Ponieważ zbliżamy się powoli do końca, powiem wreszcie o tym Felixie i Makariosie. (Wiem, że to nikogo nie interesuje, ale niespecjalnie mi to w sumie przeszkadza, a kwestię szczęścia będę miał odfajkowaną po wsze czasy, i to jest miłe.) No więc "szczęśliwy" w obu tych przypadkach (łacińskim i greckim) to nie to samo co my dzisiaj przez to słowo rozumiemy. Czyli konsumpcja i dobra zabawa w sumie, albo niemal. Tamto była bowiem sprawa w dużej mierze religijna.
Tak było na początku całkowicie, potem ten religijny aspekt istniał tam przez większą część czasu funkcjonowania tych słów w łacinie i dawnej grece, i coś z tego pozostało do końca. "Szczęśliwy" w tym sensie, to nie był gość "który miał szczęście", ani gość który mógł sobie bez przerwy powtarzać "ach, jaki ja jestem z tego życia zadowolony, ach jak mi dobrze!, tylko facet któremu sprzyjały moce nadprzyrodzone, który z wdziękiem i bez wielkiego wysiłku unikał przekraczania wszelkich tabu...
Czyli w sumie gość "obdarzony łaską", a nawet trochę jakby "błogosławiony", choć oczywiście starożytna religia była w porównaniu z chrześcijaństwem w takich sprawach dziwnie uboga. Oczywiście - takie dobre stosunki z siłami nadprzyrodzonymi owocowały także i przeważnie powodzeniem w życiu, a kiedy ludzie, w miarę "postępu" i "rozwoju" stawali się mniej religijni, za to bardziej mózgowi i bardziej od religijnych kategorii potrzebowali określenia na faceta, któremu się dobrze wiedzie i zadowolonego z życia, mieli gotowe określenia i nie potrzebowali nowych.
Dobra! To była sprawa poniekąd uboczna, ale dobrze żeśmy ją sobie odfajkowali. Teraz znowu do sedna, a potem będzie koniec, alleluja! No więc w kwestii szczęścia dostrzegam dwie naprawdę poważne sprawy, które tu decydują. Jedną jest fakt, iż "być szczęśliwym" to nie jest całkiem to samo, co "uważać się za szczęśliwego". Możliwe jest, teoretycznie przynajmniej, przeżycie całego swego ziemskiego pobytu (że "Bogurodzicą" pojadę, bo mi się inaczej brzydko rymuje) w szczęśliwości o jakiej większości ludzi się nawet nie śni i nie powiedzenie sobie nigdy "jestem szczęśliwy". To sprawa poniekąd oczywista i nawet banalna.
Ciekawsze jest o wiele to, że można - teraz to moje własne przekonanie, a nawet ODKRYCIE - być nieprawdopodobnie nieszczęśliwym i uważać się jednocześnie za niesamowicie szczęśliwego. Dlaczego miałoby to być takie ciekawe, spyta ktoś? (Zapewne nasz etatowy niedowiarek.) A dlatego, że tak mi się widzi, iż to właśnie może być przypadek leminga i realnego liberalizmu. (Powtarzam: PRZYPADEK LEMINGA I REALNEGO LIBERALIZMU!)
Wszystkie te clubbingi, dysko, rekreacyjne narkotyki, imprezy integracyjne, tańce z gwiazdami, celebryci... Cały ten, krótko mówiąc, syf, którego elementy można by godzinami niestety wymieniać, ale też chyba wystarczy tyle, żeby zrozumieć o co mi chodzi. No więc, moim skromnym, jest to tak, że taki leming jest w istocie upiornie nieszczęśliwy, po prostu w depresji przez cały tydzień, a potem uprawia clubbing, albo inne rave party, w przekonaniu, że to właśnie daje mu szczęście o jakim mniej oświeceni nawet nie śmią marzyć, i że innego szczęścia właściwie być nie może.
Ładnie się to komponuje z tym, co kiedyś, z pełnym zresztą przekonaniem, mówiłem o liberaliźmie. Ktoś pamięta? Mówiłem, że liberalizm bez powszechnej depresji w sumie nie może gładko działać i trzeba go wciąż podpierać - a to weekendowym samobójcą, a to atakiem dronów...
Przyzwoity człowiek wedle liberalnych kryteriów, czyli przewidywalny obywatel, jakiego realny liberalizm kocha i jakiego sobie ze wszelkich sił hoduje, to gość w stałej depresji, który jednak zmuszą się bez przerwy do wypełniania druczków, składania raportów, wykrzywiania twarzy w uśmiechu, załatwiania odroczeń, dofinansowań, linii kredytowej, zawieszeń wyroków i występów w telewizji.
Tak - trzeba było te clubbingi uzupełnić "działalnością biznesową", ale teraz mamy już właściwie pełny obraz stanu ducha (ducha?) klasycznego leminga realnego liberalizmu i kontekstu w którym żyje (żyje?). Cała ogromna machina propagandowa, czyli rozrywka, "informacja", "edukacja", plus w dużej mierze sądy, sport... I co tam jeszcze...
Wszystko to służy obecnie, w moim przekonaniu, głównie temu, żeby naszego (?) leminga przekonać, iż jest szczęśliwy do rozpuku, i że nigdy nigdzie nikogo tak szczęśliwego jak on, realno-liberalny leming, być nie mogło. Nawet poniżanie i psychiczne niszczenie szeroko pojętych moherów, nawet szczucie leminga na te mohery nie jest równie ważną funkcją całego tego aparatu propagandy!
No bo w końcu co z tego niby wynika, że w lemingu cały niemal czas płacze jego mała zmaltretowana duszyczka? To dziecko, którym on kiedyś był - co z tego, że jest ono nieludzko nieszczęśliwe? Czy nie istotne jest CO LEMING NA SWÓJ TEMAT MYŚLI? Co myśli na temat swojej niewiarygodnej wprost szczęśliwości, którą oczywiście zawdzięcza....?
A jeżeli na tej szczęśliwości są jakieś plamki, jeśli przesłaniają ją jakieś chmurki - no to przecież wina w tym mohera, klechy, heteroseksualizmu i czego tam jeszcze! No i zawsze jest psychoterapia, zawsze są moralne autorytety, które wysłuchają i doradzą. Zawsze też otwarta jest droga do pokuty, żalu za grzechy, zbawienia - można przecież wyrzec się błędów, wstąpić do Zielonych, można wystawić światoburcze dzieło, można zadenuncjować wroga postępu...
I na tym, jak sądzę, opiera się właśnie w znacznej mierze cały ten... Interes. I TO BYŁO TO NAJWAŻNIEJSZE CO O SZCZĘŚCIU MIAŁEM DO POWIEDZENIA!
Tak zupełnie nawiasem, to na pierwszy ślad tego mojego odkrycia wpadłem niemal pół wieku temu, czytając w jakiejś w prlowskiej szmacie o depresji i samobójczej śmierci Marilyn Monroe. Która właśnie tak żyła - przykrywając stale swą depresję "intensywnym i fascynującym życiem" i udając przed światem i sobą, że nieludzko szczęśliwa.
(Oczywiście, mogli ją także utrupić, nie jest to pogląd bez sensu, ale z tą depresją ewidentnie było właśnie tak. I, jak sądzę, każdy rasowy leming to pod tym względem nastojaszcza Marilyn Monroe.)
Drugą ciekawą i ważną sprawą w związku ze szczęściem (a także po prostu zadowoleniem i pokrewnymi stanami) jest jego funkcja biologiczna, z której też niejedno wynika, co jeszcze zresztą raczej wzmacnia niż osłabia moją poprzednią tezę. O czym, Deo et Triario velentibus, następnym razem.
triarius
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz