Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lewicowość. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lewicowość. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, lipca 23, 2018

Leming, leming pokaż rogi!

- Co wy tam tak przeżuwacie, Mądrasiński?

- Nic, Szefie... Znaczy swój własny ogon obgryzam... Zjadam, chciałem powiedzieć, tak... Sam koniec...

- (Co za wspaniały chłopak! Nie dość że jeździ na wszystkie szkolenia, a teraz przyjechał na Letni Obóz Treningowy, to jeszcze chyba w każdej wolnej chwili sam się tygrysizuje. Choć nasz znakomity wywiad wywęszył, że chłopak ma jednak dwie narzeczone w sąsiedniej wiosce, nie licząc trzech tam gdzie mieszka.)

No dobra, Mądrasiński, ale wy już nie przesadzajcie, młodość musi się czasem wyszumieć - idźcie pomóc kolegom kopać tę nową latrynę na 200 miejsc! Raz, dwa!

- Tak jest Szefie!

* * *

Zaispirowani tym (ach jakże tygrysicznym!) dialogiem, my także wgryziemy się we własny pręgowany ogon i powiemy co następuje... Z jakiegoś powodu przestały do mnie ostatnio przychodzić emaile zawiadamiające, że ktoś mi raczył wpisać komęta, więc byłem pewien, że ten prześwietny blogas zdechł już bardzej jeszcze, niż zdechł był w rzeczywistości...

(Nie że to jakaś wielka różnica, ale jednak a little bit is better than nada, jak mówią, a nawet śpiewają, Texas Tornados. Itd.) W związku z tym moja, i tak nikła, wiara w sens pisania zmniejszyła się do zera. Wczoraj jednak odkryłem wreszcie jak się rzeczy mają, a także to, że tow. Mąka, którego uwielbiam jak siostrę, wcielił się w vox populi i magna (populi) voce zażądał wyjaśnienia różnicy między Lemingiem i Lewakiem.

Mam ci ja na ten temat masę przemyśleń, książkę chyba mógłbym napisać (gdyby... itd.), ale nie jest to ułożone tak składnie i drama-nie-bójmy-się-tego-słowa-tycznie, jak bym chciał. (Nie to co np. tekst, który w sobie noszę o Piłsudskim vs. Dmowskim i dlaczego dzisiejsi rzekomi czciciele Dmowskiego, ci głośni i pyskaci, to albo ruskie gównojady, albo zwykli durnie.) No więc wyjdzie nam z tego zapewne rozwichrzona gawęda o wszystkim, co się z czymkolwiek wiąże, na cztery ręce - dwie moje, dwie dr. Alzheimera. W imię Boże zaczynajmy, bo ten temat jednak jest wielki i nabrzmiały!

* * *

Co to Leming? Co to Lewak? Najprostsza, i dla nas tu chyba najpraktyczniejsza, odpowiedź będzie taka, że Lewak to jest KOMBATANT - niekoniecznie, a nawet z pewnością nie, w sensie 8. Pułku Ułanów księcia Józefa, czy innej Brygady Pancernej gen. Maczka - ale jednak aktywny... Boże, jak to nazwać...? Słowo "żolnierz" w wielu modnych dziś kontekstach mierzi mnie równie mocno jak "baron" (SLD), "wojownik", mimo skojarzeń z MMA, też zbyt dobre, nawet "bojówkarz" mnie akurat kojarzy się z Piłsudskim, więc nie tak źle... W każdym razie Lewak to ktoś aktywnie starający się cele tej tam Lewizny realizować.

Lewizna - sama esencja, a nikt już nie ma nawet cienia wątpliwościA jeśli nic nie robi, czyli nie jest "aktywny"? OK, nie jest, ale sumienie go z tego powodu dręczy, jak go poproszą, to się przyczyni... Te rzeczy. W każdym razie on ma w głębi swego jestestwa te przekonania i chciałby, żeby to się spełniło. Jakie przekonania spytacie? Co ma się spełnić? Fakt, rodzaje lewizny są różne, a jeszcze różniejsze są typy indywidualnych lewaków...

Co sobie, da Bóg, jeszcze tutaj wyjaśnimy, ale na razie przejdźmy do Leminga i zarysujmy ten podstawowy kontrast między owymi dwiema kategoriami istot. ("Istota" nieco zbyt ładnie brzmi w tym kontekście, w ogóle często odczuwam, że polski język jest o wiele za ładny, by móc się nim posługiwać w tych podłych czasach. Niestety rosyjskiego aż tak dobrze nie znam, a "swołocz", "pragułka" i "padcziorkiwanie'" aż tak daleko nas nie zaprowadzą.)

Leming, ludkowie moi rostomili, to CYWIL. Cywile, zgoda, potrafią być paskudnie nieprzyjemni i męczący, czasem na czas jakiś dają się zwerbować i trudno ich wtedy odróżnić od zielonych ludków czy innej tam armii Budionnego, ale tak naprawdę, to Leming kocha spokój, konformizm, poczucie przynależenia do elity; polityką, jaka by nie była, w sumie się brzydzi, a świat jaki on będzie za 500 lat ma w dupie, w odróżnieniu od Lewaka, dla którego wtedy dopiero przyjdzie Spełnienie (ach!)...

Problemów z Lemingiem jest parę, całkiem istotnych, ale jednak to nie jest to samo, co Lewactwo (nazywane tak tutaj na zmianę z "Lewizną", przy czym nie chodzi i w tym określeniu o wynoszenie z zakładu spinaczy, jak by chcieli Leberały). Jakie są te problemy z Lemingiem? Po pierwsze, Lemingów jest ogromna masa - w sumie raczej większość ludności w "cywilizowanych" częściach globu. Leming jest jaki jest, ale nie zniknie - co by Nicki tego świata i inni wierzący w Postęp Ludzkości nie głosili.

Sposobem na przerobienie Leminga na coś mniej smętnego jest danie mu SENSU ŻYCIA - kraju do odbudowania, wyjątkowo paskudnego wroga do zwalczenia... Te rzeczy. Wtedy Leming macha karabinem czy łopatą i przez krótki czas nie musi ćpać ani brać Prozacu. Jednak to są b. kosztowne i dość ryzykowne sposoby, których nikt nie podejmuje wyłącznie z powodu estetyki czy szczęśliwości Leminga, więc rzeczony Leming jest z nami i z nami będzie - na wieki wieków! (No i firmy farmaceutyczne też z czegoś muszą żyć!)

Leming to szpęgleryczne dziecię (schyłkowej, jak to ona) Cywilizacji... W sensie szpęglerycznym, czyli tej późnej fazy rozwoju/schyłku cywlizacji pisanej po prostu z małej litery, kiedy to Biurokracje, Prawnicy i Finansowi Macherzy mają już praktycznie totalną władzę, a zwykli ludzie... Co? Stają się z dnia na dzień bardziej i powszechniej... No czym? Lemingami właśnie, czym niby innym?

Leming to produkt PRZEDSZKOLI, Leming to produkt KORPORACJI, Leming to produkt MEDIÓW (i nie mówię o wodzie z gazem), Leming to produkt "EDUKACJI", którą trudno odróżnić od PROPAGANDY, i ROZRYWKI będącej niczym niemal już innym, niż właśnie narzędziem do tresowana Leminga. Leming wreszcie to SAMOTNY TŁUM z ważnej (!) książki Davida Riesmana pod tym właśnie zgrabnym tytułem (The Lonely Crowd w oryginale).

OK, na razie tyle. I tak jest to nieco materiału do przemyśleń i do dyskusji, a jak będzie jakaś ęteraktywność, jakiś ętuzjazm... te rzeczy... to wyjaśnimy sobie jeszcze masę dodatkowych spraw - np. różnicę między Lewicowością i Lewactwem, rodzaje Lewactwa... Więcej o psychologii i socjologii naszego ukochanego Leminga... Temat jest naprawdę wielki, Autor też, więc i Wy okażcie tu wielkość i... Rozumiemy się? (A ty znowu Mądrasiński się tu plączesz i coś żujesz?! Galopem latrynę kopać, bo wystąpisz dziś na wieczornym apelu!)

triarius

czwartek, kwietnia 05, 2012

Spowiedź lewicowca który przejrzał na oczy (specjalnie dedykowane Arturowi M. Nicponiowi)

Ja się dość lubię wirtualnie i werbalnie naparzać, Artur M. Nicpoń, z tego co dotąd widziałem, też. No więc wychodzą z tego różne fajne słowne utarczki. Nic w tym w końcu złego. Utarczki o różne sprawy, ale całkiem sporo o Roberta Ardreya. Którego ja (jak kto mnie czyta, to chyba wie) widzę jako absolutną podstawę tego, co ja uważam za sensowną i niepozbawioną zębów prawicowość, Artur zaś się z tym poglądem nie zgadza. Z różnych tam powodów, z których jedne są w miarę sensowne, inne raczej idiosynkratyczne, jeszcze inne wynikają z niewiedzy, jeszcze inne z uprzedzeń... I tak dalej.

Żadna niby wielka tragedia i ja w zasadzie doceniam, a nawet odbieram jako swego rodzaju szorstki męski komplement, że Artur chce mnie wyprowadzić z moich sprośnych błędów - z zawracania sobie i innym głowy jakimiś Ardreyami, żebym użył swego talentu do propagowania rzeczy jego zdaniem ważniejszych i lepszych. Tak to odczytuję, i poważnie - dostrzegam w tym pewne uznanie. Nie wyłącznie uznanie, bo w końcu mój gust, czego Ardrey dowodem, pozostawia nieco do życzenia (Artura zdaniem, ma się rozumieć), ale jednak Artur mógłby sobie mną głowy po prostu nie zawracać, ale jakoś tam mu zależy.

Jednak ja naprawdę uważam, że Artur ważny i cenny dla "sprawy", ja, mam nadzieję, także, ale pozostaje i Ardrey... Który, moim niezmiennym zdaniem, jest dla "sprawy" równie cenny, jeśli nie cenniejszy. I szkoda go, żeby biedak przez te nasze utarczki - godne poniekąd samczyków rybek zwanych mieczykami (o czym za chwilę) - gość się zmarnował z całym swym, i tak przez establiszmęt przemilczanym, dorobkiem.

A że ktoś wreszcie - konkretnie piotr34 - poczuł się, i szarpnął, na ufundowanie przetłumaczenia fragmentu Ardreya, i ja to właśnie od wczoraj robię, i mam już kawałek zrobiony, to wkleję tu, tytułem zachęty dla potencjalnych czytelników (a także POTENCJALNYCH FUNDATORÓW) drobny fragment z tej mojej aktualnej roboty. Na odmianę nie będzie to coś po prostu o hormonach, nie o drapieżnikach z sawanny, tylko coś, co także i, tuszę, Arturowi powinno się spodobać. 

Bo to ni mniej, ni więcej, tylko spowiedź człowieka, który w młodości był przekonanym lewicowcem - w dodatku w tym przedwojennym zachodnim stylu, gdzie te wszystkie Deweye, von Misesy, Freudy, i inne takie sobie wesoło grasowały, łowiąc naiwnych - ale przejrzał na oczy, pod wpływem nie czego innego, niż właśnie ardreyicznych faktów... By stać się tym Ardreyem, którego znamy i kochamy. To znaczy Artur wciąż nie kocha, ale powinien, i mam cień nadziei, że ów drobny poniższy fragment (ufundowany, jako się rzekło, przez blogera piotr34) nieco go w stronę miłości do Ardreya popchnie.

Wytłuszczenia moje własne, bo to są właśnie najpikantniejsze fragmenciki tej "spowiedzi lewicowca, który przejrzał na oczy". Moim zdaniem rzecz zarówno smakowita, jak i po prostu ważna. Ważna "politycznie". Także dla tych nieco bystrzejszych (a są tacy?) liberałów z obsesją własności i przeważnie całkiem obłędnym brakiem pojęcia na temat jej istoty. 

A potem jednak dam następujący po tym fragmencik o rybkach, bo jest po prostu fajny. (Jak cały zresztą Ardrey.)

A teraz, niech już przemówi on sam. Ardrey znaczy.

* * * * *


To, że ta współczesna rewolucja w naukach przyrodniczych toczyła się dotychczas w niemal absolutnej ciszy, nie powinno być widziane jako coś nadmiernie dziwnego. Inne, głośniejsze rewolucje opanowały nasze niespokojne czasy. W porównaniu z losami totalitarnego państwa, z fizyką nuklearną, z antybiotykami czy płytami długogrającymi, przygody paleontologa mogą się wydawać odległe od naszego codziennego życia. Cała zaś owa rewolucyjna praca została wykonana przez ludzi tak ściśle wyspecjalizowanych, że zarejestrowano ją jedynie na tak niedostępnych stronach, jak te w American Journal of Anthropology albo Biological Symposia. Tacy heroldowie nie zdobywają wielu słuchaczy na dzisiejszych jarmarkach.

Jeszcze istotniejsza od niewiedzy publiczności czy specjalizacji tej rewolucji była jej nagłość. Kiedy w roku 1930 wyszedłem, jako przyzwoicie wykształcony młody człowiek, z szacownego amerykańskiego uniwersytetu, nie miałem najmniejszego nawet pojęcia, że prywatna własność może być czymkolwiek innym, niż ludzką instytucją, która wyewoluowała dzięki ludzkiemu umysłowi. Jeśli ja i moi młodzi współcześni, przez następne lata zmarnowaliśmy masę energii na społeczne projekty zawierające w sobie likwidację prywatnej własności, czyniliśmy to głęboko wierząc, że takie posunięcie ochroni ludzkość od wielu frustracji. Żadna część programu na naszych wydziałach psychologii, socjologii czy antropologii nie przedstawiła nam informacji, że terytorialność – popęd zdobywania, utrzymywania i obrony wyjątkowego prawa do konkretnej własności – jest zwierzęcym instynktem mniej więcej tak dawnym i tak silnym, jak seks.

Rola terytorium w ogólnym zwierzęcym zachowaniu znajduje się dzisiaj poza wszelką naukową kontrowersją – wtedy była nieznana. My, absolwenci z roku 1930, musieliśmy wkroczyć w świat burzliwych ocen bez dobrodziejstwa tej niezwykle istotnej obserwacji. Nie mogliśmy także wiedzieć, gdy tak zabawialiśmy się rozważaniem powabów bezklasowego społeczeństwa, że hierarchia jest instytucją u wszystkich zwierząt społecznych, i że popęd do dominacji nad współplemieńcami to instynkt mający za sobą trzy lub cztery miliony lat.

Istnieje klasyczny eksperyment, który można wykonać na mieczykach, tych szybko się poruszających czerwonych rybkach, stanowiących ozdobę wielu tropikalnych akwariów. Pół tuzina samczyków mieczyka, zebranych w jednym akwarium, szybko zorganizuje się w liniową hierarchię, a każdy z nich, dzięki swej sile, determinacji i bojowości, znajdzie tych współbraci, których może zdominować, i tych, którym musi ustąpić. Jego ranga decyduje o wielu przywilejach, czy to będzie dostęp do samic, czy do pożywienia, czy też do własnego kąta akwarium, gdzie nikt by mu nie przeszkadzał, obrona zaś własnej rangi pozostanie jego najżywotniejszym zmartwieniem. To, jak głęboko sięga ów instynkt dominacji u mieczyków, daje się łatwo sprawdzić. Ochładzajmy stopniowo wodę w akwarium. Nadejdzie chwila, kiedy samczyki mieczyka stracą zainteresowanie seksem, ale nadal będą walczyć o status.

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

sobota, czerwca 25, 2011

Czynię zadość

Niniejszym czynię zadość tym paru słodkim ludziom, którzy (w jak najmilszy sposób) zgłaszali ostatnio pretensję, że nic nie piszę. Wprawdzie pisanie bloga, a już szczególnie czegoś takiego jak ten, coraz bardziej wydaje mi się czynnością moralnie wątpliwą i siadaniem między dwa krzesła... Ale o tym może za chwilę. (A może i nie. Ach, jaką ja mam tu wolność!)

Po tym zagajeniu rzucimy tu sobie parę myśli, w charakterze tzw. "mięsa"...

* * *

Kto mnie czyta, pewnie już wie, że moje ostateczne mentalne rozstanie z "liberalnym konserwatyzmem" (czy może "konserwatywnym liberalizmem", jeśli ktoś woli), było spowodowane lekturą Ardreya. Już pierwsza jego książka, którą akurat był "The Territorial Imperative", to spowodowała. I nie ma tu oczywiście nic do rzeczy fakt, że sam Ardrey to raczej lewicowiec, a nie konserwatysta, tyle, że w typie Orwella, a więc intelektualnie uczciwy i na poziomie.

Różnica między jego lewicowością, albo lewicowością takich np. państwa Gwiazdów, a moim (specjalnym) konserwatyzmem, to głównie kwestia etycznych priorytetów, widzenia ludzkiej natury, i oceny tego, co możliwe. Ja tutaj jestem głębokim pesymistą. Jeśli chodzi o historię i przyszłość - bo nie o jakieś fin-de-sièclowe weltszmerce, czy zaburzenia nastroju - a oni widzą dla "Ludzkości" jakąś, mniej lub bardziej świetlaną, przyszłość.

W sumie to może zależy w dużym stopniu od tego, ile kto czytał historii, i jakiej... Czy nagle, jako dziesięciolatek, musiał się przeprowadzić z Krakowa do Elbląga, gdzie do szału doprowadzał miejscową żulię samym swym wytwornym, arystokratycznym (nie bójmy się tego słowa!) wyglądem. (Plus paroma narowami, które mu ta żulia, mimo woli, z czasem pomogła przezwyciężyć - dzięki!) Czy trenował, i to w mniej pedalskich czasach, boks na gdańskiej Przeróbce, gdzie do szału doprowadzał... itd.

Faktycznie nie sądzę, by Chicago Ardreya było słodsze i łagodniejsze od mojego Elbląga czy Przeróbki, ale tu także działa to, że człek zbuntowany przeciw lewicowej w sumie, w każdym razie w sferze deklaracji i tego, co stara się rozpleniać na zewnątrz, władzy, będzie miał tendencję do wpadnięcia w macki prawicy - i odwrotnie.

Jest ogromna różnica pomiędzy lewakiem i gościem, któremu się nie podoba niemal kastowe społeczeństwo, w którym przyszło mu żyć. Społeczeństwo, swoją drogą, jakiego właśnie my teraz z każdym dniem mamy coraz więcej, i do którego obecne elity z zapałem, a w dodatku skutecznie, dążą. I w którym - nie oszukujmy się - jesteśmy przewidziani do roli podludzi, jak by tego nie nazwać i jak by to się oficjalnie miało nie nazywać.

No dobra, rozwinęło mi się to - wspominki i analizy - a w sumie sprawa, o której chciałem, jest ta, że przyszło mi ostatnio do głowy, co było czynnikiem, który stanowił dla mnie rozdroże pomiędzy liberalizmem i całym tym lewactwem z jednej, i prawicowością z psychicznym zdrowiem z drugiej strony. Otóż było to stwierdzenie Ortegi y Gasseta, że takie coś, jak "istota ludzka" nie istnieje, bowiem istnieją wyłącznie mężczyźni i kobiety.

Od razu mi się to spodobało, wydało mi się błyskotliwe, ale przyznam, że dłuższy czas miałem z tym spore kłopoty. Cóż, miał człek lat kilkanaście i żył, mentalnie znaczy, pomiędzy realnym socjalizmem PRL'u, którego nie znosił, i realnym liberalizmem "Zachodu", do którego wzdychał i który idealizował. Wprawdzie fakt, że takie stwierdzenia jak to Ortegi pojawiały się na owym Zachodzie, a nawet były wydawane w tubylczym języku w owym PRL'u...

W słusznym, statystycznie rzecz biorąc, przekonaniu, że i tak nikt nie załapie... A może po prostu cenzor nie był aż tak subtelny i też nie załapał? W każdym razie te dwa fakty (bo one są dwa, jak widać) mogą świadczyć na plus zarówno ówczesnego Zachodu jak i PRL'u, przynajmniej na tle tego, co mamy dzisiaj i co nam się pracowicie szykuje.

Jakby to nie było, żeby podsumować, powiem, że kiedy już dokładnie pojąłem co jest z tym "brakiem osoby ludzkiej" i to sobie gruntownie przyswoiłem, to na pewno z lewicowością nie miałem już nic wspólnego. Choć z tą lewicowością faktycznie wciąż jest problem, bo taki Ardrey też wcale nie uważa, by chłop i baba to było to samo - tylko "jedna mała rzecz" i wpływy kulturowe.

To nie jest więc to samo, co dzisiejsza lewizna. Trzeba by te sprawy sobie uporządkować! To, że ktoś się głosi lewicowcem, jak Orwell, czy nie odciął się zbyt formalnie od swej ewidentnie lewicowej (liberalnej w amerykańskim stylu) przeszłości, jak Ardrey, wcale nie czyni go bliskim kuzynem Michników, Barrosów i Cohn-Benditów tego świata. Trza se to, mówię, kiedyś będzie uporządkować!

No to, żeby nie było wieloznaczności, podsumuję tak, że kiedy to o "osobie ludzkiej" pojąłem, nigdy już nie miałem nic wspólnego z Barrosami i Michnikami. Nastąpiło nawet swego rodzaju rozwidlenie dróg i z każdym krokiem byłem od owych Barrosów i Michników dalej. (Co by o moich poglądach nie sądzili Kirkerowie tego świata i różni tam, hłe hłe, monarchiści.)

Tak że, jako morał, zachęcam wszystkich do wczucia się i wgryzienia w owo, cytowane tu wcześniej, krótkie i łatwo zrozumiałe, stwierdzenie Ortegi y Gasseta. (Za którym swoją drogą ogólnie nie szaleję, bo uważam go za niesamowicie wprost rozwodnioną wersję Spenglera dla ubogich duchem.) Jeśli to do Was trafi, albo przynajmniej zaintryguje i zafascynuje - jest dla Was nadzieja w Okopach Św. Trójcy, wśród Młodych Spenglerystów i innych tam Rycerzy Kotrrewolucji. Jeśli nie, to na drzewo!

* * * * *

Rzuciłem okiem na wstęp do jakiejś książki o komuniźmie i Rosji, com ją sobie ostatnio kupił na allegro... (Mógł to być Alain Besonçon, ale mógł być i Zinowiew.) No i napotkałem tam stwierdzenie, że "komunizm znosi, że się go krytykuje, ale nie może ścierpieć, kiedy się go próbuje zrozumieć".

I tak mi się fajnie skojarzyło, że od pewnego czasu dokładnie tego rodzaju myśli mam na temat... Przezwyciężmy lęk, przezwyciężmy zajęczy niepokój... Powiedzmy to głośno, odważmy się - Żydów.

No i tak mi się jakoś wydaje, że niesamowita w sumie przecież nienawiść całego ętelektualnego establiszmętu ostatnich dziesięcioleci do Spenglera może wynikać właśnie z tego. Co się może wydawać absurdalne i śmieszne, jako że u Spenglera żadnego "antysemityzmu" nie ma ani śladu... Nie ma też cienia jakigokolwiek rasizmu (co by o tym nie pisała Wikipedia!), a raczej jest wprost coś, co można by określić mianem "antyrasizmu"... Choć, po prawdzie, co ma rasizm z "antysemizmem" wspólnego? Poza oczywiście propagandową zbitką tych pojęć, ma się rozumieć, w wykonaniu obecnych "intelektualnych" pałkarzy i policmajstrów?

Spengler w swoim Magnum Opus, bo o nim tu mówimy, pisze o Żydach rzeczy w sumie nieraz b. pochlebne - przynajmniej o ich głębokiej przeszłości i na tle tego, co się o nich (nie oszukujmy się!) wszędzie i nie od dzisiaj myśli... Przedstawia ich jako w sumie dość normalny lud, o dość faktycznie specyficznej historii, i część normalnej, choć też b. specyficznej Kultury/Cywilizacji. Że już od dawna "Fellachów", to inna sprawa - cóż, albo się ma bogatą historię ZA sobą, albo też ma się jeszcze PRZED sobą przyszłość. Przynajmniej tak jest dla spenglerystów. (Teraźniejszość to inna sprawa i mocno skomplikowana.)

Tak że w sumie, na tle tła - nie mówiąc już na tle tego, co się w latach '30 ubiegłego wieku działo w Europie, a szczególnie Niemczech - Spengler to czysty filosemita! No nie, trochę oczywiście żartuję, bo tam żadnych "filów" po  prostu nie ma. Tak jak nie ma programów, wezwań do czynu, przekleństw mamrotanych pod adresem ideologicznych przeciwników... To po prostu nie jest poziom naszych drogich łowców "antysemitów" i całej tej reszty bojowników o Szczęście Ludzkości. W każdym razie nie ma tam nic, do czego by się uczciwy i nie-do-końca-odmóżdżony łowca "antysemitów" - gdyby to oczywiście nie była wewnętrzna sprzeczność - mógł uczciwie przyczepić.

A jednak... A jednak nienawiść zachodniego ętelektualnego "salonu" wobec Spenglera jest wprost niesamowita. Jasne, są pewne oczywiste powody, inne od bezpośrednio związanych z Żydami - na przykład to, że Spengler wyśmiewa się z wizji Ludzkości (ach!) mającej istnieć już na wieki wieków (i to nie tylko do Sądu Ostatecznego) i przez wieki wieków podążać do szczęścia nie do opisania. To na pewno nie jest coś, co by obecnym nadzorcom myśli specjalnie pasowało. Ale też nie jest to chyba coś, co by mogło znaleźć wielki oddźwięk w masach i jakoś na nie istotnie wpłynąć, czyniąc elitom (śmieszne słowo w tym kontekście, ale w sumie tak się rzeczy mają) wbrew.

Jeśli zaś poszukamy powodu, który byłby bardziej bezpośredni, bardziej piekący, bardziej prowokujący wszystkie te zapiekłe typki, które nas tak pracowicie nie od dziś wychowują... No to nic nie przychodzi mi do głowy lepszego, niż to że "Żydzi znoszą, że się ich krytykuje, ale nie mogą ścierpieć, że się ich próbuje zrozumieć". (A służebne szabesgoje oczywiście tym bardziej.)

Tak, że, drogie ludzie, wyjaśniliśmy chyba sobie kolejną zagadkę przyrody. Hurra!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, sierpnia 24, 2010

No dobra, teraz na odmianę od drugiej strony...

Dziwnie wielu ludzi nie zaakceptowało mojej hiper-syntetycznej definicji Prawicowości: że to jest "raczej dać w dupę, niż wziąć, a reszta to w sumie ozdobniki". Jasne - należałoby w wolniejszej chwili wykazać, że to wcale nie jest jakaś negacja wszelkich wartości, w tym "mleka ludzkiej łagodności" (żeby użyć kalki z angielskiego idiomu), że nie chodzi tu o dawanie w dupę na lewo i prawo dla samego dawania... I te rzeczy.

Jednak naprawdę dziwi mnie, że aż tak wielu rozsądnych i do prawicowości w swym pojęciu przywiązanych ludzi tak zdecydowanie, tak pryncypialnie odrzuciło tę moją zasadę - jako samo jądro prawicowej gęstwiny, tę naczelną ideę, nie wykluczającą wielu ew. innych ważnych idei, ale jednak naczelną i podstawową.

Zróbmy więc może tak... Odwrócimy tę moją definicję i zostawimy sobie pytanko. Pytanko które brzmi: Czy jest coś MNIEJ prawicowego, niż branie w dupę? A już szczególnie - czy jest coś mniej prawicowego, niż dobrowolne na to się godzenie, kiedy moglibyśmy tego uniknąć, na przykład dając sami w dupę naszemu potencjalnemu prześladowcy?

Prosiłbym o ewentualne sugestie, choć przyznam, że nie spodziewam się, bym mógł dalej kogoś, kto mi przedstawi rzekomo "lepszą" alternatywę, uważać za prawicowca. W każdym razie, jeśli to będzie coś radykalnie innego - a nie na przykład "lać komucha, gdzie tylko pokaże swą paskudną mordę". Nie, nie o takie sprawy chodzi, z tym można moją definicję dość łatwo pogodzić. Ale jakieś całkiem inne?! Jakieś "wolne rynki"?

Jakieś zaciśnięte pośladki, starannie wyprasowane garniturki, jakieś "niezniżanie się do poziomu wroga", jakieś... Nie, to już naprawdę mdlące... No niech powiem: "nadstawianie drugiego policzka (czy półdupka)"...? Dla mnie zgroza, a na pewno już żadna prawicowość!

W końcu jednak nie każdy musi być prawicowcem, prawda? Pierwsi chrześcijanie z pewnością nie byli, Orwell nie był, nawet Ardrey nie wiem, czy w końcu się za prawicę uznał, bo na początku wręcz przeciwnie... O państwie Gwiazdach już nie mówiąc. Oni mogą mieć INNE PRIORYTETY, plus ew. więcej optymizmu w stosunku do tego padołu łez. Ich prawo i żaden powód do moralnego się wywyższania nad nimi.

Jednak prawicą to z pewnością nie jest, ani być nie próbuje. No a jak z wami, ludzie?

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

czwartek, lipca 16, 2009

Lewica ładna i lewica brzydka

"Lewica narodowa" to oksymoron, a już szczególnie w naszych czasach, kiedy front przebiega pomiędzy narodowym państwem (realnych ludzi) i globalnym państwem podrabianych mrówek. Zresztą zawsze był to oksymoron, bo samą istotą lewicowości - przynajmniej tej której tak nie lubimy - jest kosmopolityzm. Jeśli coś nie jest kosmopolityczne, globalne, nie jest naprawdę lewicowe, przynajmniej nie w w pełni i nie w tym, obrzydliwym dla nas, sensie.
Fakt, niektóre aspekty tego, co powszechnie uchodzi za lewicowość, dają się pogodzić z patriotyzmem, ale z pewnością nie to wszystko, co szczerego konserwatystę w lewicowości mierzi. Taka znośna i przyzwoita lewicowość zdaje się wynikać ze zdrowego plebejskiego sceptycyzmu wobec wyższych klas, poczucia solidarności z ludźmi biednymi, ciężko pracującymi i pozbawionymi wpływu na rzeczywistość...

I, jak już rzekłem, nie ma w tym absolutnie nic, co by mogło razić konserwatystę, raczej przeciwnie. Sam Dávila wielokrotnie wyraża sympatię dla tego typu ludzi i tego typu nastawienia, a sporo bardzo szacownych osób - od Orwella po państwo Gwiazdów - nijak nie da się określić inaczej, niż jako uczciwa i sensowna lewica. Na pewno nie jest to bowiem prawicowość i sami zainteresowani by się za taki epitet z pewnością obrazili.

Nie ma coś się więc z nimi bić o słowa i narzucać im przemocą chlubne w naszych, ale nie w ich oczach, epitety. Zgódźmy się, odrzucając jałową scholastykę, że istnieje przyzwoita lewica, oraz lewica paskudna, czyli lewactwo.

Różnica pomiędzy tą przyzwoitą a nami to tylko kwestia rozłożenia akcentów i priorytetów - tak samo zresztą, nawiasem mówiąc, jak różnice pomiędzy rzekomo hiper-prawicowym "liberalnym konserwatystą", a powiedzmy Adamem Michnikiem.

Oczywiście wiem, że "lewica narodowa" to w ustach liberalnych rewizjonistów (tzw. "liberalnych konserwatystów" czy może odwrotnie, nie pamiętam) to konkretnie faszyzm i nazizm, co nie przeszkadza im, zgodnie z powszechna już dziś metodą, rozszerzać tego, w założeniu obraźliwego, epitetu na wszystko, lub niemal wszystko, co im nie pasuje.

Nie o tym w niniejszym poście chciałem dyskutować, ale, odpierając ew. zarzuty i wyjaśniając wątpliwości, stwierdzam, że faszyzm to dla mnie żadna lewica, a nazizm w ogóle nie daje się dyskutować w tych samych kategoriach, co liberalizm, socjaldemokracja, konserwatyzm, czy właśnie faszyzm. To po prostu nie było zjawisko z tej samej kategorii - choćby dlatego, że intelektualnie, jeśli chodzi nam o oryginalne myśli, niemal nie istniało.

Równie dobrze moglibyśmy traktować powiedzmy mongolski komunizm, albo fińską socjaldemokrację, jako ścisły odpowiednik powiedzmy liberalizmu.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, sierpnia 22, 2008

Wielka Nie-Sowiecka Encyklopedia Tygrysia cz. 1

Lewicowość - modne dziś eufemistyczne określenie na kompletną intelektualną nędzę (szczególnie gdy jest połączona z ostrą neurozą).

Socjalizm - często obserwowana w przyrodzie, występująca u jednostek słabych, konformistycznych i/lub niezbyt wydolnych umysłowo skłonność do łączenia się w nawiedzone sekty. Z nie do końca dotąd przez naukę wyjaśnionych powodów sekty takie często pozują na partie polityczne, a socjaliści, czyli ich (z definicji ubodzy duchem) członkowie, nierzadko sami w to wierzą.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, stycznia 10, 2008

Pookładajmy się kijami... tym razem na temat utopii

C. N. Parkinson, ten od "Prawa Parkinsona", w swej książeczce poświęconej genezie brytyjskiej Partii Pracy "The Left Luggage" przepięknie wyśmiewa się z Marksa i jemu podobnych. Mówi mianowicie tak: "Czy to nie zadziwiające, że tylu ludzi na których ich własne rodziny nie mogą patrzeć, jest głęboko przekonanych, iż mają prostą i genialną receptę na uszczęśliwienie całej ludzkości?"

Słowa te przypominają mi się zawsze, gdy czytam lub słyszę jakieś kunsztowne elukubracje lawactwa, a już szczególnie liberałów (bo "Liberalizm to lewactwo sklepikarzy", jak twierdzi Triarius the Tiger) o tym, jak to by pięknie było na świecie gdyby rządziły nim ich przemądre pomysły.

Porozmawiajmy więc chwilę o utopiach. Wczoraj trochę na ich temat porozmyślałem, i stwierdziłem, iż istnieją ich co najmniej dwa rodzaje, jak i co najmniej dwa rodzaje ludzi, którzy się czymś takim lubią zajmować.

Jeden rodzaj utopii wynika z filozoficznego się zastanawiania nad tym, do jakich to warunków człowiek jest w istocie stworzony. Niekoniecznie dosłownie "stworzony" - tutaj poglądy są różne, ale jakie mu najlepiej pasują, o to raczej ze względu na wartości, niż jedynie ze względu na pełny brzuch i coś do popicia.

No dobra, ale cóż to jest w takim razie ta filozofia? Zazwyczaj, choć mam do tego sam sporą skłonność, skłaniam się ku opinii, że filozofia to skutek uboczny naszej przeogromnej i prze-pomarszczonej kory mózgowej, która, kiedy nie bardzo ma jak wykorzystać swój niesamowity potencjał - a w końcu nie każdy z nas, i nie przez cały czas, zajmuje się intrygami na dworze sułtana, dowodzeniem wojennymi kampaniami czy spekulacjami na dziennych cyklach giełdowych - zaczyna sama z siebie rozczepiać włosy na niezliczoną ilość części, poszukiwać definicji pojęć takich jak czas, odpowiedzi na pytania o istotę bytu...

Paranoja krótko mówiąc, jak się na to w miarę trzeźwo spojrzy. No bo nawet jeśli komuś za to płacą, to przecież są chyba jakieś granice i można się zająć czymś w miarę uczciwym - choćby stać przy szosie w minispódniczce, sprzedając swoje wdzięki.

Tak normalnie uważam i to z przekonaniem, ale potem nagle kolejny raz wpadam na argumentację jakiegoś "hiper-prawicowego" liberała, i wtedy widzę, że jednak nieco filozofii jest niezbędne po prostu do poprawnego myślenia o nieco bardziej skomplikowanych sprawach. Ponieważ zaś coraz więcej spraw wokół nas to właśnie sprawy nieco bardziej skomplikowane, więc nie ma rady - albo trzeba liznąć filozofii! I to nie tylko von Misesa (filozof?), Locke'a z Voltairem (nikt ich nie czyta, ale każdy po nich powtarza) i Kanta z Humem (autentyczni filozofowie tym razem, ale też sama esencja Oświecenia, które nas wszystkich obecnie dusi jak jakaś poranna astma, tylko gorzej). Inaczej będziemy się w tym cholernym Oświeceniu kręcić jak nie przymierzając... (Tu każdy może sobie wstawić co lubi, bo ja staram się unikać skatologii.)

A więc jeden rodzaj utopii wynika z zastanawiania się, filozoficznego, nad idealnymi warunkami dla ludzi. Człowiek to istota społeczna - trzeba być kompletnie odmóżdżonym liberałem, żeby sobie z tego nie zdawać spawy - więc od idealnych warunków dla pojedynczego człowieka do idealnego społeczeństwa droga krótka. Nic w tym jeszcze specjalnie zdrożnego, o ile oczywiście zatrzymuje się to na poziomie teoretycznej refleksji.

No ale dobra, niech i wyjdzie to kawałek poza czystą refleksję... Ktoś zakłada sobie w jakimś lesie wioskę, albo powiedzmy cały taki kraik, gdzie rządzą te przez niego stworzone reguły. Ludzie, którzy chcą tego nowoodkrytego szczęścia skosztować, sprzedają swoje majątki i jadą do tego tam falangsteru, czy jak to się nazywa. Żyją tym szczęściem, żyją... Jeśli zarządcy tego raju uczciwie przedstawili wszystkie swoje plany i realizują je sumiennie... Jeśli przy tym traktują swe owieczki przyzwoicie... To tutaj jeszcze nie ma, w moich oczach, nic specjalnie zdrożnego.

Tym bardziej, jeśli owieczki mają szansę to szczęście w każdej chwili opuścić, zachowując to, co im się zgodnie z umową należy. Czy takie coś, taka utopia znaczy, byłaby automatycznie lewicowa, prawicowa, czy może neutralna w stosunku do osi lewicowość-prawicowość? Wydaje mi się, że tego nie da się określić bez dokładnej znajomości programu tej "utopii". W końcu to może nie być żadna prawdziwa utopia, a tylko jakaś - zgoda, od nowa skonstruowana, choć i to może być tylko w niewielkim stopniu, ponieważ można jako budulca użyć całej, albo całych, gotowych społeczności, choćby całych rodzin - społeczność, która stara się żyć poza panującymi wokół warunkami.

Te warunki to przede wszystkim władza, lokalna, państwowa, a dzisiaj w z dnia na dzień większym stopniu ponadpaństwowa. Jeśli taka "utopia" byłaby zbudowana na jakiś w miarę trzeźwym konserwatywnym ideale, nie byłaby moim zdaniem z założenia lewicowa. Gdyby jednak była SKRAJNIE konserwatywna, próbująca powiedzmy, w naszych czasach, odtwarzać Spartę Likurga czy asyryjskie imperium na mniejszą skalę... To już, paradoksalnie, dla mnie byłaby to prawdziwa utopia, a więc na pewno nie coś prawicowego, a zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że wprost lewicowego.

Jako że niezbędne byłoby wyhodowanie nowego człowieka, i to nie wychowanie go, metodą ewolucyjną i w miarę naturalną, tylko przez uruchomienie celowego i na dużą skalę projektu inżynierii społecznej. To zaś - słuchajcie wszystkie leberały od "wziąć za mordę i wprowadzić wolność" - jest dążenie czysto lewicowe.

Nie mówię oczywiście o wzięciu za mordę komucha i wprowadzenie wolności, co należało zrobić jak najbardziej. Te znane słowa Stefana Kisielewskiego, guru rodzimych leberałów, dotyczyły jednak wzięcia za mordę tych, którzy, jak leberały mniemają, mieliby z tej wolności skorzystać. Wolność oczywiście miała dotyczyć niemal wyłącznie rynku, ponieważ leberały niewiele poza nim dostrzegają, choć słowa przychodzą im na tyle łatwo, że sporo mówią i na inne tematy.

No dobra, to mamy jeden rodzaj utopii (która nie musi być nawet utopią) w miarę przedyskutowany. Weźmy się teraz za ten drugi...

Sorry, długie to się zrobiło. Jeśli będzie jakiś odzew, to pociągnę ten temat dalej. Przeważnie moje z założenia wieloczęściowe teksty albo nie mają żadnego dalszego ciągu, albo i tak nie dochodzą do konkluzji... Nad czym jakoś nikt specjalnie nie płacze, może to i szkoda. Tym razem jednak, Obywatele, ogłaszam - jeśli będzie autentyczna dyskusja, intelektualna burza, okładanie się kijami, strzały w dyskotekach, demonstracje na ulicach... Co ja wam będę cholera podsuwał pomysły - sami wiecie... A więc, jeśli będzie przyzwoity (!) odzew, to się jeszcze wywnętrzę na temat utopii. ("W sobie". I "dla siebie". Choć to drugie to w istocie nie rozumiem co by miało znaczyć.)

A więc do dzieła! Przygotowywać transparenty, wycinać młode dębczaki, ostrzyć noże...

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, stycznia 07, 2008

Psychopatologiczna teoria lewicowości

"Prawd jest wiele, kłamstwo jest tylko jedno", mówi Dávila (a może odwrotnie? chyba jednak nie). Zgadza się to z pewnością gdy chodzi o kwestię prawicy i lewicy. Od czasów niepamiętnych międli się tezę, że podział na prawicę i lewicę zanikł lub szybko zanika (i to jest to kłamstwo), natomiast ja (żeby daleko nie szukać) jestem w stanie zdefiniować tę różnicę na wiele całkiem różnych sposobów i wykazać, że nadal jest ona wyraźna i istotna.

Jedną z najlepszych kul w tym moim podręcznym arsenale byłaby definicja psychopatologiczna. Otóż prawicowiec to człowiek, który zdaje sobie sprawę, że żyje na tym (materialnym w ogromnym stopniu, a jakże!) świecie i nie ma rady - trza się pogodzić z jego najbardziej podstawowymi i niezmiennymi zasadami. Które zasady są niezmienne, spyta ktoś? Robocza odpowiedź może być taka, że to te, których przetestowanie na ew. zmienność zajęłoby zbyt wiele czasu w stosunku do naszego ziemskiego życia i/lub wiązało by się ze zbytnimi trudnościami.

Czyli w sumie nie warto się z tym szarpać, skoro życie zarówno częstuje nas smakołykami, jak i daje znienacka kuksańce, przed którymi warto by się było raczej bronić, niż siedzieć i kombinować, czy przypadkiem ludziom za lat powiedzmy 200 nie wyrośnie z tyłka piętnastostopowy ogon z okiem na końcu (patent Charles Fourier). Co nam w końcu z tego ogona za 200 lat? Skoro zalotne dziewczę tak miło się do nas uśmiecha, żona sąsiada znowu spaliła zupę, a Robert Ardrey wciąż nieprzeczytany?

To samo dotyczy, mniej lub bardziej entuzjastycznej, "zgody" na to, że na tym padole łez przysłowiowe pieczone gołąbki same nie mają zwyczaju wlatywać do przysłowiowej gąbki, zaś samo strzelanie palcami zwabia dziewczyny z całej okolicy jedynie jeśli jesteśmy Fonzie. (Podobnie z uruchamianiem szafy grającej za pomocą mocnego jej klepnięcia.)

Oczywiście można żyć przestać także sponte sua, ta opcja niemal zawsze pozostaje obiektywnie otwarta, ale to także jest dostosowanie się do jego reguł i niczego w tym rozumowaniu nie zmienia.

I taki ktoś, kto się z życiem i światem "jako takim" - z mniejszym lub większym entuzjazmem, z mniejszym lub większym bólem - godzi, jest człowiekiem (pod tym przynajmniej względem) zdrowym i normalny, czyli na pewno nie lewakiem. Jeśli zaś jego pogodzenie nie wynika z wrodzonej lub chirurgicznie wyindukowanej eunuchowatości, to nie jest także centrystą.

Kim zatem jest lewicowiec? Są tego liczne wersje ("kłamstw jest wiele", chciałoby się powiedzieć), ale ich wspólnym mianownikiem jest skrajnie negatywny i oddziałujący na zachowanie stosunek do rzeczywistego świata i rzeczywistego życia.

Lewak może tych rzeczy w ogóle nie dostrzegać - żyjąc we własnym wyimaginowanym świecie, na przykład jakiejś przyszłej utopii... Jest to lewak-idealista.

Lewak może tego świata i tego życia nie dostrzegać ponieważ słucha rapu, wącha klej, wali głową w ścianę i ogląda "Szkło Kontaktowe". Jest to lewak hunwejbin.

Lewak może świat i ludzkie życie dostrzegać, i to w wyjątkowo czarnych kolorach, i się z nimi aktywnie i agresywnie nie zgadzać. "Niech diabli wezmą ten cały świat i tych wszystkich ludzi, z klechami na czele... Niech się z nimi dzieje co tylko chce - ALE TAK PRZECIEŻ BYĆ NIE MOŻE!" I, podkreślam, nie chodzi tu o taki czy inny reżim, system, obcą okupację, obcą biurokrację, mafię, układ, platformę... Chodzi po prostu o świat i życie, takie jakiego nikt w miarę sensowny nie mógłby nawet śnić żeby uniknąć w ciągu życia własnego czy paru przyszłych pokoleń. To lewak terrorysta. (Albo, jeśli mu brakuje do terroryzmu hormonów, lewak od "Krytyki Politycznej".)

Epiktet by się z takim życiem i światem pogodził, normalny człowiek też się, z bólem przeważnie godzi - cóż w końcu innego można zrobić? - ale lewak nie! On założy terrorystyczną jaczejkę, albo "Krytykę Polityczną", zaprosi (przy wydatnej pomocy lebarałów najczęściej, o których nieco później) do swego kraju zgraje terrorystów... Byle nie było normalnie, byle ci cholerni zdrowi psychicznie ludzie - co nie słuchają rapu, nie czytają Lenina, nie pedalą się z Biedroniem, nie rajfurzą swoim sąsiadom Wszechświatowego Rządu Mędrców - mieli za swoje.

Jak śmią być tacy względnie z życia zadowoleni, skoro on, lewak, nie może go wprost wytrzymać? Jak śmią nie mieć na twarzach tylu pryszczy co on? Jak śmią... Tu można sobie przypomnieć pysk, sylwetkę, może też głos, pierwszego z brzegu lewaka i dopisać dowolną ilość rzeczy, których ten ktoś normalnym ludziom zazdrości i za które ich nienawidzi.

Proszę się zastanowić nad moją psychopatologiczną definicją... To naprawdę ma sens! Choć tutaj żadnej definicji w ścisłym sensie właściwie nie ma, ktoś by musiał ją dopiero na tej podstawie zgrabnie sformułować... Ale rozróżnienie jest chyba jasne i przejrzyste.

Życie jednak - wbrew oczywiście lewactwu i leberałom, ale niestety trochę także wbrew twórcom błyskotliwych i nośnych definicji - aż tak proste nie jest. Wspomnieliśmy już ten smętny i jałowy pas ziemi niczyjej pomiędzy lewicą a prawicą, czyli tzw. centrum, inaczej, językiem Wielkiej Francuskiej, bagno. Istnieje jednak inny jeszcze pas ziemi niczyjej, równie co najmniej jałowy i stwarzający znacznie większe konceptualne problemy.

Są to tak zwani liberałowie - w dużym przybliżeniu anarchiści z jakichś prywatnych względów pokłóceni z aktualnymi lewackimi guru, więc z konieczności próbujący się przynącić do prawicy. Różne ich sekty noszą przezabawne miana, jak to: libertarianie, minarchiści, itd. itp. etc. ktl.

"Skąd oni się wzięli?", spyta ktoś. Na krajowym podwórku odpowiedź jest prosta: wzięli się stąd, że ich mózgi zostały przeżute przez termity z gatunku Termitus korviniensis, skutkiem czego (po dokładnym wymieszaniu ze śliną tych interesujących owadów) powstał z nich rodzaj masy papierowej, z której z kolei te przemyślne owady budują swoje podziemno-nadziemne pałace i (medialne) imperia.

Często sam ubolewam nad ich zagubieniem, ale chyba obiektywnie nie ma ku temu powodu, bowiem ofiarą Termitus korviniensis stają się wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie rzeczywiści, czy choćby potencjalni, prawicowcy, ale właśnie ludzie o czysto lewackiej mentalnej konstrukcji. Niektóre bowiem mózgi wydają się być dość odporne na szczęki i ślinę tych zmyślnych stworzeń, inne zaś całkiem odwrotnie.

Nie jest wykluczone, iż podatność ta może mieć jakiś związek z hipnogogiką, czyli nauczaniem przez sen. Otóż jedna z hipotez głosi, że wyjątkową smakowitością dla Termitus korviniensis, jak również wyjątkową zdolnością przepoczwarzania się szarej substancji w masę papierową, tak użyteczną dla tych naszych sześcionogich i wyjątkowo wprost drużynowo grających braci mniejszych, mają mózgi ludzi, którzy w dzieciństwie, przez sen słuchali jak ich rodzice, i/lub starsze rodzeństwo, kuli po nocach propedeutykę marksizmu leninizmu i/lub ekonomię polityczną socjalizmu (którą wtedy udzielano na wszelkich uczelniach i przy każdej możliwej okazji, choć najobszerniej na tzw. WUML'ach).

Zetknięcie się młodego, rozwijającego się umysłu, z tą wiedzą, a przede wszystkim z tym pan-ekonomizmem, wedle którego ekonomia, bardzo specyficznie oczywiście pojęta, leży u samych podstaw absolutnie wszystkiego, i w niej wyłącznie należy szukać odpowiedzi na wszelkie pytania... Nie mogło to oczywiście pozostać bez wpływu na szarą substancję młodej istoty. I nie pozostało, czyniąc ją wyjątkowo wprost smakowitą, i jednocześnie użyteczną, dla Termitus korviniensis.

A więc, poza satysfakcją z dobrze wykonanego intelektualnego zadania, poza daniem odporu tym wszystkim smętnym centrowo-bezjajowo-bezmuzgim pismakom, które ludziom (durnym, bo po bo to czytają) wmawiają, że lewactwa już nie ma, a jeśli nawet jest, to nie ma dla niego żadnej alternatywy... Wmawiają to bo sami w te brednie wierzą... A są też i inni, całkiem liczni, którzy nie wierzą, ale wmawiają, bo im za to płacą i pasuje im rola agentów wpływu... No bo to zawszeć nieco mniej bezjajowe od tamtych durnych poputczików... Szczególnie jeśli się ktoś naoglądał Klossa i miał tatusia ubeka...

Poza tym wszystkim zatem, co daje mi słuszną satysfakcję, radość moją wzbudza fakt, że udowodniłem sobie i tym, którzy chcieli tę argumentację prześledzić, że nie ma co płakać nad faktem, że spora część rodzimej "prawicy" to zagubieni w lesie anarchiści, którzy się z dziwnych, przyczyn "prawicą" ogłaszają. Tak jednak być nie może, bo autentyczny prawicowy (czyli wzgl. normalny) mózg żarłocznym Termitus korviniensis wcale nie smakuje, a zresztą szczęki tego owada się go praktycznie nie imają, zaś ślina nie wchodzi z nim w reakcję, spływając po nim jak woda po przysłowiowej kaczce.

Czego i Państwu życzę.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, grudnia 20, 2007

Człowiek miarą wszechrzeczy 2007

"Człowiek miarą wszechrzeczy." W tej śmiałej tezie starożytnych sofistów jest dość prawdy, by z góry można było przewidzieć, że w tak podłych czasach jak nasze, człowiek także będzie marny, i marniał praktycznie w oczach. Nie trzeba zresztą przewidywać, wystarczy się rozejrzeć. To, co jeszcze nie tak dawno było duszą, albo osobowością, stało się punktem przecięcia zewnętrznych pół: propagando-rozrywki (czyli rozrywki będącej jednocześnie propagandą i propagandy będącej jednocześnie rozrywką), oraz nieprzepartej żądzy błyskotek i "dóbr" materialnych.

Wczorajszy rewolucjonista dziś stał się wysokim urzędnikiem w ponadnarodowej instytucji, najlepiej zaś prawnikiem, ponieważ tam dziś najskuteczniej robi się rewolucję, tworząc nowego człowieka i nowe społeczeństwo. Brak ryzyka i ekonomiczne korzyści też oczywiście nie są bez znaczenia.

To stateczne kowadło rewolucji z powodzeniem stosuje wypracowaną przez Aleksandra Wielkiego taktykę, w roli młota, czyli konnicy, wykorzystując zgraje hunwejbinów, przeważnie młodych, choć niekoniecznie, na takim poziomie i o takim intelektualny dorobku, że w nieco dawniejszych czasach musieliby jeszcze przez lata uczyć się i wykazywać pilnością, aby dopuszczono ich do przynoszenia karmy dla dworskiego wieprza. Dzisiaj jednak to są konni hetairoi, podczas gdy rewolucjoniści w garniturkach robią za hoplitów.

Cóż, każda epoka ma takiego Aleksandra, na jakiego zasługuje. Jak się na tę sprawę spojrzy bez uprzedzeń, to zasadnicza różnica między młotem i kowadłem jest taka, że młoty mają Che Guevarę na swoich koszulkach, kowadła zaś na ścianach w swych drogich, wielometrowych apartamentów. A niedługo, jeśli mnie prorocze zdolności chwilowo nie opuściły, będą go też mieli na ścianach wszystkich urzędów, gdzie my będziemy za petentów.

No dobrze, ten widok nie był zbyt ładny i rzeczywiście co wrażliwszych mógł przyprawić o morską chorobę. Może spojrzenie na naszą stronę barykady okaże się mniej przygnębiające i mniej przyprawiające o mdłości? No to jedźmy po kolei...

Konserwatysta to dziś przeważnie facet, który kładzie na tacę parę groszy, widząc w tym dawanie Bogu łapówki, za którą Bóg spełni konserwatysty marzenia, sprowadzające się do tego, by było tak, jak w czasach, które sobie konserwatysta wyobraża (na podstawie jakiejś lektury z wczesnej młodości), jako najbardziej doń pasujące.

Konserwatywny liberał to gość, który kładzie na tacę, bo wierzy, iż w ten sposób przekupuje Boga, by przeprowadził za niego wymarzoną liberalną rewolucję. (Wierzy też, że rewolucja liberalna nie jest rewolucją, które to przekonanie jest mu z jakichś względów do czegoś potrzebne.)

Liberał zaś, jeśli nie jest praktykującym rewolucjonistą - czyli wyższym urzędnikiem czy strategicznie ulokowanym "niezawisłym" (nomen omen) prawnikiem, czyli liberałem realnym - robi forsę. I niech mu tam będzie. Ale jemu to nie wystarcza. To by przecież nie pasowało do naszych pozbawionych smaku i odrobiny godności czasów, gdyby ktoś prywatnie sobie robiąc forsę, nie dorabiał do tego jednocześnie niemal religijnych ideologii, nie pchał się z tym każdemu przed oczy i nie krygował się, w przekonaniu, że jest nowym mesjaszem, a każdy kto tego nie chce uznać, to pasożyt i idiota. No bo przecież produkuje dla nas te gadgety, błyskotki, i tę propagando-rozrywkę. Jak mu się za to prawica może odwdzięczyć? Chyba tylko wynosząc go na Olimp, jako boga. (Tylko skąd Olimp dzisiaj wziąć? Ale to już nasz, a nie liberała problem!)

I to jest liberalny rewizjonizm. Jak każdy rewizjonizm, jeszcze bardziej niebezpieczny od wersji realnej, gdyby jakimś ponurym zrządzeniem losu dorwał się do władzy. Do władzy, bo dorwanie się jakimś cudem do broni niczego by nie zmieniło, ponieważ liberał - w każdej wersji - to z samej natury lubiący wygodę i bezpieczeństwo burżuj, więc fizycznie niczego by nie zaryzykował.

Mylę się? Mam kłopoty ze wzrokiem? Prywatna skłonność do melancholii i wrażliwy żołądek jedynie sprawiają, że taki mdląco-przygnębiający obraz naszych czasów mi się jawi? Bardzo bym się w tym akurat przypadku ucieszył, gdybym nie miał racji. Byłbym wdzięczny za wykazanie mi, że się mylę. Najlepiej od razu czynami.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, października 25, 2007

Droga trzecia czy żadna?

W komentarzu do jednego z ostatnich wpisów zarzucono mi, że "propaguję trzecią drogę". Czyli ani liberalny kapitalizm, ani socjalizm czy inne lewactwo. Otóż nie, Łaskawy Panie - tutaj nie ma żadnej "drogi"! To nie jest aikido ani judo - tutaj chodzi o realne życie i jak najbardziej realną politykę. A że obie propagowane z takim zadęciem "drogi" mi nie odpowiadają to fakt, ale to jednak nie powód, by w ten sam sposób podchodzić do problemów.

Tak się ostatnio zastanawiałem i doszedłem do wniosku, iż być może podstawowa różnica między tym, co dla mnie stanowi prawicowość i  lewicowość - z liberalizmem włącznie - jest taka, że prawicowiec ma przede wszystkim wartości, z których wynikają pewne dość podstawowe cele, do osiągnięcia których się dąży przy pomocy praktycznych, zależnych od okoliczności środków, podczas gdy wszelka lewicowość (a liberalizm być może najbardziej) najpierw jakoś zawsze formułuje genialne i uniwersalne środki, które mają zapewnić stały i nieunikniony postęp... Którego skutkiem jest oczywiście coraz pełniejsze osiąganie coraz wznioślejszych celów, tyle, że jakoś nigdy się ich specjalnie precyzyjnie nie definiuje.

Czemu liberalizm załapał się do tego lewackiego kotła? Otóż dlatego, że ma przecież niezwykle prostą receptę na uszczęśliwienie i świeckie zbawienie ludzkości. Jest to "poszanowanie własności prywatnej", które rozszerzane jest, rozlewa się niejako, na pokrewne sprawy - w rodzaju "poszanowania wolności jednostki", a u niektórych np. "Prawa" pisanego z dużej litery. Jeśli ktoś nie wierzy, iż "poszanowanie wartości prywatnej" potrafi się rozlać, powinien się sprężyć i przeczytać słynne dwa pamflety Johna Locke z lat 1680', które stanowią historyczne i ideowe źródło liberalizmu. Tam nawet Bóg zajmuje się w praktyce jedynie stworzeniem i pilnowaniem poszanowania prywatnej własności! Jeśli to nie jest idée fixe, to już nie wiem co nią jest!

Oczywiście lewactwo także ma tego rodzaju proste, genialne rozwiązania - komunizm ma "zniesienie własności prywatnej", kopnięte lewactwo spod znaku wąchania kleju, czytania Gazownika i modłów do Kuronia ma "tolerancję"... I tak dalej. Liberałowie dostają, ode mnie, na tym jeszcze paskudniejszym, zgoda tle, takie cięgi przede wszystkim z dwóch powodów: (1) uchodzą wśród ogółu za ludzi normalnych, a nawet prawicę; (2) ich brednie są sformułowane w znacznie bardziej precyzyjnym, "naukowym", a w każdym razie oświeceniowym, języku. Więc są zarówno bardziej niebezpieczne dla ludzi inteligentnych a niewyrobionych, jak i stosunkowo łatwiej z nimi polemizować. (Co nie oznacza, że łatwo. W końcu gdzie mi tam do popularności Dody i jej ideologicznych wpływów!)

Jeśli mam rację z tą różnicą, o której traktuje niniejszy wpis, to wynikałoby z niej kilka dość istotnych rzeczy. Na przykład taka, że prawica powinna się łatwiej dogadać z uczciwą lewicą w dawnym stylu, niż z leberałami. Wartości obu są mniej więcej te same (ludzkie, wszechludzkie), tak samo, choć w dużo mniejszym stopniu, jest z celami (o ile nie ma konfliktu, na przykład narodowego, w końcu prawicowiec nie neguje istnienia obiektywnych konfliktów i nie ma nadziei na ich całkowite uniknięcie), zaś środki uznaje się za doraźne, narzucane przez okoliczności i zmienne. Oczywiście środki muszą być dostosowane do celów i wartości, a całkiem nieetyczne środki mogą w sumie przekreślać wartość osiąganych dzięki nim celów, nie ma tu jednak jakiejś recepty na etyczną niewinność, jaką daje na przykład lewactwu błogosławieństwo Michnika, pocałowanie relikwii Kuronia, czy wlezienie bez wazeliny jakiemuś rabinowi.

Z drugiej strony, prawicowość - pojęta tak, jak tutaj próbuję to przedstawić - nie daje żadnej recepty: ani na indywidualną słuszność, ani na etyczną anielskość, ani na stworzenie raju na ziemi. No i wielu ludziom właśnie ta jego cecha piekielnie zdaje się przeszkadzać. Zabawne jest to moim zdaniem, gdy ci ludzie podają się za głęboko wierzących np. katolików - bo im religia powinna dać tę, tak upragnioną pewność. Na ile to w ogóle możliwe. Rzadko jednak tak bywa - dziwne to nieco, ale to fakt.

I tyle miałbym na dziś do powiedzenia na temat "trzeciej drogi". Nie ma trzeciej drogi i nie będzie. Nie u mnie w każdym razie. Nie musicie ani trząść z lęku pośladkami, ani też oczekiwać z wypiekami na policzkach, że Wam ją nagle kiedyś ujawnię. Życie w realu po prostu tak nie wygląda i nigdy wyglądać nie będzie, sorry! Jeśli komuś życie bez gotowych recept, bez wszechogarniającej ideologii, bez perspektywy ziemskiego raju... Bez cudu Tuska, bez "Prawa" pisanego z dużej litery i w jakiś cudowny sposób ze świata platońskich idei, ze strefy położonej poza kryształową kopułą wszechświata, gwarantującego nam tu na ziemi "niepodważalność prawa własności" i inne takie sprawy...

Nieważne - słuszne i pożądane, czy też nie - w każdym razie na pewno nic tu nie jest gwarantowane nam przez żadną nadziemską władzę. ani też nie stanowi gwarancji przyszłego raju na ziemi! Więc jeśli bez wiary w takie rzeczy komuś życie wydaje się nie do zniesienia, to niech się szybko zapisze do partii Tuska (dopóki tam jeszcze, poza serwowaniem masom świeckiej religii Postępu, szemranego liberalizmu i europejskości, będzie dostęp do kręcenia lodów), reaktywuje UPR, albo niech (i to by było najskuteczniejsze i najsensowniejsze) da sobie spokój z polityką i sprawami z jej obrzeża! Niech zostanie mnichem, a najlepiej od razu buddyjskim!

Jeśli coś ma być zrobione, to my musimy to zrobić. Żadna Istota Najwyższa citoyen'a Robespierre tego za nas nie zrobi! Możemy się jednak - przynajmniej teoretycznie, bo nie wiem, czy starczy nam rozumu i gruczołów - wystarczająco porozumieć na temat wartości i celów, by to coś razem robić. A jeśli przy tym odrzucimy różne wygodne, albo po prostu wmawiane nam od pieluszek, złudzenia i recepty, to może nawet coś nam się zrobić uda. I to jest wszystko, czego zdrowy psychicznie człek może oczekiwać po swym ziemskim pobycie (poza oczywiście rajskim przebytem, ale tego to już nie mnie gwarantować). Przykro mi, jeśli kogoś rozczarowałem, choć w sumie wątpię, bo tacy chyba po prostu nie przeczytali.

Napisałem to i nagle uświadomiłem sobie dość interesującą rzecz. Otóż lewactwo - z realnym, miłościwie nam panującym liberalizmem na czele (w końcu jego jest najwięcej i z nim mamy najwięcej do czynienia) - narzuca nam takie przekonanie, że niezdefiniowanie na samym początku środków jest w jakiś sposób niemoralne i automatycznie spowoduje staczanie się w etyczne bagno. Pomyślcie tylko o tym! Przecież my wszyscy już w jakimś stopniu temu ulegliśmy i tak to widzimy, choć nie ma w tym wcale wiele sensu czy logiki!

W istocie jednak uruchamianie potężnych, z założenia "nieomylnych", mechanizmów i środków, nie jest ani trochę bardziej etyczne - jeśli nie określi się dokładnie celów, oraz nie zagwarantuje się w możliwie ścisły sposób, że uruchomione środki do tych celów właśnie doprowadzą. I jeszcze w dodatku nie przyniosą szkodliwych, a w każdym razie nieprzewidywalnych, skutków ubocznych.

A jednak jest tak, że ONI - czyli lewactwo, europejsy i liberałowie - nie raczą nawet określić precyzyjnie celów i kosztów ich osiągnięcia, my zaś czujemy się automatycznie jakoś moralnie brudni, kiedy, próbując wyjść od celów i (najszlachetniejszych nawet) wartości, mielibyśmy przyznać, że środki będziemy stosować takie, jakie będą potrzebne. Przecież to paranoja! Kto jest tutaj nieetyczny - my czy oni? Ale ten ich (nie)moralny szantaż działa przecież bezbłędnie, prawda?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lipca 23, 2006

Co śpiewa w duszy użytecznego idioty?

Nie lubię węży, całkiem mnie nie podniecają robaki, ropuchy pozostawiają mnie chłodnym... Ale przyznam się, że nie jestem całkiem normalny, przepadam bowiem za analizowaniem pokrętnych zakamarków lewackiej duszy! Czasem nawet udaje mi się w tej dziedzinie dokonać pewnych drobnych (?) odkryć, którymi teraz, dzięki temu blogowi, mogę się od razu podzielić z Czytelnikami.


Każde w miarę trzeźwe spojrzenie na naturę człowieka, taką jaka przejawia się choćby w historii ("l'Histoire c'est Psychologie", twierdził Bainville) ujawnia, że ogromną część swych uczynków człowiek robi z pobudek egoistycznych. Jest to stwierdzenie faktu, a nie moralne potępienie - tak po prostu jest, a wobec tego tak być najprawdopodobniej musi. Tak przynajmniej patrzy na tego rodzaju sprawy prawicowiec.

Egoizm jest niewątpliwie motorem naszych działań, głównym, jeśli nie jedynym. Z pewnością są ludzie, kierujący się innymi motywami, czasem nawet wprost altruistycznymi, czyli działającymi wbrew własnemu egoizmowi, ale - przynajmniej w mojej ocenie - są dość nieliczni.

Z drugiej jednak strony tylko paranoik, albo ktoś pragnący z jakichś względów oczernić naturę ludzką, może stwierdzić, że człowiekiem rządzi egoizm NAGI, NIEOGRANICZONY i BEZWGLĘDNY. Większość normalnych ludzi wzdryga się zapewne na samą myśl o świecie, w którym ludzie tak właśnie by się zachowywali.

Warto chyba zadać sobie takie pytanie: co właściwie łagodzi i ogranicza ten nasz wrodzony (wielu powie, że wynikający z grzechu pierworodnego) egoizm? Jeśli ktoś odpowie, że presja społeczna, lęk przed konsekwencjami, zrozumienie że współpraca daje wszystkim zaangażowanym więcej, niż hołdowanie prawu dżungli, to z pewnością będzie miał rację.

Istnieje jeszcze jeden powszechnie spotykany psychologiczny motyw ograniczający egoizm, a czasem nawet skłaniający danego człowieka do zachowań nie mających nic wspólnego z własnym, pojmowanym w powszechnie zrozumiałych kategoriach, interesem, do dziwnych zachowań w rodzaju "kultu dalekiego mesjasza", czyli poświęcaniu się dalekim i obiektywnie obcym sprawom, przy jednoczesnej ślepocie na sprawy bliskie i istotne. Jest to zachowanie dość typowe dla lewicowców, szczególnie zaś dla ich wariantu "użyteczny idiota".

Zastanawiałem się ostatnio nad tymi wszystkimi sprawami i stwierdziłem, iż właśnie w tych czynnikach ograniczających naturalny ludzki egoizm jest jedna z najważniejszych różnic między lewicowcem, a prawicowcem. Różnica psychologiczna, bowiem przekonany jestem, że to właśnie psychologia najmocniej dzieli obie te postawy.

Czynniki ekonomiczne, często uważane za najistotniejsze, mogą zarówno wynikać z psychologicznych, jak i na nie wpływać, zależność jest dwukierunkowa, jednak w moim przekonaniu nikt nie jest naprawdę lewicowcem nie mając psychiki lewicowca, to coś nawet głębszego od samych poglądów, choć jasne, że poglądy MAJĄ ogromne znaczenie i wpływają na psychologię (oczywiście ze wzajemnością).

Otóż moja teza jest taka: egoizm prawicowca jest ograniczony przede wszystkim przez uznanie faktu - mniej lub bardziej świadome, mniej lub bardziej instynktowne - że jednostka pozbawiona społecznego oparcia jest niemal bezsilna. Czyli, że rodzina, naród, "mała ojczyzna", cywilizacja, wspólnota istot żyjących ("ludzkość" w dość niewielkim na ogół stopniu, choć np. katolicyzm, jeśli dla kogoś jest ważny, bardzo znaczenie tej wspólnoty podnosi), to do szppiku kości naturalne grupy i ich sukces lub porażka stanowią o sukcesie lub porażce należącej do tej wspólnoty jednostki.

Czynnik najsilniej ograniczający naturalny egoizm u rasowego lewicowca jest inny. (Zwracam uwagę, że mówię o "psychologicznej lewicowości" - moim zdaniem ktoś może przewodzić partii głoszącej super-lewicową doktrynę, i psychologicznie lewicowcem nie być: przykładem choćby Stalin, który miał więcej wspólnego z szefem mafii, niż zachodnioeuropejskim lewakiem.) Otóż "rasowy lewicowiec" nie jest egoistą przede wszystkim dlatego, że myśli w kategoriach "a gdyby wszyscy tak samo robili?".

Działa to zresztą w obie strony. W pacyfiźmie jest to strona "pozytywna", lewicowiec mówi sobie tak: "jeśli ja odmówię noszenia karabinu, jeśli to mój kraj się rozbroi, to przecież inni też tak mogą postąpić, więcej - prędzej czy później zrozumieją, że tak postąpić TRZEBA!". Co jest oczywiście ewidentną bzdurą i chciejstwem, bo sama teoria gier wykazuje, a nie jest to trudne do zrozumienia nawet bez żadnej ścisłej analizy, że gdyby się wszyscy oprócz jednego rozbroili, to ten jeden z miejsca będzie mógł z nimi zrobić do zechce. I z pewnością zrobi.

W stronę "negatywną" ma to znacznie więcej zdrowego sensu. Są to te wszystkie lęki, mniej lub bardziej racjonalne, często faktycznie dość racjonalne, że "jeśli ja coś zrobię nie tak, to inni też będą tak robić, a wtedy wszyscy, ze mną włącznie, ucierpimy". Szczególnie, że negatywny przykład tego rodzaju naprawdę bardzo szybko z reguły rozkłada spójność grupy. W tym nie ma więc żadnej metafizyki, jaka stanowi podstawę "rozumowania" pacyfistów.

Jest to poniekąd rozumowanie analogiczne do tego, które przedstawiłem jako "prawicowe", tylko tam było ono "pozytywne" - nakierowane na pozytywne aspekty działania drużynowego, tutaj zaś "negatywne" - skoncentrowane na ewentualnych negatywnych skutkach braku współdziałania, plus dodatkowo na karach wymierzonych egoiście przez innych członków grupy. Nie jest to więc wcale rozumowanie naiwne czy absurdalne. Właściwie to zasługuje na lepszą nazwę... Nazwijmy je może "neutralnym negatywnym" motywem hamowania własnego egoizmu. (Albo może "centrowym negatywnym". Ale to był tylko żart.)

Do wymienionych motywów, przypomnę, że były to "motyw prawicowy" (korzyści ze współpracy w grupie, z którą się dana jednostka w dużym stopniu utożsamia), "motyw lewicowy pozytywny" (bardzo widoczny np. w pacyfiźmie), oraz "motyw neutralny negatywny" (nie pozbawiony rozsądku, ale wynikający jednak z poczucia przymusu).

To jednak nie wszystko. Udało mi się zidentyfikować jeszcze jeden motyw, bardzo charakterystyczny dla lewaków, i chyba mało dotychczas rozpoznany. Nie całkiem nierozpoznany jednak, bowiem znany lewicowy (choć niegłupi) psycholog Rollo May poświęcił mu całą książkę. Nazywała się chyba "Power and Innocence", w każdym razie na pewno coś o "innocence", czyli niewinności.

Rollo May ukazuje ten psychologiczny motyw w wielu jego przejawach i uważa go za coś z natury złego. Odbył zresztą kilkanaście lat temu w czasie swej wizyty w Szwecji rozmowę na ten właśnie temat z ówczesnym szwedzkim premierem i liderem partii socjaldemokratycznej Ingmarem Karlssonem. W rozmowie tej był bardzo krytyczny wobec szwedzkiej socjaldemokracji, a o ile pamiętam zarzuty opierały się w dużym stopniu właśnie na owej "niewinności".

Czym jest ta "lewicowa niewinność". Nie będzie to łatwo normalnemu człowiekowi w niewielu słowach wytłumaczyć, ale spróbuję. Każdy był kiedyś dzieckiem, może część czytelników pamięta jeszcze jak to było i jak wtedy się patrzało na świat. Więc ta "niewinność" polega właśnie na takim dziecinnym przekonaniu, że "jeśli będę grzeczny, to nic mi się nie może stać". (To było jeszcze dość proste, zgoda?) Ma jednak swój dalszy ciąg, którym jest przekonanie, że "nawet jeśli coś mi się złego stało, choć byłem grzeczny, to i tak wtedy moja niewinność stawia mnie w jakiś sposób w lepszej sytuacji, niż gdybym grzeczny nie był".

Jest to w sumie przekonanie, że słabość jest z samej natury czymś dobrym, zaś siła (nawet nie "przemoc", tylko właśnie "siła", choćby bierna) - z samej natury czymś złym. Jest to nastawienie moim zdaniem tak sprzeczne z wszelką prawicowością, jak to możliwe. A do tego głupie i paskudne, i to potężnie, skoro nie podobało się nawet lewicowemu Rollo Mayowi!

To takie przekonanie, że z jakiegoś powodu "lepiej" jest skrzywdzonemu, czy może raczej "wznioślej nim być", jeśli przedtem nawet nie próbował walczyć, a co dopiero walczyć brutalnie, czy "nie fair". Myślę, że tak od razu potrafią to zrozumieć tylko ci czytelnicy, ci prawicowcy, ponieważ nie spodziewam się innych czytelników, którzy dobrze pamiętają psychiczne przeżycia i stany swego dzieciństwa. Dla wszystkich innych musi to brzmieć bez sensu, choro i absurdalnie. I tak w zasadzie brzmieć powinno, bo u dorosłych ludzi to jest właśnie chore.

Jeśli ktoś jednak lubi obserwować przejawy lewactwa, do czego materiałów nie skąpią nam przecież nasze wolne media, to szybko odnajdzie w działaniu także i ten ostatni, tak trudny do zrozumienia dla normalnych ludzi motyw. Z tymi pozostałymi jest prościej, może poza tym "pacyfistycznym", określonym tu jako "lewicowy pozytywny", bo istnieją w każdym z nas, po prostu w różnych ludziach mają różne nasilenie.

Życzę więc fascynujących i owocnych studiów! (A poza tym chętnie usłyszałbym Twoje Czytelniku zdanie.)

poniedziałek, czerwca 26, 2006

Prawdziwy sens lewicowego eksperymentu?

(wersja 0.2 - 27-06-2006)

Mówi się dość powszechnie, że "wprawdzie realne skutki komunizmu i nazizmu były takie same, ale ten pierwszy był realizacją odwiecznych marzeń ludzkości, podczas gdy drugi - tylko czymś zbrodniczym i bezsensownym".

Na pierwszy rzut oka faktycznie może się tak wydawać, ale nie jest to jedyny sposób możliwego spojrzenia na tę sprawę. W książce Aleksandra Zinowiewa "Przepastne wyżyny" (po polsku chyba nigdy nie wydanej, ja ją czytałem po angielsku) znalazłem takie dowcipne stwierdzenie:

"Celem eksperymentu jest zidentyfikowanie jego przeciwników i wyciągnięcie stosownych konsekwencji".

Oczywiście, jest to błyskotliwy i nieprawdopodobnie śmieszny żart na temat wyimaginowanego "naukowego" eksperymentu w sławnym "naukowym" instytucie w wyimaginowanym mieście Ibańsk. Ale nie tylko... Jeśli się chwilę nad tym nieco głębiej zastanowić, to czy nie jest to aby PRAWDZIWA ZASADA I PRAWDZIWY SENS wszelkich działań nawiedzonej lewicy?

("Nawiedzonej", ponieważ nie chodzi mi o lewicę względnie normalną, walczącą w realnym świecie walkę o realne poprawienie doli swojej i podobnych do siebie, ani nawet walczącą o władzę, jeśli jest ta walka jest pozbawiona silnych utopistycznych i gnostycznych aspektów określających lewackość.)

Dla mnie ten żarcik Zinowiewa mówi o agresywnym współczesnym lewactwie praktycznie wszystko co istotne - i to wcale nie jest żaden żart.

Mówi praktycznie wszystko o podstarzałych "bojownikach" z paryskich barykad roku '68 rządzących dziś w Brukseli, o szwedzkich socjaldemokratach, o organizacjach homoseksualnych, feministkach, rodzimych postkomunistach, amerykańskich "liberałach", latynoskich Che... Jest tego naprawdę sporo, coś ich chyba łączy, ale co właściwie?

Daliśmy sobie wmówić, że w każdym z tych eksperymentów chodzi o to, co eksperymentator podaje nam do wierzenia. Czy musi to być prawda? Wcale nie musi, bardzo możliwe, że celem ich wszystkich jest właśnie ZIDENTYFIKOWANIE PRZECIWNIKÓW I WYCIĄGNIĘCIE STOSOWNYCH KONSEKWENCJI. Albo w pełni świadomie, i tak jest zapewne najczęściej, albo mniej świadome... I co miałoby to zmieniać? Czyli SPROWOKOWANIE OPORU W CELU JEGO PÓŹNIEJSZEGO ZWALCZANIA.

Powiedzmy sobie wreszcie, że to właśnie jest celem tych wszystkich "wzniosłych humanistów", tych wszystkich "współczujących", tych wszystkich "światłych", "postępowych", "otwartych na ludzi", "tolerancyjnych". I zacznijmy stosownie reagować. Nie ma bowiem żadnego przekonującego dowodu, że jest odwrotnie - czyli, że to nie o zwalczanie naszego oporu im chodzi, a o to, co sami mówią!

A zresztą, jeśli np. zbrodnarz naprawdę wierzy, iż jest dobroczyńcą ludzkości, czy zmienia to w czymś istotę jego działań? Czy reakcja ofiar miałaby z tego powodu być inna? (Zgoda, po unieszkodliwieniu można go nie wieszać, tylko zamknąć np. w pokoju bez klamek, ale przecież nie przed!)

Naprawdę NIE MUSIMY przyjmować za dobrą monetę wszystkiego, co nam mówią nasi wrogowie! Zacznijmy ich działania interpretować po naszemu - nie wyłącznie zgodnie z ich własnymi deklaracjami. Z pewnością będzie to nie tylko skuteczniejsze, ale i znacznie sprawiedliwsze!

Jeśli rządza mordu ujawniła się w naziźmie, a poza tym ujawnia się (choć w mniejszym, choćby z praktycznych względów, nasileniu) w całej historii i prehistorii ludzkości, to i wcale nie jest nie do pomyślenia, iż lewica także kieruje się żądzą mordu, nie tylko na wartościach i strukturach społecznych, ale i na ludziach. Zaś wszelkie "gumanisticzieskije" deklaracje to tylko dymna zasłona.

Proponuję to wstępnie przyjąć jako roboczą hipotezę, a po drugie zastanowić się nad tym i podyskutować.