Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Druga Irlandia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Druga Irlandia. Pokaż wszystkie posty

wtorek, grudnia 31, 2013

Upiorna tajemnica dziadka Tuska

To jest bardzo stary tekst, kiedyś opublikowany tutaj i na szalomie. W odcinkach. Który na specjalną prośbę wielbicielki przywracam do życia. Może będę tego kiedyś gorzko żałował - np. wstydząc się ludziom na oczy pokazać - ale, jak mawiał Karol X Gustaf (ten od Potopu), "man må hasardera allt". (No i faktycznie maszerował na przykład z całą armią do Danii po lodzie, pod gęstym ogniem dział... Fajny był gość, mimo wszystko. A w każdym razie miał fantazję i wyraźnie określony dźender.) 

No to, w imię Boże, jedziemy.

* * * * *

III RP oczywiście kocham, ale ze wstydem przyznam, iż czegoś mi w niej wciąż brakuje... Czegoż może brakować w III RP, zapyta słusznie wzburzony i zniesmaczony Czytelnik. Biegnę uspokoić, że już niedługo, już za chwilę, III RP może już być całkiem idealną sprawą, w której niczego brakować nie będzie. Bo właśnie mam zamiar ten drobny, mikroskopijny, ale przez to tym bardziej niejako dysonans do harmonijnej całości wprowadzający, mankament zniwelować.

Krótko i węzłowato - w III RP brakuje mi jakiegoś bohatera, symbolu, kogoś, kto by całą tę wspaniałą i jakże skomplikowaną konstrukcję ucieleśnił, spersonalizował, pozwolił objąć jednym rzutem oka, jednym męskim uściskiem.

Wiem, jest Jacek Kuroń. I jest Adrzej Szczypiorski. I są inni. Ale kto zadał sobie dotychczas trud, by opisać ich codzienne, i to mniej codzienne, życie tak, by przeciętny obywatel III RP został przez te opisy chwycony za gardło, rzucony na ziemię, zdeptany, zdruzgotany, a potem znowu podniesiony, by w chórze milionów głosów śpiewać na chwałę III PR? Nikt, z tego co wiem.


III RP nie ma swego Colasa Bregnon, nie ma swego Gavroche'a, nie ma swego... Nie powiem Zagłoby, bo by to zapachniało Giertychem... Ale powiem za to Münchausena. Że też nie ma. Powiem... Panny z Mokrą Głową. Nie ma też własnego Harry Pottera. Nikodemów Dyzmów ma wprawdzie sporą ilość, ale tu także - czy ktoś kiedykolwiek opisał ich domorosłe filozofowanie? Ich pijackie wyczyny? Ich, zwykłe z pozoru, a przecież pełne głębokich treści, dialogi z sąsiadami?

Nie, nie i jeszcze raz nie. Stety. Postawnowiłem zatem stworzyć takiego syntetycznego bohatera, takie ucieleśnienie III RP, i opisać jego przygody. Będzie tu śmiech, będzie dreszczyk emocji, będzie... Wszystko, za co tak kochamy III RP! I będzie nasze w niej, w tej III RP, oby... (Nieważne!) Życie. Całe! Bez osłonek, ale z łezką wzruszenia. I nie tylko. Obiecuję wam! W zamierzeniu będzie to wielki cykl powieściowy. Tytuł całego cyklu "Upiorna tajemnica dziadka Tuska", tytuł pierwszego tomu "Nie ma nic za darmo". (Tytuł pierwszego rozdziału? "Ghochu, grhchu.")

A więc zaczynam...


Było dość ciepłe i przyjemne jesienne przedpołudnie. Dziadek Tusk szedł osiedlową alejką wesoło pogwizdująć "Keine Grenzen". Mijając stadko gołębi, uśmiechnął się filuternie i przemówił do nich w ich ojczystym narzeczu: "ghochu, ghochu". Wszystkie ptaki jak na komendę odwróciły głowy w bok, tak by swym lepszym okiem móc się dokładnie przyjrzeć temu zadziwiającemu człowiekowi, który gołębim językiem włada, jakby całe życie żadnym innym nie mówił. Potem zaś wzbiły się z łopotem w powietrze, krążąc jeszcze przez chwilę nad głową naszego bohatera.

Zza węgła wyłoniła się pucołowata twarzyczka Bolka, lokalnego urwisa. Bolek był nieco dziwnym dzieckiem, które po całych dniach wystawało pod latarnią, dłubiąc w nosie, zaczepiając przechodniów i coś samemu sobie stale opowiadając. Były to przeważnie jakieś niesamowite kombatanckie historie. Dziadek Tusk puścił do Bolka oko i obaj roześmiali się, bowiem od lat łączyło ich swego rodzaju sekretne porozumienie. Potem Bolek znowu oparł się o latarnię i zaczął dłubać w nosie.

Dziadek Tusk skręcił zaś i skierował się w szczelinę między śmietnikiem a niepokojąco jakoś gęstymi jak na tę szerokość geograficzną zaroślami. Nikogo nie było w zasięgu wzroku, ale gdyby ktokolwiek mógł go teraz ujrzeć, stanąłby z pewnością jak wryty, a potem tygodniami dręczyłyby go koszmary. Dobroduszna bowiem zazwyczaj twarz naszego ulubieńca wyrażała teraz taką zaciętość, taką determinację, że nikt nie mógłby mieć wątpliwości, iż rozgrywają się w tej chwili sprawy życia i śmierci. I to zapewne nie pojedynczych ludzi, ale całych kontynentów, globów, może nawet galaktyk.

Wzrok dziadka Tuska prześlizgnął się uważnie po otoczeniu i nagle, jak za dotknięciem magicznej różdżki, z jego czoła znikła pionowa bruzda, szczęki się rozluźniły, a twarz odzyskała niemal dobroduszny wygląd. Tak przynajmniej sądziłby ktoś, kto się nie bardzo znał na ludziach, a już na pewno nie znał się na dziadku Tusku. Bowiem w tej twarzy nadal była niezłomna determinacja. I było w niej coś jeszcze...

To na razie wszystko, com stworzył w tym podejściu. Co było w twarzy dziadka Tuska? Czego tak szukały jego bystre, choć ciepłe zazwyczaj oczy? Na czym polegało to tajemnicze porozumienie między dziadkiem Tuskiem, a podwórkowym łobuziakiem Bolkiem? O co tu w ogóle, do jasnej i niespodziewanej, chodzi??!

Rzecz w tym, że sam nie mam najmniejszego pojęcia. Mam natomiast tupet, i wiarę w ludzi, więc proszę wszystkich ew. czytelników powyższego (i poniższego też) o pomoc! Proszę zgłaszać sugestie, propozycje, pomysły na rozwiązanie poszczególnych zaplątanych wątków, oraz na zaplątanie tych, które jeszcze dałoby się dodatkowo zaplątać. Tudzież całkiem nowych wątków.

Proszę też o celne zwroty, sformułowania, kalambury, całe zdania, całe akapity, albo tylko kawałki zdań albo ich równoważniki. Mówię całkowicie poważnie - razem możemy zbudować nie tylko Drugą Irlandię (tak jak kiedyś już przecież zbudowaliśmy Drugą Japonię), ale także stworzyć jej Epopeję! No a bez was sobie nie poradzę.

Co zostanie wykorzystane zależy wyłącznie od mojej arbitralnej decyzji - nigdy nie twierdziłem, iż idea demokracji wzbudza we mnie jakiś szczególny entuzjazm - ale postaram się być sprawiedliwym Despotą i na pewno rozumiem, że najlepsze pomysły i sugestie najbardziej zasługują na realizację. (Na tym się w końcu opiera sama idea III RP, czyż nie?)

A więc, błagam - skopiujcie sobie link do tego wątku, bo inaczej za dwa dni najdalej zapomnicie gdzie to jest i nie znajdziecie, i bierzmy się DO ROBOTY! Dalsze losy dziadka Tuska zależą wyłącznie od was!

* * *

odcinek 2

Rozejrzał się nasz bohater, potem zaś poślinił wskazujący palec prawej ręki i podniósł go, by sprawdzić skąd wieje wiatr. Ten kierunek nie był wcale najgorszym z możliwych. "Dobra nasza!", pomyślał dziadek Tusk, "co by tu jeszcze sprawdzić? Można by cenę warzyw na rynku, ale to potem, bo na razie nie do końca podobają mi się te krzaki."

Potem nasunęła mu się jednak przelotna myśl, że w mniej skanalizowanych czasach, takie gęste krzaki w środku osiedla mogłyby pełnić pewne istotne funkcje społeczne. Które zresztą z pewnością pełnią w ograniczonym zakresie i teraz. Tyle, że są one niestety zbyt gęste, by nie groziło to poszarpaniem ubrania, względnie - gdyby delikwent był nagi, choćby częściowo - zadrapaniami.

"A w ogóle to dawno nie miałem kobiety", ta myśl przeleciała mu przez głowę, ale zaraz wróciła, by zagnieździć się w niej na dobre kilka minut. I nie musiał dziadek Tusk sięgać do kalendarza, by wiedzieć, że dawno kobiety nie miał - prostata grała mu bowiem niczym janczarska orkiestra, i to z minuty na minutę coraz głośniej. Choć w istocie przypominało to bardziej rzężenie w płucach konia półkrwi angielskiej, z obu stron po zwycięzcach Derby, ale z astmą, zaraz po wygranym biegu handicapowym w dobrej stawce. Znał swoją prostatę, jak niemal nikt na świecie. Znał ją jak własną dłoń. I dlatego wiedział, że musi się spieszyć.

(Dlaczego tu jest akurat ta prostata? Kazali mi o niej pisać na szalomie - serio! Zgodnie z obietnicą wpakowałem ją do naszej Historii. Naszej Epopei III RP.)

Kobieta, a najlepiej kilka kobiet, i to nie byle jakich kobiet, a koniecznie bab całą gębą (i nie tylko gębą) stawała się z minuty na minutę coraz bardziej naglącą, coraz bezwzględniejszą i bezlitośniejszą koniecznością. Jeśli miał żyć. Choć tu nie o życie jako takie chodziło, a o realizację pewnych celów, bez których realizacji po prostu się nie da. Na szczęście w domu miał na gazie imbryczek, w którym bulgotał wodny roztwór cukru, z rurki zaś kapał płyn o cudownych właściwościach.

Płyn, pod wpływem którego mężczyźni zaczynają recytować miłosne wiersze i płakać, że nie potrafią szydełkować, kobiety zaś zaczynają opowiadać niewypowiedzianie świńskie dowcipy i bić jedna drugą po pyskach. Te złociste krople będzie teraz można zabrać do słoiczka, słoiczek zaś zanieść do wdowy Paciorkowiec, gdzie na pewno uda się dojść do porozumienia w sprawie wymiany cudownego nektaru na pieszczoty. Tym bardziej, że wdowa Paciorkowiec miała bardzo liczną, jak na te czasy i to budownictwo mieszkaniowe, rodzinę, złożoną jednak wyłącznie z kobiet. Z których większość miała na czym siedzieć i czym oddychać, a zapach nektaru przyprawiał dosłownie każdą z nich o ekstazę.

Tak się oto rozmarzył nasz bohater i omal nie było to ostatnie się rozmarzenie w jego życiu. Coś mu bowiem śmignęło koło ucha, potem zaś...

Ale to już opowiemy w następnym podrozdziale.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, czerwca 21, 2013

Nie mówię że to...

... na pewno na zawsze, ale na razie tak. Nie jestem teraz w stanie pisać tego typu kawałków, jak te tutaj, bo nie mam do tego głowy. Zielona Wyspa, Szczaw, Mirabelki, Drugia Irlandia (nie zapominając o Japonii)... Zaczyna być znowu wesoło.

Ale interaktywnie wciąż jeszcze trudno mi się przed pisaniem oprzeć, i tu jest wasza, kochane ludzie, szansa. Powiecie, że Fejzbuk to dzieło panów Szatana, Belzebuba, Putina, Obamy i Mąki. Zgoda. Ale czyż tutaj ci panowie zostawiają nas w spokoju? Nie szpiclując? Nie analizując? Nie składujac każdego słowa, każdej litery, każdego pokrętnego językowego dowcipaska na wieki wieków?

Więc nie ma co udawać dziewicy, skoro się uszczęśliwiło kilka batalionów liniowych, nie wspominając o fizylierach i grenadierach! Ten tu blogasek pozostaje na zawsze Fundamentalnym Dziełem i Źródłem Mądrości. (Jak również czymś, co Obamy tego świata będą przeżuwać, aż połamią sobie zęby.)

Rozmowa jednak (Polak z Polakiem i te rzeczy), wymiana poglądów, debata, dziennikarstwo obywatelskie (ach!)... I takie tam... Przenosi się na razie na Fejzbuka. A konkretnie do Grupy o adresie https://www.facebook.com/groups/339843406144589/ i nazwie "WSTWiE Szarżujący Bawół".

Nikt wam przecież nie każe udzielać się na Fejzbuku w jakikolwiek inny sposób, prawda? A czy tutaj, czy tam, to dla Obamy i Putina całkiem to samo - nie oszukujmy się! Zresztą nie jest wcale wykluczone (choć nawet Szpęgler tego nie przewidział, fakt!), że za jakiś czas gość bez Fejzbuka i umiejętności się nim posługiwania będzie czymś takim, jak dziś facet bez konta email (też przecie je szpiclują!), a wczoraj gość, który nie umiał pociągać za łańcuszek lub wykręcić numeru tarczą. Czyli Totalny i Nie-Do-Odratowania PROL. (Doceńcie, że nic nie napisałem o angielskim!)

Tak więc, zapraszam do mojej nowej grupy i tam wspólnie POKAŻMY TYM PEDAŁOM! (Żeby zacytować dzisiejszego pupilka Platformy, ze wzajemnością, więc ten okrzyk niczym nam grozić nie może, choć brzmi miło i niedzisiejszo.)

Za dobre sprawowanie przewidywane są różne cenne nagrody, a z czasem możemy sobie zrobić bardziej wewnętrzne i bardziej tajne Kręgi Piekieł. Jeśli będzie warto. Tak więc, zapraszam tutaj:


albo po prostu (zapiszcie się, kto nie ma, i) zalogujcie się na FB i szukajcie Grupy "WSTWiE Szarżujący Bawół" (bez cudzysłowu). Albo mnie po nazwisku (niestety ksywę Triarius na FB straciłem głupio i już jej nie odzyskam).

triarius

środa, listopada 21, 2012

Żadnych zamachów, żadnych samobójstw!

Mam nieco wątpliwości, czy w tych różnych ABW mają kogoś dość inteligentnego, by czytać tego bloga, ale na wszelki wypadek wyjaśnijmy sobie parę podstawowych rzeczy.

Nie planuję żadnego zamachu. Ani bombowego, ani żadną inną metodą. Mam swoje sceptyczne poglądy na temat całej tej sytuacji, tak krajowej, jak i bardziej globalnej. Fakt, moja sympatia i uznanie dla miłościwie nam panującej Władzy, dla Autorytetów, Mędrców, Artystów, Hillary Clinton, van Rumpuja, oraz świeckich relikwii Bronisława Geremka, są nikłe, w sumie niezauważalne. Ale żadnych zamachów nie planuję!

Faktycznie trudno nawet ustalić dlaczego, ale chyba nie jest tu moim obowiązkiem analizować tu przepastnych głębi mojej duszy. Czego by zresztą, sądząc po dotychczasowych sukcesach tego typu instytucji, i tak nikt by w żadnym ABW nie zdołał pojąć.

Ponad to oficjalnie zawiadamiam (skoro już przy tego typu sprawach jesteśmy, wcześniej było mi trochę głupio, że to trochę jak "żaba nadstawia łapę"), że absolutnie nie zamierzam popełniać samobójstwa. Ani w piątek, ani w sobotę, ani nawet w żaden inny dzień tygodnia (co by było poniekąd miłą odmianą na krajowym rynku, ale też nic to dla mnie).

Bez wdawania się w głębokie analizy powiem, że po prostu całkiem nie jestem typem samobójcy. Jakoś mi to nie leży. Jakoś to nie jest kompatybilne z moją naturą, a w końcu akurat te rzeczy są najtrudniejsze do zrobienia. Z ekonomią faktycznie mogłoby być lepiej. Ale cóż, wiadomo, Zielona Wyspa i Druga Irlandia - nie tylko mnie to dotknęło przecież. To jednak nie powód. Żadnych większych długów nie mam, potrzeby w sumie elastyczne i mogę się bez wielu wydatków obejść. I nie tylko to.

Lat mi niby faktycznie nie ubywa, ale zdrowy jestem jak przysłowiowa ryba... Nie - naprawdę o żadnym samobójstwie mowy być nawet nie może! Ani, przypominam, o zamachu. Może w tym jest jakaś pycha - że niby moje własne życie, tych parę lat, które mi pozostały (i KTÓRE MAM ZAMIAR WYKORZYSTAĆ DO SAMEGO KOŃCA!), w moich własnych oczach jest warte bez porównania więcej, niż ew. śmierć (o życiu nawet nie wspominając) tych, których by ew. należało. Napisałem "ew." - bo nikogo do niczego nie namawiam, a tylko sobie tak hipotetycznie. Marzę, czy jakoś tak.

Niechęć do wszystkiego co piękne, humanistyczne i postępowe? Zgoda, winny! Marzenie o przyszłej kontrrewolucji, a nawet poniekąd próby działania na jej rzecz? Zgoda, przed tym zarzutem nie mógłbym się uczciwie (i bez jakiegoś ketmana) obronić. Jednak - i to być może nawet co bystrzejszy pracownik ABW mógłby w porywach zrozumieć - od wyjaśniania ludziom Ardreya do organizowania bombowych zamachów jest bardzo daleka droga. Że o ew. samobójstwie (w piątek, sobotę, czy nawet w inny dzień) nie wspomnę.

Do tego Polonu 210 praktycznie nie ruszam, Pavulonu też. Alkohol to dla mnie niemal już abstrakcja. Na drogach jestem przedziwnie ostrożny, poruszając się po nich niemal wyłącznie na własnych zelówkach. Cholesterol? Dokładnie nie wiem, ale właśnie dlatego nie wiem, że mnie to kompletnie nie interesuje. Jestem po prostu zdrowy i dziarski młodzieniaszek, mimo chronologicznie starczego wieku.

Mimo to, mimo tego, żem taki w sumie młody - NAPRAWDĘ ŻADNYCH ZAMACHÓW TERRORYSTYCZNYCH NIE PLANUJĘ! Ani do nich nikogo nie namawiam. Nie z powodów moralnych zresztą, tylko z obiektywnych - to po prostu nic nam w obecnej sytuacji nie da. Ale w końcu nie o moralne motywy tutaj chodzi, tylko o fakty - planowanie, zamierzanie, namawiania. W końcu nie o (posoborowym) zbawieniu mojej duszy teraz rozmawiamy, tylko o innych sprawach. No to ja tego właśnie NIE robię. I wątpię, żeby się to w przewidywalnej przyszłości mogło zmienić.

Tak że proszę do mnie w tej sprawie nie przychodzić, nie przysyłać mailów, nie dzwonić... A Masowy Samobójca (nie żebym naprawdę sądził, że mógłby mnie spotkać ten  poniekąd zaszczyt, ale w tym nieszczęsnym kraju niczego człek nie może już być całkiem pewien) mógłby się ew. zająć paroma innymi osobami. Nie żebym wskazywał palcem, co mogłoby być zinterpretowane itd., ale płakał w razie czego nie będę. A jak MS nieco pomyśli, to sam bez większego trudu wpadnie, o kogo by mogło chodzić.

No i żeby to wszystko na koniec zrekapitulować (i nie przeciążać za bardzo niczyjej inteligencji) - rekapituluję: ANI TERRORYSTYCZNYCH ZAMACHÓW, ANI SAMOBÓJSTW NIE PLANUJĘ! Ani na siebie, ani na nikogo innego! Ani też nie namawiam. (Jeszcze tego nie mówiłem?)

Gdybym zaś kiedyś zaczął głosić coś innego, proszę to brać z dużą dozą sceptycyzmu! A teraz proszę mi życzyć jeszcze co najmniej stu lat życia W końcu jak ktoś żadnych zamachów, ani samobójstw, nie planuje, to dlaczego by nie miał długo żyć? W tym szczęśliwym punkcie globu, gdzie nas czule umieścił miłosierny Los? Nie ma żadnego powodu!

Ludzi służbowo monitorujących sieć (a więc, pochlebiam sobie, i tego mojego bloga, choć taki trudny) proszę, by ten mój wpis starannie sobie zarchiwizowali i przynajmniej postarali się zrozumieć to co tu napisano TŁUSTYM DRUKIEM. Na żółtym tle, żeby było łatwiej zauważyć. Oczywiście nie chodzi o zrozumienie w pojedynkę, tylko z pomocą baterii potężnych serwerów. Takie jak te od ostatnich wyborów mogą być. Może się to kiedyś przyda. (Oby nie!)


triarius

niedziela, maja 22, 2011

Szczury - ujawniam odpowiedź

Kto nie ma krzty cierpliwości niech sobie skacze na koniec wpisu i poznaje odpowiedź na wczorajszy konkurs - dla wszystkich innych ja tu jeszcze pobuduję nieco napięcia. Poza tym, choć nie jest mi zbyt miło, mam do też to i owo do zakomunikowania.

Otóż wygląda na to, że nikt z Moich P.T. Czytelników nie rozpoczyna dnia od serii skłonów z twarzą zwróconą na wschód. Dlaczego? Nikt też zdaje się nie wzruszać miłością Marusi i Szarika. Dlaczego? Nabrzmiałe humanizmem słowa zasłużonych bojowników z kułakiem, stonką, o Drugą Japonię, Drugą Irlandię i Siedemnastą Republikę też, jak widzę, padły w jałową glebę. Przykre to, naprawdę przykre!

Czy naprawdę żadna polska niewiasta nie wilgotnieje na samą myśl o Samcu Alfa? (Mówię oczywiście o oczach.) CZY NIKT JUŻ NIE PRAGNIE, BY PUŚĆ WSIEGDA BYŁO SOŁNCE?!?

Niestety, na to wygląda i nie mogę się łudzić, że jest inaczej. Gdybyż ktokolwiek z Was, Szanowni P.T., mógł na jedno choćby z tych pytań odpowiedzieć: "Ależ tak! Oczywiście, że rozpoczynam! Jasne, że wzrusza! Moja gleba jest żyzna i wydajna, niemal jak wymię krowy rekordzistki! Humanistyczne słowa zakiełkowały i wnet wydadzą obfite plony! Tak, choć spuszczam oczy, kiedy to mowię, muszę to powiedzieć - wilgotnieję, ach, jak bardzo wigotnieję... No a "puść wsiegda budziet sołnce" to zawsze był mój życiowy drogowskaz. I zawsze nim będzie!"

Nie miejcie pretensji o tych parę gorzkich słów, ale chyba rozumiecie, że czuję się nieco zawiedzony. Mam nadzieję, że po złożeniu stosownej samokrytyki i odbyciu świeckiej pokuty, znowu wejdziecie na właściwy kurs i przyczynicie się do ruszania z posad bryły świata. Wraz ze wszystkim, co się z tym wiąże. Tak nam dopomóż Mumia Lenina i przykład dany nam przez Tego Co Usta Miał Słodsze Od Malin!

Teraz już nawet najgłupszy z Moich P.T. Czytelników powinien był się domyślić o co chodzi. Jednak, na ile znam życie, to się jeszcze nikt nie domyślił. A więc przechodzę do konkretów. Obrazek z uroczymi szczurkami znalazłem w tej, a raczej na tej, oto książce, której okładkę tu reprodukuję:


Jest to, jak widać, francuskie wydanie książki Aleksandra Zinowiewa (w oryginale po rosyjsku), której tytuł na nasze to "Komunizm jako rzeczywistość". (Nie żeby każdy powyżej poziomu Bulbula nie był się w stanie sam tego domyślić, ale cholera wie, jakich mamy dziś gości.) Kupiłem sobie tę książkę parę dni temu na allegro i już b. mi się ona podoba, choć zostało mi jeszcze sporo do końca, a nawet do środka.

Sam obrazek też jest autorstwa Zinowiewa, który, jak się okazuje, także malował. Zdolny był gość, choć przyznam, że, o ile ten akurat obrazek mnie zachwyca, a te inne to taka "sztuka dla sztuki" i zachwycają mnie mniej. To była odpowiedź na pytanie B. Nikt w sumie nie podał właściwej odpowiedzi, a nawet chyba nikt nie próbował. Wcale się temu nie dziwę, bo niby skąd ktoś miał wiedzieć?

Teraz pytanie A, czyli jaki to ma w sumie sens... Tutaj znowu sądzę, że każdy, choćby najgłupszy... Itd. I także, znając życie, mam poważne wątpliwości. Więc podaję odpowiedź. W postaci linku jednak. Nie chcę stawiać niepotrzebnych kropek nad i, bo wiecie... Zgodnie z zasadą, że: "Dowcip, który jest w stanie pojąć kancelaria prezydenta Komorowskiego... Gazeta Wyborcza... Komisja Europejska... Angela Merkel... itd., jest całkiem słusznie zakazany". (To zresztą nie moje, a tylko drobna przeróbka stwierdzenia Karla Kraussa o cenzorze.)

Tak więc link, oto i on: http://pl.wikipedia.org/wiki/Herb_Rosji. Książka Zinowiewa wprawdzie dotyczyła jeszcze ZSRR i była napisana napisana na przełomie lat '70 i '80, ale - choć ten herb nie był wtedy chyba niczym oficjalnym - o to tu musiało chodzić. Ciągłość, transformacje i te rzeczy. Jeśli ktoś cokolwiek z tego zrozumiał - a uważam, że powinien - no to mamy i odpowiedź na pytanie A. Zgoda?

I to by był ona tyle. Do odpowiedzi na pytanie A najbardziej zbliżył się... Tak - Selka na http://blogmedia24http://blogmedia24, a konkretnie tutaj: http://blogmedia24.pl/node/48618#comment-180052. Gratulacje i masz tu wirtualną grabę Prezesa. Znaczy mnie. Taką trochę śniętą rybę, fakt, bo nie ma co przesadzać z jakością graby, skoro... Sam wiesz.

Co do najśmieszniejszej odpowiedzi... W sumie nie wiem, sporo było niezłych, ale wszystkie raczej w typie dość sensownych i oczywistych. Więc pozwólcie - WSZYSCY P.T. Uczestnicy Konkursu - że poklepię Was przyjaźnie po pleckach i to wam musi wystarczyć. OK?

To by chyba było na tyle. Może jeszcze, korzystając z okazji, wkleję dwa linki do tekstów, a malunków też zresztą, Aleksandra Zinowiewa. Tam są rzeczy w różnych językach, a sam gość jest naprawdę mądry i ma masę interesujących rzeczy do powiedzenia. Niestety od paru lat już nie żyje. Te linki to: http://www.zinoviev.ru/fassio/penseurs_zinoviev.html i http://www.zinoviev.ru/index.html.

Jeszcze raz wszystkim serdecznie dziękuję, mam nadzieję, że nie uważacie tych paru chwil tutaj za zmarnowane. (Oczywiście z powodu Szarika i Marusi nadal mi przykro... Nadal powinniście się wstydzić... Ale już o tym nie mówmy. Spróbujcie się po prostu podciągnąć i będzie OK.)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, stycznia 04, 2011

Najpierw całkiem nie na temat, ale potem stopniowo coraz bardziej

Na początek, zgodnie z obietnicą, całkiem nie na temat. I to nie tylko nie na jakiś ulubiony przez polską prawicową publiczność temat w rodzaju przekomarzanek z P*tem (pamięta ktoś jeszcze tego ciotowatego buca? a jego paintballowego przydupasa? jeśli oni się szybko znowu nie pojawią, to źle wróżę rodzimej prawicowej blogosferze... zresztą w ogóle blogosferze, bo jaka inna jest tu w ogóle cokolwiek warta?)

Nie tylko nie na te wzniosłe tematy mam zamiar, ale i nie na temat - zasadniczy! - tego oto wpisu. "Człek renesansu" to się ponoć nazywa. Alternatywnie "duszna hojność", czy jakoś podobnie. Że niby mogę na każdy temat, a także, czemu nie, na żaden. I rozrzucam to wokół siebie, niczym perły, czy złote dublony. (Zresztą nie ja, tylko Pan T.)

Ale do rzeczy! Nieco inaczej zaś to formułując - do tematu! Tego właśnie, który jest tematem. Ach, ta Metalogika! Kreteńczyk, któren stwierdza, że wsie Kreteńczycy to kłamcy... I co teraz? Starożytni połamali sobie na tym zęby. Intelektualne w każdym razie.)

Tak więc, Pan Tygrys wymyślił dzisiaj... A raczej, i bardziej zgodnie z prawdą, naszedł go on sam z siebie... Kto? Cierpliwości! Cierpliwość, jak kiedyś uczono, np. w duchownych seminariach, jest Cnotą! No, ale zostawmy cnoty na boku, bowiem razie faktem jest, że Pan Tygrys (burnyje oklaski, długo nie milknące owacje, kobiety mdleją, mężczyźni podkręcają wąsa, czy co tam mają do podkręcania) stworzył był taki oto bąmot:

"Prawdziwie kulturalny człowiek to ten, który najwulgarniej bluzga, kiedy przypadkiem włączy telewizor (co się, wbrew opinii laików, ludziom prawidziwie kulturalnym zdarza) i stwierdzi, że stracił kwadrans Arpeggiaty z Jaroussky'm i Monteverdim."


(To był bąmot, jakby ktoś nie wiedział.)

* * * * *

Teraz, także zgodnie z planem, nieco bardziej na temat...

Otóż szedłem ci ja wczoraj na pocztę i widzę, że w sklepie w butami jest "Wyprzedaż obuwia zimowego". Nieco mnie to zaszokowało i sobie pomyślałem, cytuję: "Ktoś naprawdę wierzy w globalne ocieplenie, skoro na początku stycznia urządza wyprzedaż zimowego obuwia!"

Ale zaraz do mnie doszło, że to po prostu Druga Irlandia. Imbirowy pajac Tusk dotrzymał jednak jednej ze swych obietnic i załatwił nam Drugą Irlandię. Zapewne właściciel sklepu nie jest pewien, czy dość ludzi będzie jeszcze w ogóle miało na buty w ciągu tej zimy. "Jeśli im się rozwalą, to załatają", tak sobie pewnie pomyślał, gazetami, a jak już się nie da, to cóż - będą siedzieć w domu. Mało to fajnych seriali w tewe?"

* * * * *

NO a teraz już na temat. To NIE JEST, wbrew opiniom różnych wymoczków i subtelniaczków, wulgarne! "Naturalia", jak mawiali Rzymianie (ach ta nasza łacińska cywilizacja!) "non sunt turpia". (Jeśli nikt tego nie rozumie, to kolejny argument za tym, że jesteśmy cywilizacją łacińską, hłe, hłe! A także za tym, że dzisiejsze "wykształcenie" to... wolę nie mówić, bo już dość tego popołudnia użyłem wulgarnych słów... Pan T. znaczy, z powodu Monteverdiego i Arpeggiaty.

Do rzeczy! Więc, jako się rzekło, Druga Irlandia naszego cynamonowego pajaca i jego złodziejskiej bandy (o targowicy nie wspominając) atakuje. Co się przekłada na portfele, kieszenie i żołądki - puste, dziurawe i znowu puste. I może nawet brak butów na zimę, choć tu koło mnie - słuchajcie ludzie! - jest akurat ich wyprzedaż, jakb ktoś miał parę groszy.

Do rzeczy jednak, do rzeczy! OK, a więc: Jeśli ktoś nieźle zna angielski (w piśmie, wymowę może mieć jak sam Napierniczak), ma cierpliwość muła (albo kobiety, bez obrazy!), kojarzy pisanie na kąpie i pierwociny internetu (niby by tego nie czytał, ale kto wie?), oraz chce parę groszy zarobić - to mogę mu podsunąć sposób. Bez kosztów, żadne tam spekulacje i nadzieje na szybkie miliony, ale w sumie dość prosta i pewna sprawa o fajnych perspektywach, jeśli ktoś ma łeb i mu się to spodoba. Biz taki nieco, żeby użyć lengłydża, "underradarowy", ale po prostu nasi kochani cynamonowi pajace jeszcze się na takich sprawach nie poznali, więc ich nie opodatkowują.

Zresztą nikomu ja tu szybkich milionów nie obiecuję - to całkiem nie o to tu chodzi! Tu chodzi, przeciwnie, o dość spokojne i monotonne (przynajmniej dla mnie zbyt) dłubanie, pisanie, a jeszcze bardziej poprawianie i przerabianie tekścików. Angielskich, ale niezbyt trudnych.

Jeśli ktoś poczuł na te moje slowa drżenie w sercu... Jeśli ma nieuchwytne, ale przemożne, przeczucie, że TO WŁAŚNIE MOŻE BYĆ JEGO ŻYCIOWA DROGA na resztę życia... Jeśli poczuł się jak oficerski rumak spięty ostrogą i słyszący, w dodatku, trąbkę wzywającą do szarży... To niech się taki ktoś do mnie zgłosi, obgadamy tę sprawę i niewykluczone, że mu (albo "jej", nawet raczej, ale to jest taka gramatyczna forma i jej się trzymajmy, bo feminizm jest be!) się to spodoba także i po usłyszeniu konkretów.

Na razie buzi, całuję wszystkich czule (w noski, a gdzie by indziej?!) i wszystkim (poza Chińczykami, którzy chyba mają własny) Życzę Wsiego Dobrego z Okazji Nowego Roku.

(Zauważyliście, że dzisiaj nic nie było o bucu z ruskiej budy? Ale ja naprawdę nie jestem żadnym politycznym blogerem, ani nawet zapewne nawet autentycznym blogerem. Ja sobie tak po prostu, czasem, choć dla niektórych zapewne i tak zbyt często, piszę. Jak mi w duszy zaśpiewa, albo coś.)

Ale Ludzienie - żeby nie było! Czasem sobie żartujemy, ale ja z tym zarobkiem CAŁKIEM POWAŻNIE! (Z cynamonowym pajacem też zresztą, ale to, mimo wszystko, nieco inna konwencja.) Na temat forsy jednak ja nigdy nie żartuję.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

poniedziałek, maja 10, 2010

Druga Irlandia atakuje (i co z tego wynikło)

Będzie bieżączka. (Łał!) Będzie bieżączka, a nawet coś więcej. (Łał, łał!) Z samego sedna własnego doświadczenia będzie. (Łał, łał, łał! Cicho!)

Otóż okazuje się, że ta Druga Irlandia, która nad nami od dawna wisi, dotarła w końcu. Konkretnie moje dochody, które od paru miesięcy się wyraźnie zmniejszały, osiągnęły 10% tego co poprzednio. Z tego nie da się już nijak wyżyć, nawet bez wielkich konsumpcyjnych ambicji. To przemiłe zjawisko dotyczy mnie osobiście, ale, choć moje dochody w ostatnich latach pochodziły z dość nietypowego źródła, to jednak wyschnięcie tego źródła jednoznacznie mówi o kondycji polskiej gospodarki i panujących wśród Polaków nastrojach. Więc to nie jest tylko to, że ja tu skamlę, bo to także diagnoza społeczna. (Łał!)

Gadam o sobie, a nawet marudzę na problemy, które na mnie... Nie mogę powiedzieć "nieoczekiwanie", bo się od dawna spodziewam najgorszego, ale faktycznie się dość długo odwlekało i człek nabrał pewnej nadziei, że jego to nie walnie... Naiwniak jeden! Więc, jak mówię, gadam o sobie, a nawet marudzę na swój los, więc chyba wypada powiedzieć, czego właściwie żyję. A właściwie to z czego żyć przestałem, bo już się po prostu nie da.

Otóż w życiu robiłem różne rzeczy: w czasach PRL byłem przez 6 lat inżynierem konstruktorem od telekomunikacji. Całkiem mnie to nie podniecało, ale w tamtych czasach ludzie tacy jak ja masowo zostawali inżynierami. By potem, przeważnie, wylądować w jakimś kabarecie. Ja jednak zajmowałem się wtedy głównie obalaniem ustroju i w końcu wylądowałem w Szwecji.

Przeskakujemy kilkanaście lat, bo tamte sprawy wymagałyby paru tomów, by je zrozumiale opowiedzieć, i lądujemy w PRL... Chciałem powiedzieć - III RP. Gdzie robiłem masę dziwnych rzeczy, a przez pierwszych parę lat przeważnie nic - bo "byłby pan wspaniałym nabytkiem dla każdego przedsiębiorstwa, tylko musi pan sfałszować datę urodzenia"... Albo po prostu przedsiębiorca - niedawny ubek, bo jakimś dziwny trafem tylko na takich zdawałem się trafiać - bez entuzjazmu słuchał mojego zawikłanego CV i w końcu mnie spławiał.

W końcu jednak odbiłem się od dna, przede wszystkim na internetowym marketingu (głównie na angielskojęzyczne rynki) i tłumaczeniach. Opłaciło mi się uczenie się w młodości języków, a także to, że mnie żona (ówczesna) przymusiła do zrobienia kursu i zdania Cambridge Proficiency Exam, jeszcze w Szwecji to było. Robiłem coraz więcej tych tłumaczeń, w końcu nad większością typowych tłumaczy mam przewagę, bo np. nieźle rozumiem sprawy techniczne (choć niespecjalnie mnie dzisiaj podniecają).

Z czasem nawiązałem bliższą współpracę z największym i odnoszącym naprawdę duże sukcesy (przynajmniej dotąd, zanim w pełnej krasie nadeszła Druga Irlandia) wydawnictwem zajmującym się ebookami. (Które z czasem zaczęło także wypuszczać audiobooki i książki drukowane.)

Przetłumaczyłem dla nich własnoręcznie sporo tekstów, które sam zresztą wyszukałem.
Do niektórych napisałem też stosowny copywriting. Czyli taką marketingową zajawkę, bo psychologia dla mnie nie ma tajemnic, hipnotyczne pisanie przychodzi mi łatwiej, niż oddychanie. Potem coraz bardziej skoncentrowałem się na wyszukiwaniu tekstów, które by było warto wydać.

Te teksty pochodziły z domeny publicznej, albo też układałem się z autorami w sprawie podziału zysków ze sprzedaży. Coraz częściej tych tekstów już sam potem nie tłumaczyłem, a miałem podwykonawców - przeważnie studentów, którzy chcieli się sprawdzić w roli tłumaczy, a przy okazji nieco zarobić. A, byłbym zapomniał, ale sam napisałem też dwie głupotki, które zostały wydane i całkiem nieźle się jakiś czas sprzedawały.

Żadnego ustalonego w góry zysku z tego nie było, ale procent od sprzedaży był całkiem przyjemną rzeczą, kiedy co miesiąc uskładało się... Nie była to jakaś ogromna suma, bogaty wciąż, mówiąc łagodnie, nie jestem, ale swoją tam średnią krajową człowiek miał, a palcem nie musiał praktycznie kiwnąć. To znaczy kiwał, bo nawet i paskudne tłumaczenia na zlecenie wciąż przez długi czas robiłem, a tych studentów trzeba było nadzorować i pędzić do roboty, ale gdybym nie ruszył, i tak miałbym swój stały, niewielki, dochodzik.

Z czasem stwierdziłem, że robienie zleconych tłumaczeń - przeważnie na wariacko krótki termin, na upiornie nudne (np. unijne) tematy, przy braku odpowiednich słowników, oraz przy moich psychicznych uwarunkowaniach (jestem twórczy, ale trudno mi np. znieść upiornie nudną robotę) - mogę już sobie darować, więc zrezygnowałem z nich, ograniczając nieco potrzeby (a co ja? amerykański rynkowy liberał?) i zajmując się tylko tym, co mi pasowało. To znaczy nie wszystkim, co by mi pasowało, bo na to mnie stać nie było, ale w każdym razie nie musiałem rano wstawać na budzik i robić rzeczy, które mi całkiem nie pasują.

Tak to sobie trwało chyba z rok, aż tu nagle widzę, że Druga Irlandia jednak jest faktem i moje automatyczne comiesięczne przychody topnieją w oczach. A teraz, od początku miesiąca, widzę, że jest tego naprawdę kilka procent tego, co być powinno.

Jaki z tego morał? Po pierwsze taki, że naprawdę nie jest dobrze. W pewnym sensie jestem awangardą, bo ebooki o tym, jak sobie pomóc w życiu, o tym ile to mamy różnych cudnych szans, żeby się wzbogacić - to jednak, mimo że pojedynczo niedrogie, produkt luksusowy i zależny od tego, w jakim stopniu lud wierzy w swoje możliwości bogacenia się i pomagania sobie w życiu. A jeśli wierzyć przestanie, w kość dostaną kolejno i inne gałęzie gospodarki... Aż dojdzie do tych zajmujących się całkiem przyziemnymi, prozaicznymi rzeczami, całkiem nie-luksusowymi. Nie oszukujmy się, tak będzie!

A więc zabezpieczać się ile wlezie! Odchudzać biznesy, nie podpadać personalnej, gromadzić trudno-się-psującą żywność i wodę!

Co powiedziawszy, sam sobie zaraz zaprzeczę... Otóż, ludzie słuchacie! Uwierzcie, że nie jest mi łatwo, ale w końcu coś ponad tę wirtualną znajomość powinniśmy chcieć stworzyć, prawda? No więc mówię: jeśli macie dla Pana Tygrysa jakąś sensowną robotę - albo w postaci zatrudnienia na posadce, albo w postaci zleceń... Pisanie, ocenianie, recenzowanie, zapładnianie np.w sensie duchowym, murzynowanie, tłumaczenia (angielski, szwedzki, bo francuski i hiszpański teraz już gorzej)... Lub też np. nadzorowanie jakichś leniwych ludzi, pędzenie ich do roboty, inspirowanie ich i nasycanie entuzjazmem... Sami chyba wiecie do czego mogę się nadawać.


Gdybyście mieli coś takiego dla mnie, to proszę ozwijcie się! W końcu ktoś kogoś wciąż, z tego co wiem, zatrudnia, dlaczego nie miałby to być akurat Pan Tygrys? Że stary? Jeszcze całkiem na chodzie! Wiem, że mam wady, ale mam także sporo całkiem nietypowych zalet, a jeśli ktoś odwiedza mojego blogasa, to chyba o tym wie.

Naprawdę, bez żartów! Od paru dni pilnie próbuję znaleźć jakieś tłumaczenia do roboty, ale to nie wygląda przesadnie różowo. Pomagajmy sobie w realu, jeśli to możliwe. Ja też spróbuję komuś pomóc, kiedy będzie okazja. Sursum corda i na pohybel naszym wrogom!

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, kwietnia 15, 2008

Śmiertelna dawka ekspertów

W czasach takich jak nasze - kiedy wszyscy jesteśmy bezpieczni, zamożni i szczęśliwi, a o władzy myślimy z miłością - dziennikarz ma po prostu trudniej. Weźmy takiego, który przedstawia najważniejsze wydarzenia: "władza kocha lud... lud kocha władzę... jest dobrze... Eryka z Angelą przysłały Donaldowi kartkę na Walentynki... jest dobrze... władza ma poparcie całego świata i Jamaiki... jest bardzo dobrze i miło..." Miło, przyjemnie, ale nieco, przyznajmy, monotonnie. Nie żeby w realu - gdzieżby! - ale taki dziennik telewizyjny, choć słodki jak ulepek, pozbawiony jest nieco pikantniejszych akcentów. Co mu nieco szkodzi na rozrywkowość.

Aż tak źle nie jest, bo pomiędzy "władza kocha lud" i "lud kocha władzę" daje się w końcu wpleść informacje w rodzaju "Kaczyńscy nie ustają w knowaniach", a między "jest dobrze" i "jest bardzo dobrze i miło" aż się prosi dać coś w rodzaju "Ziobro chodzi po nocach i sika ludziom do mleka". Jednak kiedy jest tak miło, kiedy w powietrzu unoszą się tłuste, dorodne bakcyle powszechnej miłości... Płynącej z góry, ale ten przykład jakże jest zaraźliwy, dociera więc i aż do poziomu murawy...

Kiedy zatem płyniemy sobie tak wszyscy, gnani łagodnym wiatrem od rufy... Do Irlandii, całkiem jak niegdyś hiszpańska Armada... Lud potrzebuje czasem mocniejszych akcentów. Nieco grozy, nieco nerwów... Nie zawsze w końcu gramy w ścisłym finale mistrzostw świata, prawda? Więc fachowy dziennikarz umie na koniec każdego dziennika podać wiadomość, która te emocje, tę grozę, te nerwy zapewni. Jakieś: "Ach, moja pani, moja pani, balijkę ukradli! Jakie to dzisiaj ludzie nieużyte." Oraz powiedzmy: "Ciele ogun ma matulu, łojdyrydy ucha cha!"

Wczoraj na przykład w TVN24 aktualne informacje zakończono wiadomością, którą sam dziennikarz zapowiedział jako wyjątkowo szokującą. A w każdym razie wyjątkowo zaskakującą. Otóż u pewnej kobiety w Katowicach stwierdzono właśnnie we krwi 7,6 promila alkoholu. Kobieta ta jechała samochodem, który uszkodziła, zbadano ją na okoliczność promili, a potem dojechała jeszcze tym uszkodzonym samochodem do domu. (Co jest samo w sobie dość zabawne, że jej pozwolono.)

Nie każdemu się promile od razu z czymś kojarzą, ale dziennikarz, który to opowiadał, wyjaśnił, że sprawa jest o tyle niezwykła, że "eksperci za dawnę śmiertelną uważają 4 promile alkoholu we krwi". Ta zaś kobieta, jak powiedzieliśmy, miała ich niemal dwukrotnie więcej, a do tego - zamiast leżeć i czekać na rychłą i nieuniknioną śmierć - prowadziła samochód, który wprawdzie nieco uszkodziła (cóż, podwójne widzenie nie wymaga jakiejś ogromnej dawki promili), ale w sumie dojechała nim tam gdzie zamierzała.

Mając, powtórzmy to, we krwi niemal dwukrotnie większą dawkę alkoholu od tej, którą eksperci uznają autorytatywnie za śmiertelną! Informacja rzeczywiście ciekawa i może nawet szokująca, dla mnie jednak nie aż tak szokująca, a raczej zabawna. Oraz świadczaca o niedopracowanej wprost koordynacji Sił Postępu, do jakich bez wątpienia zalicza się TVN24. Mnie to bowiem aż tak bardzo nie zdziwiło, że można bez problemu przeżyć dwukrotną śmiertelną dawkę. Czemu? Ponieważ wiem, czym są tzw. "eksperci" i potrafię skojarzyć ze sobą dwie rzeczy.

Przecież nikt inny, jak właśnie "eksperci" jakiś czas temu ogłosili - a od tego czasu bez cienia wątpliwości i wspierając całym swym autorytetem głoszą - że homoseksualnizm nie jest chorobą, zaburzeniem, czy zboczeniem, a po prostu "inną orientacją seksualną". W zamian, żebyśmy nie poczuli się czegoś istotnego pozbawieni, dali nam nową chorobę, o której pies z kulawą nogą jeszcze 20 lat temu nie słyszał, ale coż to za problem! Choroba ta nazywa się "homofobia" i polega na tym, że człowiek nią dotknięty ma taki sam pogląd, jaki lat temu 20 czy 30 mieli wszyscy w miarę normalni ludzie, w tym autorytety i eksperci.

To są dokładnie ci sami "eksperci" moi państwo, których tak fajnie w tych dniach załatwiła owa dzielna niewiasta w Katowicach! Mają możliwości badań, mają archiwa, bazy danych, mogą się ze sobą komunikować... Wystarczy przecież jeden człowiek który przeżyje 4,1 promila alkoholu we krwi, żeby móc z całą pewnością stwierdzić, że 4 promile NIE są dawką absolutnie i zawsze śmiertelną. I nigdy się nic takiego dotąd nie zdarzyło?

Wątpię! Jestem jedanak dziwnie pewien, że nasza dzielna rodaczka TAKŻE nie zepsuje dobrego samopoczucia "ekspertów", nie zmusi ich do weryfikacji dotychczasowych ustaleń, nie mówiąc już o przyznaniu się do ewidentnego błędu, czy o oddawaniu nagród, dyplomów, gronostajowych kołnierzy i złotych łańcuchów, które na ustaleniu PRAWDY NIEZBITEJ I ABSOLUTNEJ, iż z dawką wyższą niż 4 promile alkoholu we krwi żyć po prostu nie podobna.

Jeśli zaś takich mamy "ekspertów" w dziedzinach, gdzie wszystko jest wymierne i obiektywne, to co można rzec o "ekspertach" w dziedzinach mniej wymiernych? Takich, jak na przykład etyka, teologia, językoznawstwo, święta świeckość Jacka Kuronia, tolerancja, krytyka literacka, ekumenizm, antysemityzm, postęp, ksenofobia, europejskość, polityka, historia...

A swoją drogą, jeśli ktoś jest mniej ode mnie skłonny do podejścia syntetycznego, a lubi szczegóły i konkrety, to warto by było prześledzić sprawę tego, jak teraz będzie wyglądała sprawa śmiertelnej dawki alkoholu we krwi. Czy się cokolwiek zmieni, czy rozpęta się jakaś burza, czy środowisko "ekspertów" stanie się świadkiem jakichś samokrytyk i porzucenia gronostajów dla, powiedzmy, łopaty czy sprzedaży obnośnej. Dziwnie jestem spokojny, że nic takiego się nie stanie. Więcej - dziwnie jestem spokojny, że w nowych publikacjach "naukowych" nadal 4 promile będą dawką śmiertelną. W końcu to takie wychowawcze, a ciemnemu motłochowi tego właśnie potrzeba i od tego właśnie są eksperci!

Wśród nas jednak, ludzi normalnych i "ekspertami" nie będących , to jeśli ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości co do klasy i rzetelności dzisiejszych "ekspertów" - owa dzielna ślązaczka, z drobną pomocą niezawodnego TVN24, chyba mu je rozwiała. I proponuję tę sprawę jak najszerzej rozpropagować, bo choć to drobiazg, to właśnie w nim widać zjawiska naprawdę istotne. A do tego groźne i paskudne.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, marca 26, 2008

Mam nowy Aussweiss, Alleluja!

Byłem dzisiaj odebrać nowy Aussweiss. Obnosiłem się jak się długo dało z tym moim starym, zmachanym i podartym, z radością obserwując szok na buziach różnych słodkich duszyczek na jego widok, oraz słuchając ich ochów i achów. Oni tu oczekują Drugiej Irlandii, cudów i europejskiego raju, a taki jakiś niesforny moher robi im wbrew! I to w tak barbarzyński i okrutny sposób! Staniemy się znowu pośmiewiskiem Jamaiki. Brzydka panna bez posagu i jeszcze bez plastikowego Aussweissa... Jakże to tak? Aj waj! (Jak zapewne mawiają w takich właśnie sytuacjach w redakcji "Gazety Wyborczej".)

Tym bardziej, że tytułem propagandy (szeptanej) lubiłem tym słodkim ludzieńkom mówić, że Aussweissa wymianiać po prostu nie zamierzam, a jeśli Unia Ojropejska zacznie z tego powodu robić mi jakieś wstręty, to się zobaczy kto na tym gorzej wyjdzie. W końcu może Tusio opowiadać ludziom propagandowe pierdoły, to mogę i ja nieco pokoloryzować, tym bardziej, że jądro mojego przesłania jest, w odróżnieniu od tuskowego, zdrowe i prawdziwe.

Ale cóż, w końcu musiałem to coś odebrać, ponieważ europejski obywatel nie może sobie pozwolić na zupełne zniknięcie z pola widzenia Schetyn i Borrellów. Przynajmniej dopóki ci łaskawie nie znikną z jego pola widzenia. A jakoś im, cholera, niespieszno...

Odbierając ów dar od kochanych władz nie mogłem się jednak powstrzymać do okrzyku: "Jakiż to ogromny skok cywilizacyjny uczyniła Polska przez te paręnaście lat!" No, może nie całkiem na głos to powidziałem, ale takie były z pewnością moje myśli. I to głośne! Stanęło mi bowiem przed oczyma, jak to kilkanaście lat temu w tym samym Miejskim Urzędzie w Gdańsku urzędniczki na widok mojego szwedzkiego prawa jazdy najpierw oniemiały, potem zaś zaczęły z nim biegać po różnych pokojach, pokazując sobie to cacko i wydając odgłosy, które mnie dotychczas kojarzyły się wyłącznie z niewieścim orgazmem.

Teraz zaś każdy obywatel III RP, a tym samym Europejczyk, ma takie cacko na własność, może je sobie oglądać, pieścić, przemawiać doń słodkimi słowy... Nieco od mojego dawnego prawa jazdy mniejsze, ale przecież nie jest to z pewnością wyraz oszczędności spowodowanych jakimiś ekonomicznymi kłopotami Unii, tylko czymś innym. Stawiam na troskę o wygodę obywateli. No i fakt - kiedy np. się pomyśli o nudystach, czy jakichś ludziach nago protestujących przeciw czemuś... Nigdy oczywiście przeciw Unii, ale jest przecież sporo innych brzydkich ("innych brzydkich"? Unia przecież jest śliczna!) rzeczy na świecie, jak choćby mohery i oszołomy... Przeciw którym warto jest, i w ogóle nada, protestować, a na golasa jeszcze fajniej, bo to fanatycy od Rydzyka i ich to wnerwia.

No więc człowiek ęteligętny łatwo dojrzy prosty fakt, że dla takiego naguska im Aussweiss mniejszy, tym wygodniejszy. Gdzie bowiem miałby go sobie sierotka schować? Że spytam. To znaczy wiadomo gdzie, ale miejsca jednak na jakąś wielką sztywną płytę plastiku aż tak wiele tam niet', prawda? Choć są tacy, którzy nad tym pracują, by było go więcej, to jednak ogół pozostaje na razie w tej mierze daleko w tyle. Dlatego też i Aussweissy są niewielkie.

Najciekawszą jednak moją refleksją z dzisiejszego kontaktu z kochaną Władzą, jest taka oto... Choć cały czas - nazywając szpadel szpadlem, jak mam w zwyczaju - o Aussweissie mówiłem bez ogródek per "Aussweiss". Które to słowo kojarzyć się wielu powinno albo wcale, albo też... Jeśli nie wprost z mającej jakiś czas temu Okupacji Naszych Zachodnich Sąsiadów i Promotorów w Unii - kiedy to zły Adolf Hitler z kilkoma równie paskudnymi kumplami sterroryzował miłujący pokój naród niemiecki i zmusił go do paru kontrowersyjnych działań - to przynajmniej z filmów na temat tamtych bolesnych wydarzeń...

A więc chodzi o to, że ja o tym Aussweissie cały czas tym urzędnikom per "Aussweiss, Aussweiss"... A oni nic! Ani powieka im nie drgnęła. Mogli przecież udawać, że nie wiedzą o co mi chodzi, zmuszając mnie do znalezienia innej, mniej nabrzmiałej treścią, nazwy. Ale nie! Nie tylko że nie było perswazji... Wykładów na temat korzyści z integracji... Co przecież byłoby jak najbardziej na miejscu, prawda? Nie było też pogróżek, ani gazów łzawiących i innych środków przymusu bezpośredniego... W ogóle nie wezwano straży miejskiej, czy choćby lokalnej ochrony w postaci kulawego ciecia, który by na mnie groźnie spozierał, sugerując w ten sposób, że nie należy jego profesjonalnego gniewu lekceważyć, bowiem zna on jakieś ezoteryczne sztuki walki.

O antyterrorystach nawet nie wspominając. Nie było absolutnie żadnej reakcji! Oni tam po prostu przyjmowali ten "Aussweiss" jako coś absolutnie naturalnego. Jakby mieli jakieś szkolenia specjalnie na ten właśnie temat. Albo coś. I ta właśnie nazwa była dla nich obowiązująca. O czym my zapewne dowiemy się dopiero za parę lat.

No i ja teraz naprawdę mam zagwozdkę - czy ja się się z tego dziwnego faktu urzędniczej bystrości i tolerancji zarazem mam cieszyć, czy wręcz przeciwnie?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.