Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pijar. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pijar. Pokaż wszystkie posty

sobota, października 04, 2014

Niska piłka, czyli jak rozebrać pięćdziesięciolatkę

* co jest nie tak z żołądkiem leminga * jak skłonić pięćdziesięcioletnią panią domu z małego miasteczka, żeby weszła na scenę i rozebrała się przed sąsiadami * co to jest w żargonie sprzedawców "niska piłka" * idealny prezent dla leminga * jak Chińczycy bez cienia przemocy robili z amerykańskich jeńców komunistów i kolaborantów * 

... i wiele, wiele innych równie smakowitych informacji. Zainteresowani? You should be!

* * *

Wspomniałem tu parę dni temu książkę (w istocie audiobooka) autorstwa pana Roberta B. Cialdiniego pod polskim tytułem "Wywieranie wpływu na ludzi". Pochwaliłem ją po wysłuchaniu pierwszej płytki z ośmiu, które liczy cały kurs, a potem musiałem gościa bronić przed wielce szanowną panią Marylą z blogmedia24.pl, która, grzecznie ale z przekonaniem, zarzuciła mi, iż lansuję jakiegoś oszusta.

Fakt, oszustów nie brakuje, a sporo z nich stręczy nam "sukces"... (Który, nawiasem, w tych warunkach, w tym czasie i tym miejscu, wydaje mi się całkiem niemożliwy. No, chyba że coś bardzo, bardzo radykalnie zmienimy, i to szybko. Ale optymistą nie jestem.) Na razie dojechałem do czwartej płyty Cialdiniego i widzę, że to jednak ja, oczywiście, miałem rację, a nie moja szacowna oponentka.

Ta czwarta płytka jest po prostu REWELACYJNA! Wyjaśnia mechanizm działania leminga; wyjaśnia sporą część różnych naszych zakupów, których potem żałujemy; wyjaśnia postpolityczne pijarowskie metody różnych tam Tymochowiczów i macherów stręczących ludziom Obamy tego świata... Wyjaśnia też, gdyby ktoś akurat tego potrzebował, to, cośmy sobie wspomnieli w zajawce. Czyli jak podejść do pięćdziesięciolatki, żeby nam się ładnie rozebrała. (Tak że tutaj nie ma żadnej fałszywej reklamy.)

Ta jedna płytka - mówię wam, dobrzy ludzie - warta jest tyle, co jej kopia sporządzona z dwudziestoczterokaratowego złota! A pozostałe też przecież nie sroce z pyska. Rewelacyjna książka! Nawet dla mnie, który w młodości pragnąłem zostać psychologiem, te sprawy od zawsze mnie interesują i całkiem sporo na te tematy wiem. Jak to musi działać na kogoś całkiem nieprzygotowanego?!

Żeby wyjaśnić - to NIE jest książka z cyklu "jak sobie pomóc w życiu". Co by o tym nie mówiono na okładce i w reklamach. (Całkiem nawiasem, kilka takich książek mnie osobiście sporo pomogło w życiu, ale fakt, że nie jestem typowy.)

Tym bardziej nie jest to książka tego, zapewne najniższego, rodzaju książek z kategorii "jak sobie pomóc w życiu", czyli "jak być niezłomnym optymistą, wierzyć w swój przyszły sukces mimo wiecznych kopniaków od życia i uśmiechem podbijać świat". (Jeden Dale Carnegie był fajny, ale tysiące naśladowców to już naprawdę przesada!)

Nie - to jest o sztuczkach praktycznej psychologii, które... Nie ma sensu tego wszystkiego znowu wymieniać. Rzućcie sobie okiem na te punkty zajawki na samej górze. Wygląda to chyba nieźle? Możecie to potraktować jako zadanie domowe, albo nawet pracę semestralną. Zdobycie tej książki i jej przeczytanie ze zrozumieniem znaczy. Darowywanie znajomym lub nawet ukochanym lemingom to juz wasza prywatna sprawa, choć oczywiście sercem jestem w tym z wami.

A tutaj, żebyście się nie wykręcali paluszkiem i główką, trudnościami z gotówką (a po co było kupować ten cały szmelc od telefonicznych domokrążców?), czy ze zdobyciem książki... Fanfary, werble - tutaj macie ją do ściągnięcia:

http://stopsyjonizmowi.files.wordpress.com/2012/09/wywieranie-wplywu-na-ludzi-raobert-cialdini.pdf

Gadać nie gada, ale jest za darmo i można do woli czytać. (A jeśli nadal sądzicie, że dałem się wpuścić w lewacko-leberalną manipulację, którą wam teraz z głupoty stręczę, to rzućcie sobie okiem na tytuł bloga. Nie mam z nim nic wspólnego, nie znam go nawet, ale zawszeć.)

(Zupełnie na marginesie, to w tym "moim" pożyczonym audiobooku mówią np. że Leakey to "archeolog", i w tym ebooku pewnie tak samo, nie sprawdzałem. Ardeyiczni tygrysiści wiedzą oczywiście, że to z Leakeyem to nie całkiem prawda. Tych parę drobnych błędów w tłumaczeniu nie zmienia jednak wartości tej książki. Która jest że aż...)

triarius

czwartek, września 11, 2014

Czy AKowcy byli terrorystami? (3)

Widzę, że ten temat jest zbyt obszerny i potencjalnie zbyt ambitny, żeby dało się go w paru blogaskowych tekstach wyczerpać, a do tego... sami wiecie jak jest dziś z tą osławioną "wolnością słowa", więc nie ma co tutaj nadmiernej ilości kropek nad i stawiać, bo te durnie i tak zrozumieją z tego to, co zechcą, a ludzie na poziomie, chciałoby się wierzyć, zrozumieją także i bez wszystkich kropek.

Więc postaram się w miarę szyko pozakańczać co ważniejsze wątki. Po to jednak - choćby z powodu tego faktycznie mocno kontrowersyjnego tytułu - nie powinno pozostać rozbabrane. Byłaby to swego rodzaju nieodpowiedzialność za słowa. No więc, w imię Boże, zaczynajmy...

* * * * * *

Takie pojęcia jak "wojna" znaczą co innego dla różnych ludzi. Dla prawników czy dyplomatów "wojna" to (dopóki ich osobiście nie dotknie) to coś, co się zaczyna od uroczystego wypowiedzenia, kończy uroczystym podpisaniem pokoju, wszystko zaś pomiędzy, to tylko mało w sumie istotne "akcydensy". Czy, w kategoriach teorii sygnałów, "czarna skrzynka".

Kiedy powstają imperia - w tym specyficznym okresie rozwoju jednych cywilizacji, skojarzonym z okresem politycznej niemocy innych miejsc na ziemi (bowiem bez obu tych rzeczy na raz to nie działa, a w każdym razie historia takich przykladów dotąd nie pokazuje) - powstaje też oficjalna imperialna propaganda.

W tej propagandzie w imperium (a także często w jego najbliższym otoczeniu, poddanym jego dobrotliwym wpływom) panuje POKÓJ I POWSZECHNE SZCZĘŚCIE. Co jest dość oczywiste, jak się o tym pomyśli, a jak się człek rozejrzy, to dostrzeże to wokół siebie.  Tę propagandę znaczy i to, mniej lub bardziej wirtualne, szczęście.

Zachód jest dziś bowiem w znacznej mierze amerykańskim imperium, dałoby się jeszcze znaleźć kilka innych, choć o niektórych lepiej i bezpieczniej dziś nie wzpominać. (Każdy i tak wie.) Te imperia są, jak nigdy w historii, "fraktalne" i poniekąd "wirtualne". Długo by było tłumaczyć o co chodzi, ale jednak różnica między Hollywoodem, Mundialem, politpoprawnością, "wolnym rynkiem" z jednej, a tym co robili jacyś Asyryjczycy, Aztekowie, czy inni choćby Rzymianie jest dość wyraźna.

Mamy więc powszechny pokój i szczęście, ale jednak co pewien czas ktoś strzela, podkłada bomby, albo po prostu nie chce śpiewać w zgodnym chórze, czy nawet - o zgrozo! - nie chce się uśmiechać. Kiedyś, na wscześniejszych i prymitywniejszych stadiach rozwoju, sądzono, że takie sprawy są oczywiste, bo ludzie mają różne gusta i walczą o swoje. Inaczej w opoce imperiów!

Wtedy takie rzeczy rozpatruje się - a w każdym razie taką interpretację narzuca się wzystkim, którym może się udać ją narzucić - w kategoriach: a) prawniczych (jakie sobie tu wspomnieliśmy wcześniej); b) psychopatologicznych. To drugie oznacza, że jak komuś coś nie pasuje, to musi chory.

Tutaj i schizofrenia bezobjawowa (a jakże!), i to, jak się nam tłumaczy zachowanie wszystkich, którzy w tym ziemskim raju REALNEGO LIBERALIZMU nie są szczęśliwi i, zamiast grzecznie zgłosić się na leczenie, próbują coś z tym robić. "Cnota to jest w sumie wiedza", głosi i Sokrates i Rousseau i Konfucjusz (że pojadę spengleryzmem), cnota jest ucieleśniona w Pokoju i Powszechnym Szczęściu - czy to będzie Pax Romana, czy Demokracja i Prawa Człowieka...

Z czego wynika, że jak komuś się nie podoba, to dureń, w sumie chory psychicznie. Z definicji! Zresztą - choć nie każdy mówi to wprost, to jednak wszyscy tacy to, mniej lub bardziej explicite, głoszą: wolność to uświadomiona konieczność. A co to jest konieczność? No przecież, że nie takie sprawy, że w końcu wszyscy umrzemy! Na to Ludzkość (ach!) znajdzie przecież wkrótce lekarstwo. (Upowszcechniając eutanazję.)

Nie - konieczność, ta mądra, rozsądna i prowadząca do szczęścia, to jest to, co nam mówią te wszystkie ONZety, komisje od praw człowieka, eksperci od politpoprawności, certyfikowane autorytety moralne... I jak się ktoś z TYM nie zgadza, to oczywiście że z definicji chory. Nie na tyle jednak chory, by nie można na niego było nasłać drona czy jakichś antyterrorystów. Można, a nawet trzeba!

* * *

Za cholerę nie uważam, by Państwo Islamskie było fajne. Ale też nie ja nasprowadzałem tych wszystkich muzułmanów do Europy, a gdyby nie oni, to przecież Zachód o wiele mniej by się przejmował losami Iraku, gdzie najpierw stworzył sobie marionektowe państwo, a teraz słusznie drży, że ludzie którzy tam się oswoją z umieraniem i zabijaniem, wrócą na Zachód, "gdzie ich dom", i dadzą popalić.

Sorry - było mnie spytać! Ja bym ich nie sprowadzał in the first place. Że już o benzynie, Izraelu, Jałtach tego świata, rozporkowej wojnie Clintona z Serbią, i masie podobnych spraw nie wspomnę. Z braku miejsca i czasu choćby.

* * *

Aztecy potrafili w jeden dzień wyrwać (bez znieczulenia) serca 10 tysiącom jeńców, zdobytych w wojnach, które prowadzili WYŁĄCZNIE po to, żeby tych jeńców, na te serca, zdobyć. Tam się krew lała bez przerwy i w ogóle nie było to słodkie czy demokratyczne. Mimo to, kiedy Hiszpanie imperium Azteków zdobywali, a ktoś się tam próbował bronić, to NIE był terroryzm, tylko wojna. Zbrojna inwazja - niezależnie od tego, jak oceniamy moralne zalety obu stron - i obrona własnego kraju.

Dokładnie na tej samej zasadzie Niemcy mogli sobie powiedzmy uważać, że Polska to jest denny kraj - kraj anarchii, bałaganu i w ogóle - ale jeśli nas zbrojnie najechali, a ktoś sie bronił, to nie był żadnym "terrorystą", tylko partyzantem. Niezleżnie od tego jakie stosował metody. Choćby nawet folksdojczęta piekł na rożnie i zjadał, to i tak nie ma wiele do rzeczy - było nie przyłazić!

Jeśli nam się tu ktoś wpieprzy, żeby robić swoje porządki, to też walka z tym nie będzie żadnym "terroryzmem". Oczywiście - inwazja będzie nazwana "bratnią pomocą", a agresor zadba, by znalazło się dość takich, którzy ją powitają z kwiatami chorągiewskami w odpowiednich kolorach. Zawsze tak się robi i dziwne by było, gdyby robiono to inaczej. Nie zmienia to jednak istoty sprawy.

* * *

Co do jest właściwie ten "terroryzm"? Atakowanie miękkich celów? Jak cywile na jarmarkach czy w knajpach? Stosowanie "niedozwolonych" środków - jak miny przeciwpiechotne czy gazy bojowe? Stosowanie broni - nie daj Boże! - jądrowej, jeśli się nie dostało na to pozwolenia od tych, którzy już ją mają i nią sobie groźnie od czasu do czasu potrząsają, ale innym wara?

Mam wątpliwości, czy to jest właśnie istota terorryzmu. Myślę, że terroryzm to metoda walki politycznej, mająca przeważnie doprowadzić do rewolucji czy przewrotu. Stosowana przez np. anarchistów w dziewiętnastowiecznej Hiszpanii, albo przez rosyjskich eserów. Sporadyczne ataki, mordowanie dostojników, przedstawicieli aparatu przemocy, czasem po prostu osoby postronne. We własnym kraju.

Kiedy to nie jest we własnym kraju, sprawa robi sie bardziej skomplikowana. Jeśli taki ktoś uważa, bo ma po temu jakiś powód, że jego kraj jest okupowany i katrupi jakichś gestapowców czy innych kolaborantów - to nie będzie terroryzm. To będzie walka o wolność. Niezależnie od tego, który kraj może nam się bardziej podobać, który jest bardziej demokratyczny i humanitarny. (Swoją drogą - komu o OBIEKTYWNIE oceniać?)

Jeśli czyjś kraj jest okupwany, a ten ktoś atakuje miękkie cele w kraju okupanta... OK, z punktu widzenia władz, policji itd. tego drugiego, jest to może "terroryzm". Nie przestaje to jednak być WOJNA i ze sfery militarnej nie przechodzi nagle do sfery psychopatologii z kryminalistyką. Jak się nam to bez przerwy wmawia.

Dlaczego to ważne? Nie chodzi przecież o to, żeby usprawiedliwiać zamachy w których giną cywile, tylko żeby bronić się także przed ogłupianiem nas przez aktualnie rządzących. Którzy najpierw nasprowadzają nam takich różnych ludzi... Ja ich absolutnie z powodu "koloru skóry" nie wartościuję, ale gdybym to ja np. pojechał do wielu z ich krajów, raczej by mnie tam jako swojaka nie przyjęto, czemu więc się dziwić w drugą stronę?

Do tego dochodzi wściekłe tępienie Katolicyzmu (i, w nieco mniejszym stopniu, całego Chrześcijaństwa). Że na tym poprzestanę. No i oni to wszystko robią, a potem, kiedy im, i nam, wybucha to w twarz, zaczynają zawodzić i wzywać nas do popierania następnych swoich dziwnych zachowań.

Nie mówię tu o walce z radykalnym islamem, tylko o przekonywaniu nas, że to nie jest wojna, że to nie jest czołowe zderzenie dwóch całkiem innych i w sumie wrogich CYWILIZACJI - tylko coś z pogranicza patologii i kryminalistyki, co da się wkrótce naprawić, bo przecież chuligani nic trwałego nigdy nie stworzą. Sorry - ja tych pierdołów nie łykam.

* * *

O co właściwie walczymy? Żeby naszym kobietom za parę lat nie kazano zasłaniać twarzy i nie obcinano im przymusowo różnych szczególików? Żebyśmy mogli żłopać wódę i nie musieli się pięć razy dziennie modlić z twarzą zwróconą w stronę Mekki? Żeby nie obcinali bez powodu głów? A najlepiej wcale? O to można by powalczyć, zgoda! Tylko że raczej nie tak, jak to się dotychczas robiło. (No i nie tak, jak to się właśnie robi w stosunku do rosyjskich zielonych ludków.)

Czy też walczymy o żęder, "tolerancję" dla wszelkich agresywnych zboczeń, "równouprawnienie płci" definiowane niewiadomo przez kogo i na podstawie niewiadomo jakich kryteriów? I o obowiązkową miłość do Izaela? Z uznaniem, że istnieją rasy lepsze i gorsze, i akurat ci tam muzułmanie należą (jak i np. Polacy) do tych gorszych? Otóż nie - ja o to nie będzie dalczył. Na drzewo! Walczcie sobie sami.

* * *

Z jednej strony potępia się dziś wszędzie niemal konkwistę (a nawet hiszpańską rekonkwistę, bo "muzułmanie doprowadzili Andaluzję do rozkwitu i byli tacy, ach, tolerancyjni!"), wyprawy krzyżowe, nawracanie - wszystko to robione przez autentyczną wielką religię, Katolicyzm - a jednocześnie podboje dokonywane w imieniu wymyślonej całkiem niedawno, bez przerwy "udoskonalanej" i ciągle się zmieniającej, religii "demokracji i praw człowieka" mamy traktować jako jakąś...

Nie powiem "wolę Boga", bo to nie dość ateistyczne, ale w sumie coś takiego. Sorry, ale to jest całkiem bez sensu! Poza oglupionym i wystraszonym lemingiem nikt tej nowej religii nie traktuje na tyle poważnie, by mieć ochotę za nią ginąć. Dlatego też z wojowniczym islamem w imię tej pseudo-religii walka jest z góry przegrana.

* * *

To nie może być "wojna", bo przecież "demokracja i prawa człowieka" zapewniają wieczny pokój i wieczne szczęście, a tutaj nagle takie coś... Nie może to być też "wojna", bo właściwie z kim? Kto jest państwem, ustalają te tam ONZety, gdzie rządzą tacy, którzy mają broń od A do Z - jak mają, to mogą sobie nawet nasyłać na innych zielonych ludków. Więc z kim ta wojna? Przecież nie z Islamem! Skoro mamy już miliony jego przedstawicieli u siebie - a oni przecież tacy słodcy! (Nie mówię, że żaden nie jest słodki, tylko że to nie o to chodzi.)

No więc to musi być kilku psychopatów... Dziesiątki tysięcy? I liczba ich stale rośnie? Mimo że ich bombardujemy i katrupimy? Nieważne - psychopaci i terroryści! Przecież inaczej Obama nie dostałby Pokojowej Nagrody Nobla "na zachętę"! TO NIE MOŻE BYĆ WOJNA!

* * *

Jeśli mam rację i to jest po prostu wojna - nieważne, czy taka, jaką pamiętają i do jakiej się przygotowją nasi, zachodni generałowie - to od razu nasuwa się to, co ktoś kiedyś rzekł... Nie pamiętam, czy to był Gustaw Adolf , czy może marszałek Turenne o Gustawie Adolfie... W każdym razie rzekł, iż: "Wojnę wygra raczej armia jeleni prowadzona przez lwa, niż armia lwów prowadzona przez jelenia".

No i, o ile dzisiejsze społeczeństwa Zachodu na pewno nie przypominają stada lwów, a jelenie tylko też przypominać mogą tylko na potrzeby tego stwierdzenia, to dzisiejsi przywódcy Zachodu nie mają już z lwami absolutnie nic wspólnego. (Nawet co do jeleni miałbym spore wątpliwości, bo to jednak szlachetne zwierzęta.)

Jeśli ten ktoś miał rację, a raczej ją miał, to marnie to nam wróży w starciu z Państwem Islamskim, czy jakimkolwiek badziej zdeterminowanym wrogiem. Dzisiejsi władcy Zachodu, ich propagandziści i inne przydupasy, oczywiście woleliby, by nam tego typu myśli nie zaświtały w głowach.

Nic więc dziwnego, że wroga, z którym Zachód nagle musi prowadzić całkiem po prostu WOJNĘ, starają się swoim własnym poddanym przedstawić jako wyskok gromadki chuliganów, których, z mniejszym lub większym wysiłkiem, ale jednak na pewno będzie można okiełznać metodami policyjnymi, z dodatkiem zamawiania duchów, magicznych zaklęć, obelg i groźnych min.

Inaczej, aby sobie poradzić z tego typu zagrożeniami - których pojawia się, pozornie zniką, coraz więcej i więcej - suwerenny lud musiałby, z konieczności, zmienić tych rządzących na jakichś innych, bardziej odpowiednich na trudne czasy i do odpowiedzialnych zadań. Bo pijar, niestety drodzy ludkowie, już przestaje powoli wystarczać...

* * *

W sumie chodzi o to, że - jak bardzo nie podobałyby się nam zamachy bombowe czy obcinanie głów dziennikarzom - takie rzeczy nie mają powodu sprawiać, byśmy dawali się dalej ogłupiać idiotyczną i kłamliwą propagandą, albo żebyśmy, uciekając przez rzekomym "fundamentalizmem" i "zacofaniem", pakowali się w wymyślone przez czyichś najemnych świrów nowe pseudo-religie. Choćby miały tak dźwięczne nazwy, jak "multi-kulti", "tolerancja", "żęder", czy "wolny rynek". Dixi!

triarius

środa, października 14, 2009

Tusk zniknięty redivivus

motto:

Szukam, patrzę - nie ma Tusia!
Może uciekł? Może siusia?


I znowu nam znikł nasz premier... I znowu się zastanawiamy - "gdzie jest nasz premier, ach gdzie?"
  • Może pojechał gdzieś na kraj świata po nową twarzową czapeczkę?
  • Może potrzebował adrenaliny i huśta się teraz nad ziejącym ogniem kraterem jakiegoś czynnego wulkanu, przyczepiony za duży palec liną do helikoptera? (Drugi koniec liny trzyma oczywiście w zębach Schetyna.)
  • Może bierze udział w jakimś mało nagłaśnianym, ale prestiżowym wyścigu psich zaprzęgów? (Pierwsza nagroda prawo do polizania dłoni Angeli Merkel, druga podrapanie za uchem przez tow. Barroso.)
  • Może sobie kupił tę nową grę FIFA 2009 (widziałem za 99 zł), a teraz sobie siedzi w kącie i wirtualnie udaje Rooneya, o całym świecie zapomniawszy?
  • Może... itd. itd.
Mi się jednak wydaje, że tym razem wiem, gdzie mamy naszego premiera. Pewnie już wszyscy zapomnieli, ale jakiś czas temu wybuchły (niczym zamoknięty kapiszon, takie mamy bowiem w kraju media) dwie dość smrodliwe i dla władzy nie-całkiem-wygodne afery. Naprawdę, kto nie wierzy, niech se na blogach poszuka! Potem te afery wiatr rozwiał, śnieg przysypał, konary się na nie zwaliły... Do tego narracja i niezawodna rodzima brać dziennikarska....

Jednak moja teoria jest taka, że właśnie w tej chwili premier Tusk jest w (dawnej bibliotece a obecnie pijarowni) szkolony w efektownym i skutecznym płaczu. Coś a la posłanka Sawicka. No bo to działa! Lud się rozczula i znowu jest słodko, a płaczący staje się miłością nas wszystkich. No więc tak szkolą tego premiera, szkolą... Szkolą go od paru dni co najmniej. I szkolić będą, aż do momentu, kiedy przyjdzie wyjść na scenę... I zapłakać...

Tak na wypadek, jakby jednak tego zlodowacenia w tym roku nie było, gdyby jednak to globalne ocieplenie zadziałało, a lud sobie jakoś przypomniał o tych kapiszonach... Albo gdyby coś nowego. (Apage Satanas! Tfu, na psa urok!)

Tyle że z premierem jest jednak pewien problem i z tym płaczem wiąże się niejakie ryzyko. Taki mianowicie problem, że on od dawna nerwy i tak ma zszargane i nastrój nienajlepszy. No i jest tak, że mimo pompowania go od dawna jakimś Prozakiem naprawdę nie wiadomo, czy premier po prostu ładnie i przekonująco zapłacze... Czy też zacznie spazmować... I spazmować... I spazmować...

A potem się naprawdę rozpędzi... rozklei... rozsmarka... zacznie piszczeć... dostanie drgawek... I trzeba go będzie w końcu w kaftan bezpieczeństwa. Co może wśród ludu wywołać reakcje różne, ale niewykluczone, że jednak negatywne. Gorzej - może się jeszcze do czegoś w tym stanie sam z siebie przyznać... To by dopiero było! Dobrze chociaż, że nawet na spokojnie (czyli na odpowiedniej dawce Prozacu i nie przymuszany do płaczu) mówi niewyraźnie!

No bo kto mu jest w stanie tę dawkę Prozacu odpowiednią dobrać? Zbyt dużo, a zacznie przed tą kamerą robić "orgazm na słodko" (ukłony dla branży filmowej, która ostatnio błysnęła taką klasą, że skorzystam z okazji), zamiast płakać... Zbyt mało - i naszkicowana wyżej katastrofa się spełni!

No więc jest problem i dlatego na razie premiera pokazać spragnionemu ludowi nie można. Choć tak przecież wszyscy - z głównym zainteresowanym na czele - byśmy pragnęli, by Król Słupków znowu mógł odegrać Króla Dyplomacji, stając słupka przed Putinem... Merdając ogonkiem przed Merkelą... Ach! Jednak chcieć, to nie zawsze, ludu mój, znaczy móc. Niestety!

Jeśli ta sprawa się jakoś w najbliższym czasie nie wyklaruje, a wrogowie nie przestaną knuć i mącić, to może prościej i łatwiej będzie wprowadzić stan wojenny. Nad tym wariantem też się pracuje. Więc na razie więc spokojnie ludu - wszystko jest pod kontrolą, a o podjętych decyzjach dowiesz się niebawem.

Już możesz przygotowywać w pobliżu telewizora chusteczki - na wypadek, gdyby to jednak miał być wzruszający występ premiera przed kamerami, a nie to drugie.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.