Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jarosław Kaczyński. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jarosław Kaczyński. Pokaż wszystkie posty

sobota, lutego 16, 2019

O kur na szczanie wyprowadzaniu i innych nabrzmiałych sprawach

kura po międzynarodowej konferencji
Niedawna heca z "mową nienawiści" była nie do wyobrażenia denna, ale to, co się ostatnio wydarzyło z okazji tego spędu w Warszawie, bije tamto o siedem długości. Tym beznadziejnym typom, którzy prowadzą naszą zagraniczną politykę nie dałbym kury do wyprowadzenia do kibla, bo to o wiele przekracza ich intelektualne możliwości. Że o godności, odwadze, patriotyźmie i innych tego typu imponderabiliach nie wspomnę.

Chyba rzeczywiście nie tylko (po tygrysiemu) "Bezsilność deprawuje", ale ten stary nudziarz Lord Acton miał też jednak trochę racji mówiąc, że "Władza deprawuje". ("Korumpuje" to jednak po polsku nie całkiem to, o co chodzi.) Kaczyński to niewątpliwie porządny z kościami człowiek, nawet powiedziałbym że często rozedrgany swoją własną (choć nie ma na nią monopolu, niestety) specyficzną etyką, a jednak to, jak traktuje swój wierny, niezłomny elektorat, który przeszedł z nim przez wszystkie trudności, ufał mu... Jak najgorszą kurwę po prostu, z całym szacunkiem oczywiście.

Bo wie, Kaczyński znaczy, że i tak nie mamy żadnej innej możliwości w #$%^ wyborach. Jednak widzi mi się, że jego nadzieja na złowienie serca leminga to złudzenie, natomiast spora część najwierniejszego elektoratu co najmniej zostanie w domach, albo gorzej. Sam tego chciałeś Grzegorzu Indyku! (Wie ktoś, dlaczego "Indyku"? Mądrasiński?)

Jak się pozwala na plucie mu, elektoratowi znaczy, lojalnemu, raz po raz w gębę - od Nocnej Zmiany II, z wymianą premier Szydło na tego obecnego speca od elektrycznych samochodów, po dzisiejsze cyrki z tygodniowym pogrzebem mającym przykryć jawną hańbę i pedalstwo. Że na tym skończę charakterystykę wyczynów tej naszej władzy. (A każda istniejąca alternatywa jeszcze gorsza. Co za kraj!) 

Wyczynu Dudusia ze storpedowaniem reformy sądów, co było warunkiem wszystkiego i mogło się ew. udać, gdyby zrobiono to szybko, bez zwracania na siebie przesadnej uwagi naszych Zagranicznych Przyjaciół, nie liczę na karb Kaczyńskiego, bo to nie do końca akurat jego wina. W każdym razie to było straszne i, jak można było od razu przewidzieć, stało się początkiem naszego upadku.

Upadku, który JUŻ sięgnął takiego dna, jak owa międzynarodowa konferencja, gdzie najpierw wtryniono się nam, niczym Jeż do żmijowej norki w bajce Ezopa, a potem jeszcze nas wydupczono, napluto nam w gębę i podtarto się nami wielokrotnie. W nagrodę będziemy mogli napaść Iran, co zresztą szykowało się nam od dawna i chyba tylko "ten koszmarny" (dla naszej "prawicy") Obama jakoś to swoim brakiem entuzjazmu dla Braci Starszych powstrzymywał.

No to teraz mamy entuzjastę i zacznie się jazda! No, chyba że go wkrótce obalą, co też nie jest niemożliwe, a wtedy dostaniemy w dupę za to, żeśmy się tak z nim myziali. Dostaniemy ze wszystkich możliwych stron - od Iranu, po tych dla których zgodziliśmy się z Iranem bez żadnego własnego powodu walczyć.

Kurwa, cieszę się, że jestem stary, bo nie wiem co bym zrobił, gdyby mi jeszcze pozostało pół wieku życia w tym, co się nam tutaj szykuje! Szykuje się zresztą nie tylko tutaj, ale my idziemy na przemiał jako jedni z pierwszych. Jak niemal zawsze. I trudno się dziwić, przy takich elitach.

* * *

polska polityka zagraniczna
Wybrałem taki bardziej smakowity obrazek w stylu soft-porno, ale wszystko
inne, i o wiele bardziej adekwatne, co było na ten temat w Google Images, okazało
się (o dziwo) o wiele bardziej ginekologicznie bezkompromisowe.
No a gdybym wam pokazał, jak to  naprawdę widzę, rozpętałbym piekło. W każdym
razie tak, o ile mamy tu stosować rokokową konwencję w stylu Bouchera,
widzę polską politykę zagraniczną. Jasne że za Platfąsów było jeszcze gorzej, bo oni
po prostu starali się nas zlikwidować, w czym byli naprawdę skuteczni.
("Polityczna maestria Tuska" się to chyba nazywa.) Jednak ci obecni, którzy,
wciąż naiwnie wierzę, chcą Polsce służyć... Naprawdę, takiego poziomu
spedalenia i głupoiy, nikt kto nie jest postpolitycznym "politykiem" nie zdoła pojąć! 

Nie jest to wesołe, ale poniekąd przezabawne, widzieć jak oni tymi sondażami podtrzymują PiS, a przede wszystkim niezawodnego Dudusia, w przekonaniu, że są na dobrej drodze - drodze do Zwycięstwa! Kiedy taki zrobi coś paskudnego, idiotycznego i po prostu samobójczego, dodaje mu się punkcik procentowy lub dwa, a on się cieszy jakby wygrał małego Fiata na loterii! I odwrotnie, przynajmniej w teorii, bo nie ma wielu okazji. Oby się nie skończyło jak z Bulem i zakonnicą!

* * *

Korzystając z pięknego światła (dzięki Ci Słoneczko!), zacząłem przeglądać taki popularny atlas historyczny, co go mam po szwedzku, a ursprungligen on jest duński. Tidens Världshistoria on się nazywa, gdyby ktoś pytał. Miałem naiwną nadzieję, że pokażą mi tam średniowieczne szlaki handlu niewolnikami. Nie chodziło mi o Afrykę czy inne Karaiby, tylko o to, co działo się tu w Europie, choć ten towar był obficie eksportowany poza Europę... Ciekawa w końcu sprawa, nie?

Tego typu mapek, pokazujących, jak przepływały ametysty, a jak rubiny, jak wełna, a jak konie, jest tam sporo. Jak niewolnicy też zresztą, tylko że... Tylko że dla średniowiecza wcześniejszego niż rok plus minus 1400 absolutnie żadnej takiej mapki tam nie ma. Na stronie 106 mamy "Życie gospodarcze w czasach Cesarstwa Rzymskiego", jak najbardziej z niewolnikami, a potem nic, nic, nic... Ze szlaków handlowych znaczy. Aż dopiero na stronie 182 dostajemy stosowną mapkę "Handel w obszarze bałtyckim około roku 1400". (Bez niewolników.) Drobne tysiąc lat bez handlu i gospodarki!

Dla okresów wcześniejszych i późniejszych takich mapek jest pełno. (I z niewolnikami - a jakże!) Trochę to dziwne, a już szczególnie w skandynawskiej książce, skoro wiadomo np., jak ogromną ilość srebrnych monet z Bagdadu znaleziono w szwedzkiej Birce, co się cudnie zazębia ze znanymi faktami na temat podbojów i dalekosiężnego handlu w wykonaniu wikingów... No przecież należałoby to pokazać i na pewno czytelnik nie zacząłby akurat wtedy ziewać z nudów, prawda? A tu nic. Za to Żydów, których, przyznam ze wstydem, moja mała nędzna duszyczka miała drobny zamiar jakoś z tym handlem skojarzyć, jest sporo - osadnictwo, wypędzenia, ośrodki...

Tylko handlu nie ma. Widać już wtedy zajmowali się inkasowaniem grantów na stręczenie ideologii żęder wśród przedszkolaków i wybieranie demokratycznej władzy ludziom na innych kontynentach. Może coś tam w drobnoliterkowym tekście, którego ten atlas ma całkiem sporo, o niewolnictwie jest, choć wątpię, ale z całą pewnością nikt tego z tymi... Cudownie przedsiębiorczymi ludźmi... Nie skojarzył, bo przecież to aż by się prosiło o mapkę, a mapki niet'.

Przechodząc na nasz ulubiony poziom Meta należałoby rzec - poniekąd za Cyceronem - że tutaj milczenie woła głośniej, niż by to uczyniły najdonośniejsze wrzaski. Mówię o milczeniu tego popularnego atlasu. Zgoda?

* * *

Na zakończenie PRYWATA. Naprawdę nikt, kto nie jest bezpośrednio zainteresowany, a takich jest na szczęście niewielu, nie ma powodu tego czytać, psować sobie tym łepka, frasować kory itd. Dixi! Zresztą ten ktoś też tego z pewnością nie przeczyta i prosiłbym takich (sztuk zapewne jeden), którzy mogą kojarzyć o co tu chodzi i mają kontakt, żeby tamtemu/tamtej przekazali. Mówię serio! Proszę, jeśli to zrozumiesz, o przekazanie.

No więc wreszcie zrozumiałem o co chodziło z tym "brakiem dorobku" i "zwracaniem na siebie uwagi". Naprawdę nie było to łatwe, bo istniało tam sporo, jak na tak krótki tekst, mylących tropów, ale w końcu razem z dobrym doktorem A. śmy doszli. Nie tylko oczywiście zrozumiałem, ale absolutnie się zastosuję. Już nigdy, w żaden sposób... Wiemy o co chodzi.

Będę się naprawdę starał, by wszystkie Twoje drogi, wszystkie media i kanały były od teraz wolne od mojej ingerencji, jak przychylna by ona nie była z założenia. Chyba rozumiem o co może w całej tej sprawie chodzić, współczuję, do żadnej wielkiej winy się oczywiście nie poczuwam, ale tak bywa. Można być czyimś wrogiem, tylko dlatego, że się znalazło w złym miejscu o nieodpowiednim czasie - to podstawy prawdziwego prawicowego myślenia i ja to bez trudu akceptuję. Nie pozdrawiam, bo to już by było przekroczenie tych nowych granic. Tyle. 

triarius

wtorek, stycznia 30, 2018

A może jednak...?

Ułani Powstania Listopadowego
Bóg mi świadkiem, że jestem wyjątkowo mało skłonny do napadów optymizmu, naprawdę poczułem się, jako żelazny elektorat, napluty w gębę ostatnimi zmianami... Ale jednak muszę to powiedzieć... I mogę to chyba powiedzieć bez ryzyka, że komuś nieprzyjemnemu coś rozjaśnię czy wyjaśnię, bo mamy tu niszowy blogasek o zerowej popularności i nikt nas nie czyta... (No, trochę Łubianka nas odwiedza, ale oni mają dużo czasu i odwiedzają wszystkich.)

No więc, tak mi całkiem ostatnio przyszło do głowy, że to wszystko, co nas ostatnio spotkało i tak nas przykro dotknęło, to jednak mogłaby teoretycznie być genialna kombinacja JK, żeby wziąć wrogów kolejno, a nie bić się na raz na wszystkich frontach, i że to by było niebotycznie genialne - co z jednej strony brzmi cudnie, z drugiej zaś trochę sprawę jednak unieprawdopodabnia, no bo genialne jest w tenkraju rzadkie, a co dopiero niebotycznie.

Jednak parę aspektów wygląda tu dziwnie - np. spokój i pogoda domniemanych ofiar tych (szczęsnych? nieszczęsnych?) przemian... I to, że tak dzielnie nagle z tymi obozami... Naprawdę nie wiem, ale też nie chciałbym być tym, który najdłużej będzie wrzeszczeć o zdradzie i rozpaczać, kiedy nasi, raz na tysiąc lat, zrobią coś naprawdę genialnie.

Gdyby to się okazało prawdą (co daj Panie Boże!) możemy się też nieco pocieszyć, że nasz pesymizm i poczucie naplucia w gębę, o ile ktoś jednak z wrażych sił nas czyta, tym bardziej uprawdopodobniło zmyłkę, którą tak genialnie... (Zaś jeśli to wszystko to tylko różowe złudzenie i atak starczego Alzheimera, to wszystko jest tak beznadziejnie, że nasz radosny wyskok nie ma w tym wszystkim większego znaczenia.)

Przy okazji może kogoś zainteresuje, że rozmawiałem właśnie z Nickiem, no i to że chopak wciąż obłędnie optymistyczny, to chyba dla nikogo tutaj nie może być zaskoczeniem, ale gada dość interesująco, a co więcej, okazuje się że wciąż jest w PiS - mimo brawurowej akcji Gazownika... Świat się kończy, pani Popiołkowa!

triarius

środa, listopada 14, 2012

Kaczyński skacze w Moskwie na bungy

Tak sobie myślę... Tu mógłbym się zacząć bawić w suspense, udawać że to, co tu opisuję, to prawda, może by się ktoś nabrał... Dopiero po chwili bym wyjaśnił, że to tylko takie spekulacje i takie budowanie napięcia... Ale nie - powiedzmy to po prostu, bez żadnych cwanych literackich sztuczek. I tak, jak sądzę, jest w tym żądło i drapieżny pazur.

Tak więc wyobraźmy sobie, że gdzieś na wiosnę... Powiedzmy w kwietniu, czemu nie w niedzielę dziesiątego, Władimir Putin wystosowuje oficjalne pismo do przywódcy największej partii opozycyjnej w Polsce, krótko mówiąc do Jarosława Kaczyńskiego, oraz do jego najbliższych współpracowników, wymienionych z imienia i nazwiska, zapraszające ich w bardzo grzecznych i dyplomatycznych słowach do Moskwy, w celu, przede wszystkim, zakończenia ciągnącej się już zbyt długo kwestii katastrofy Smoleńskiej, ale także osobistego się zapoznania, przezwyciężenia ewentualnych osobistych animozji, wyjaśnienia wszelkich ewentualnych spornych kwestii... I miłego spędzenia czasu w dobranym towarzystwie.

Spotkanie mogłoby trwać nawet i dwa miesiące, może być krócej, jeśli Szanowny Gość ma pilne zajęcia, ale raczej nie krócej, niż dwa tygodnie. Inicjator spotkania zapewnia, że z rosyjskiej strony w spotkaniu weźmie udział sama śmietanka FSB, GRU, prokuratorzy, emeryci NKWD, znany aktor grywający role Lenina, i autentyczny wnuk towarzysza Jeżowa. O bezpieczeństwo zadbają najlepsze siły Spetznazu.

W programie, poza rozmowami o wszystkim i o niczym (z przewagą jednak polityki, ale sama słodycz); wodka "Stolicznaja" skolko ugodno; skoki na bungy (szczególnie dobre na kaca!); polowanie na syberyjskie tygrysy za pomocą różnego typu białej broni; przyspieszony kurs bojowego Sambo metodą Total Immersion; krótki kurs walki na zatrute czeczeńskie kindżały; pokaz żonglerki Polonem 210 w wykonaniu Zasłużonego Artysty ZSRR; wspinaczka na Pik Lenina; nurkowanie głębinowe; zapasy z oswojonym niedźwiedziem (akurat niedawno złapanym, co za szczęśliwy traf!); i, jeśli czas pozwoli, krótkie odwiedziny na radzieckiej sondzie kosmicznej, gdzie odbędzie się suty bankiet połączony z tańcami.

Oczywiście czerwony dywan, kompania honorowa, chór Aleksandrowa, Ałła Pugaczowa, 21 salw z kremlowskich armat, pocałunki, wiwaty, korki od szampana strzelają, baletniczki w dowolnych ilościach, masaż, sauna (ale raczej jednak ruska bania, bo jest oczywiście lepsza), brzozowe witki i kąpiel w przerębli zaraz po obudzeniu. To się samo przez się przy takiej przyjacielskiej wizycie rozumie.

* * * * *

No i teraz... Co na takie coś powiedzą oficjalne media? Co powiedzą media "nieoficjalne", czyli "nasze"? Co powiedzą platformiane trolle na różnych szalomach? A co im odpowiedzą "nasi"? I w ogóle - jak by na takie coś zareagowała nasza "patriotyczna prawica", jako całość? No i najważniejsze przecież - JAK POSTĄPIĄ GŁÓWNI ZAINTRESOWANI?

Podyskutujemy sobie na ten temat? Prosiłbym o propozycje! Ja mam parę sugestii, nawet wprost co by rzekł ten czy ów z jak-najbardziej-naszych blogerów, ale nie chciałbym tak obcesowo i bez interaktywności rozpoczynać tego ironizowania.

A zresztą, jeśli ktoś nie zauważył, to poruszony tu problem jest, wbrew pozorom, całkiem poważny i ma sporo wspólnego z tematem, cośmy go tu sobie niedawno omawiali - mianowicie politycznym realizmem. Zgoda?

triarius

P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.

niedziela, listopada 27, 2011

Jęki zbyt mało dręczonej masochistki czyli prawicowość

Pisałem całkiem niedawno o brzydocie lewicy u władzy i (amicus Plato itd.) symetrycznej niejako sprawie, czyli o tym, iż prawica bezsilna, pozbawiona widoków na władzę, staje się chora i też sobą specjalnie atrakcyjnego widoku nie przedstawia.

No i cholera - wykrakałem! Jak tyle już razy, przyszło mi znowu robić za @#$% Kassandrę! W sytuacji, kiedy nawet Filip Macedoński by sobie nie poradził i dość szybko zapewne zacząłby się nadawać do czubków (choćby go dodatkowo skrzyżować z Cezarem i pokropić stężonym wywarem z Oxenstjerny), Jarosław Kaczyński (z całym dla niego szacunkiem, bo nie to tylko zasługi i niewątpliwa klasa, ale po prostu nikogo choćby zbliżonego użytecznością nie mamy) zaczyna gonić w piętkę. Do tego stopnia, że np. domaga się przywrócenia kary śmierci.

Grzebię w pamięci, grzebię, i jakoś nie mogę sobie przypomnieć, kiedy to jacyś niewolnicy, albo jakiś okupowany przez wroga naród, gdy formalnie przynajmniej kary śmierci "nie było" (poza ew. monitorowanymi 24 godziny na dobę celami, czy państwowymi wizytami w ościennych państwach), zaczęli się przywrócenia jej gwałtownie domagać.

I jeszcze dodatkowo sytuacja by się ostro zaostrzała, więc pan owych niewolników, albo okupujące ów naród mocarstwo, bardzo byliby zadowoleni, gdyby im dano nieco więcej luzu, a tych, których za mordę trzymają udało się dodatkowo pokazać, jako krwiożerczych bandziorów in spe, których trza jakoś bardziej zdecydowanie zacząć fizycznie tępić, bo to moralna zgroza i zagrożenie dla przyzwoitych ludzi na całym świecie! Kary śmierci się te krwiożercze bestie domagają! To nie ludzie, to... Itd.

Niby tutaj jest tak, że, teoretycznie przynajmniej, jeden niewolnik morduje drugiego, więc zgraja niewolników, głosem swego trybuna, domaga się od pana, żeby zdjął miękkie pantofelki z pomponikami i zaczął kopać okutym buciorem. "I oficjalnie ma mi być, żeby, Panie, było jak trzeba, po prawicowemu!" Jednak nie do końca jest to aż tak pewne, czy ten co morduje, to na pewno jeden z braci niewolników, bo może jednak to po prostu agent pana wśród nas... W którym to przypadku raczej jednak mało prawdopodobne, by pan wolę swych niewolników gorliwie zrealizował i dokonał egzekucji akurat tego, który niewolnikom podpadł.

Niezawisłe sądy, rozgrzane sędziny, monopol na propagandę i niemal monopol na informację dla mas... Nie - naprawdę nie sądzę, by jacyś zdrowi na umyśle niewolnicy mogli sobie oficjalnego przywrócenia kary śmierci w podobnej sytuacji życzyć! A co dopiero głośno i publicznie się tego domagać. Nie mówiąc już o powszechnych na naszej "prawicy" orgazmach z tego powodu. Cóż, bezsilność deprawuje, a absolutna bezsilność deprawuje absolutnie (jako rzecze Pan Tygrys).

I zamiast przekierować w takiej (smutnej, zgoda) sytuacji uwagę i energię na jakieś inne, może poboczne, ale możliwe do zrealizowania, albo chociaż żeby dało się o nie walczyć, cele - nasza "prawica" woli najpierw maniacko zagrzewać się do boju na blogach, potem "wesoło świętuje Święto Niepodległości" (w kraju jej pozbawionym), potem napala się, że lud wyjdzie na ulice (kibole i co tam jeszcze), skutkiem czego brzydka władza zostanie zmieciona... A na koniec, kiedy już złoża noradrenaliny się wyczerpią, a nadnercza mają całkiem dość i nowej nie produkują, mamy pokazową wprost histerię i cieszenie się, że oto "Kaczor pokazał pazury! Kaczor wreszcie przestał się cackać! Hurra, hurra i jeszcze po trzykroć HURRA!"

Plus podniecanie się różnych świrów, że trza jeszcze zrobić egzekucje publiczne. I na pewno też gdzieś (bo tego już sporo było, choć teraz akurat nie śledzę zbyt dokładnie i nie spotkałem) napalanie się na kastrowanie, chłostę w szkołach, obcinanie rąk... I co tam jeszcze. Przypominam - cały czas chodzi o NIEWOLNIKÓW, całkiem zależnych od bardzo przez nich nielubianej (i moim skromnym słusznie) władzy, bardzo też przez tę władzę nielubianych... Przy rozgrzanych sędzinach i napalonych służalczych sędziach... Antifie, Bulbulu, Merkeli, Putinie, Katzenbrennerze i Gazowniku...

Nie - dla mnie nie do pojęcia! Choć przecież, z drugiej strony, od dawna wiem, że bezsilność dobrze na psychikę nie robi, a prawicy akurat najgorzej, niestety. Pomijam już drobiazgi w stylu tego, że z tą karą śmierci - w aspekcie etycznym, politycznym zresztą też - nie wszystko jest aż tak proste i oczywiste, jak się naszej "prawicy" wydaje.

To jednak drobiazg przy całkiem NIEWIARYGODNYM widoku (w dodatku z fonią) ofiary domagającej się od oprawcy zdjęcia bamboszków i używania do kopania w dupę okutych buciorów. Już całkiem oficjalnie i bez uciekania się do Tupolewów czy sznurków od snopowiązałek. Do czego potrafi człeka doprowadzić totalna bezsilność, brak intelektualnej dyscypliny i beznadzieja! Do czego potrafi doprowadzić mężczyznę HISTERIA! Skargi zbyt mało dręczonej masochistki, jeśli mnie ktoś pyta o zdanie!

Ale cóż, nikt nie jest idealny, a prawica akurat sprawdza się u władzy (choćby to było jedynie państwo podziemne) - nie kiedy jest skutecznie i może już na wieki wieków tępiona i prześladowana. (No i jeszcze stojące na marginesie jednostki o prawicowych przekonaniach potrafią być atrakcyjne wizualnie: Dávila, Spengler, Pan Tygrys.) Co nie zmienia faktu, że ze swą, spowodowaną bezsilnością i otrzymywanymi razami, histerią - zrozumiałą może, zgoda - warto by się było mniej obnosić. No i trochę czasem pomyśleć, a nie jedynie zgrywać się na twardziela, choćby w najżałośniejszy z możliwych sposobów.

triarius - bloger bezzębny i wcale nie wzdychający do kary śmierci

środa, lipca 28, 2010

Miałem sen

Miałem sen. A nawet dwa sny. Jeden w drugim. Śniło mi się mianowicie, że czytam na jakimś blogu wyjątkowo długi i pokrętny tekst z rodzaju "Teatrzyk Moralnego Niepokoju". I widać zasnąłem z tego czytania. No i śpię czas jakiś i coraz mocniej zdaję sobie sprawę, we śnie dobiegają mnie jakieś dziwne piski. W końcu wyrwało mnie to ze snu, przeciągam się, przecieram oczy... Słyszę, że te piski dochodzą zza okna.

Zwlekam się z łóżka i podchodzę do szyby. Po osiedlu łazi cała masa dziwnych postaci, pchających przed sobą dziecinne wózki, takiego przedpotopowego typu. Wózki te są w strasznym stanie, zapewne wyciągnięte ze śmietnika, a te postaci w niewiele lepszym. Jakieś takie nieco krzywe, mocno otyłe, tłuszcz wylewa im się znad pasków... Poliki obwisłe, podbródków co niemiara, wzrok mętny.

Na ciele trykotowe koszulki, niezbyt świeże. Z różnymi napisami. Jeden ma na plecach: "Już nigdy nie zagłosuję na PiS". Inny: "Palikot nie ma racji!". Jeszcze inny: "Kaczyński słuchaj co ci mówię, głupcze!" To tyle, co mi się udało odczytać. Kiedy jedna z tych postaci, pchając swój wózek, mija inną, obrzucają się podejrzliwym spojrzeniem, kulą w sobie i zdają się być gotowe do panicznej ucieczki.

Łażą więc te dziwne istoty w te i wewte po osiedlu, pchając przed sobą te wózki... W wózkach widzę jakieś szpargały. I popiskują zachrypniętymi i wyraźnie zrezygnowanymi głosami. Wsłuchuję się w ten chór pisków i łapię: "Prawda, prawda, tylko prawda was ludzie wyzwoli!", woła jeden. "Mam tu prawdę dla każdego! Za darmo! Z rabatem! Trzy w cenie jednej!", woła drugi. Potem jakiś czas próbowałem bezskutecznie zrozumieć coś więcej, aż po dłuższej chwili udało mi się wyłapać coś w stylu: "Czytaj prawicowe blogi, będziesz z tego mądry, zdrowy i bogaty!"

Dziwiłem się, że nikogo poza tymi dziwnymi postaciami na całym osiedlu nie ma, ale nagle patrzę, a to z bramy wychodzi sąsiad. Niepozorny gość, ale na tle tych postaci nagle zdaje się gościem imponującym - taki pewny siebie i w sumie normalny. Nagle słyszę syrenę. Patrzę, a wszystkie te postaci momentalnie znikają w popłochu. Kryją się chyba po bramach i śmietnikach, zostawiając swoje wózki. Wtedy się obudziłem.

Obudziłem się jednak tylko z tego pierwszego, zewnętrznego niejako snu. Wciąż jeszcze spałem drugim, wewnętrznym. Śpię zatem i śni mi się, że jestem w jakieś ogromnej sali, jakby balowej... I jest tam masa ludzi. Szum, gwar, śmiechy. Nagle wszystko milknie. Do sali wchodzi jakiś człowiek. Wszyscy na niego patrzą jak urzeczeni. Przyglądam się temu nowoprzybyłemu. Faktycznie gość jest pierwsza klasa, choć niby niczym specjalnym się na oko nie wyróżnia.

Ci ludzie jednak cali zachwyceni. Słyszę szepty: "Czy to jakiś monarcha?" "Nie, to chyba ten wielki..." Niestety nie dosłyszałem dalej. W końcu, spod przeciwnego końca sali idzie coś, jakby szum morza. Jakby jakaś przedziwna fala dźwięku. Wszyscy szepczą to samo i to się przybliża. Szeptem skandują po prostu. Łapię w końcu te powtarzane, teraz już przez wszystkich obecnych, słowa: "To prawicowiec! To polski patriota! To polski prawicowy bloger!"

Mężczyźni spieszą w stronę przybysza, prosząc go o informacje i rady na wszelkie możliwe tematy. Matrony i panny rzucają się w jego stronę. Tulą się doń, chwytając go za nogi, całując po rękach i włosach... Naprawdę nie wiem skąd, ale wiedziałem (w końcu to był sen), że proszą go, by zechciał uczynić je matkami swoich dzieci i by ich wspólne potomstwo z czasem posiadło całą ziemię. A także odległe planety i galaktyki.

Co było dalej, niestety nie wiem, ponieważ obudził mnie domofon. Jakiś gość roznosił ulotki reklamowe i koniecznie chciał się dostać do tej klatki.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już w tym tygodniu leminga od piersi?

piątek, maja 14, 2010

Lech Kaczyński w moich wspomnieniach

Tytuł, nie dość, że okrutnie banalny, jest w dodatku przesadnie huczny i na wyrost, ponieważ moja niegdysiejsza znajomość z niedawno zamordowanym Prezydentem RP - choć rzeczywista - była jednak dość przypadkowa i nieprzesadnie bliska. Jednak znałem Lecha Kaczyńskiego, znałem też nieco jego żonę i córkę, więc, domyślając się, że ludzie mogą być obecnie ich życiem dość żywo zainteresowani, napiszę o tym nieco.

Tym bardziej, jak sądzę, ma to sens, że czasem tej naszej znajomość były akurat lata tzw. "stanu wojennego" i częściowo właśnie na epickim (to żart!) gruncie naszej - w małej części wspólnej i w nieco większej chyba równoległej - "podziemnej walki o wolną Polskę" ona się rozwijała.

Ponieważ naprawdę aż tak wiele z własnego doświadczenia o Lechu Kaczyńskim nie wiem, więc rzucę tę moją opowieść na nieco szersze tło - żeby coś w ogóle było do opowiadania, ale także, by łatwiej było pewne ówczesne, i jakże dziwne, sprawy zrozumieć.

Tak więc, nie jestem dziś całkiem tego pewien, ale Lecha Kaczyńskiego poznałem chyba już w czasie tzw. stanu wojennego, choć nie jest całkiem wykluczone, że jednak nieco wcześniej, w czasie gdy Solidarność była jeszcze legalna, a ludzie wierzyli, że coś się już na trwałe zmieniło.

Nie pamiętam też już teraz, czy poznaliśmy się po jakiejś solidarnościowej czy ogólnie opozycyjnej linii, czy też dla dlatego, że mieliśmy córki w mniej więcej równym wieku (moja pierworodna w istocie jest o pół roku starsza, jak mi to niedawno wyliczyła moja matka, dotąd sądziłem, że to całkiem rówieśnice) i o tym samym zresztą imieniu Marta, a do tego mieszkaliśmy w tym samym domu i w tej samej klatce (dom miał zresztą jedną klatkę).

Wydaje mi się, że to chyba jednak było po linii opozycyjnej, choć naprawdę nie jestem pewien. W końcu to nie było wtedy dla mnie jakieś wiekopomne spotkanie. W każdym razie, bawiąc się w Sherlocka, można łatwo wydedukować, że, jeśli spotkaliśmy się przed tzw. stanem wojennym ("tzw.", bo żadnej wojny wtedy tak naprawdę nie było i całe to mądre określenie to tylko kolejne z kłamstw komuszego "legalizmu"), to raczej po linii solidarnościowo-opozycyjnej, ponieważ latem '84, kiedy zwiałem z rodziną do Szwecji, moja córka akurat ukończyła 5 lat, a Marta Kaczyńska miała 4 i pół, więc nie było specjalnie jak poznać się wtedy dzięki córkom.

Tym bardziej, że trudno mi sobie teraz wyobrazić, by od jakichś zachwytów w stylu "ach, jakie cudne niemowlę, czy to dziewczynka czy chłopczyk", wysokiej rangi działacz "S", jakim, z tego co słyszę, był wtedy Lech Kaczyński, tak się ze mną zżył, że potem, w tzw. stanie wojennym, współpracowaliśmy w wywrotowej działalności. Tym bardziej, że w istocie wcale zżyci nie byliśmy, bo była to taka po prostu znajomość "z podziemia". W dodatku, kiedy się zrozumie, gdzie to się wszystko działo, dochodzi jeszcze jeden drobny, ale nie pozbawiony wagi, fakcik, który sugeruje, że jednak poznaliśmy się po linii opozycyjnej.

Gdzie to się działo? Co to był za dom, w którym mieszkaliśmy na początku i ja z moją rodziną, i Lech Kaczyński ze swoją? Było to w górnym Sopocie, na Osiedlu Mickiewicza. Kto zna Sopot, bez trudu zlokalizuje to osiedle, a kto nie zna, niech słucha. Leży ono w samej górze Sopotu, pod lasem. Kiedyś tam była pętla autobusu 144, teraz nie mam pojęcia, bo nie byłem tam 10 lat. Jest to osiedle złożone z pięciu chyba takich paskudnych dziesięciopiętrowych gierkowskich punktowców z wielkiej płyty, jakie nabudowano wtedy wszędzie w tym nieszczęsnym kraju...

Tyle, że tam wszystkie mieszkania były własnościowe. Co oznacza, że mieszkali tam ludzie nieźle jak na PRL uposażeni, to zaś w PRL'u oznaczało, że spory ich procent to musiały być jakieś komusze, ubeckie szuje. Myśmy akurat nikim takim nie byli, po prostu ojciec mojej żony zwiał był z ludowego raju i został się potem profesorem na uniwersytecie Cornell. (Ach, te polskie losy!) Było go więc stać bez, by kupić swojej matce "elitarne" mieszkanie za żywe dolary. A gdy ta matka zmarła, odziedziczyła je moja przyszła żona.

Jak rodzina Kaczyńskich doszła do takiego 'luksusu" nie mam oczywiście pojęcia i nigdy mnie to nie interesowało, ale z pewnością doszli do tego uczciwie. Niewykluczone,  że po prostu jedynie wytężoną pracą. Albo jakiś spadek dostali. Naprawdę nie wiem jak i nie o to tu chodzi, tę sprawę wspomniałem całkiem mimochodem. Chodzi mi o to, że tam mieszkało jednak sporo prlowskiej "elity", i o nic więcej. W tym samym budynku mieszkał na przykład pilot znanego rajdowca - znanego jednak o wiele bardziej z tego, że jest synem ówczesnego premiera, niż jako rajdowiec.

Nie żeby to musiała być na sto procent szuja, ale nie wykluczam takiej możliwości. (Zresztą kiedyś się z nim starłem, bo miałem zwyczaj otwierać drzwi do tego budynku takim spowolnionym mae geri kekomi, jemu się to nie podobało, a mnie się z kolei nie podobało, że się niepytany odzywa. Nie, żeby to miało tutaj najmniejsze znaczenie, ale dodaje kolorytu.)

Tak, że oficjalna wersja jest taka, że z Lechem Kaczyńskim poznaliśmy się jakoś dzięki "S" czy innej opozycyjnej działalności, choć z pewnością nie było to nic wielkiego czy heroicznego, bo bym chyba zapamiętał. Potem od czasu do czasu przekazywaliśmy sobie jakieś informacje, nic nadzwyczajnego, jakieś bibuły (a miewałem naprawdę niezłe rzeczy, np. kwartalnik wydawany przez Darskiego "Obóz", oraz także jego miesięcznik, oba znakomite i chyba rzadkie). Naprawdę nie pamiętam o czym wtedy rozmawialiśmy na tym etapie znajomości, tylko zgaduję.

Do tego, jako się rzekło, mieliśmy córki w mniej więcej tym samym wieku, które zostały najlepszymi przyjaciółkami. Pamiętam, jak moja co dzień praktycznie wyglądała przez okno, żeby w końcu - widząc przyjaciółkę wraz z matką - wykrzyknąć "o, jest Marta Kaczyńska!" Po czym dostawała pozwolenie by wyjść i się razem bawić.

Nie pamiętam, by się kiedykolwiek bawiły w naszym mieszkaniu, choć tego nie wykluczam. Nie mam bladego pojęcia, czy moja bywała kiedykolwiek w domu państwa Kaczyńskich. Jednak przyjaźniły się wtedy naprawdę i bawiły sporo na dworze. Ja też nie pamiętam, czy byłem kiedykolwiek w mieszkaniu państwa Kaczyńskich, ani czy ktoś z nich był w naszym głębiej, niż w przedpokoju. Ten przedpokój był zresztą dość oryginalny, bo kazałem go pomalować na krwisto czerwono, stało tam też ogromne, niemal zabytkowe lustro w rzeźbionej ramie...

Nie wykluczam, że Lechowi Kaczyńskiemu kojarzyło się to z jakiś luksusowym burdelem. Co mnie by zresztą wtedy całkiem nie przeszkadzało, bo uwielbiałem tego typu reakcje na moje dzikie pomysły. Widać jednak żadnej reakcji nie było, bo Lech Kaczyński był zawsze dobrze wychowany i powściągliwy.

Jeszcze trochę topografii by się zapewne przydało (a za chwilę przyda się jeszcze o wiele bardziej). Otóż myśmy mieszkali wtedy na drugim piętrze, a państwo Kaczyńscy o wiele wyżej - na siódmym? Szczerze mówiąc, nie mam już teraz pojęcia i nawet nie pamiętam, czy ich mieszkanie widziałem kiedykolwiek na oczy. Moja żona zapewne tak, bo ona dużo więcej zajmowała się córką, ja jednak chodziłem do roboty i zajmowałem się mniej.

Skoro już jesteśmy przy topografii, to wypada dodać, że nasze mieszkanie patrzyło w stronę morza (choć nie było go z niego widać) i Gdyni, a zaraz pod nim, od strony morza, jest tam sobie szkoła podstawowa. (Nigdy nie mogłem się w czasie urlopu wyspać, bo kierownik tej szkoły miał dzikie upodobanie do przemawiania przez megafon, już od bladego rana. Przez cały rok.)

I nie jest to com przed chwilą rzekł bez znaczenia dla naszej opowieści, o nie! Otóż 17 czerwca A.S. 1984 (nie żebym pamiętał tę datę, ale właśnie sprawdziłem w sieci) odbywały się w całym PRL'u tzw. "wybory" do tzw. "rad narodowych". No i podziemna "S" wpadła na pomysł zweryfikowania udziału w tych "wyborach" - który to udział osiągał zawsze wartości rzędu, na ile pamiętam, 97%... co i tak było spadkiem w stosunku do przedsolidarnościowych czasów, kiedy wynosiło to zawsze 99% z hakiem.

Oto - jednym dla przypomnienia, innym dla informacji - fajny obrazek à propos:


(LUDZIE - BEZ PARANOI! - TO NAPRAWDĘ NIE JEST ŻADNE WEZWANIE DO BOJKOTU NADCHODZĄCYCH WYBORÓW PREZYDENCKICH! To jest po prostu historyczna ulotka, czy może plakat, wiążąca się z opisywanym tu wydarzeniem! Nic więcej!)

W tym celu podziemni działacze "S" mieli, tam, gdzie to się dało zrobić, liczyć osoby wchodzące i wychodzące do lokalów "wyborczych". Nie wiem, czy były jakieś inne metody, ja znam akurat tę i w takim czymś właśnie brałem w tym pamiętnym, orwellowskim roku, udział.

Nie pamiętam  już całkiem, kto na to wpadł - czy my sami w moim miejscu pracy, gdzie ja i moi koledzy byliśmy zawsze cholernie opozycyjni i ostro podgryzaliśmy korzonki już na lata przed Sieroniem i "S" (swoją drogą o tym miejscu pracy też warto by było kiedyś opowiedzieć, bo to jednak była dość ciekawa sytuacja, która sporo o tamtych czasach mówi i sporo daje do myślenia nawet na dzisiaj) - czy też przyszedł w tej sprawie jakiś prikaz, czy jakaś konkretna zachęta, "z góry" (raczej chyba "z dołu", skoro chodziło o "podziemie"?)... Nie wykluczone, że to Lech Kaczyński podsunął nam tę myśl, ale naprawdę tak mi się to nie kojarzy.

Rzecz w tym, że ja miałem tuż pod oknem tę szkołę podstawową, gdzie właśnie miał się mieścić jeden z licznych lokali "wyborczych". Obserwowanie tego lokalu było łatwe i, potencjalnie, całkiem przyjemne. No i rzeczywiście, umówiliśmy się z paroma kolegami... Konkretnie były to dwa Romany, Longin (żeby nie powiedzieć Lońka)... acha - jeszcze Janusz, plus Aśka, no i oczywiście ja i moja żona.

I może jeszcze jeden kolega, też Janusz, który od dawna jest w Stanach, podobno czasem przyjeżdża odwiedzić rodzinę, tyle że nie uważa się już za Polaka, tylko za Żyda. Ale nie jestem pewien, bo, choć się szanowaliśmy, nie byliśmy nigdy blisko. (Może byłem dlań zbyt aryjski?) Wszyscy, poza moją żoną, z mojego miejsca pracy, całkiem wszyscy w tym samym mniej więcej wieku i znający się, lepiej lub gorzej, jeszcze ze studiów.

(Warto by było zresztą kiedyś o tych ludziach rzec nieco więcej, bo to są "polskie losy" w kolejnej odsłonie, a to miejsce pracy, też było ciekawe. W sumie cztery występujące tu osoby wyjechały z kraju, plus dziecko wtedy w łonie mojej żony, i z pewnością nigdy już do Polski na stałe nie wrócą. Choć ja sam, zawsze nietypowy, też na obczyźnie byłem, ale wróciłem. Za TEN kolejny upust polskiej krwi komuna powinna odpowiedzieć nie mniej, niż za swoje morderstwa!)

Umówiliśmy się z tymi kumplami na kilkugodzinne "wachty" w celu dyskretnego obserwowania tego lokalu "wyborczego" przez okno mojej sypialni i notowania wyników naszych obserwacji. Żona miała przygotować poczęstunek, w sumie miało to być miłe towarzyskie spotkanie, swego rodzaju piknik pod dachem. Nie pamiętam, czy jakieś alkohole wchodziły w grę, ale chyba nie, a jeśli, to w małych dawkach. Do tego zapewne fondue z sera, masła i jaj - tłuste jak cholera i moim zdaniem fantastyczne - bo wtedy zawsze i przy każdej okazji je robiłem. Przepis znalazłem u samego Brillat-Savarina.

Na dzień przed tą "akcją", tym piknikiem znaczy, dzwonek do drzwi, otwieram, w drzwiach stoi Lech Kaczyński i trzyma pod pachą jakąś torbę. Zapraszam do przedpokoju... może i dalej, nie pamiętam... Gość otwiera torbę i wyjmuje z niej kamerę telewizji przemysłowej. Plus stosowny kabel i stosowny monitor. Mówi mi, że to "pożyczone" z jego zakładu pracy. Trochę gadamy i on wtedy coś wspomina, że gdyby ta "pożyczka" się wydała, to komuna będzie miała wspaniały pretekst, by nas na długie lata wsadzić "za kradzież".

Oczywiście, choć to by się raczej musiało wydać w jego zakładzie, lub może na ulicy, bo ryzyko, że wpadniemy z tą kamerą w moim mieszkaniu oceniałem wtedy, i oceniam teraz, jako niewielkie. Musieliby albo nam akurat zrobić rewizję - robiąc ją hurtem we wszystkich mieszkaniach, z których tak łatwo byłoby liczyć tych głosujących, albo też te nasze działania musieliby zauważyć. Plus drobne prawdopodobieństwo, że akurat mi zrobią rewizję z jakiegoś innego powodu. W sumie ryzyko prawie żadne i nie opowiadam tego oczywiście, by się kreować na bohatera, tylko opowiadam jak było i jak znałem Lecha Kaczyńskiego.

Wszystko udało się jak zostało zaplanowane, a do tego całkiem fajnie się bawiliśmy. Kamera zrobiła wśród kumpli dziką furorę. Wreszcie walczymy z komuną jak równy z równym! Stała sobie ta kamera na parapecie, okno zasłonięte firanką, a my przy stoliku, na którym monitor, z plikiem papieru, długopisikami, herbatą,  kanapkami i czym tam jeszcze... Zapewne też masą bibuły, bo zawsze mieliśmy problemy z przeczytaniem wszystkiego, cośmy wtedy za warte czytania uważali. (Teraz człek mądrzejszy, ale wtedy łykał i "Dawida Warszawskiego", i Michnika... Jak głodny pelikan ryby łykał!)

Więc jest to tak zorganizowane, że zawsze dwie osoby pełnią służbę, reszta rozrywa się - z kotem Arturem, z dzieckiem Martą, czy konwersuje z moją żoną. Albo może enerdowską telewizją na wspaniałym kolorowym Rubinie, którego tak chytrze ruski zrobili, że nie można było do końca ściszyć. Zresztą nikt nikogo przemocą nie trzyma, i jeśli się nie ma akurat wachty, można przecież iść do domu. Tylko komu by się chciało, skoro liczenie tych - naprawdę nielicznych - "wyborców" takie zabawne i można wreszcie przygwoździć komusze kłamstwa! (No i nikt z nich w Sopocie nie mieszkał, więc do domu i z powrotem mogli nie zdążyć.)

Nie złapali nas na tej "pożyczce", kamera i reszta sprzętu zostały zwrócone... By zostać potem zapewne wykorzystane przez kogoś z nomenklatury do budowy prywatnej fortuny, ale to już inna historia. Myśmy oczywiście przekazali wyżej (czyli niżej) stosowny protokół. O ile pamiętam, wyniki naszych obserwacji jasno pokazały, że komuch (jak i dzisiaj) łże jak najęty...

Jednak nie pamiętam konkretów, ponieważ już wtedy ostro planowałem ucieczkę wraz z rodziną, "na zachód". Z odwiedzin u kuzyna żony, któren jako siedemnastolatek został przez ojca cichcem wysłany za granicę na statku pod jakimś węglem, a w czasie o którym opowiadam był już głównym bibliotekarzem i głównym heraldykiem króla Szwecji. Działał wśród polonii zresztą. Lubił się naszać w kontuszu. Dawno już zresztą nie żyje. (Ach, te polskie losy!) To tak tutaj na marginesie.

I na tym się ta historia o mojej wspólnej z Lechem Kaczyńskim podziemnej akcji kończy. Co jeszcze pamiętam z naszych kontaktów, to to, że kiedy już do wyjazdu było bardzo blisko, powiedziałem mu o tym, że zwiewam z PRL, bo mam już dość tej "rewolucji much w butelce", tej bezsilności, upodlenia, że chcę posmakować kiedyś wreszcie prawdziwej wolności... A poza tym zamierzam wroga zaatakować od tyłu.

Pamiętam, że Lech Kaczyński wydawał się moją decyzją, a być może i moim wytłumaczeniem, dość zaskoczony, ale tylko się tego domyślam, bo nie komentował. Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie i tyle tego było. Potem już go nigdy na własne oczy nie widziałem. Chyba że... No to pójdę w ślady Dumasa i teraz będzie "Piętnaście lat później".

Latem roku 1995 powróciłem do kraju. Mniejsza o powody i okoliczności. Dość, że gdzieś na przełomie tysiącleci pisywałem nieco w "Najwyższym Czasie!" i w "Nowym Państwie" (kiedy było jeszcze tygodnikiem, a nie jak dzisiaj, kwartalnikiem, o ile jeszcze w ogóle wychodzi). No i wydawało mi się, że mam pewne szanse na zatrudnienie w "Nowym Państwie", więc pojechałem specjalnie w tym celu porozmawiać z jego redaktorem naczelnym.

Którym był wtedy Adam Lipiński, znany później m.in. z "korupcji politycznej". B. sympatyczny i sensowny facet. W ogóle ta wizyta w Warszawie była z paru względów niesamowita, ale to może kiedyś, a zapewne nigdy. Do naszego dzisiejszego tematu te sprawy mają się jednak zupełnie nijak.

No i tam, w tej redakcji "Nowego Państwa", idę ja sobie korytarzem... By the way, to dziennikarzem wtedy (ani zresztą nigdy) nie zostałem. Zaproponowano mi wprawdzie coś w rodzaju pracy, ale nie aż tak obfitej w robotę i przychody, bym się mógł przeprowadzić do Warszawy. A bez tego nie dało się tego robić, więc błędne koło i sprawa się zawaliła. Ale idę sobie w każdym razie tym korytarzem i widzę, że do jednego z pokojów wchodzi pan Kaczyński. JAKIŚ pan Kaczyński. Nie miałem pojęcia który, ale odruchowo się ukłoniłem, całkiem nisko.

On był wyraźnie zaskoczony, odkłonił mi się dość niepewnie i wszedł w stosowne drzwi, ja zaś poszedłem owym redakcyjnym korytarzem dalej. Potem sobie uświadomiłem, że to jednak chyba nie był TEN Kaczyński - ten którego kiedyś znałem. Niby mógłby być on, tylko zaskoczony, że mnie, kiedyś wyjechanego na obczyznę, by wroga od tyłu, a teraz znowu tutaj i ogolonego na haraczownka (w PRL'u tak się nie goliłem, mimo że mi włosy przeszły na klatkę, bo nie chciałem zbytnio ułatwiać pracy ubeckim filmowcom i innym takim)... A po półtorej dekady znowu niespodziewania widzi. Ale on chyba po prostu nie miał bladego pojęcia kto ja jestem, bo to nie był Lech.

No i tak się kończy ta moja historia o mnie samym i panach Kaczyńskich, a szczególnie jednym. Nie było w istocie wiele do opowiadania, ale coś tam jednak, drobnego, było, więc opowiedziałem. Teraz się ludzie tym interesują (jak sądzę), a jeśli teraz nie opowiem, to może będę musiał kiedyś na jakąś rocznicę... I będzie wtedy jakaś dęta, niby podniosła, atmosfera i w ogóle nie to co lubię. Więc opowiedziałem, a teraz piłka jest w korcie ew. P.T. Czytelników.

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, czerwca 09, 2009

... powodu do kwiczenia z radości jednak nie widzę

Niniejsze jest dokończeniem mojego poprzedniego wpisu, który można znaleźć klikając tutaj. Czemu bym nie kwiczał z radości i innych do kwiczenia bym nie namawiał? Ponieważ z naszą prawicą naprawdę nie jest dobrze i w tych (smętnych skądinąd) wyborach wyszło to na jaw po raz kolejny. Fakt, nieźle rozumiem kolegów, którzy nie poszli, którzy powrzucali nieważne kartki (z obelgami lub bez). A było ich, jak widać z blogów, niemało, także wśród ścisłej elity prawicowej blogowatości. Jednak mam do nich całkiem sporą pretensję. Rozumiem, bo wiem, że każdy szczery patriota musi mieć opory przed braniem udziału w tej ojrofarsie, o czym już zresztą mówiłem. Pretensję zaś dlatego, że gdyby nie oni - dalibyśmy platformianym hunwejbinom, i platformianym prominentom, nie zapominając ich mocodawcach, (wiejskich i miejskich) w kraju i za granicą, niezłego psztyczka. A to się w końcu liczy! O ile tych kolegów mimo wszystko rozumiem, to kolegów, którzy zamiast zagłosować na PiS, zagłosowali na różne śmieszne (choć czasem, przynajmniej w tych kolegów opinii, słuszne) partyjki, uważam za - darujcie! - politycznych idiotów i rozkapryszonych młodzianków (niezależnie od wieku). Czy ja jestem jakimś - jak mi to na przykład Hrabia lubi zarzucać - "wielbicielem PiS"? Tu napradę nie chodzi o wielbienie, ani o to, by wszystko co PiS mówi dokładnie odpowiadało moim własnym poglądom, albo by wszystko co PiS robi doprowadzało mnie do ekstazy... Tylko o to, że chcę i uważam za rzecz niezbędną, bym miał - ja i polskie patriotyczne siły (mniejsza już o prawicę i lewicę) jedną nogę w drzwiach realnej polityki. Po prostu! Można sobie snuć utopijne wizje, jaka to ta polityka POWINNA być, żeby nie była obrzydliwa i żebyśmy my mogli w niej nasze niewinne, dziewicze, różowiutkie i do czysta oskrobane stópki z czystym sumieniem zanurzyć. Bo bez JOW'ów to be, bez pokrzykiwania o obronie życia to fuj, a bez odcinania się magna voce od lesbijskiego traktatu to fi donc i aj waj! Cudnie, tylko, że tak mówią dzieci i niedojrzałe, zbuntowane wyrostki, a nie ludzie poważni! Jeśli na przykład uważasz jeden z drugim, że tylko rynek jest ważny, i nie chcesz płacić podatków "na tych nierobów"... No to nie płać! Szybko przekonasz się co naprawdę jest ważne, co naprawdę jest realem... I stwierdzisz, choć może sobie tego nie zwerbalizujesz, jeśli ci inteligencji nie stanie, że jednak POLITYKA jest o wiele ważniejsza, bo to ona właśnie zmusiła cię do zapłacenia, mimo że nie chciałeś. A jeśli, załóżmy, przestałeś musieć płacić, to także polityka bracie! Gratulacje, ale to ty stałeś się teraz państwem! No i obchodź się bez podatków "na tych nierobów"... Albo też łaskawie odszczekaj! Polityka bowiem - co wielu już mówiło, ale widać nie do całej rodzimej prawicy to dotarło - to nie to, co my byśmy sobie chcieli, tylko to, co jest w danej sytuacji możliwe. I na przykład PiS dużo więcej zrobi przeciw lesbijskiemu traktatowi tworząc silną grupę głośno mówiącą, że traktat ten jest już martwy, niezależnie od wszelkich kolejnych referendów w Irlandii, niż by zrobił podnosząc raban w kraju. W kraju, gdzie agentury i piąte kolumny hulają, gdzie większość ludu jest do Unii nastawiona miłośnie, a władzę pełni partia nie mogąca się wprost doczekać chwili, gdy polskie państwo roztopi się w ojropejskim raju i przestanie istnieć. Dla rasowego polityka po prostu nie ma prawie różnicy między tym, co jest możliwe i do zaakceptowania a tym, czego on pragnie. Tak samo rzeczy niemożliwe przestają niejako dlań automatycznie istnieć. No i JK ma tę cechę, bo to najlepszy polityk jaki nasza nieszczęsna i ledwo już zipiąca Ojczyzna miała od dziesięcioleci, a nasi kochani prawicowi blogerzy w dużej części nawet nie przeczuwają, że tak można do spraw podchodzić. Jeśli mają pryszcze i po góra siedemnaście lat - widzę dla nich jeszcze ratunek, jednak w przeciwnym przypadku płakać mi się chce nad polską prawicą i przyszłością naszego kraju. Nie byłbym sobą, gdybym - plwając na skorupę powierzchownych fenomenów - nie starał się zstąpić do głębi... Faktem bowiem jest, że mam nieco głębokich, syntetycznych przemyśleń na temat polskiej prawicy, polskiej polityki i polskiej politycznej, prawiocowej blogosfery. I te rzeczy mi się z omawianymi tu kwestiami ładnie wiążą, a w niektórych przypadkach nawet sporo tłumaczą. Ale to już, Deo et triario volente, następnym razem. triarius --------------------------------------------------- Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, marca 19, 2008

Kto ma uwalić bubla, czyli szczurołapstwo fujarkowe

Największym osiągnięciem Jarosława Kaczyńskiego będzie w mojej opinii, jeśli ten cały ojrotraktat zostanie w końcu w Polsce jakoś tam przepchnięty, ale za to pod wpływem całej tej przepychanki obudzą się w Europie siły, które go uwalą. I tym uwaleniem dadzą całemu temu paskudnemu lewacko-biurokratycznemu molochowi, który bubla stworzył, takiego kopa, że już nigdy nie odzyska sił, będzie groggy i coraz bardziej bezzębny... Aż do wyniesienia go z ringu na noszach i starannego ułożenia w chłodku na prosektoryjnym marmurze.

Oczywiście, wolałbym, żebyśmy to my go uwalili. Ale to raczej z emocjonalnych i estetycznych względów. Ach, jak bym chciał wtedy zobaczyć buziunie Tuska, Komorowskiego, zdRadka, Niesiołka-Wesołka... Fakt, to by było przeurocze! Jednak trzymajmy się trzeźwo kwestii polskich interesów, a wtedy nie jest to aż tak ważne kto tego ojrobubla uwali.

Oczywiście, jeśli nie będziemy to my, rozlegnie się wtedy piekielny klangor wszystich "nieprzejednanych" wrogów eurokouchozu, że "Kaczyński zdradził, jak zawsze socjaliści". I inne podobne brednie. W nieprzepartym wstręcie i wrogości do Ojrounii ci sekciarze zapewne mnie nie biją, mamy na ten temat podobne zdanie... Jeśli oczywiście można im wierzyć, co nie jest dla mnie do końca pewne. W każdym razie, nawet im wierząc, trzeba stwierdzić, że na tym wstręcie do Ojropy niemal się kończą moje z nimi podobieństwa i punkty styczne.

Daleki jestem od idealizowania PiS - można sobie sprawdzić, co o nim pisywałem choćby na tym blogu, nie wszystko to zresztą okazało się słuszne. Śmieszy mnie wymyślanie im od "socjalistów", na podstawie dość umiarkowanego entuzjazmu dla "wolnego rynku", ale na tej zasadzie to i ja mógłbym być "socjalistą". Mam im do zarzucenia inne rzeczy, a w każdym razie jest niemiało takich, w których się z nimi nie zgadzam. Jedną z nich, zapewne najważniejszą, jest b. umiarkowany w sumie ojrosceptycyzm.

Co jednak nie zmienia faktu, że PiS gromadzi, z założenia, ludzi nastawionych patriotycznie, którym zależy na dobru Polski. Nie powinno być to żadną wielką rewelacjią, ale niestety w naszym nieszczęsnym kraju jest. Po prostu nie ma drugiej znaczącej siły politycznej w Polsce, o której by się to samo dało powiedzieć. Nie mówię o sektach czy kanapach, tylko o siłach, w dodatku politycznych. Proszę to łaskawie zauważyć!

Po drugie - w odróżnieniu od niektórych wrzaskliwych ideologów, czyniących happeningi i świetnie rzekomo wypadających w różnych przeuciesznych spotkaniach tête-à-tête z Jerzym Urbanem (swym alter ego z lewa, choć w sumie nie bardzo wiem dlaczego akurat "z lewa", pewnie dlatego że obaj panowie tak sami twierdzą), które dla swej doborowej publiki co pewien czas urządzają superstacje w rodzaju TVN24 - przywódca PiS i były premier jest autentycznym politykiem. Który nie tylko coś mówi - z sensem zresztą, co nawiasem trochę mu szkodzi u potencjalnych wyborców, wychowanych na rozmowach panów w rodzaju przed chwilą wspomnianych, "Szkłach Kontaktowych" i "Tańcach z Gwiazdami" - ale także robi.

A przynajmniej się stara. Stara się robić to, co mówi, a także z pewnością wiele rzeczy, których, z takich czy innych względów, nie mówi. Bo np. nie może, jako że by to zaszkodziło jemu, jego partii, Polsce. Co nie jest chyba aż tak trudne do zrozumienia w świetle tego, jaką nieprawdopodobnie wielką kampanię załganej i nieprzebierającej w środkach propagandy daje się jego - i naszym - wrogom rozpętać, kiedy mają w tym interes. Po co im dawać dodatkową broń do ręki?

Aż mnie trochę żenuje, iż takie proste rzeczy mówię na swym, z założenia intelektualnym, blogu. Ale niestety - pomiędzy ludźmi chowanymi na "Szkle Kontaktowym", a ludźmi chowanymi na oglądaniu jedzenia PIT'ów i słuchaniu wypowiedzi o przekazach podkorowych nie pozwalających "realnej partii" dojść do władzy (i wprowadzić liberalizmu żelazną ręką) - nawet najprostsze i najoczywistsze rzeczy trzeba mówić, i co gorsza często powtarzać.

No więc mówię raz jeszcze: jeśli nawet nasz (?) sejm (czy inny podobnie szacowny organ III RP) zatwierdzi tego totalitarnego gniota, który brukselsko-berlińska biurokratyczna międzynarodówka psim swędem próbuje narzucić ogłupiałym z przeżarcia i kretyńskiej rozrywki "Europejczykom", ale ktoś inny potem to odrzuci - będę to uważał za ogromny sukces panów Kaczyńskich, PiS'u i oczywiście Polski. Mimo potępieńczych wrzasków ludzi zawsze skłonnych do walenia na oślep cepem "socjalizmu" i "zdrady", a nie mający cienia pojęcia o prawdziwej polityce. I niech mi nie próbują wmawiać braku idealizmu, czy patriotyzmu, ci obrońcy nienaruszalności ubeckich emerytur, głoszący iż lepsze były dla Polski rządy Hitlera niż np. działania Piłsudskiego. Chcecie mówić o patriotyźmie i niezależności? To rozliczcie swego guru z opowiadania takich żałośnie-obrzydliwych kawałków!

Co będzie jednak, jeśli PiS'owi się nie uda zablokować ojrogniota, a żaden inny naród nie znajdzie w sobie dość przyzwoitości i rozumu, by to za nas zrobić? Cóż, będzie to oczywiście ogromna porażka dla Polski, a także niewątpliwa porażka Jarosława Kaczynskiego. Jednak "trudno krzesać iskry z materii miękkiej i podatnej", więc i Jarosław Kaczyński niezbyt ma mocne karty. Na pewno nie jego winą jest to, to, że ludek wybrał ostatnio do władzy tego, kogo wybrał. Może nie tyle "do władzy", co do wykonywania rozkazów, ale jednak wybrał. Ani to, że ludek kocha Unię, "Szkło Kontaktowe" i "Gazetę Wyborczą". Zaś cała masa potencjalnie sensownych ludzi z nienawiści do tych spraw wpada w chytrze zastawione sidła różnych "hiper-prawicowych" szczurołapów... Którzy nawet nie bardzo umieją grać na fujarce.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, września 01, 2007

Odszczekuję!

Normalnie nie poczuwam się do prezentowania tutaj tego, co się lekceważąco, choć niezawsze słusznie, nazywa "biężączką". Nie dlatego, bym to coś aż tak lekceważył. Po prostu dlategom ostatnio nie robił, a w ogóle nieczęsto, że:

  • inni robią to z większym zapałem i często lepiej;
  • nie jestem żadnym dziennikarzem śledczym, ani jego imitacją, z temperamentu;
  • ie jestem żadnym dziennikarzem śledczym, ani jego imitacją, bo nikt mi żadnych smakowitych informacji na biurko nie podrzuca;
  • cała ta heca, która się dzieje w Polsce w ostatnich tygodniach, wydwała mi się tak głupia i trudna do zrozumienia, że niemal całkiem mnie to przestało interesować;
  • nigdy nie czułem inteligenckiej odrazy do A. Leppera, a R. Giertycha raczej lubię i cenię (lub raczej ceniłem do wczoraj);
  • co do jakiejś winy A. Leppera nie jestem nadal do końca przekonany, choć już nie aż tak, jak byłem jeszcze wczoraj;
  • PiS, który wprawdzie zdecydowanie popierałem, uważam za partię w sumie centrową, a wolałbym coś bardziej prawicowego, a do tego rozdrażnili mnie paroma sprawami - od TW Beaty po uległość różnym agresywnym Żydom.

Nawet przestałem ostatnio czytać mojego ulubionego publicystę, Stanisława Michalkiewicza, ponieważ, zapominając jakby wszystko to, co krytycznie pisał o PiS'ie, młócił jedynie winy i zbrodnie Leppera i Giertycha. Myślałem sobie, że skoro i tak nic istotnego nie wiemy, to takie jednoznaczne zajmowanie stanowiska wydaje się nieco nieuzasadnione. No i pan Michalkiewicz sam jest nieco winien, ponieważ, mimo że go ogromnie cenię, to nauczyłem się już dawno omijać jego UPR'yczne, wolnorynkowe i libertariańskie teksty. Bo mnie nudzą i nawet nie do końca jestem przekonany, że pisze je z pełnego przekonania, czy tylko z chwalebnej lojalności.

No, ale wczoraj wieczorem wszystko - no, może nie wszystko, ale naprawde sporo - się zmieniło. Oczywiście w wyniku konferencji prasowej i zaprezentowanego pokazu, a już szczególnie tych niesamowitych podsłuchów. W pierwszej chwili, przyznam, byłem dość przerażony ilością kamer i tym, jak bardzo nasze życie zaczyna przypominać opisywane przez Orwella. Potem jednak górę wzięły inne refleksje i inne emocje.

Te nagrania z podsłuchów były po prostu wstrząsające! Tak rozmawiają gangsterzy, co do tego nie ma cienia wątpliwości. Najbardziej charakterystyczny był ten anonim, który wydawał polecenia wysokiemu urzędnikowi państwowemu, przypominając mu o jakichś odkręcanych śrubach w samochodzie. Mogło chodzić albo o groźbę odkręcenia ich w samochodzie rozmówcy, albo może o przypomnienie, że ma się na rozmówcę haka. Nawet jednak, jeśli to było tylko przdstawienie się, to dzięki, starczy!

PiS miał rację - Polska jest przeżarta przez korupcję i układy. I co jeszcze znacznie gorsze - przez uklady, których sznurki z cała pewnością nikną gdzieś poza naszymi granicami. Sama korupcja w polityce zawsze była i będzie, ale system stworzony w naszym kraju w wyniku okrągłego stołu i grubej kreski jest po prostu wrogiem nas wszystkich. I albo on albo my. Niemcy już zresztą wydają pomruki, dość charakterystyczne i mogące się z niejednym kojarzyć. Pisze o tym dzisiejszy Gazownik, prosze bardzo, oto link.

Nie jestem zachwycony tym, że teraz na prawo od PiS nie będzie już nic, a w każdym razie nic, co by nie ściągało automatycznie na człowieka jednodniowych badań w Tworkach. Nie jestem jakoś specjalnie zachwycony polityką PiS w całkiem wielu sprawach, bo albo nie są dla mnie dość prawicowi i nacjonalistyczni, albo są, ale niemal wyłącznie w gadce. Nie cieszy mnie specjalnie, iż z polskiej sceny zniknie Roman Giertych i Andrzej Lepper, bo bliska mi jest zarówno nieprejednana antyunijna prawica, jak i to, co wykształciuchy i liberałowie nazywają "populizmiem". Na pociechę pozostaje mi nadzieja, że teraz PiS odzyskuje szansę na nowe wyborcze zwycięstwo, a ta żałosna partia zagranicy, czyli Platforma Cieniasów, następnej poważnej klęski już nie przeżyje.

Są to jednak na razie sprawy drugorzędne albo istotne w dużo dalszej perspektywnie. Na razie wiem, że to PiS ma rację i że ubecko-rozwiedczikowski układ ma się w Polsce lepiej, niż byłbym w stanie sobie sam wyobrazić. Nie ma teraz żadnej innej alternatywy, PiS musi wygrać te wybory! Dobrze też by mu było pomóc, bo z kadrami nie jest u nich najlepiej, czemu się zresztą trudno zbytnio dziwić, znając choćby nieco rodzimą historię, a szczególnie tę najnowszą.

Sorry PiS! Sorry Jarosławie Kaczyński! Sorry panie Ziobro! Darujcie chłopaki, myliłem się! Nie wiem jak tam w różnych drobiazgach, jakieś tam przepisy chyba mimo wszystko nagieliście. Ale nie ma to dla mnie większego znaczenia. Sorry rozczepiacze włosów na 17 części i obrońcy demokracji, mnie jakoś to specjalnie nie pasjonuje. PiS ma rację, te wczorajsze przerażające nagrania tu udowodniły. Nie mialem racji ani cytując tu ultrasa p. Wielomskiego, ani też lewicowca p. Okraskę. (Oni też oczywiście nie mieli.)

Ja, niewierny Tomasz, odszczekuję. Szkoda, że nie potrafią tego zrobić niektórzy inni, u których mogłoby to mieć nieco większe znaczenie, niż u mnie.

A swoją drogą zabawnie toczy się ten światek... Telewicja WSI24, która i tak od jakiegoś czasu zadziwia mnie stosunkowo obiektywnym stosunkiem do PiS'u (zastraszyli ich?), dostała dzisiaj od losu prezent w postaci tego wypadku samolotów w Radomiu, dzięki czemu może pozwolić swej wiernej publiczności zapomnieć o szokujących rzeczach pokazanych nam wczoraj przez prokuratorów. A że nie jest to łatwo w miarę choćby skutecznie zakłamać widać dobitnie po tym, jak meczą się z tym wzniosłym zadaniem, i jak marnie im to wychodzi, tacy spece, jak madame Pitera, czy herr Komorowski, o całej zgrai tzw. "dziennikarzy" i "politologów" już nawet nie wspominając.

No dobra, ale to była dygresja. To co jest ważne, to fakt, że PiS ma rację, a ja... Jeszcze raz to mówię: OD-SZCZE-KU-JĘ!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, sierpnia 15, 2007

Bez trochy biężączki się chyba nie obejdzie, a więc...

Cóż, nie ma rady. Skoro się tyle pisało o sprawach ogólnych i ponadczasowych, wypada wypowiedzieć się w kwestii aktualnej, a ważnej jak cholera, którą nam rodzimi politycy ostatnio zafundowali. Mówię oczywiście o rozpadzie rządzącej Polską koalicji i reperkusjach tego faktu.

Co do samej przyczyny rozpadu koalicji, a więc rzekomego udziału ówczesnego wicepremiera Leppera w przerażającej "aferze gruntowej", moje zdanie różni się chyba od zdania większości rodzimych prawicowców, choć akurat zdaje się tym zgadzać ze zdaniem rodzimego ultrasa i monarchisty p. Wielomskiego. Oto jak komentuje tę sprawę wspomniany pan:
Jest faktem, że PiS znajduje się teoretycznie w stanie krytycznym. Kaczyński miał większość, ale ją zniszczył. Zresztą zupełnie nie wiadomo po co. Nie widać w tym logiki. Raczej polityczną zabawę Wielkiego Rozgrywającego. Co więcej, afera wokół odrolnienia ziemi w Mrągowie spowodowała wielki wybuch miny politycznej w postaci ministra Janusza Kaczmarka, który zaczął ujawniać tajne szczegóły „pisowskich” operacji. Kaczmarek to chodząca bomba szczególnie niebezpieczna dla tego rządu, a dla premiera szczególnie. Można by powiedzieć, że to w nieco innym wymiarze niż kiedyś Afera Rywina.
(Wytłuszczenie moje własne.) Całość tutaj. Zachęcam nawiasem do przeczytania tego tekstu, choć raczej nieco później. Opis tego, jak to Wielki Rozgrywający wkrótce cynicznie wykiwa Tuska, łamiąc słowo, jest uroczy. I przyznam, iż mam mimo wszystko nadzieję, że naprawdę zostanie zrealizowany. W końcu polityka to nie zabawa dla grzecznych dzieci, Tusk to Tusk, a na rządy kogoś lepszego od PiS i tak nie ma w tej chwili szansy.

Z powyższym cytatem się akurat zgadzam. Ja też widzę tę sprawę jako co najmniej nadmiernie rozdmuchaną, jeśli nie po prostu dość paskudną intrygę, która w dodatku wypaliła samym intrygantom w ich własne ryła. Co byłoby dla nich należytą zapłatą za takie machinacje, ale niestety to my chyba zapłacimy za tę ich głupotę więcej, niż oni.

Winy Andrzeja Leppera w tej sprawie absolutnie nie uważam za udowodnioną. Zresztą, gdyby tu chodziło naprawdę o interes Polski, który dla mnie polega w ogromnej mierze na stawianiu maksymalnie skutecznego oporu pogłębianiu się europejskiej integracji i dominacji Niemiec, to Adrzeja Leppera (założywszy oczywiście, iż miał zamiar zrobić coś zdrożnego) nie należało łapać na tym przestępstwie, tylko uprzejmie w cztery oczy poinformować, że wszystko jest obserwowane przez odpowiednie służby i nie ma szansy się udać. Tyle!

Dlaczego, spyta ktoś, skoro przecież chodzi nam przede wszytkim o uczciwe państwo? Po pierwsze, uczciwe państwo to takie, w którym do przestępstw nie dochodzi, i nie ma większego znaczenia, dlaczego nie dochodzi. Po drugie, sprawę brukselskiej i berlińskiej wszechdominacji uważam za absolutnie zasadniczą. Za lat trzydzieści Polska może nie tylko nie być już krajem suwerennym, zresztą i dzisiaj jest nim w dość ograniczonym stopniu, szczególnie, gdy uwzględnimy, kto trzyma środki przekazu i kto posiada immunitet wobec wszelkiej krytyki, przy którym wszelkie parlamentarne immunitety wyglądają jak pistolet na wodę przy czołgu Abrams... Nie tylko krajem suwerennym, powiedziałem, ale nawet nie prawdziwą grupą folklorystyczną, na co nam zezwolił przecież nawet Wujaszek Stalin.

Epoka państw narodowych, przynajmniej w tym sensie, że niemal każdy naród ma swoje państwo, wyraźnie mija, a Polska, w stanie, w jakim się znajduje (ze zrozumiałych powodów, wiem, ale to nie zmienia faktu) z pewnością nie rokuje nadziei na wejście do ścisłej elity tych krajów, które będą miały jakieś realnie znaczące własne państwo. Zaś naród bez własnego państwa, w sensie realnym oczywiście, bo państwem można nazwać co się tylko chce, jeśli ma się odpowiednio silną baterię broni medialnej, szybko roztopi się w obecnym globalnym świecie. Szczególnie, że potężnym siłom na tym właśnie zależy i skutecznie działają w tym właśnie kierunku. W dodatku wobec Polski akurat te siły zdają się mieć jeszcze mniej względów, niż wobec państw i narodów w ogólności.

A więc, tak jak ja to widzę, ideologiczny front jest obecnie wyjątkowo wyraźny i przebiega w ten sposób: z jednej stron ci, którzy pragną "zjednoczonej Europy", "postępu w dziedzinie praw człowieka", "przemiany obyczajów w stronę większej otwartości", "odrzucenia dawnych, związanych z chrześcijaństwem struktur i zachowań", itp. itd., z drugiej zaś ci wszyscy, dla których te wszystkie rzeczy są co najmniej podejrzane, jeśli nie wstrętne, zaś najważniejsze jest zachowanie tożsamości Polaków i maksimum polskiej suwerenności.

I PiS, żeby do niego wrócić, wydawał się mi całkiem długo formacją, która walczy właśnie po tej drugiej, tej mojej, stronie barykady, choć wobec ogromnych trudności i przeciwieństw, raz po raz musi iść na kompromisy, a także gra z wrgiem, próbując co chwilę coś mu urwać, samemu zbyt wiele nie tracąc. Teraz, w świetle ostatnich wydarzeń, to moje przekonanie zostało praktycznie zrujnowane. Gdybym nie był człowiekiem wiekowymi i dość z natury sceptycznym, przynajmniej w sprawach polityki, powiedziałbym chyba, że czuję się oszukany.

Obecnie główny gracz polskiej sceny politycznej Jarosław Kaczyński - główny oczywiście spośród oficjalnie, demokratycznie wybranych polskich polityków oczywiście, ponieważ są, w Polsce i poza jej granicami, i inni gracze, być może bez porównania potężniejsi, o czym się niestety być może rychło przekonamy - jawi mi się jako coś w rodzaju podwórzowego Machiavella, który gros swej energii i przemyślności przez swój czas u władzy złużył na realizację swej ideologicznej utopii. Czyli na to, by zniszczyć wszystko na prawo od PiS'u (w końcu dość mdłej centrowej chadecji i żadnej autentycznej prawicy) i podzielić całą rodzimą polityczną scenę pomiędzy centro-prawicę, czyli PiS, oraz centro-lewicę, czyli Platformę.

I niech nikt nie mówi, że "przecież Platforma to jest prawica, bo to liberałowie". Jeśli dla kogoś liberalizm jest esencją prawicowości, albo chociaż prawicową cechą, to trafił na nieodpowiedni blog, sorry! Poza tym ten cieniacki liberalizm oznacza równie niewiele, co niegdysiejsze "Nicea albo śmierć", choć oczywiście Platformie naprawdę by nie pasowały jakiekolwiek uczciwe rozliczenia z polityką i osobą Balcerowicza, czy wiekopomnym programem NFI. O tyle, to oni rzeczywiście są liberalni. W końcu "liberalizm to lewactwo sklepikarzy i aferzystów", prawda?

A więc nasz podwórzowy Machiavelli - cóż, każdy naród ma takiego Machiavella, na jakiego zasłużył - wyraźnie bardziej ceni sobie uznanie salonu i warsiaskiej elity, o brukselskiej już nie mówiąc, i poświęcił masę wysiłku na zniszczenie Andrzeja Leppera. Ja uważam, że może Samoobrona ma sporo wad (kto zresztą, i która partia w szczególności, ich nie ma?), ale Andrzej Lepper jest właśnie znacznie lepszy, od przeciętnego lokalnego działacza Samoobrony. W końcu do tej partii przynęciło się masę ludzi, próbujących się jakoś w tej balcerowiczowskiej, liberalnej, rzeczywistości urządzić i nikt ich dokłanie nie sprawdzał i nie prześwietał. Trudno się więc dziwić, że są tam męty.

Choć przyznam, że "afera seksualna" całkiem do mnie nie trafia. Widać jestem przedpotopowa szowinistyczna męska świnia. To, że jakaś niewiasta się prostytuuje - za forsę, czy za posadę, to jest jej sprawa, a nie moja, a już z pewnością i nie służb specjalnych. I kto z tego korzysta, to też nikogo nie powinno obchodzić. Oczywiście, jeśli chdzi o stanowisko opłacane z pieniędzy podatnika, systuacja jest nieco inna, bo to tak, jakby prostytutkę, albo cokolwiek zresztą, opłacano z moich, podatniczych pieniędzy. Poza tym jednak - hulaj dusza, jeśli mnie spytać! Tak samo z zatrudniamiem krewnych w biurach poselskich zresztą. Co komu do tego?

Skoro już jesteśmy przy aferach, to powiem, że "taśmy Beger" nigdy mnie dotąd specjalnie nie szokowały, bo ukazana tam "korupcja" nie podpada chyba pod żadne oficjalne paragrafy. Teraz jednak poszczególne kawałki całej misternej układanki naszego Machiavella dla biednych wydają się wpadać na swoje miejsce... PiS rzeczywiście cały czas dążył do zniszczenia leaderów obu koalicyjnych partii, aby przejąć tych partii członków (a być może coś jeszcze). To by nie było może aż tak straszną rzeczą- w końcu polityka to dość brudna sprawa - gdyby nie dotyczyło partii poniekąd zaprzyjaźnionych; gdyby nie wynikało z żałośnych motywów, jak to: utopijne pomysły na przyszły system partyjny kraju, ęteligęckie fumy Premiera i jego chęć przypodobania się wreszcie warsiawskiej elicie.

Teraz uważam, że Samoobrona i Renata Beger miała pełne prawo nagrać te taśmy, i że ujawniają one bardzo paskudne, od samego początku nielojalne zachowanie PiS'u. I nie dziwię się, że co najmniej od tamtego momentu Samoobrona, a także LPR, PiS'owi absolutnie nie ufały. Można w polityce robić różne niezbyt piękne rzeczy, dla mnie osobiście można by nawet dążyć do dyktatury... Ale dyktatura, z której wszystkie korzyści będą mieli Niemcy, Bruksela i ci tam odwieczni Eskimosi, to już lekka przesada. A jeśli by się PiS'owi udało wyeliminować Samoobronę i LPR, to przecież za dwa lata każdy sprzeciw wobec Unii Europejskiej i każdy głośno wyrażony pogląd nieco na prawo od różowego chadeckiego pisowego centrum, będzie oznaczał jednodniowe badania w Tworkach... Na razie, potem może być znacznie gorzej.

A więc, kiedy Premier z dumą ogłasza, że przepędza min. Giertycha i przywraca Gombrowicza, to sorry, ale traci w tym momencie resztki mego poprarcia i zaufania. Które, nawiasem mowiąc, zaczął tracić w wyniku sprawy TW Beaty. Pamiętacie? Do tego czasu nie było żadnych sfingowanych ubeckich papierów! Teraz za to są. Nie ma za to żadnych wyników komisji bankowej, żadnych wyroków za postkomusze przekręty... Jest za to przyrost naturalny, tylko przypominam sobie mgliście, że PiS był przeciw becikowemu, które zostało wprowadzone dzięki głupiej przekorze Platformy, a pomysł był przecież LPR'u. Teraz przydaje się, jako kolejny sukces PiS.

Jeśli rozumiem taśmy Beger, to nagrywanie przez ministra sprawiedliwości półprywatnej rozmowy z wicepremierem uważam za rzecz całkiem kompromitującą. Teraz już nie tylko wśród postkomuny i dziennikarskiej menażerii nikt nikomu nigdy nie zaufa, ale nawet na polskiej prawicy (choć ta prawica jakaś taka bardziej przypominająca meduzę z Zatoki Gdańskiej - bladoróżowa i galaretowata). I o to przecież chodzi, żeby Polacy, pomiędzy cieniackim jałowym ględzeniem a pisowskimi manipulacjami - tyleż cynicznymi, co głupimi - do końca stracili zaufanie jeden do drugiego, o zaufaniu do jakiejkolwiek rodzimej władzy już nie mówiąc, i z rozkoszą poddali się w całkowite władanie obcym.

Nawiasem mówiąc, mamy Święto Wojska Polskiego i rzygać mi się chce na te historyczne przebierańce i cały ten bełkot. Jeśli to jest patriotyzm, to nie chcę mieć z nim nic wspólnego! To coś równie autentycznego i tyleż z armią mającego do czynienia, co Dorzynki za Gierka.

No to może jeszcze fragmencik oficjalnego tekstu jednej z naszych firm żeglugowych, który przypadkiem wpadł mi w oko. Chodzi o porty w Szczecinie i Świnoujściu.

Jednym z atutów jest bliskość stolicy Niemiec - najbogatszego państwa w Unii Europejskiej. To właśnie Berlin, a nie Paryż czy Londyn coraz częściej uważany jest za stolicę Europy. Podróż ze Szczecina do Berlina trwa zaledwie półtorej godziny.

Żadnej polityki, tylko interesy. Konkretnie, szczerze i od serca. Niby nic, a cieszy, prawda?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, lipca 12, 2007

Biężączka na dzień 12 lipca 2007

Dzisiaj będzie komentarz do aktualnych wydarzeń, co niektórzy z lekweważeniem nazywają "biężączką". Ale w końcu wystarczy porównać ile komentarzy ma pod swymi wpisami ten i ów, a ile ja, z mymi straceńczymi próbami syntetycznego zrozumienia współczesności i znalezienia sposobów, by polska prawica zaczęła wreszcie coś naprawdę robić, a nie tylko międlić wiecznie te same mantry, puszyć swymi biznesowymi osiągnięciami i oddawać pole europejsom i lewactwu, a w przypływach bojowego ducha żreć się właściwie wyłącznie pomiędzy sobą .
Z przykrością zawiadamiam, że żaden ze mnie dziennikarski detektyw - nikt mi na biurko smakowitych dokumentów nie podrzuca, nie pracuje na moją sławę żaden doborowy team gazowniczych praktykantów, itd. itd. Poza tym nie ta cierpliwość i w ogóle umysł zdecydowanie bardziej syntetyczny, niż analityczny. Co ma zarówno swoje dobre strony, bo jakoś większość mych politycznych proroctw się od dziesięcioleci sprawdza, jak i złe, bo Kassandra, jak to wiadomo z Homera, ani wielkiej popularności, ani wielkiej forsy, na swych talentach nie zdobyła.
To będą najzwyklejsze prywatne refleksje, tyle że gościa, który zna się nieco na ludziach i na polityce, przynajmniej od strony jej obserwatora.

Otóż, wrogowie IV RP (żeby ich jakimś krótkimi i w miarę ogólnie zrozumiałym mianem określić) złapali nas, za pośrednictwem obecnego rządu, za... To znaczy, złapali obecny rząd, który nie zawsze był ponad krytykę, ale był jednak nas, w śmiertelną klamrę. Z jednej strony, jeśli A. Leppera nie oczyści się szybko z zarzutów, a wiadomo ile to u nas czasu musi zająć, to koalicja się rozpadnie. W dodatku wtedy, dla dania A. Lepperowi należnej satysfakcji, trzeba będzie zrobić czystki w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym, a głowa jego szefa poleci. Co z pewnością nie jest PiSowi na rękę.


Z drugiej, jeśli Premier nie okazałby się absolutnie nieugięty w tej sprawie, korupcyjnej w końcu, więc wyjątkowo ważnej i dla PiS'u właśne i, choć z innych powodów, dla zwolenników PRL-bis, to nagonka medialna i "obywatelskie nieposłuszeństwo" doprowadzonych do szału moralnego oburzenia wykształciuchowskich mas i tak nie pozwoli mu trwać.

Czy Andrzej Lepper jest winny? Nie wiem, jak mówiłem, żadna ze mnie kataryna, bym chciał siedzieć w tych wszystkich dokumentach i zapisach wystąpień, lub choćby potrafił. Powiem jednak, że wykształciuchowskiej pogardy dla A. Leppera nigdy nie podzielałem, to że był 3 lata w PZPR to nie jest powód do chwały, ale nie przekreśla, że wyrzucał zboże to sprawa polityczna, którą całkiem akceptuję, a że kogoś tam dawno temu pobił - nie takie rzeczy działy się wokół mnie przez dużą część mojego życia, proszę uwierzyć. "Szambo to nie perfumeria", by zacytować klasyka, a III RP z pewnością przypominała to pierwsze, a nie drugie.

A. Lepper wydaje mi się być człowiekiem całkiem w porządku, nie mam bowiem wykształciuchowskich fobii wobec chłopa, choć nie jestem oczywiście też żadnym chłopomanem. Z pewnością jest dość inteligentny, by wiedzieć, iż jego polityczny trend jest wzrostowy i sporo potencjalnie przed nim. Byloby więc wielką głupotą, gdyby plątał się, szczególnie przy tym rządzie, w jakieś korupcyjne historie, które zawsze są przecież ryzykowne.

Z drugiej strony fakt, że ludzie wokół niego przeważnie nie są wielkimi idealistami (zresztą gdzie tacy są? może w PiS i LPR jest ich znacząca ilość, ale już na pewno nie w PO) i A. Lepper mógł im ulec. Co jednak nie wydaje mi się aż tak bardzo prawdopodobne, bo gość nie jest mięczakiem.

Teraz będzie dygresja... Oswald Spengler, jak niektórzy wiedzą, facet tak zbliżony do roli mojego "politycznego guru", jak to tylko w moim przypadku jest możliwe (czyli w sumie niewielkim, w porównaniu), choć w swej sławnej książce nie okazuje skłonności do żartów, zbliża się do niemal do ironicznego uśmiechu mówiąc o tym, iż nieco dziwne jest oczekiwanie, iż we współczesnej demokratycznej polityce, w której pieniądz jest praktycznie wszystkim, można na serio oczekiwać od polityków, iż nie będą próbowali z pomocą swej władzy zdobywać fortun - choćby na przyszłą, skuteczniejszą polityczną działalność. A więc, jeśli Spengler ma rację, a z pewnością ma, to PiS wplatał się w sytuację na dłuższą metę bez dobrego rozwiązania.

Widać zresztą, jak bardzo obecna sytuacja w naszym kraju potwierdza tezy Spenglera, że tylko liberalny doktryner cieszy się z "wolności prasy" i "braku cenzury", podczas gdy człowiek rozsądny wie, iż są one, a wraz z nimi "wolne słowo", tak samo w niewoli kapitału, jak kiedyś były, lub byłyby w niewoli innych, bardziej "wstecznych" i konserwatywnych sił. Po rodzimych (?) mediach widać przecież dobitnie, że nie wyrażają one istniejących opinii, tylko je tworzą. Czyli dokładnie tak, jak mówi Spengler.

Tworzą opinię, ale ostatnio nie idzie im z tym tak dobrze, jak wcześniej, ani zapewne tak dobrze, jak w innych, mniej "zacofanych" krajach. Inaczej przecież mielibyśmy teraz "Prezydenta z Gdańska" i "Premiera z Krakowa" i o ileż łatwiejsze byłoby życie wielu prominentów! ("Proszę uważać, bo tutaj po piwnicach kręcą się różni prominenci!", jak ponoć mówił cieć do Wojciecha Młynarskiego w samym początku lat '80 ubiegłego wieku.)

Jednak, jak to od wielu miesięcy przewidywał Stanisław Michalkiewicz, Berlin (być może przy pomocy swych sojuszników: brukselskich, moskiewskich, może jeszcze jakichś dalszych, np. eskimoskich, bowiem interesy są w dużej mierze wspólne) przeszedł w Polsce na ręczne sterowanie, więc właśnie mamy to, czego się można było spodziewać. Najpierw eskalacja żądań różnych związków i szemranych organizacji, teraz ta sprawa.

Zastanawiałem się ostatnio nieco nad tym, do czego właściwie dążą teraz w krótkim terminie ci wszyscy, którym obecna władza nie w smak. I nie mówię tutaj o o. Rydzyku, pod którego słynną wypowiedzią sam bym się obiema rękoma podpisał, choć z drugiej strony - znając perfidię i determinację naszych wrogów - wcale nie wykluczam, że to sfałszowane nagrania.

Mówię o tych wszystkich "obrońcach demokracji", obrońcach III RP, zwolennikach "zasypania dawnych uraz" (tyle, że urazy innych wobec nas oczywiście są całkiem inną sprawą), o "Europejczykach" itd. O całej tej moskiewsko-berlińsko-brukselsko-jerozolimskiej targowicy.

Myślę, że po zdruzgotanych już tyle raz nadziejach, kiedy to Jarosław Kaczyński okazał się być politykiem tyleż błyskotliwym, co bezwzględnym (w końcu to polityka, a nie perfumeria, więc nawet TW Beatę i inne brzydkie sprawy jestem mu w sumie gotów darować), nasi wrogowie nie marzą na krótką metę już o niczym więcej, niż o nowym POPiS'ie. Mając nadzieję, że PO weźmie mocno w garść przede wszystkim sprawy zagraniczne - co w tej chwili jest dla nich sprawą najważniejszą i nie muszę chyba tłumaczyć dlaczego - a potem, stopniowo, będzie tak jak z UW i AWS'em.

(Czego chyba też nie muszę w szczegółach opowiadać.)
Jeśli to prawda, to zrozumiałe staje się zachowanie wielu agentów wpływu, "tak prawicowych, że aż strach", np. wśród blogerów. Nie chodziło bowiem o to, by przekonywać ludziach o w miarę choćby prawicowych przekonaniach, że SLD to cudo, a pedałowie powinni od jutra móc adoptować dzieci (wystarczy na razie, że nazywamy ich "gejami", to już postęp!). Tego się nie da tak łatwo osiągnąć, ale wszystko jest do zrobienia, czas i cierpliwość swoje robią, kropla drąży skałę...

No i, kiedy patrzę na niektóre, nagle powracające do życia i swych stęsknionych wielbicieli, "prawicowe" blogi, to moje przypuszczenie wydaje się ściśle potwierdzać. Może się mylę, ale w politycznych analizach zdarza mi się to NIESTETY dość nieczęsto.

Na razie chodziło by tylko, i aż, o to, by ludzie zaakceptowali POPiS. Kiedy? Gdy wybije taka godzina, że już nawet największa polityczna zręczność Premiera nie uchroni tej władzy przed upadkiem, lub w każdym razie bezsilnością. Czyli w zasadzie w najbliższych dniach.

Jeśli Jarosław Kaczyński z tego zdoła jakoś z sukcesem wybrnąć, to ślubuję, iż memu następnemu chłopcu, jeśli będzie i jeśli będę miał realny wpływ na jego imię, nadam na pierwsze Jarosław, na drugie zaś Lech. (Mimo, iż to pierwsze imię jakoś mi się z Rusią kojarzy, a drugie z jeszcze o wiele gorzej, bo z takim jednym panem, co mieszka ode mnie całkiem niedaleko i nawet jest ponoć patronem naszego Gdańskiego lotniska.)
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.