Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Marilyn Monroe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Marilyn Monroe. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, listopada 22, 2021

Siostry w bonmotach

Skromnie  powiem, że uważam się za niezłego bonmocistę, łatwo mi to przychodzi, fakt że do Karla Kraussa czy Oscara Wilde jeszcze mi trochę brakuje, bo to arcydzieła, tylko że te moje to coś bardziej w stylu escolios Nícoasa Gómeza Dávili - bardziej próba wyrażenia gorzkiej prawdy o życiu i o tych paskudnych czasach, niż poszukiwanie zwalającego z nóg paradoksu, jakoś tam w miarę możności przystającego do realnego świata.

W każdym razie parę dni temu, szukając czegoś o Spenglerze, trafiłem na stronkę z cytatami z różnych ludzi i zafascynował mnie poziom cytatów z trzech osób, po których wielkiej mądrości mało kto by się podziewał - mianowicie dwóch cycatych hollywoodzkich symboli seksu i jednej hollywoodzkiej gwiazdy nieco mniej cyta... cycatej.

Cytaty są po angielsku, i te są tymi właściwymi, część jeś też po polsku, ale te przeważnie koszmarnie przetłumaczone - chyba automatycznie, albo może ktoś, kogo nie lubimy. Na przykład "institution" często znacza "mental institution", czyli "dom wariatów", i o to właśnie chodzi w powiedzonku Mae West na temat małżeństwa. I wcale nie "stać się instytucją:, ino "trafić do takiego przybytku"! Sam nie wiem, jak bym to przetłumaczył, ale takich niedoróbek jest tam więcej. Podobnie np. Zsa Zsa Gabor: żonaty mężczyzna is "finished", czyli "ukończony/gotowy" i/lub "skończony/kaputt", i to jest tutaj błyskotliem sednem!

Gdyby ktoś tutaj miał wątpliwości, czy nie ironizuję, nie wygłupiam się, bo niektóre cytaty, szczególnie te od Mae West, są dość cyniczne i padcziorkiwują (co by to nie znaczyło) słuszne lekceważenie tego, co dziś chodzi za mężczyznę. Ale serio - nic mnie tam nie razi, wiele mi się bardzo podoba, a np. te z Marilyn Monroe są tak pełne mądrej goryczy i gorzkiej mądrości, że aż...!

Linki? Ależ proszę, moje dzieci! Oto i one:

Zsa Zsa Gabor

Marilyn Monroe

Mae West

Są tam też oczywiście cytaty z różnych facetów - mniej lub bardziej szemranych - ale na przykład z takiego Pana T. nie ma nic, więc to nie jest jakaś solidna encyklopedia epigramatycznej genialności, tylko prosta robota na kolanie, a tego sobie musicie poszukać tutaj. Tough cookies!
 

 triarius

P.S. Oczywiście wiem, że większość tych bonmotów pochodzi z filmów i nie one je wymyśliły, choć Marilyn chyba jednak tych kilka melancholijnych tak.

piątek, czerwca 10, 2016

O zblakłych gwiazdach, które się cudownym nagle blaskiem rozświetlają...

... po swym, w jakżeż odpowiednim momencie przychodzącym, zgonie


Nie wiem jak kto, ale ja dość sporo (robiąc sobie luźno różne inne rzeczy) patrzę co tam śmierdzi w zachodnich telewizjach, i w wyniku tego widzę, jak niesamowity cyrk dla lemingów uczyniono ze śmierci dawno już nieaktualnego, zdawałoby się, boksera Muhammada Alego. Cyrk z tego powodu jest po prostu tak niebywały, że aż daje okazję do popisania się spiskową teorią.

Spiskowe teorie to, jak wiadomo, podstawa sporej części współczesnej literatury i publicystyki - w dodatku tej lepszej części - tyle że spiskowe teorie są różne i także różna jest ich jakość. Najgłupsza z nich to oczywiście taka, że wszystkie spiskowe teorie Z DEFINICJI są idiotyzmem, a świat wygląda dokładnie tak, jak nam, prolom, raczą to pokazywać media i autorytety.

Potem, pod względem jakości, idą modne teorie, którymi (excusez le mot) brenzluje się co drugi leming, choćby i prawicowy - w rodzaju sfingowanego lądowania na księżycu czy sfingowanego ataku na WCT. (Swoją drogą nie dałbym głowy, że ruscy naprawdę byli w międzygwiezdnej przestrzeni Gagarinem, ale to ruscy i oni w takich sprawach mogą wszystko, natomiast w innych nie przesadzajmy.)

No i istnieją teorie spiskowe mające, jeśli nie zawsze ręce i nogi, to przynajmniej sporo wdzięku i logiki, choć na ogół rozkosznie przewrotnej. Mamy tu, na naszym krajowym jak-to-określić (no bo nie "rynku" przecie, choć bardzo by chciał) gościa, który potrafi snuć zaiste smakowite spiskowe teorie, tylko niestety ktoś mu powiedział, żeby wziął się za coś całkiem innego i, mnie przynajmniej, ostatnio potężnie nudzi.

Jednak tamte teorie sprzed lat naprawdę były słodkie jak miód - tak słodkie i miodopłynne, że niechybnie przyciągałyby niedźwiedzie, gdyby tylko takie stworzenia znajdowałyby się w pobliżu. Istnieje też coś, co można by nazwać (gdyby to nie było tak kulfoniaste, szczególnie optycznie) "meta-spiskową teorią", czy może raczej "spiskową meta-teorią", i to jest to, co ja najbardziej lubię praktykować, choć dotychczas w sumie bardzo platonicznie.

Najlepszą moim zdaniem z tych meta-teorii jest taka, że oto istnieje cała masa gwiazd, w sensie celebrytów - przede wszystkim różnych tam, w mniejszym lub większym cudzysłowie, "artystów" - którzy najpierw, z mniejszą lub większą pomocą nie-wiadomo-kogo, są na te gwiazdy wylansowywani, potem zaś, gdy już lemingi na ich temat dostają fioła i bulą, wydziczają się zamiast grzecznie zarabiać forsę dla swoich dobroczyńców-sponsorów...

Chleją, ćpają, wyczyniają dzikie brewerie, domagają się forsy, okazują się "gejami" lub wręcz przeciwnie, co akurat całkiem nie pasuje do zamówionego przez sponsora image'u i mentalnych potrzeb leminżej publiczności... I jakoś tak sama z siebie, ukradkiem przychodzi skądś taka myśl, że gdyby taki nagle zmarł, najlepiej nieszczęśliwie jak cholera, lemingi się wzruszą, ach...

W kiblu, dusząc się własnymi zaćpanymi wymiotami... To takie rokendrolowe! Albo w dziwnym wypadku samochodowym... Może też być przedawkowując środki nasenne... O AIDS oczywiście nie zapominając (a już byśmy zapomnieli!)... To tylko kilka luźnych przykładów, bo możliwości tu jest skolko ugodno.

No to wtedy lemingi nasze kochane znowu zaczęłyby tych naszych celebrytów wielbić, podniecać się, kupować koszulki, kubeczki, płyty długo- i krótkogrające... Chodzić na filmy i domagać się magna voce reedycji ukrytych w piwnicy, i słusznie, niewydarzonych fragmentów nieudanych eksperymentów... Skutkiem czego interes znowu by się ładnie kręcił, a nie trzeba by z kosztownymi i kłopotliwymi fanaberiami takiego, turpe dictu, szmirusa, się użerać...

Istnieje też sprawa pokrewna, choć różna, mianowicie jakże adekwatna pod względem momentu swego nadejścia, choć przecie zaskakująca, śmierć różnych, mniej lub bardziej kontrowersyjnych (dla niektórych szczególnie) polityków.

Tutaj, żeby trzymać się od tych naszych (?) podłych czasów w bezpiecznej (?) odległości, wspomnę hipotezy wspomnianego tu mimochodem autora na temat zgonu Zygmunta Batorego (b. moim zdaniem udaną), francuskiego króla Henryka II (śmierć dość faktycznie niezwykła, ale fakty które do nas doszły mocno ją osłabiają, choć oczywiście te fakty też nie są całkiem pewne)...

Choć po prawdzie, jeśli jesteśmy przy francuskich monarchach, to bardziej jeszcze należałoby się chyba przyjrzeć śmierci np. Karola VIII, który uderzył głową o framugę spiesząc pograć sobie w piłkę... I paru innych. Na temat czasów bardziej współczesnych zamilczymy, bo nie lubimy jak nam drony nad głową hałasują, ale kto chce, może sobie różne takie przypadki przypomnieć i się nad nimi zadumać.

No i co z tego wszystkiego wynika dla dzisiejszej biężączki, spyta ktoś? W dodatku takiego, co by miało jakikolwiek związek z Muhammadem Alim? Który, gdyby ktoś nie śledził, karierę zakończył 30 lat temu zdradzając już wtedy objawy choroby Parkinsona, potem żył z tym Parkinsonem aż do niemal dziś, o wiele jakby sympatyczniejszy, choć trudniejszy do zrozumienia, gdy mówił... Czasem go pokazywali, ale nie za często, raczej jak umarł jakiś jego ważny dawny przeciwnik, np. Joe Frazier...

I tak to szło. Aż tu nagle facet zmarł i zaczęła się dzika orgia żalów, celebracji, wspominków itd. Fakt, że Muhammad Ali, wcześniej Cassius Clay, był, poza tym, że znakomitym bokserem, w dużej mierze tworem mediów i propagandy, bo co to w końcu przeciętnego leminga obchodzi, czy ktoś jest lepszym, czy gorszym bokserem?

Gość był, wtedy, bo niektóre nowe informacje sugerują, że z Parkinsonem mu to przeszło, odwróconym rasistą (czemu ja się aż tak nie dziwię, znając historię Murzynów w USA), jeśli był amerykańskim patriotą, to b. marnym (sprawa służby w Wietnamie)...

Przeszedł był na islam, co zresztą wtedy było modne wśród radykalnych amerykańskich Murzynów, no bo przecież fakt, że białym plantatorom sprzedali ich, a wcześniej złowili, arabscy i muzułmańscy do bólu handlarze, w niczym nikomu nie mógł przeszkadzać, natomiast plantatorzy oczywiście byli be. I tak dalej, i tak dalej.

Tak więc, gdybym bardzo chciał, z jakichś nieznanych nikomu powodów, zaserwować teraz Moim Ukochanym Czytelnikom teorię spiskową jak się patrzy, to byłaby ona jakaś taka, że jakiś tam masowy/weekendowy przyspieszył zgon dawnego Mistrza, a to w interesie Ludzkości i Postępu. Wtedy wszystkie elementy tej układanki - sorry! - wskakują na swoje miejsce.

Wybory wygrać ma Clintonowa, tak? Gdyby, apage Satanas, zwyciężył Trump, to żadnego postępu nie będzie przez wiele stuleci. Trump na samym początku rzekł był, że w tej sytuacji, kiedy nagle dobry amerykański obywatel, tyle że muzułmanin, bierze i wystrzeliwuje jak kaczki 40 swych kolegów z pracy, z całkiem niewiadomego powodu, ale jedyny w miarę sensowny jest właśnie ten islamistyczny, no to może być na czas jakiś żadnych nowych muzułmanów do kraju nie przyjmować i sprawdzić, jak ta sytuacja wygląda i co z tym można zrobić.

Na co, oczywiście, podniósł się niesamowity jazgot protestów na skalę globalną. No a tutaj mamy akurat muzułmanina, czarnego w dodatku, amerykańskiego... Kto z lemingów pamięta, lub zwróci uwagę na to, że to był marny patriota - zresztą wtedy rządził Nixon, więc gdyby nawet Ali sprzedał ruskim bombę hiper-jądrową, to i tak byłoby super... No i można zrobić cyrk dla lemingów, a nawet należy, co przy okazji przykryje całą masę nieprzyjemnych und dla waadzy niewygodnych faktów i wydarzeń.

Ma to sens? Oczywiście że ma. Dałoby się to zrobić? Bez najmniejszego trudu, nie takie rzeczy weekendowy masowiec już robił, prawda? Ktoś by tu miał jakieś opory? Bez żartów! Skoro nawet, wciąż przecież dość słodka, Marilyn Monroe, płaczem i błaganiem nie wykręciła się od konsumpcji pigułek nasennych i alkoholu, to co mógł zrobić trzęsący się od Parkinsona, niewyraźnie bełkoczący starszy facet o ciemnej, nalanej twarzy? Kiedy mu się nagle przyplączą problemy oddechowe znaczy. Kto zresztą by się takim drobiazgiem przejmował? "Jednostka zerem, jednostka niczym", rzekł był poeta i miał absolutną rację.

Tak więc, kochane lemingi, nadal się podniecajcie, przedziwnym zaiste, nokautem na Sonny Listonie w początkach zawodowej kariery Alego, oraz jego przedziwną odpornością na ciosy w walce z Georgem Foremanem (za co zresztą zapłacił solidną cenę, podczas gdy wściekle zmęczony i znokautowany w końcu Foreman sobie nadal kwitnie), bo wam to wciąż pokazują w telewizjach, i udawajcie, że cokolwiek z tego rozumiecie. Podczas gdy ja zacieram łapki, że udało mi się pokazać światu, iż gdybym chciał, to też spiskową teorię jestem w stanie wygenerować.

triarius

P.S. Wychodzimy pojedynczo. Uważać na drony i ogony! (Tak Mądrasiński - na ogony dronów też uważajcie.)

piątek, listopada 29, 2013

O szczęściu - część 4

Ponieważ zbliżamy się powoli do końca, powiem wreszcie o tym Felixie i Makariosie. (Wiem, że to nikogo nie interesuje, ale niespecjalnie mi to w sumie przeszkadza, a kwestię szczęścia będę miał odfajkowaną po wsze czasy, i to jest miłe.) No więc "szczęśliwy" w obu tych przypadkach (łacińskim i greckim) to nie to samo co my dzisiaj przez to słowo rozumiemy. Czyli konsumpcja i dobra zabawa w sumie, albo niemal. Tamto była bowiem sprawa w dużej mierze religijna.

Tak było na początku całkowicie, potem ten religijny aspekt istniał tam przez większą część czasu funkcjonowania tych słów w łacinie i dawnej grece, i coś z tego pozostało do końca. "Szczęśliwy" w tym sensie, to nie był gość "który miał szczęście", ani gość który mógł sobie bez przerwy powtarzać "ach, jaki ja jestem z tego życia zadowolony, ach jak mi dobrze!, tylko facet któremu sprzyjały moce nadprzyrodzone, który z wdziękiem i bez wielkiego wysiłku unikał przekraczania wszelkich tabu...

Czyli w sumie gość "obdarzony łaską", a nawet trochę jakby "błogosławiony", choć oczywiście starożytna religia była w porównaniu z chrześcijaństwem w takich sprawach dziwnie uboga. Oczywiście - takie dobre stosunki z siłami nadprzyrodzonymi owocowały także i przeważnie powodzeniem w życiu, a kiedy ludzie, w miarę "postępu" i "rozwoju" stawali się mniej religijni, za to bardziej mózgowi i bardziej od religijnych kategorii potrzebowali określenia na faceta, któremu się dobrze wiedzie i zadowolonego z życia, mieli gotowe określenia i nie potrzebowali nowych.

Dobra! To była sprawa poniekąd uboczna, ale dobrze żeśmy ją sobie odfajkowali. Teraz znowu do sedna, a potem będzie koniec, alleluja! No więc w kwestii szczęścia dostrzegam dwie naprawdę poważne sprawy, które tu decydują. Jedną jest fakt, iż "być szczęśliwym" to nie jest całkiem to samo, co "uważać się za szczęśliwego". Możliwe jest, teoretycznie przynajmniej, przeżycie całego swego ziemskiego pobytu (że "Bogurodzicą" pojadę, bo mi się inaczej brzydko rymuje) w szczęśliwości o jakiej większości ludzi się nawet nie śni i nie powiedzenie sobie nigdy "jestem szczęśliwy". To sprawa poniekąd oczywista i nawet banalna.

Ciekawsze jest o wiele to, że można - teraz to moje własne przekonanie, a nawet ODKRYCIE - być nieprawdopodobnie nieszczęśliwym i uważać się jednocześnie za niesamowicie szczęśliwego. Dlaczego miałoby to być takie ciekawe, spyta ktoś? (Zapewne nasz etatowy niedowiarek.) A dlatego, że tak mi się widzi, iż to właśnie może być przypadek leminga i realnego liberalizmu. (Powtarzam: PRZYPADEK LEMINGA I REALNEGO LIBERALIZMU!)

Wszystkie te clubbingi, dysko, rekreacyjne narkotyki, imprezy integracyjne, tańce z gwiazdami, celebryci... Cały ten, krótko mówiąc, syf, którego elementy można by godzinami niestety wymieniać, ale też chyba wystarczy tyle, żeby zrozumieć o co mi chodzi. No więc, moim skromnym, jest to tak, że taki leming jest w istocie upiornie nieszczęśliwy, po prostu w depresji przez cały tydzień, a potem uprawia clubbing, albo inne rave party, w przekonaniu, że to właśnie daje mu szczęście o jakim mniej oświeceni nawet nie śmią marzyć, i że innego szczęścia właściwie być nie może.

Ładnie się to komponuje z tym, co kiedyś, z pełnym zresztą przekonaniem, mówiłem o liberaliźmie. Ktoś pamięta? Mówiłem, że liberalizm bez powszechnej depresji w sumie nie może gładko działać i trzeba go wciąż podpierać - a to weekendowym samobójcą, a to atakiem dronów...

Przyzwoity człowiek wedle liberalnych kryteriów, czyli przewidywalny obywatel, jakiego realny liberalizm kocha i jakiego sobie ze wszelkich sił hoduje, to gość w stałej depresji, który jednak zmuszą się bez przerwy do wypełniania druczków, składania raportów, wykrzywiania twarzy w uśmiechu, załatwiania odroczeń, dofinansowań, linii kredytowej, zawieszeń wyroków i występów w telewizji.

Tak - trzeba było te clubbingi uzupełnić "działalnością biznesową", ale teraz mamy już właściwie pełny obraz stanu ducha (ducha?) klasycznego leminga realnego liberalizmu i kontekstu w którym żyje (żyje?). Cała ogromna machina propagandowa, czyli rozrywka, "informacja", "edukacja", plus w dużej mierze sądy, sport... I co tam jeszcze...

Wszystko to służy obecnie, w moim przekonaniu, głównie temu, żeby naszego (?) leminga przekonać, iż jest szczęśliwy do rozpuku, i że nigdy nigdzie nikogo tak szczęśliwego jak on, realno-liberalny leming, być nie mogło. Nawet poniżanie i psychiczne niszczenie szeroko pojętych moherów, nawet szczucie leminga na te mohery nie jest równie ważną funkcją całego tego aparatu propagandy!

No bo w końcu co z tego niby wynika, że w lemingu cały niemal czas płacze jego mała zmaltretowana duszyczka? To dziecko, którym on kiedyś był - co z tego, że jest ono nieludzko nieszczęśliwe? Czy nie istotne jest CO LEMING NA SWÓJ TEMAT MYŚLI? Co myśli na temat swojej niewiarygodnej wprost szczęśliwości, którą oczywiście zawdzięcza....?

A jeżeli na tej szczęśliwości są jakieś plamki, jeśli przesłaniają ją jakieś chmurki - no to przecież wina w tym mohera, klechy, heteroseksualizmu i czego tam jeszcze! No i zawsze jest psychoterapia, zawsze są moralne autorytety, które wysłuchają i doradzą. Zawsze też otwarta jest droga do pokuty, żalu za grzechy, zbawienia - można przecież wyrzec się błędów, wstąpić do Zielonych, można wystawić światoburcze dzieło, można zadenuncjować wroga postępu...

I na tym, jak sądzę, opiera się właśnie w znacznej mierze cały ten... Interes. I TO BYŁO TO NAJWAŻNIEJSZE CO O SZCZĘŚCIU MIAŁEM DO POWIEDZENIA!

Tak zupełnie nawiasem, to na pierwszy ślad tego mojego odkrycia wpadłem niemal pół wieku temu, czytając w jakiejś w prlowskiej szmacie o depresji i samobójczej śmierci Marilyn Monroe. Która właśnie tak żyła - przykrywając stale swą depresję "intensywnym i fascynującym życiem" i udając przed światem i sobą, że nieludzko szczęśliwa.

(Oczywiście, mogli ją także utrupić, nie jest to pogląd bez sensu, ale z tą depresją ewidentnie było właśnie tak. I, jak sądzę, każdy rasowy leming to pod tym względem nastojaszcza Marilyn Monroe.)

Drugą ciekawą i ważną sprawą w związku ze szczęściem (a także po prostu zadowoleniem i pokrewnymi stanami) jest jego funkcja biologiczna, z której też niejedno wynika, co jeszcze zresztą raczej wzmacnia niż osłabia moją poprzednią tezę. O czym, Deo et Triario velentibus, następnym razem.

triarius