym krokiem do tej dzisiejszej władzy.

Unia powstała, gdy Francja, skompromitowana, co by tu nie mówić, w wojnie światowej, wpadła na genialny pomysł, by na plecach "ohydnego Kalibana", czyli Niemiec, który został akurat szczęśliwie upokorzony, spętany i przenicowany, odbudować imperium Napoleona i - czemu nie? - Karola Wielkiego. Pod amerykańskim parasolem, dopóki będzie trzeba i będzie to korzystne, a potem w tak bliskiej współpracy z Rosją/ZSRR (zależnie od aktualnego stanu spraw), jak to okaże się opłacalne i/lub konieczne.

Niemcy to oczywiście samo jądro zachodniej cywilizacji, temu nie przeczę - wszelkie mądrości Konecznego na temat ich "bizantynizmu" i "łacińskości" Polaków" traktując jako dobry żart. Jednak ten kraj od stuleci był politycznym potworkiem (jak i Polska zresztą, choć w diametralnie inny sposób), a po swym zjednoczeniu przez Bismarcka, stał się, co by nie mówić, właśnie swego rodzaju Kalibanem. I tak to co najmniej musieli widzieć światli dziedzice Woltera, te przecudne, w swoim rozumieniu przynajmniej, Ariele. Na których kraju temat ich własny rodak G. Lenotre stwiedził, że: "to cudowny kraj, gdzie żadna zasługa nigdy nie ma szans w konfrontacji z bezczelnością". (Akurat wczoraj na to trafiłem. Cytat z pamięci.)

Ludzie zachwycają się Unią, że żadnej przemocy, żadnego imperializmu i podbojów, jednak to idiotyzm. Unia jest taka "łagodna" po pierwsze dlatego, że europejskie lemingi są aż tak potulne, a po drugie właśnie dlatego, że powstała tak, jak powstała i nosi w sobie swój grzech pierworodny. Fakt, przywódcy Ojropy są tchórzliwi i sami by się bali czegokolwiek, co by mogło doprowadzić do najbledszej choćby namiastki stalinowskich czystek... Ale spokojnie! Historia ma swoją dynamikę i bynajmniej się nie zatrzymała!

Mógłbym tak jeszcze godzinami, mógłbym na te tematy napisać książkę albo dwie, ale już kończę, podsumowując, że dla mnie Unia Europejska jest to twór co najmniej proto-totalitarny, w którym pozorna demokracja służy tylko do usypiania lemingów zanim nie sporządzi się dla nich odpowiednio mocnych okratowanych cel i odpowiednio skutecznych kajdan... Z czego wynika, że branie udziału w tego typu "wyborach" jest takim samym co najmniej uwiarygodnianiem cynicznej przemocy i brutalnego kłamstwa, jak udział w wyborach w PRL. Wtedy tego nie robiłem, to i dzisiaj nie widzę powodu.

Pójść do urny i poskreślać, czy inne tego typu genialne pomysły, to dla mnie już "dialog z władzą", to właśnie to "demonstrowanie", którego tak od dziecka nie lubię. Tych typków należy po prostu ignorować, na ile to możliwe, i tak długo, aż nie będzie im można - wylewnie, a jakże! - podziękować.

Mój prywatny bojkot nie odnosi się jednak wcale do wyborów na szczeblu krajowym. (Co by można wnosić z entuzjastycznego, ale nie całkiem kompatybilnego z moimi poglądami, podchwycenia go przez np. Jareckiego.) Jasne, rachunek prawdopodobieństwa itd., obiektywnie udział w wyborach, z matematycznego pkt. widzenia, to bezsens, ale... CREDO QUIAM ABSURDUM EST! I właśnie to stanowi pewnego rodzaju pascalowskie wyznanie wiary. Wiary politycznej w tym przypadku.

Mój wyborczy "protest" - powtórzę to raz jeszcze na koniec - nie dotyczy polityki krajowej, nie tym razem! On dotyczy polityki jak najbardziej PONADNARODOWEJ. A co do klasy politycznej, to, oczywiście do orgazmu daleko, ale PiS, Jacku Jarecki, dość mi się w sumie podoba. Co oczywiście nie oznacza, by każdy musiał być aż tak mu przychylny, albo by nie należało PiS'u ganiać, pouczać i karcić. Jednak PiS to nie to co postkomuna czy wesoła trzódka Tuska, albo totalitarne ojrobiurwy. Nie dla mnie!

Mam nadzieję, że wszyscy którzy to czytają, zauważyli, że zaraz potem radykalnie ZMIENIŁEM ZDANIE na temat udziału w ojrowyborach. (Oczywiście nie na temat samej Unii.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, sierpnia 18, 2008

Jaś-Kuba Ruso - pisarz znaczący (cześć 1)

Jednym z pisarzy, którzy NAPRAWDĘ odegrali rolę w historii - prawdopodobnie dość nielicznych - jest Jean-Jacques Rousseau. Dzisiaj niemal nikt go naprawdę nie czyta, choć niektóre fragmenty jego "Wyznań" są całkiem na swój pokrętny sposób interesujące - ja np. je przeczytałem, zachęcony do tego "Szkicami o literaturze francuskiej" Boya (wiem że skurwiel i sowiecki kolaborant) i nie narzekam. Był to niewątpliwie gość pokręcony - mówiąc łagodnie świr - co w jego autobiografii wyraźnie widać, ale w młodości chciałem być psychologiem, więc mi to pasowało.

Mało kto faceta naprawdę dziś zna, a jednak żyjemy w dużej mierze w jego świecie. Nie chcę się tu wdawać w uczone rozważania nad wyższością "internalizmu" czy "eksternalizmu" w historii idei, ale na pewno można stwierdzić, że jeśli jakiś pisarz naprawdę wpłynął na namacalną rzeczywistość, to właśnie ten. Może Platon jeszcze bardziej, ale też mam wątpliwości, czy "platonizm" nie jest dość naturalną tendencją w ludzkim umyśle. Nie żeby zawsze przeważającą, oczywiście, ale zawsze czyhającą na swą ofiarę. Zresztą Platon miał dwa tysiąclecia więcej czasu na swe oddziaływanie. No a wszelka lewizna, szczególnie ta co bardziej intelektualna, ma w mózgach w ogóle niewiele więcej niż Jasia-Kubusia.

Teraz zmieniamy pisarza... Jeśli ktoś czyta po angielsku i jest zainteresowany historią rewolucji francuskiej, to szczerze polecam amerykańskiego historyka o nazwisku Stanley Loomis. Świetnie się go czyta, gość ma rozsądne, konserwatywne poglądy, ale bez jakichś przegięć w wiadomym stylu, rzetelna informacja... W ogóle czyste przeciwieństwo osławionych prac prof. Geremka na temat żebractwa i prostytucji w średniowiecznej Francji, które mu musiał napisać odkomenderowany do tego doktorant, bo czytać się tego nie dało - wiem bo próbowałem i nie to, by mnie prostytutki w średniowiecznej Francji nie kręciły. Czytałem na ten i zbliżone tematy inne książki i było fajnie.

Stanley Loomis zatem... Stanley Loomis w swej książce "Paris in the Terror: June 1793 - July 1794" w bardzo fajny literacko sposób główną protagonistką czyni Charlotte Corday, która ukatrupiła Marata. Młoda ta i pełna zalet kobieta miała jedną mniej w moich oczach ujmującą cechę, którą zresztą dzieliła z całą praktycznie swoją epoką... Było nią uwielbienie... Kogo? No właśnie - naszego ulubieńca Jasia-Kubusia. No i Loomis przeplata historię Wielkiego Terroru, wraz z osobistym dramatem ostatnich tygodni życia Charlotty Corday, z analizami życia, twórczości i wpływu na ową epokę tego właśnie pisarza.

Jest tych analiz sporo, więc na jeden odcinek zbyt wiele, tym bardziej że opatrzyłem to tak długim wstępem. Ale chyba dla niektórych P.T. Czytelników będzie to ciekawe i może do czegoś przydatne. A więc, oto pierwszy odcinek tego, co Loomis mówi o J.-J. Rousseau. Aha - jeszcze może jedna sprawa: tutaj będzie głównie o jego życiu, bo to jest na początku, a więcej się nie zmieści.

Nie chodzi o to, że Loomis, czy może Wasz oddany sługa, sprowadza twórczość pisarza do jego biografii, albo że ocenia ją na podstawie tego, jaka ona była pokręcona. To nie o to chodzi! Jednak przedstawianie pisarza CAŁKIEM bez wspomnienia o jego życiu również wydaje się mocno sztucznym zabiegiem. Tym bardziej zaś pisarza o życiu i charakterze tak pokręconym, jak życie i charakter naszego bohatera. A więc, niech głos zabierze mój ulubiony (obok G. Lenotre'a) historyk rewolucji, Stanley Loomis (rozbiłem to na krótsze akapity, dla czytelności):

* * *

Rousseau przemawiał do mieszanej publiczności, a sekret jego sukcesu, jeśli tak prozaiczne określenie można zastosować do wpływu i sławy, przekraczających prawdopodobnie wszystko, co osiągnięte zostało przez jakiegokolwiek pisarza od tamtej epoki, można odkryć w zwyczajnym i znajomym temacie: seksie. Jednak, dziwny to i znaczący wkład do pornograficznej literatury - gwałcił on nie ciało, lecz duszę swego czytelnika.

Cierpiąc na szczególną fizyczną dolegliwość, dla Rousseau "spełnienie" było dodatkowo udaremniane przez nienasycone żądze, które obudziła w nim rózga córki kierownika jego szkoły, pewnej panny Lambercier, i całkiem otwarcie zdiagnozowane przez niego w słynnych "Wyznaniach". Wyznaniach, w których, w swym niezwykłym pokazie psychicznego masochizmu, ujawnia bez oporów całą serię dziwacznych drobnych wad, ale bez przerwy maskuje bardziej zwyczajne i mniej interesujące większe wady.

Idealizując kobiety, był zmuszany siłami jeszcze potężniejszymi, niż wspomnienie panny Lambercier do umieszczania ich [na piedestale?]*, chodziło jednak [nie?] o to, by wynieść kobietę, lecz raczej sam chciał zostać umartwiony. W każdej międzyludzkiej relacji bardzo starannie, zawsze własnoręcznie, zastawiał pułapkę, w którą zamierzał wpaść - kiedy skomplikowane warunki, w których jego własna ruina mogłaby zostać z maksymalną rozkoszą skonsumowana, zostały spełnione.

-------
* Coś mi tu uciekło, sorry! (I nikt oczywiście nie zauważył. Nie ma to jak blogaskowa publicystyka!)


c.d.n. (Deo volente)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, października 22, 2006

Niesamowite przygody nuncjusza papieskiego

W “małej historii” wielkiego archiwisty G. Lenotre, poświęconej głównie rewolucji francuskiej, nie brakuje, bo zabraknąć nie może, wątków przerażających czy sensacyjnych, jednak jest tam też sporo historii znacznie lżejszych, a nawet zabawnych. Poniższa dotyczy księdza, który znacznie lepiej pasuje do tamtej epoki, niż do czasu pierwszych chrześcijan, nie ma w sobie nic z męczennika, a nawet... po prostu nie jest duchownym!

Jest jednak postacią ludzką i sympatyczną, w sumie wierną Kościołowi, co naraża go na wielkie ryzyko i niemałe przykrości. Zaś jego historia jest w sumie miła i optymistyczna. To, że nie ocieka krwią gilotyny czy jeszcze większych okropności, dla mnie osobiście stanowi o jej dodatkowym wdzięku.



G. Lenotre (a tłumaczenie z francuskiego moje własne)

Nuncjatura roku II

Jednym z najbardziej zadziwiających szczęśliwych przypadków, który może się przytrafić poszukiwaczowi niezwykłości, był bez wątpienia ten, który przytrafił się księdzu Bridier, podczas jego pobytu w Rzymie, jakieś dwadzieścia lat temu.

Pewnego dnia odwiedził go miejscowy adwokat, pan Alessandro Bosi, który w pewnej chwili wyjął z teczki trzy zeszyciki oprawione w pstrokaty karton. Zawierały jakiś rękopis w języku włoskim, pismo było eleganckie i delikatne. Pan Bridier przeczytał kilka linijek i nagle poczuł tę wyjątkową emocję, charakterystyczną dla poszukiwaczy napotykających nieoczekiwany skarb. Tym, co trzymał w dłoniach był opis przygód księdza de Salamon, nuncjusza papieskiego, który pozostał w Paryżu w czasie Wielkiego Terroru.

Pan Bridier, po drobiazgowym badaniu, mającym na celu stwierdzenie jego autentyczności, nabył go, potem zaś zawiózł do Francji, przetłumaczył i opublikował. Od tego dnia ksiądz de Salamon, dotychczas jeden z najmniej znanych dostojników Kościoła, któremu nawet słowniki biograficzne poświęcały jedynie kilka linijek, przekręcając przy tym jego nazwisko, od tego zatem dnia ksiądz de Salamon stał się sławny.

Sława ta jest absolutnie zasłużona. Był to bowiem człowiek uroczy: w roku 1792 miał trzydzieści dwa lata, rumianą cerę, bujne i starannie upudrowane włosy, rysy regularne, wargi wąskie, oczy żywe, a poza tym był dobroduszny, liberalny, żaden pedant, posiadał subtelną inteligencję, kochał życie, unikał niepotrzebnych konfliktów, miał skłonność do kokieterii i był wyjątkowym wprost smakoszem.

Południowiec – pochodził z hrabstwa Venaissin – ksiądz de Salamon został dzięki drobnej protekcji, w wieku dwudziestu czterech lat mianowany radcą paryskiego parlamentu. Księdzem był chyba jedynie z nazwy, ponieważ nie ma śladów tego, by otrzymał święcenia, alby by studiował teologię w większym zakresie, niż to konieczne, by nie być kompletnym ignorantem.

Kiedy w roku 1790 nuncjusz papieski we Francji, ksiądz Dugnani, został odwołany do Rzymu, naszego bohatera uczyniono jego tymczasowym zastępcą, z tytułem “internuncjusza”. Sytuacja była delikatna i niebezpieczna. Jego sekretne kontakty z Ludwikiem XVI, tak samo jak i działalność parlamentarna, czyniły go po upadku monarchii podejrzanym w oczach patriotów. Został więc aresztowany i wtrącony do więzienia.

Uniknął jednak cudem śmierci we wrześniowych masakrach, choć ze strachu stracił wtedy wszystkie włosy. W swych wspomnieniach ksiądz de Salamon wyznaje to bez żenady, całkiem nie probując udawać bohatera, co czyni tylu innych. Nie czując żadnego zapału do męczeństwa, wypuszczony z więzienia przysięga sobie nigdy już się nie narażać.

Sytuacja staje się jednak z dnia na dzień coraz trudniejsza i wkrótce internuncjusz nie ośmiela się już pokazać na ulicy. Jego mieszkanie przy dworcu des Fontaines także nie było zbyt pewne, szczególnie od chwili, gdy aresztowano kucharkę księdza, smakowitą (savoureuse, jak ją Lenotre określa, miejmy nadzieję, że jedynie z powodu jej kulinarnych wyczynów) Blanchet – tę samą, która tak znakomicie przyrządzała zupę à la Borghese i faszerowanego indyka w gruboziarnistej soli.

Gdzie pójść? Opuścić Paryża nie mógł, bowiem papież właśnie go mianował wikariuszem apostolskim, co w roku II rewolucji stanowiło raczej czystą synekurę. Kilka pobożnych dam odważnie ofiarowało mu locum. Udał się tam po zapadnięciu zmroku, skradając się wzdłuż murów i drżąc z przerażenia na widok każdej napotkanej sylwetki sankiuloty. Bojąc się narazić swoich gospodarzy, nie nocował u żadnego z nich, tylko smętnie włóczył się całymi nocami po mieście.

W ten właśnie sposób, chodząc bez celu, któregoś dnia opuścił rogatki Passy i zagłębił się w Lasek Buloński. Jego cisza i bezludne zarośla wydały mu się, po tylu niepokojach, miejscem zaczarowanym, mimo, że był właśnie luty a powietrze naprawdę wilgotne. Nasz bohater zebrał nieco pozostawionej przez pastuchów słomy, wymościł sobie legowisko w altance, do której mieszkańcy Auteuil przychodzili co niedziela na tańce, i zasnął, pierwszy raz od dawna bez lęku przed nocną wizytą.

Była to jego pierwsza noc pod gołym niebem. Następnego dnia, leśnymi dróżkami doszedł aż do Saint-Cloud, gdzie zaspokoił swój głód w miejscowej oberży, potem zaś poszedł spać pod arkadą mostu. Kiedy zbudził się następnego dnia, stwierdził, że zaczyna się do tego rodzaju życia przyzwyczajać. Pewnego dnia zanotował: “Padało przez całą noc, ale mi to za bardzo nie przeszkadzało”. Ten człowiek, dotychczas uwielbiający dobrze ogrzane apartamenty i pikowane podomki, sam się dziwił temu, że nie jest mu zimno. Prawda, że był naprawdę ciepło ubrany, w podbity futrem kaftan (tzw. “karmaniolę”) i takież spodnie, miał też na sobie ciepłe skarpetki.

Najbardziej dokuczały mu jego solidne, toporne buty, ponieważ dotychczas nosił tylko jedwabne pantofelki na cieniutkiej podeszwie i ze srebrnymi klamerkami. Drażniła go także jego długa, dziko rosnąca broda o twardych włosach, nie odważył się jednak jej zgolić u żadnego balwierza.

Nie mogąc pokazać się u żadnego piekarza bez dokumentu tożsamości (carte de civisme, się to zwało, dosłownie “karta obywatelskości”) żywił się wyłącznie ziemniakami, które pewna żebraczka z Boulogne utrzymywała dlań stale upieczone i gotowe do spożycia, niczym chleb.

Pewnego dnia, eksplorując lasek w Meudon, de Salmon spotkał człowieka zbierającego zioła. Rozpoczął z nim rozmowę i wkrótce dostrzegł, że tamten też jest przebranym uciekinierem. Przedstawili się sobie i okazało się, że ten drugi jest kanonikiem od Świętej Genowewy, w dodatku człowiekiem świetnie obeznanym ze wszelkimi eklezjastycznymi sprawami. Nasz internuncjusz mianował go swoim doradcą i odtąd często zbierali się we trójkę, z jeszcze jednym proskrybowanym – księdzem le Moyne, dawnym wielkim wikariuszem Châlons – w jakichś zaroślach, by, po posiłku z ziemniaków, dyskutować o sprawach religijnych Francji, która wcale się tego nie domyślała.

Internuncjusz, na wniosek swoich dwóch pomocników, udzielał dyspens, podejmował decyzje w sprawach sumienia, unieważniał niektóre małżeństwa. Błędem byłoby także sądzić, że zaniechał korespondencji ze swymi zwierzchnikami – po prostu z ostrożności redagował swoje listy w stylu “jakobińskim”. Na przykład w liście zaadresowanym do sekretarza stanu Stolicy Apostolskiej, kardynała Zelady, tak pisze o niedawnej klęsce armii francuskiej: “Niech to szlag! Niech żyje Republika! Ci podli Austriacy utrupili wielką ilość dzielnych patriotów, ale wkrótce weźmiemy rewanż na tych nędznych sługusach tyranii...” Potem zakradał się ciemną nocą do Passy, gdzie, w chwili, gdy wartownik przed drzwiami się obrócił, wrzucał swój list do skrzynki.

Ksiądz de Salamon żył tak na sposób koczownika przez trzy miesiące, aż w końcu zapragnął przespać się pod dachem. Zaryzykował więc i wynajął w Passy pokój na strychu, do którego wchodziło się po drabinie. Pokój ten nie miał sufitu ani żadnych mebli, kosztował zaś dwieście liwrów na miesiąc. Cały dom należał zresztą do sankiuloty, wielkiego mówcy w sekcjach, jednak nie przesadnie skrupulatnego, gdy chodziło o dobór lokatorów – najważniejsze, by na czas płacili czynsz. Internuncjusz nie miał wprawdzie grosza przy duszy, jednak odważył się spędzić na tym strychu kilka nocy, choć jego sen zakłócały koszmary, a najmniejszy hałas na niższych piętrach wprawiał go w dzikie przerażenie. Wkrótce też zatęsknił za spokojem życia pod gołym niebem. Przekradł się do Paryża, zdobył kilka asygnat, zapłacił czynsz, po czym więcej się w tym domu nie pokazał.

Znowu zaczął błądzić po polach i lasach, coraz bardziej dokuczało mu jednak to, że nigdy nie je zupy. Gnany tym przemożnym pragnieniem, zdobył skądś mały piecyk i garnek, które nosił “przywiązane za koniec”. Od wioskowych przekupek kupił sałatę, marchewkę, seler i wiele innych warzyw, gdy zauważył, iż w wiosce, przez którą przechodzi można dostać nieco masła, ustawił się w kolejce i zdobył mały kawałek. Potem ukrył się w najbardziej odludnym zakątku lasu, rozpalił ogień, i ugotował sobie wyborną zupę. Udało mu się nawet zdobyć niewielką miseczkę z ordynarnego fajansu na sałatę, za którą przepadał.

Gratka trafiła mu się pewnego dnia, gdy spotkał w lesie Clamart pana de Jussieu, w towarzystwie kilku jego studentów, wśród których było parę kobiet. Przyłączył się do nich, wysłuchał z zainteresowaniem całego wykładu, po czym zjadł z nimi obiad w Sèvres. Obiad był naprawdę dobry, a w dodatku była i kawa! A kawy nie pił przecież od czterech miesięcy. Przez cały dzień nikt na niego nie zwrócił uwagi.

Któż zresztą, w tym podejrzanie wyglądającym człowieku, ubranym w karmaniolę, w zabłoconych butach, starym kapeluszu, z piecykiem i miską pod pachą, oraz poobijanym garnkiem zwisającym z tyłu i obijającym mu łydki, mógłby rozpoznać księdza de Salamona, nuncjusza papieskiego i wikariusza apostolskiego?

Mimo swej ewangelicznej łagodności, nie podejrzewam, by dobry ksiądz de Salamon uronił wiele łez na wieść o śmierci Robespierra, kładącej kres jego własnej żałosnej odysei. Blachet, jego kucharka, wypuszczona właśnie z więzienia, zaczęła poszukiwać swego dawnego chlebodawcy. W końcu odnalazła go w w Lasku Bulońskim, na drodze do Ranelagh. Zacna kobieta rzuciła się z płaczem do jego nóg i zaraz przekazała mu trzysta franków, zarobione, grosz do grosza, dzięki praniu bielizny uwięzionych wraz z nią arystokratów. Internuncjusz mógł wreszcie powrócić do Paryża.

To, co go najbardziej zdenerwowało, to fakt, że podczas, gdy on włóczył się bez grosza i bez okruszyny chleba, dwóch strażników, umieszczonych w jego mieszkaniu – którym teraz miał obowiązek zapłacić po dziesięć franków dziennie - “wypaliło cztery wózki drewna, zużyło wszystkie moje świece, oraz zżarło całą oliwę”! Na szczęście piwniczka była nienaruszona – pieczęcie na jej drzwiach zabezpieczyły ją przed intruzami.

I ostatni szczegół: Papież Pius VI, poinformowany o poświęceniu, którego dowody wobec swego chlebodawcy dała wierna Blanchet, przesłał jej weksel o wartości trzech tysięcy franków. (Więc jednak chyba naprawdę chodziło wyłącznie o gastronomię ;-)

POstępowy biskup (215 lat temu)

G. Lenotre, wspaniały francuski historyk, członek Akademii Francuskiej, który z paryskich archiwów wydobywał niesamowite osobiste historie ludzi żyjących w epoce rewolucji francuskiej, w swej książce zatytułowanej "Sous le bonnet rouge" (“Pod czerwoną czapką”) umieścił kilka relacji o niezwykłych losach księży w tamtych trudnych czasach. Niektóre są budujące, inne wprost przeciwnie (a ta ocena zależy oczywiście od ideowych przekonań i sympatii czytającego). Postanowiłem kilka z nich w wolnych chwilach przetłumaczyć. Oto pierwsza. (Czemu akurat tę wybrałem jako pierwszą? Z jakiegoś niewiadomego powodu wydała mi się być jakby nieco na czasie.)


G. Lenotre (a tłumaczenie z francuskiego moje własne)

Obywatel biskup

Często i szeroko były opowiadane nieszczęścia księży, którzy w epoce cywilnej konstytucji kleru, posłuszni rozkazom Rzymu, odmówili złożenia przysięgi, narażając się w ten sposób na wszelkie rygory rewolucyjnych praw, ale o wiele mniej rozczulano się nad losem pozostałych, tych którzy przysięgę złożyli, czyli tak zwanych “intruzów” (intrus). A przecież większość przeżyć spotykających to nowe duchowieństwo świadczy o tym, że byli oni brutalnie molestowani, a ich życie także nie było specjalnie radosne.

Ksiądz Fauchet, sławny od samego początku rewolucji ze swego oratorskiego talentu, ze swego entuzjazmu dla nowych idei, ze swej odwagi w czasie szturmowania Bastylii, kiedy to pod kulami zaniósł oblężonym wezwanie do poddania się, ksiądz Fauchet zatem, jak wszyscy wiedzą, został 17 kwietnia 1791 roku wybrany biskupem departamentu Calvados. Sakrę biskupią otrzymał w katedrze Notre-Dame, z rąk Gobela, metropolity Paryża, a w kilka dni potem wstąpił do Klubu Jakobinów. Wyposażony w ten sposób zarówno w władzę duchową, jak i świecką, po następnych kilku dniach przybył do swej biskupiej siedziby w Bayeux, zadbawszy przedtem, by zastać ją opróżnioną ze swego poprzednika, księdza de Cheylus, i rozkazawszy, by w biskupim pałacu trzymano dlań pięć apartamentów pańskich, oraz trzy dla służby.

Przyjęcie w Bayeux było zarówno hałaśliwe, jak i solenne, był to bowiem jeszcze czas wielkich iluzji i niepohamowanej dobrej woli. Cała municypalność powitała nowego prałata, a ludność – z nielicznymi wyjątkami – także okazała mu swój szacunek. Udano, że nikt nie zauważa krótkiego postoju szacownego pochodu u wejścia do katedry, gdzie notariusz apostolski dyskretnie przekazał intruzowi wydane przez księdza de Cheylus rozporządzenie, zakazujące mu pod groźbą ekskomuniki pełnienia obowiązków biskupa. Fauchet, wyraźnie poruszony, przyjął ten akt z rąk notariusza, po czym bez słowa odważnie wkroczył do kościoła. Potem modlitwa przy ołtarzu, kwieciste przemówienie, nowe kazanie, potem zaś bankiet wydany przez municypalność, ognisko, w którym radośnie spalono pięćset egzemplarzy ekskomuniki, wizyta biskupa w Klubie i defilada Gwardii Narodowej – Fauchet poczuł się tak serdecznie powitany, że swą radość wymownie porównał do “tej, która panuje w niebiesiech, kiedy pojawia się tam upragniony brat”.

Ten miesiąc miodowy lśnił przez kilka dni. Biskup organizował swój personel, zaś lokalne władze wychodziły ze skóry, by zaspokoić wszelkie jego zachcianki, choć były one, prawdę mówiąc, dość dotkliwe dla kiesy tych, którzy mieli za to płacić. Tym pompa otaczająca kult religijny bardzo się podobała, do czasu jednak, gdy ich to nic osobiście nie kosztowało, teraz, gdy sami za to mieli płacić, zapragnęli czegoś prostszego. Nowy biskup jednak cechował się sporym rozmachem: poza szesnastoma wikariuszami biskupimi, stanowiącymi jego radę, zażądał ośmiu księży do odprawiania mszy śpiewanych, dwóch ludzi grających na “serpencie”, ośmiorga dzieci do chóru, dwóch zakrystianów, organisty, dwóch gasicieli świec, szwajcara, trzech pisarzy, dzwonnika, zegarmistrza, dwóch kościelnych, suflera i chorążego. Brakowało mu jeszcze 900 liwrów na oświetlenie, 100 liwrów na oliwę i kadzidło, zapasu wina za cenę 500 liwrów, oraz 600 liwrów przeznaczonych na utrzymanie szat i bielizny. Dystrykt próbował się targować, ale jak można odmówić czegoś prałatowi, “który zdobył Bastylię” i lubił o tym przypominać? Ustąpiono więc w niemal wszystkich punktach.

Na razie wszystko szło dobrze. Przepełniony zapałem i wiarą w siebie, Fauchet postanowił odwiedzić wszystkie dziewięćset parafii na swoim terytorium i udał się odważnie w drogę. Najpierw dotarł do Honfleur. Miał tam przybyć 25 maja o szóstej wieczorem, jednak zły stan dróg spowodował, iż przybył dopiero o północy. Następnego dnia, o samym świcie, był już na nogach, perorując, odwiedzając kościoły, błogosławiąc sztandary, pędząc do towarzystwa filantropijnego, do przytułku dla biednych, do Klubu, odbierając orację dam przyrzekających ze wszelkich sił utrzymać Konstytucję. Lokalne władze, przerażone całą tą aktywnością, nie potrafiły dotrzymać prałatowi kroku, co zresztą wynika także z ich własnych późniejszych zeznań. O szóstej wieczorem, biskup nadal perorował i mobilizował rewolucyjny zapał, podczas gdy ludność wyraźnie miała dość.

W Lisieux biskup został powitany owacyjnie. Tam też, być może zaczął sobie zdawać sprawę z tego, że jego pasterska podróż przybiera całkiem świeckie formy. W Klubie bywał znacznie częstszym gościem, niż w kościele, śpiewano mu pieśni nie mające nic wspólnego z religią, ofiarowano mu nawet “koronę obywatelską” (couronne civique) i bukiet. W Falaise było to jeszcze wyraźniejsze. Municypalność postanowiła ofiarować biskupowi bankiet opłacony ze składek obywateli, ale chętnych do złożenia składki było tak niewielu, że konieczna była zmiana planu – bankiet został opłacony z kasy municypalnej, przy czym postanowiono, iż będzie “jak najskromniejszy”. Biskup nie okazał niezadowolenia.

Gorzej było, gdy odwiedził klasztor Urszulanek, a jego przełożona zamknęła mu przed nosem wrota. W końcu musiała ulec i Fauchet wszedł do świętego przybytku, gotując się do wygłoszenia kazania. Jednak wszystkie, co do jednej, mieszkanki uciekły, by schronić się na najwyższym piętrze gmachu i prałat, w towarzystwie członków Klubu, wściekły przemierzał klasztorne sale korytarze, nie napotykając ani jednej zakonnicy. Na pociechę, jeden z grenadierów zaśpiewał mu kilka zwrotek “filozoficznej” piosenki opartej na znanej melodii Je le tiens, ce nid de fauvettes! (“Mam je, to gniazdo piegż”, piegża to mały ptaszek, a tytuł brzmi oczywiście piekielnie nieprzyzwoicie).

W Vire, zamiast Te Deum, powitano prałata pieśnią na takim motywie:
Nasz biskup jest żonaty,
Trzeba wypić za jego zdrowie!
Jeśli obywatel biskup odczuwał podczas tych żywiołowych powitań jakiś dyskomfort z powodu ich niezbyt religijnego charakteru, to nic w każdym razie po sobie nie dał poznać. Nie miał też prawie wcale czasu na wchodzenie do kościoła – cały czas bankietowano, wznoszono toasty za jego zdrowie, jakaś panienka zaprezentowała osiem zwrotek własnej kompozycji, gromadka dzieci uwieńczyła go gałązkami dębu i trójkolorowymi wstążkami... Nikomu w każdym razie nie przyszło do głowy prosić o błogosławieństwo.

W Colleville-sur-Mer, biskup wszedł jednak na ambonę. Wygłoszenie kazania okazało się mimo to niemożliwe, nie pozwoliły na to krzyki zgromadzonej kongregacji. Miejscowe chłopaki nie chciały słuchać kazania biskupa Fauchet. Ten przypomniał im, że zdobywał Bastylię i nie da się przestraszyć. Jednak w końcu musiał sobie pójść.

W Dėlivrande, sławnym celu pielgrzymek, patrioci poczuli się oburzeni widząc, jak biskup wchodzi do kościoła. Zostało to uznane za wsteczne, a znający się na rzeczy dowodzili, iż zachodzi tu cofnięcie historii o dokładnie trzysta lat.

W Bennières-sur-Mere prałata nie powitał nikt, poza jednym kościelnym, który ofiarował mu sztuczną gałązkę z liśćmi, wraz z komplementem: “Fałszywemu biskupowi, fałszywe wawrzyny”. Potem zaś, kiedy Fauchet mimo wszystko wkroczył do świątyni, dowcipny kościelny go tam zamknął. Aby powrócić do swego wozu, biskup był podobno zmuszony do ucieczki przez okno.

Na tym zakończył się cały pasterski objazd podległych parafii. Spośród dziewięciuset, nad którymi sprawował władzę, zdołał odwiedzić tuzin, i to doświadczenie wyraźnie mu wystarczyło. W Bayeux był przynajmniej spokój. Powrócił nieco zniechęcony wprawdzie, ale nadal pełen wiary w swą przekonującą elokwencję. Biedak! Czyż nie był biskupem jedynie “z woli ludu”, zamiast “z Bożej łaski”? Wyborcy nie pozwolili mu w każdym razie o tym zapomnieć.

Ledwo się ponownie zainstalował w swym biskupim pałacu, a już rozpoczęła się wojna z municypalnością. Jeden z jego pasterskich nakazów został bez ceremonii unieważniony przez trybunał. Z wyżyn swego biskupiego tronu Fauchet ogłosił, że “zdobył Bastylię i nie przestraszy się malutkiej municypalności, w dodatku źle zorganizowanej”. Ta “mała municypalność” dolała oliwy do ognia. Władze przysłały doń woźnego sądowego z nakazem, Fauchet wywalił go za drzwi. Odmówiono wywieszania wszelkich jego nakazów, kazał je zatem wywieszać swoim służącym.

Któregoś dnia wszedł na ambonę i kilku obecnym w kościele wiernym oświadczył, ku wielkiej ich konsternacji, że “jeśli ta mała municypalność, którą gardzę, potrzebuje mnie, wie, gdzie mnie znaleźć”. Władze lokalne dyskutowały już sprawę jego aresztowania, skandal rósł, z ewidentną szkodą dla ceremonii religijnych, na których co bardziej strachliwi przestali się pojawiać. W sprawę wmieszały się kobiety żyjące z wynajmowania krzeseł w kościele, po prostu nie miały z czego żyć, bowiem na niektórych uroczystych mszach nie było nawet dwunastu osób! Zażądały zwrotu pieniędzy za swoje koncesje, albo rekompensaty finansowej.

Na szczęście zbliżała się pora wyborów do Legislatywy. Fauchet, zdegustowany swymi przygodami w roli biskupa, zamarzył o zostaniu deputowanym. 15 czerwca pogodził się z “małą municypalnością”, której głosów teraz bardzo potrzebował. Głosy te uzyskał i wyjechał do Paryża. Biskupem był wszystkiego pięć miesięcy.

Wybiegając w przeszłość, powiem, że polityka szykowała mu jeszcze brutalniejsze od dotychczasowych rozczarowania