Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wojciech Jaruzelski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wojciech Jaruzelski. Pokaż wszystkie posty

środa, stycznia 07, 2015

Czy Jaruzelski czytał Apollinaire'a?

Nie dałem się literacko zapłodnić dzisiejszym zamachem w Paryżu. Nie cieszcie się! To znaczy, kiedy łazilem po Wrzeszczu i marzłem (miałem bowiem dziś parę spraw do załatwienia w tzw. realu), chodziły mi faktycznie po głowie różne związane z tym zamachem myśli. Wystarczyłoby pewnie ich na niewielką książkę... Ale przecież - po co? Dla kogo? ZA CO?

Jednak - na wasze szczęście, wszyscy Wielbiciele Mojego Pisarstwa - przyszła mi także do głowy interesująca myśl na nieco inny temat. I teraz ją wam przedstawię, bo lubię oglądać wasze radosne buziunie. Albo co najmniej je sobie wyobrażać. (Alem się uśmiał!)

Otóż byłem ci ja, dawno, dawno temu, tym co określano wtedy mianem "dziecko z kluczem na szyi". Pracująca matka, jakaś tam wprawdzie szkolna świetlica, z której człek jednak kiedy mógł uciekał, czyli niemal zawsze, choć to także oznaczało brak obiadu. Uciekał, a potem siedział samotnie w ciasnym mieszkanku, słuchając w radiu "Pionier" murzyńskich bębnów, kiedy akurat nadwali audycję "Afryka śpiewa".

Całkiem fajna muzyka, nieźle mnie to, jak sądzę, muzycznie rozwinęło, choć oczywiście w tle byly brudne kacapskie interesy w tamtej części globu. Nad czym wtedy, mając lat osiem lub dziewięć, po prawdzie się nie zastanawiałem, choć wiedziałem już, że "z tym ZSRR nie jest całkiem tak, jak mi to w szkole mówią".

No i wyczytywałem też wszystko z matczynej biblioteczki. (Niemal wszystko, jak się okaże.) Było tam nieco szajsu, jak "Barbarzyńca w ogrodzie" Herberta, co przeczytałem ze dwa razy i może nawet, paradoksalnie, w sumie mi dobrze zrobiło, jakoś mnie w owe problematyki wciągając...

Był też gość z nazwiskiem mojej kochanej babci, znany pisarz i dyplomata, który ponoć głosił, że to on jest hrabia, a nie my... To znaczy nie ja, tylko babcia. Ale zawsze. Tyle że to my mieliśmy (przy tej całej naszej ówczesnej prlowskiej nędzy) srebrną zastawę z hrabiowskimi koronami, która teraz cieszy jakiegoś chama w jakimś, czy ja wiem... Chobielinie? Czy innego folksdojcza.

I oczywiście, co bez porównania ważniejsze, mieliśmy zarówno rację, jak i tę etyczną przewagę, żeśmy nie byli komuszymi dyplomatami czy szemranymi pisarzami. Były oczywiście tego koszty, ale cóż. Tamtego typa, Breza mu było, jak i babci z domu, ale na odmianę Tadeusz, gdyby ktoś bardzo chciał wiedzieć, jednak nigdy nie czytałem. Nigdy nie wyszedłem poza pierwszych parę stron. To był jakiś szemrany bełkot o Watykanie, na ile pamiętam. Nie ciągnęło mnie za cholerę, a nawet odpychało, mimo celofanowej obwoluty i ogólnie przyzwoitego wyglądu.

Przeczytałem jednak niemal wszystko poza tym - na przykład Villona w przekładzie Boya. No i opowiadanka Apollinaire'a, do których, choć klucząc, od początku zmierzam. I właśnie o tym ostatnim chciałem tutaj. Było tam takie jedno opowiadanko, które zapamiętałem do dziś. Traktowało o takim Żydzie (bo to były dopiero skromne początki politpoprawaności), który pasjami zabawiał się popełnianiem ciężkich grzechów... To znaczy popełnianiem czynów, które by na pewno były grzechami dla katolika - nie orientuję się jak tam było na jego własnym gruncie.

W każdym razie gość chodził na przykład po paryskich bulwarach i brzytwą przecinał obleczone w jedwabne (ach!) pończoszki uda eleganckich dam, które tam sobie luźno spacerowały. Brzytwa była tak cienka i tak ostra, że damy te czyniły jeszcze kilka kroków, jakby nigdy nic, a dopiero potem padały bryzgając krwią, a nasz bohater był już względnie daleko, bezpieczny w tłumie. (Przypomina się samuraj testujacy nowy miecz na kmiotkach - plus paryski tłum i pończoszki oczywiście.)

Co do żydowskości tego faceta, to być może wcale nie był to jakiś antysemityzm, czy jak to tam nazwać, tylko po prostu chodzilo o to, że gość - poza tym że lubił takie zabawy, które Kościół raczej potępia - to absolutnie i zdecydowanie katolikiem nie był. Wtedy nie było aż tak wiele, jak dziś, dobrych opcji w kwestii kim taki ktoś może zatem być, więc padło na Żyda. Zresztą, co ja tam mogę wiedzieć o motywach sławnych literatów.

No i w każdym razie ten nasz bohater tak się zabawiał, nie czując żadnej skruchy czy wyrzutów sumienia, aż mu się nagle śmiercią gwałtowną zmarło na serce podczas wykonywania tych jego codziennych niemal czynności. Kiedy umierał, poprosił przechodnia, by mu udzielił chrztu, co się też stało. Skutkiem czego facet stał się totalnie bezgrzeszny i, kiedy w chwilę potem umarł, automatycznie kwalifikował się w poczet świętych.

Cóż, takie są reguły - nie ma rady! Chrzest zmazuje wszystkie grzechy, a człowiek bez żadnego grzechu, który by mu kalał duszę, jest z definicji święty. No i kiedy tak doktorzy Kościoła smętnie debatowali nad tym nieprzyjemnym przecie przypadkiem, jeden z nich dojrzał promyk nadziei - że jednak sprawiedliwości może stać się zadość i tamten nasz kontrowersyjny bohater nie będzie przez całą wieczność kontemplował Pańskiego oblicza.

Otóż miejsce, gdzie umierał nasz bohater leżało tuż obok postoju dorożek (to takie przedwojenne taksówki) i pojawiła się pewna możliwość, że woda, którą przechodzień naszego bohatera ochrzcił, nie była, ściśle rzecz biorąc, wodą, ponieważ mogło tam być dość końskiego moczu, by się formalnie i kanonicznie nie nadawała do chrzczenia ludzi. I to była pointa u pana Apollinaire - prawda że całkiem optymistyczna?

No i, kiedy tak marzłem na peronie SKM we Wrzeszczu, przyszło mi do głowy, że to był być może dokladnie ten sam przypadek, co w przypadku naszego niedawnego cudownie nawróconego nieboszczyka, znanego jako Jaruzelski Wojciech. Ludzie sobie wtedy wpadali z jego powodu w objęcia, ronili łży wzruszenia, całowali drug druga, a w duszach im chóry anielskie śpiewały Alleluja! - że oto ten brzydki człowiek tak nam się na łożu śmierci ładnie nawrócił... Ach co za sukces prawdziwej religii! Prawda zwycięży, ach!

A tu całkiem możliwe, że on po prostu zrobił wam, ludzie, (no bo przecież nie mnie!) takiego samego złośliwego szpasa, jak ten co brzytwą robił krzywdę pięknym paniom na paryskich bulwarach. Prawda? Gdzie tam - wy tego nie pojmiecie, bo w waszej kremówkowej rzeczywistości takie rzeczy są po prostu niemożliwe! Nikoś, gangster utrupiony na dziwce w burdelu - dzięki pogrzebowi w oliwskiej katedrze z udziałem arcybiskupa z pewnością też przecie zasilił anielskie chóry.

(Na pewno jest o tym nawet gdzieś u Św. Tomasza z Akwinu, tylko nikt tego przecież w całości nie przeczyta, bo to straszna kobyła, a życie krótkie.) Jaruzelska matrioszka zaś przyjęła ostatnie namaszczenie w ostatniej sekundzie swego kontrowersyjnego życia i wszystko się nagle zmieniło.

Dobrze chociaż, że nikt dotąd chyba nie mówi o jego wyniesieniu na ołtarze! Kiedyś do takich spraw podchodzono wiele bardziej serio i ta logika byłaby nie do obejścia, ale dziś traktujemy to sobie luźniutko i z tego typu dogmatycznymi zagwozdkami nie mamy problemu. Całe szczęście! Ja muszę natomiast na zakończenie rzec, że przykro mi, ale Jaruzelskiemu całkiem udał się ten ostatni dowcip... Choć wy go ludzie, oczywiście, nie docenicie, wiem.

Wykazał też gość swego rodzaju heroizm, że w obliczu śmierci - mniejsza już o to, że z pewnością w żadne piekielne kotły z wrzącą smołą nigdy nie wierzył, ale zawsze śmierć to śmierć, a co dopiero własna - chciało mu się nam robić takiego psikusa. Żeby się inne komuchy pośmiały, kiedy on już śmiać się mógł nie będzie, przebywając razem z Leninem... Gdzie tam oni przebywają.

No i jakoś tam doceniam, że albo sam Jaruzelski tego Apollinaire'a czytał, albo też to jest jakoś odgórnie przeczytane i przetrawione przez którąś tam Międzynarodówkę, czy inny Komintern. I teraz to stosują, nam na złość.

Tak że wygląda na to, że komuch to jest o wiele bardziej cwana i złośliwa bestia, niż się naszym rodzimym pożeraczom kremówek wydaje. I że ten komuch zdobywa sobie luźno punkty także tam - jeśli nie przede wszystkim tam - gdzie kremówek pożeracze naiwnie widzą jego totalną klęskę, swoje zaś totalne zwycięstwo. Co jest, niestety, błędem. Pożeraczy, nie komucha.

Jednak - nawet jeśli mam rację w mych pesymistycznych przypuszczeniach - nie wszystko jest tak ponure, jak się zdaje. Bowiem na razie nikt nie podniósł chyba kwestii wyniesienia Jaruzelskiego na ołtarze - a mógłby, bo to przecie istota bezgrzeszna jak najbardziej bezgrzeszne niemowlę, tym bardziej że "w niebie wiecej jest przecie radości z jednego nawróconego, niż z całej zgrai pobożnych" (czy jak to tam było), wiec jej się to jak psu zupa należy.

Jest nawet nadzieja, że Putin, przy tych jego obecnych kłopotach z ceną ropy, w ogóle o tej sprawie zapomni, ani on, ani żaden inny komuch oficjalnie o kanonizację matrioszki nie wystąpi, i Św. Wojciech będzie się nam nadal kojarzył jedynie z tym dawnym, zamordowanym przez Prusów, nie zaś z niedoszłym teściem jednego prawicowego jak cholera publicysty.

A więc Alleluja! (Tylko, broń Boże, nie zapominajcie o kremówkach! Kremówki to podstawa nowoczesnej religijności. Oraz oczywiście wiara w cudowne nawrócenia komuchów.)

triarius

środa, października 12, 2011

A może jednak po mojemu?

W ramach komentowania wysoce aktualnych wydarzeń, powiedzmy sobie to: PiS uchronił się przed totalną klęską w ciągu najdalej najbliższego roku, a jednocześnie okazało się, że W TYM KRAJU i w tych czasach nie uda mu się już nic osiągnąć. Nic, w każdym razie, takiego, czym by się można sensownie podniecać. I nie widzę tego jako jakiejś specjalnej winy PiS'u - po prostu to NIE JEST "demokratyczne państwo prawa" w mniej lub bardziej spapranej wersji - w związku z czym wszelkie próby jego "naprawiania" są z definicji skazane na żałosną porażkę.

A w dodatku to rzekome "państwo polskie" ani nie jest naprawdę państwem, ani naprawdę polskim, i nie chodzi mi tu o wydawanie z siebie duszoszczipatielnych haseł, tylko o to, że państwo to jednak "suwerenność na pewnym określonym terenie" (czy jakoś podobnie), a tu o suwerenności trudno z przekonaniem mówić, skoro nawet OFICJALNIE rządzi Unia.

No a skoro trzeba by się naprawdę niesamowicie nagimnastykować, by móc stwierdzić, że interesy jakim ten twór służy, to "interesy polskie" (czego dobitnym, przepięknym w swej absurdalności i surrealistycznym w swej ohydzie przykładem była afera z Frau Merkel parę dni temu), trudno bez ironii nazwać go "polskim".

Co zresztą nie dotyczy wyłącznie tego nieszczęsnego kraju, bo zanikanie państw narodowych - poza nielicznymi silnymi, agresywnymi i w taki czy inny sposób przez naturę obdarowanymi - jest aktualnym długofalowym historycznym trendem, i trudno sobie wyobrazić, by akurat kraj tak sponiewierany, tak skurwiony, tak wykrwawiony (także w sensie emigracji), a którego ludek kieruje się niemal zawsze najbardziej z możliwych durnymi i samobójczymi motywami, miał temu trendowi stawić czoło.

Nie oznacza to, byśmy mieli całkiem odpuścić i całkiem się odwrócić od PiS'u - możemy się nawet z przekonaniem i sporą dozą słuszności pocieszać, że P*kot i jego trzódka występują w sejmie III RP, który z jakimkolwiek "polskim sejmem" ma niewiele wspólnego. (Chyba, że w sensie idiomatycznym, występującym w wielu zachodnich językach, ale to akurat nie nasz problem, skoro to nie nasz sejm.)

Nie - odwracać się nie ma sensu i kto ma do tego typu działalności przekonanie, niech to dalej robi. Jednak powiedzmy sobie otwarcie, że to działania czysto osłonowe i straż tylna. Chleba z tego tak czy tak nie będzie, co najwyżej - jeśli się nic istotnie nie zmieni na istotniejszych frontach - możemy nieco odwlec obowiązek nadstawiania tyłka Biedroniom tego świata i oddania naszych dzieci tego świata Cohn-Benditom wraz z Polańskimi (przy gromkich apładismientach autorytetów moralnych w typie Sadurskiego).

Szybko możemy sobie także wpisać między bajki gadki o cudownych rzekomo skutkach, jakie będzie miało wynikające z rychłej ekonomicznej katastrofy "wkurwienie". Nie chce mi się nawet z tym jakoś polemizować. (No, może kiedyś, na specjalną prośbę.) Na razie mówię krótko - NIC Z TEGO NIE BĘDZIE! A w każdym razie NIC POZYTYWNEGO. Dla nas.

Przechodząc na wyższy poziom globalności, powiedzmy sobie także (wiem, że to smutne i może być trudne do uwierzenia), iż chrześcijaństwo jest (niemal z pewnością, że się tak zabezpieczę przed zarzutem dogmatyzmu z determinizmem) SKOŃCZONE jako realna, ziemska, odgrywająca rolę w historii siła. Nic nie mówię o zbawieniu duszy, i w ogóle katolicyzm (tyle, że nie ten posoborowy) jest mi bardzo bliski, ale WYZWANIE TAK, jak najbardziej, natomiast jako siła, broń i co tam jeszcze - niestety już nie.

Smutne to, zgoda, ale to niestety jeszcze nie koniec przykrych wiadomości. Tak samo jak z "naprawianiem Polski", tak samo jak z chrześcijaństwem, jest też (moim skromnym zdaniem, bo Duchem Świętym oczywiście nie jestem) z ew. budowaniem wokół siebie zdrowej tkanki społecznej, w postaci tajnych kompletów; ludzi, którzy nam ufają i dla których będziemy autorytetami; z osiągnięciem czegokolwiek istotnego za pomocą działalności biznesowej... To znaczy - wszystko to należy robić i, jeśli w ogóle mamy jakąś szansę, prędzej czy później zrobione być MUSI. Ale to nie tak od razu, nie tak hop siup.

Działalność biznesowa może dzisiaj podnieść poziom konsumpcji rodziny, ale też to praktycznie wszystko co może. Chwilowo, z tego co wiem, może nawet ten poziom podnieść całkiem znacznie, choć koszty, w postaci imponderabiliów, są także znaczne. Z czasem, jeśli wiem coś o świecie, będzie z tym gorzej i gorzej. Nie mówiąc już o tym, że wykorzystanie tych konsumpcyjnych możliwości w... Nie bójmy się tego słowa - POLITYCE - to b. mglista i niepewna sprawa.

Nikt nie jest, a w każdym razie nikt nie może być - w tej chwili - tak łatwo na każdym kroku kontrolowany, jak drobny i "nie swój" (w sensie nie ICH) biznesmen. Mało kogo można tak łatwo zniszczyć. Taki ktoś ani nie może zastrajkować, ani nie ma z kim się umówić na wrzucanie sabotów do maszyn, tym bardziej, że te maszyny są jego własne. (A przynajmniej taka jest oficjalna wersja, w którą on skwapliwie wierzy, bo inaczej straciłby przecież poczucie sensu swojej biznesowej działalności.)

Marcus Crassus słusznie kiedyś stwierdził, że "bogactwo to możliwość wystawienia prywatnej armii", no więc w tych czasach - kiedy "nie swój" nie może w praktyce nawet prawdziwej gazety założyć - o jakimkolwiek wartym cokolwiek bogactwie trudno w ogóle mówić. A że o tym właśnie mówimy, więc właśnie przestajemy, bo to nie ma sensu.

Tyrajcie sobie ludzie, konsumujcie, ale bez dorabiania sobie do tego ideologii, że to "walka" i tak dalej! Jesteście dojnymi krowami miłościwie nam panujących lewackich totalitarystów, i cały ten "wolnorynkowy bełkot" to woda na ich młyn, wynik agenturalnych zleceń i/lub najczystszej wody głupoty!

Długo mógłbym jeszcze. W końcu krytyka to przeważnie najłatwiejsza część każdej tego typu sprawy. (Czego nas uczy choćby Marks, żeby już nie wspominać o Adolfie H., którego nikt nie zna, ale ja go akurat czytałem jako obowiązkową uniwersytecką lekturę.) Jednak starczy nam już na dziś tej "czystej" krytyki i przejdźmy do pozytywów.

No więc, mówiąc o pozytywnym programie, chciałbym rzec co następuje... A może jednak Pan Tygrys miał rację? A może naprawdę należało - i nadal należy, bo wprawdzie jest już bardzo późno, ale może jeszcze można - zacząć od przeczytania, ze zrozumieniem, Roberta Ardreya? (Kto jest w stanie go przeczytać po angielsku, oczywiście, bo kto nie jest, a się poczuwa, powinien się zgłosić po jakieś inne zadanie.)

Jednocześnie, w ramach robienia czegoś RAZEM i w realu... Bo w końcu czytanie książki to żadna działalność, żadne wielkie osiągnięcie... A przynajmniej tak by się wydawało, zanim się lepiej pozna polską prawicę i jej, nie znającą przeszkód ni złych dróg, niezmożoną aktywność... Więc w ramach tego realu i wspólnych działań, należałoby zaraz potem zakręcić się koło wydania tego Ardreya po polsku. Dla tych, co nie potrafią w oryginale, czy jakimś innym egzotycznym języku, nie potrafią potrafić... Oraz dla tych, do których jeszcze w ogóle jest szansa dotrzeć.

Plus dbanie o swój własny umysł, oraz to, co rozsiewamy wokół - gębą, klawiaturą, długopisem. Czyli wyplenienie ze swego słownika określeń w rodzaju (tfu!) "koktail Mołotowa". (Jeśli ktoś nie rozumie dlaczego, widać czyta to służbowo i na drzewo!). Oraz nazywania Jaruzelskiej matrioszki "generałem", chłopców z ABWehry i podobnych instytucji  po prostu "służbami" (jakby to były polskie i nasze służby!). I całej masy rzeczy podobnego rodzaju, które polska "prawica" z upodobaniem robi, sama sobie plując przy tym radośnie w gębę.

Plus kontakty w realu. Rozmowy, szkolenia, gra na łyżkach, trening (np. bicia brzydkich ludzi), zapoznawanie się (dorośli, dzieci, kobiety itd.). Plus POLONIA, bo bez stworzenia FRAKTALNEJ POLSKI nic nie osiągniemy. Zdaję sobie sprawę z wagi terytorium - w końcu mój ukochany Ardrey poświęcił temu całą książkę - ale nie my ustalamy reguły gry, przynajmniej na razie, a ta nieszczęsna ziemia została już dokumentnie SKAŻONA palikotyzmem w najszerszym rozumieniu, i to jest w tej chwili nie do odrobienia!

Jeśli nie wykorzystamy przeciw nim tej ich własnej ZBRODNI, jaką jest wywalenie milionów Polaków na emigrację, to naprawdę wątpię, byśmy im mogli, choćby w najdalszej perspektywie, więcej niż skoczyć. (Na warsztat.)

Z czasem trzeba by także zacząć działać międzynarodowo - odwracając niejako tę kurewską (z przeproszeniem kurw) globalizację, którą nam zafundowali, przeciw nim. Bo sama Polska, zakładając że jeszcze w ogóle istnieje, że ten gówniany folwark Bulbulów, Palikotów i innej agentury to jeszcze w ogóle jest "Polska" - nic już dzisiaj nie znaczy i nic sama nie zdoła.

Gdybyśmy się wzięli za to kurestwo, to byśmy tu w dobę mieli bratnią pomoc - o sankcjach, napuszczaniu międzynarodowych lemingów, opluwaniu w mediach, skrytobójstwach, Putinach i innych takich nie wspominając. Ten syf albo padnie globalnie, albo w ogóle nie padnie, a wtedy padniemy my. Do końca znaczy. Takie to jest proste!

I to by było na tyle. Jeśli komuś podeptałem jego starannie wyhodowane odciski - cóż, przykro mi. Serio! Ew. zarzuty, żem stary i spierniczały, spłyną po mnie jak woda po kaczce. Tak samo jak próby walenia we mnie autorytetami w rodzaju prof. Gadacza. Naprawdę nie sprawia mi przyjemności pisanie tak gorzkich, tak pesymistycznych w sumie rzeczy. Ani nawet mówienie, że to ja jednak miałem rację przez te wszystkie lata. Wiem, jestem monotematycznym czcicielem szkopa nie zasługującego nawet na splunięcie, co rzuciło mi się na mózg, który stał się skrajnie deterministyczny...

A przecież nic nie można przewidzieć, w każdej chwili może się wydarzyć cud! Bo przecież "Solidarność"... A, sorry, to był Bolek z Kiszczakiem... Bo przecież JP2. A w każdym razie jakieś JP... Więc sursum corda! - wkrótce się zawali, a wtedy wkurwieni wyjdą na ulice... Też bym chciał, serio! Ale proponuję zakład, że tak się nie stanie, niestety. Chciałbym przegrać, ale mało to mi się wydaje możliwe.

Więc może jednak PO MOJEMU? Może jednak zacząć by od Ardreya?

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?