Pokazywanie postów oznaczonych etykietą biznes. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą biznes. Pokaż wszystkie posty

niedziela, lutego 02, 2014

Wieści ze świata kultury

Po tasiemkach zagranicznych kanałów TV biega wiadomość, że przybrana córka Woody Allena i Mii Farrow znowu oficjalnie oskarżyła go o "seksualne wykorzystywanie". (Znowu, bo ta sprawa była już głośna wiele lat temu.) Oczywiście, mogłaby to nie być prawda, ale w tym przypadku jakoś mi się nie wydaje.

Oczywiście - w odróżnieniu od, słusznie czy nie, oskarżanych o podobne rzeczy księży, których przecież łączy to, że są księżmi - tutaj nic nikogo z nikim nie łączy. Na przykład z poprzednio głośnymi (albo i nie) przypadkami tego rodzaju, jak Polański czy Cohn-Bendit.

Ktoś mógłby się upierać, że jednak przecież łączy, ale my wiemy, że nie łączy, bo nie ma prawa. A kto by myślał inaczej, ten zły człowiek, a nawet gorzej, bo anty... I rebe Bratkowski (z córką) bardzo go nie lubi.

A tak przy okazji - cholernie aktualne wydaje mi się to, co jakiś czas temu napisałem o polowaniu na jelenie w dawnej Anglii i Robin Hoodzie. Można by sobie to odszukać, gdyby ktoś nie wiedział o co chodzi, a był ciekaw. (Bez krzty autopromocji w tych czasach nijak!)

* * *

Włączyłem sobie luźno godzinę temu BBC, a tam program o tym pisarzu, co się nazywa D.H. Lawrence (i nie ma go jak po polsku w piśmie odmienić). Ten od "Kochanka Lady Chatterley". Z początku myślałem, że chodzi o tego Lawrence'a (tak to się robi?) z Arabii, tego od "Siedmiu filarów mądrości"... I zacząłem oglądać. Potem mnie wciągnęło, i to nawet bardziej dlatego, że to był ten Lawrence, którego nigdy nie miałem najmniejszej ochoty czytać. Dlaczego, spytacie? A dlatego, odpowiem, że to była czysta ilustracja tego, co na temat pisarzy i spraw wokół nich mówi Coryllus.

Naprawdę - żaden kult jednostki! Przysięgam - nie uważam się za ani o jotę mniej od Coryllusa genialnego! Z ręką na sercu - dostrzegam u niego sporo uproszczeń, nieco prawdopodobnych błędów, lekko (?) paranoiczne nastawienie... Co nie zmienia faktu, że facet mówi rzeczy ogromnie ważne, często ma rację... I wyraża też te swoje prawdy w coraz składniejszy i milszy w czytaniu sposób.

Nawet do naszego Tygrysizmu (SAT, Ardreyizm-Spengleryzm, Szpęgleryzm Stosowany... kära barn har många namn, jak mawiają, i słusznie, Szwedzi) trzeba wprowadzić pewne uzupełnienia pod wpływem Coryllizmu! Jakie, spytacie? A to na przykład, że PRAWDZIWE grupy biznesowe na przestrzeni historii nie różnią się niczym istotnym od MAFII. Czy nawet od tak niepopularnych ostatnio talibów. Kiedy potrafią zawłaszczyć państwo. Hę? - spyta ktoś? Przecież tak właśnie stało się, wieki temu, w Anglii. I to się nazywa... No? No przecie że LIBERALIZM!

Przyznam, że choć historią pasjonuję się (z drobnymi, z początku, przerwami) od ponad pół wieku, to corylliczne podejście wcześniej jakoś do mnie nie dotarło. Albo w każdym razie w śladowej ilości. Zbyt małej. Choć o historii czytam poważne, i czasem wspaniałe, książki, w wielu językach, a do tego Spenglera z Ardreyem. (Których to panów, nawiasem, należałoby z Coryllizmem jak najszybciej zderzyć i doczekać się dorodnego potomstwa. Że o sobie samym, jako o jednym z ojców, nie wspomnę.)

Więc faktycznie - zakres, w sensie obszary i skala czasowa, działania takich Hanz, takich Kompanii Indyjskich, takich... W końcu i wikingowie to byli w dużym stopniu przecież kupcy, prawda? Było to wpradzie, szpęglerycznie rzecz biorąc, bardzo wcześnie, ale jednak całkiem możliwe, że nasze na nich spojrzenie - mimo wydania paru istotnych i przewartowościowujących (ale długie słowo!) całą sprawę książek - bez Coryllizmu, jest niepełne, ślepe i kulawe!

Ich brutalność - i tu Coryllus całkiem prawdopodobnie ma rację - także nie ustępuje żadnej mafii, a jeśli Coryllus ma na przykład rację z otruciem przez Anglików Batorego, z podmienieniem przez nich Iwana "Groźnego"... I całą masą tego typu spraw, a zapewne w niektórych co najmniej z tych przypadków ma rację, no to mafie, te od Al Capone, mogłyby się tu jeszcze sporo uczyć!

A zwykli biznesludzie, spyta ktoś? Jeśli są uczciwi i łagodni, no to po prostu nie są TYMI, o których chodzi. Nie chciałbym nikomu niepotrzebnie pluć do zupy (czy "do kaszy", jak upiera się jedna moja znajoma), ale PRAWDZIWA WŁADZA, a co za tym idzie PRAWDZIWY BIZNES, są gdzie indziej. Po prostu! To, czy nasz słodki biznesczłowiek jest tylko samooszukującym się niewolnikiem i w istocie ofiarą... Nie mnie tu oceniać.

W każdym razie w późniejszej starożytności, bardzo popularne było wyzwalanie niewolników i dawanie im na założenie biznesu. Potem taki, nie tylko że stanowił "klienta", co się wiązało dla "byłego" właściciela ze splendorami, ale także musiał się wypłacać. Czyli całkiem jak... Prawda?

No dobra - zakres działań, i to nawet w bardzo wczesnej epoce. (Jeśli nawet nie wikingowie, choć niby dlaczego nie, to na pewno wiek XV, a w Italii pewnie i znacznie wcześniej. Szpęglerycznie, bo oczywiście Bizancjum, Rzym, świat hellenistyczny itd.) Brutalność. Ja tam zawsze wiedziałem, że historia spływa krwią i te rzeczy, ale jakoś to mi się nigdy aż tak bardzo nie kojarzyło z handlem ŻYWNOŚCIĄ czy TKANINAMI. (To SĄ te cholernie ważne sprawy i dzięki Ci Koryło, żeś mi na to otworzył oczy!)

A przecież z czego się w końcu wzięła wielkość Florencji, Medyceuszy, Anglii i Niderlandów?) Metale też oczywiście są ważne, jak i parę innych rzeczy. Dziś na pewno dochodzi, albo i przeważa, ENERGIA, a wkrótce i WODA. No to to by było nieco tła, ale gdzie tu obiecana tytułowa KULTURA? (Spyta ktoś.)

Kultura też jest z tym związana, i u Coryllusa nie ma prawie kultury, która by nie była dziewką służebną i chłopcem do intymnych przyjemności (kłania się ten i ów z tych, o których na początku) tej właśnie biznesowo-mafijno-(państwowo)-(ponadpaństwowo)-militarno-prawno-ubeckiej zgrai, która nam miłościwie. Teraz i zawsze - co najmniej od chwili, gdy dana K/C przyswoiła sobie użycie pieniądza.

O przepięknym tekście Coryllusa "Tani jak bard" już wspominałem, a nawet obwołałem to Blogowym Tytułem Roku. No i właśnie ten D.H. Lawrence to był jeden z takich "bardów", jakich te mafie do urabiania lemingów i paraliżowania woli ew. opozycji potrzebują, i jakich bez trudu zawsze sobie znajdą.

Chłopię z ludu, z rodziny górników, cholernie pracowite w tym swoim pisaniu (w końcu geny arbetarklassen), które ciągle szukało inspiracji w podróżach i w ogóle, nie tylko od życia klasy pracującej, którą tak skutecznie opisywał, ale od zwykłego życia zwykłych Anglików, uciekało jak najdalej - a to do Włoch, a to do Nowego Meksyku...

I oczywiście obalało przesądy, niszczyło tabu. Fajne jest, że w tych swoich poszukiwaniach i inspiracjach, w owym niespokojnym i nie mogącym znaleźć ukojenia okresie między wojnami (kiedy to różne świry, w rodzaju "von" Misesa szalały), gość otarł się (co najmniej), o faszyzm... Późniejsze feministki oskarżają go też o najpaskudniejsze, w ich rozumieniu, rzeczy... Rasizm? Oczywiście!

A jednak jakieś grupy tzw. INTELIGENCJI (krytyków, nauczycieli akademickich, pismaków) postawiły akurat na niego - no bo obala, przełamuje, nowatorski - i teraz nie odpuszczają. W programie BBC, o którym tu wspomniałem, jakaś taka mówi np. że "kompletnie się nie zgadzam z żadnym jego poglądem, ale jego podejście do życia, jego szukanie prawdy, jego PRZEŁAMYWANIE... Ach, jakież to wspaniałe!"

Po prostu - kiedy ktoś na to przełamywanie i na tego D.H. kiedyś postawił, napisał o nim na przykład doktorat, albo długi artykuł do periodyku, no to teraz przecie nie powie "pomyliłem się, to faszysta i myzogin, te wszystkie lata spisuję na straty przechodzę na..." powiedzmy... "Gombrowicza!" Prawda? Tak to właśnie działa i naprawdę głupio, że to dla nas nie jest absolutnie oczywiste. No bo jak miałoby niby działać?

No dobra, teraz płęta (czy jak to się po naszemu pisze)... Więc najpiękniejszą być może ilustracja tych tez Coryllusa o bardach i pisarzach... A w każdym razie prześliczną perełką na koniec... Było zakończenie, kiedy na tle przewijającego się już kto trzymał lampę, a kto podawał kawę, jeden z tych intelektualistów stwierdził, że, cytuję: "D.H. Lawrence był PRO-LIFE. Nie w sensie politycznym, ale w takim prawdziwym."

"Pro-life", gdyby ktoś nie wiedział, to znaczy "dla życia", i oznacza, w dzisiejszym kontekście, grupy i organizacje walczące z zabijaniem nienarodzonych dzieci. Tutaj zostało to zawłaszczone (paskudne słowo, swoją drogą) przez lewiznę, skandalizm i "obalanie stereotypów". (W wykonaniu znieprawionego, przekupionego i zagubionego mentalnie syna ludu. Wspieranego przez hordy tego typu gęgaczy, jak ten, który to powiedział. Wspieranych zza kulis przez... No przez kogo? Czytaliście uważnie to wiecie!)

Czyż może być piękniejsza ilustracja i bardziej dobitne potwierdzenie tego, co mówi Coryllus o bardach, pisarzach i ich mocodawcach? Oraz o ich PRAWDZIWEJ roli w tym całym przedstawieniu?*

---------------------------------------------------

* Conradowi się np. od Coryllusa obrywa, i zapewne słusznie. O Gombrowiczach, Herbertach i Bobkowskich nawet nie warto wspominać, choć Coryllus pisze o nich rzeczy fascynujące, których w większości nie wiedzialem, bo i skąd, skoro tych panów nie mam zwyczaju czytać.

triarius

środa, października 12, 2011

A może jednak po mojemu?

W ramach komentowania wysoce aktualnych wydarzeń, powiedzmy sobie to: PiS uchronił się przed totalną klęską w ciągu najdalej najbliższego roku, a jednocześnie okazało się, że W TYM KRAJU i w tych czasach nie uda mu się już nic osiągnąć. Nic, w każdym razie, takiego, czym by się można sensownie podniecać. I nie widzę tego jako jakiejś specjalnej winy PiS'u - po prostu to NIE JEST "demokratyczne państwo prawa" w mniej lub bardziej spapranej wersji - w związku z czym wszelkie próby jego "naprawiania" są z definicji skazane na żałosną porażkę.

A w dodatku to rzekome "państwo polskie" ani nie jest naprawdę państwem, ani naprawdę polskim, i nie chodzi mi tu o wydawanie z siebie duszoszczipatielnych haseł, tylko o to, że państwo to jednak "suwerenność na pewnym określonym terenie" (czy jakoś podobnie), a tu o suwerenności trudno z przekonaniem mówić, skoro nawet OFICJALNIE rządzi Unia.

No a skoro trzeba by się naprawdę niesamowicie nagimnastykować, by móc stwierdzić, że interesy jakim ten twór służy, to "interesy polskie" (czego dobitnym, przepięknym w swej absurdalności i surrealistycznym w swej ohydzie przykładem była afera z Frau Merkel parę dni temu), trudno bez ironii nazwać go "polskim".

Co zresztą nie dotyczy wyłącznie tego nieszczęsnego kraju, bo zanikanie państw narodowych - poza nielicznymi silnymi, agresywnymi i w taki czy inny sposób przez naturę obdarowanymi - jest aktualnym długofalowym historycznym trendem, i trudno sobie wyobrazić, by akurat kraj tak sponiewierany, tak skurwiony, tak wykrwawiony (także w sensie emigracji), a którego ludek kieruje się niemal zawsze najbardziej z możliwych durnymi i samobójczymi motywami, miał temu trendowi stawić czoło.

Nie oznacza to, byśmy mieli całkiem odpuścić i całkiem się odwrócić od PiS'u - możemy się nawet z przekonaniem i sporą dozą słuszności pocieszać, że P*kot i jego trzódka występują w sejmie III RP, który z jakimkolwiek "polskim sejmem" ma niewiele wspólnego. (Chyba, że w sensie idiomatycznym, występującym w wielu zachodnich językach, ale to akurat nie nasz problem, skoro to nie nasz sejm.)

Nie - odwracać się nie ma sensu i kto ma do tego typu działalności przekonanie, niech to dalej robi. Jednak powiedzmy sobie otwarcie, że to działania czysto osłonowe i straż tylna. Chleba z tego tak czy tak nie będzie, co najwyżej - jeśli się nic istotnie nie zmieni na istotniejszych frontach - możemy nieco odwlec obowiązek nadstawiania tyłka Biedroniom tego świata i oddania naszych dzieci tego świata Cohn-Benditom wraz z Polańskimi (przy gromkich apładismientach autorytetów moralnych w typie Sadurskiego).

Szybko możemy sobie także wpisać między bajki gadki o cudownych rzekomo skutkach, jakie będzie miało wynikające z rychłej ekonomicznej katastrofy "wkurwienie". Nie chce mi się nawet z tym jakoś polemizować. (No, może kiedyś, na specjalną prośbę.) Na razie mówię krótko - NIC Z TEGO NIE BĘDZIE! A w każdym razie NIC POZYTYWNEGO. Dla nas.

Przechodząc na wyższy poziom globalności, powiedzmy sobie także (wiem, że to smutne i może być trudne do uwierzenia), iż chrześcijaństwo jest (niemal z pewnością, że się tak zabezpieczę przed zarzutem dogmatyzmu z determinizmem) SKOŃCZONE jako realna, ziemska, odgrywająca rolę w historii siła. Nic nie mówię o zbawieniu duszy, i w ogóle katolicyzm (tyle, że nie ten posoborowy) jest mi bardzo bliski, ale WYZWANIE TAK, jak najbardziej, natomiast jako siła, broń i co tam jeszcze - niestety już nie.

Smutne to, zgoda, ale to niestety jeszcze nie koniec przykrych wiadomości. Tak samo jak z "naprawianiem Polski", tak samo jak z chrześcijaństwem, jest też (moim skromnym zdaniem, bo Duchem Świętym oczywiście nie jestem) z ew. budowaniem wokół siebie zdrowej tkanki społecznej, w postaci tajnych kompletów; ludzi, którzy nam ufają i dla których będziemy autorytetami; z osiągnięciem czegokolwiek istotnego za pomocą działalności biznesowej... To znaczy - wszystko to należy robić i, jeśli w ogóle mamy jakąś szansę, prędzej czy później zrobione być MUSI. Ale to nie tak od razu, nie tak hop siup.

Działalność biznesowa może dzisiaj podnieść poziom konsumpcji rodziny, ale też to praktycznie wszystko co może. Chwilowo, z tego co wiem, może nawet ten poziom podnieść całkiem znacznie, choć koszty, w postaci imponderabiliów, są także znaczne. Z czasem, jeśli wiem coś o świecie, będzie z tym gorzej i gorzej. Nie mówiąc już o tym, że wykorzystanie tych konsumpcyjnych możliwości w... Nie bójmy się tego słowa - POLITYCE - to b. mglista i niepewna sprawa.

Nikt nie jest, a w każdym razie nikt nie może być - w tej chwili - tak łatwo na każdym kroku kontrolowany, jak drobny i "nie swój" (w sensie nie ICH) biznesmen. Mało kogo można tak łatwo zniszczyć. Taki ktoś ani nie może zastrajkować, ani nie ma z kim się umówić na wrzucanie sabotów do maszyn, tym bardziej, że te maszyny są jego własne. (A przynajmniej taka jest oficjalna wersja, w którą on skwapliwie wierzy, bo inaczej straciłby przecież poczucie sensu swojej biznesowej działalności.)

Marcus Crassus słusznie kiedyś stwierdził, że "bogactwo to możliwość wystawienia prywatnej armii", no więc w tych czasach - kiedy "nie swój" nie może w praktyce nawet prawdziwej gazety założyć - o jakimkolwiek wartym cokolwiek bogactwie trudno w ogóle mówić. A że o tym właśnie mówimy, więc właśnie przestajemy, bo to nie ma sensu.

Tyrajcie sobie ludzie, konsumujcie, ale bez dorabiania sobie do tego ideologii, że to "walka" i tak dalej! Jesteście dojnymi krowami miłościwie nam panujących lewackich totalitarystów, i cały ten "wolnorynkowy bełkot" to woda na ich młyn, wynik agenturalnych zleceń i/lub najczystszej wody głupoty!

Długo mógłbym jeszcze. W końcu krytyka to przeważnie najłatwiejsza część każdej tego typu sprawy. (Czego nas uczy choćby Marks, żeby już nie wspominać o Adolfie H., którego nikt nie zna, ale ja go akurat czytałem jako obowiązkową uniwersytecką lekturę.) Jednak starczy nam już na dziś tej "czystej" krytyki i przejdźmy do pozytywów.

No więc, mówiąc o pozytywnym programie, chciałbym rzec co następuje... A może jednak Pan Tygrys miał rację? A może naprawdę należało - i nadal należy, bo wprawdzie jest już bardzo późno, ale może jeszcze można - zacząć od przeczytania, ze zrozumieniem, Roberta Ardreya? (Kto jest w stanie go przeczytać po angielsku, oczywiście, bo kto nie jest, a się poczuwa, powinien się zgłosić po jakieś inne zadanie.)

Jednocześnie, w ramach robienia czegoś RAZEM i w realu... Bo w końcu czytanie książki to żadna działalność, żadne wielkie osiągnięcie... A przynajmniej tak by się wydawało, zanim się lepiej pozna polską prawicę i jej, nie znającą przeszkód ni złych dróg, niezmożoną aktywność... Więc w ramach tego realu i wspólnych działań, należałoby zaraz potem zakręcić się koło wydania tego Ardreya po polsku. Dla tych, co nie potrafią w oryginale, czy jakimś innym egzotycznym języku, nie potrafią potrafić... Oraz dla tych, do których jeszcze w ogóle jest szansa dotrzeć.

Plus dbanie o swój własny umysł, oraz to, co rozsiewamy wokół - gębą, klawiaturą, długopisem. Czyli wyplenienie ze swego słownika określeń w rodzaju (tfu!) "koktail Mołotowa". (Jeśli ktoś nie rozumie dlaczego, widać czyta to służbowo i na drzewo!). Oraz nazywania Jaruzelskiej matrioszki "generałem", chłopców z ABWehry i podobnych instytucji  po prostu "służbami" (jakby to były polskie i nasze służby!). I całej masy rzeczy podobnego rodzaju, które polska "prawica" z upodobaniem robi, sama sobie plując przy tym radośnie w gębę.

Plus kontakty w realu. Rozmowy, szkolenia, gra na łyżkach, trening (np. bicia brzydkich ludzi), zapoznawanie się (dorośli, dzieci, kobiety itd.). Plus POLONIA, bo bez stworzenia FRAKTALNEJ POLSKI nic nie osiągniemy. Zdaję sobie sprawę z wagi terytorium - w końcu mój ukochany Ardrey poświęcił temu całą książkę - ale nie my ustalamy reguły gry, przynajmniej na razie, a ta nieszczęsna ziemia została już dokumentnie SKAŻONA palikotyzmem w najszerszym rozumieniu, i to jest w tej chwili nie do odrobienia!

Jeśli nie wykorzystamy przeciw nim tej ich własnej ZBRODNI, jaką jest wywalenie milionów Polaków na emigrację, to naprawdę wątpię, byśmy im mogli, choćby w najdalszej perspektywie, więcej niż skoczyć. (Na warsztat.)

Z czasem trzeba by także zacząć działać międzynarodowo - odwracając niejako tę kurewską (z przeproszeniem kurw) globalizację, którą nam zafundowali, przeciw nim. Bo sama Polska, zakładając że jeszcze w ogóle istnieje, że ten gówniany folwark Bulbulów, Palikotów i innej agentury to jeszcze w ogóle jest "Polska" - nic już dzisiaj nie znaczy i nic sama nie zdoła.

Gdybyśmy się wzięli za to kurestwo, to byśmy tu w dobę mieli bratnią pomoc - o sankcjach, napuszczaniu międzynarodowych lemingów, opluwaniu w mediach, skrytobójstwach, Putinach i innych takich nie wspominając. Ten syf albo padnie globalnie, albo w ogóle nie padnie, a wtedy padniemy my. Do końca znaczy. Takie to jest proste!

I to by było na tyle. Jeśli komuś podeptałem jego starannie wyhodowane odciski - cóż, przykro mi. Serio! Ew. zarzuty, żem stary i spierniczały, spłyną po mnie jak woda po kaczce. Tak samo jak próby walenia we mnie autorytetami w rodzaju prof. Gadacza. Naprawdę nie sprawia mi przyjemności pisanie tak gorzkich, tak pesymistycznych w sumie rzeczy. Ani nawet mówienie, że to ja jednak miałem rację przez te wszystkie lata. Wiem, jestem monotematycznym czcicielem szkopa nie zasługującego nawet na splunięcie, co rzuciło mi się na mózg, który stał się skrajnie deterministyczny...

A przecież nic nie można przewidzieć, w każdej chwili może się wydarzyć cud! Bo przecież "Solidarność"... A, sorry, to był Bolek z Kiszczakiem... Bo przecież JP2. A w każdym razie jakieś JP... Więc sursum corda! - wkrótce się zawali, a wtedy wkurwieni wyjdą na ulice... Też bym chciał, serio! Ale proponuję zakład, że tak się nie stanie, niestety. Chciałbym przegrać, ale mało to mi się wydaje możliwe.

Więc może jednak PO MOJEMU? Może jednak zacząć by od Ardreya?

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

środa, listopada 18, 2009

Kiedy wolny rynek jest nam przyjacielem...

Większość żyjących obecnie mieszkańców ziemskiego globu pozostaje zapewne wciąż w bolesnej nieświadomości o moim istnieniu, jednak paru ludzi mnie zna i ci widzą chyba we mnie czołowego pogromcę "wolnego rynku". Coś w tym jest, oczywiście, tyle że "wolny rynek" - jak przeważnie bywa z obiektami kultu fanatyków... Fanatycznych, ale niezbyt mocnych w argumentach i rozumowaniu, o kontakcie z realem już lepiej nie wspominając - to pojęcie wieloznaczne i używane przez rzeczonych wyznawców w sposób im wprawdzie wygodny, ale za to urągający elementarnej logice.

Jest przecież tak, że ktoś prowadzi jakiś własny biznes i nieźle mu idzie... Jest zadowolony, pasuje mu ten sposób na życie, a forsy też ma z tego tyle, że mu żona z teściową co dzień głowy o nią nie suszą... Oczywiście taki ktoś, jak uczy doświadczenie, musi ponarzekać na podatki... Musi popomstować na "durne przepisy" i na "tych tam u góry, co to nie rozumieją potrzeb przedsiębiorców, którzy to przecież solą ziemi itd. itd." Tyle można by zrozumieć, wybaczyć.

Dziwnie spora jednak część tych ludzi robi rzeczy całkiem przedziwne. Jak to głosowanie na "liberalną i sprzyjającą biznesmenom" partię, czy raczej "platformę". Albo też - zamiast się cieszyć swym dostatkiem i że robią w końcu to co lubią, zaczynają czytać "von" Misesa... Bełkotać o przywróceniu parytetu złota... I takie różne śmieszne sprawy. A, byłbym zapomniał - wyraźnie nie wystarczy im dostatek i że lubią to co robią, oni muszą jeszcze być wyniesieni na ołtarze! I w zasadzie są, ale im to nie wystarcza. Jakoś nigdy.

A są jeszcze zabawniejsi - tacy, co to złamanego grosza nie powąchali... Nigdy żadnego biznesu nie prowadzili... Bladego (jak krętek) pojęcia jak to się robi, i jak w ogóle naprawdę działa ekonomia, nie mają... A mimo to parytet złota przywracają... Pomstują... A przecież nawet ten trzepak, pod którym prowadzą swoje codzienne niemal konwentykle z kolegami o podobnych profilu osobowości i podobnych osiągnięciach, został postawiony nie przez nich, a właśnie raczej przez państwo, albo też inną obrzydliwą "oligarchię"!

Z tymi drugimi to się w ogóle nie da gadać - w każdym razie nie na te tematy, bo na inne może by się i dało, kto to może wiedzieć. Ale jeśli się z takim gościem z tej pierwszej kategorii - biznesmenem znaczy, któremu biznes nie wystarcza, zadowolona żona z zadowoloną jej mamusią także - tylko chce być uznany za sól ziemi i żeby... Czy ja zresztą wiem co oni sobie konkretnie marzą? W każdym razie jakieś nowe szaty króla na pewno - w mniejszej czy większej przenośni. Tyle wiem.

No więc jak się z takim pogada, to nagle okazuje się, że ten "wolny rynek" to żaden "wolny (ach!) rynek", a po prostu nieco najzwyklejszej ekonomii i najzwyklejszej drobnej przedsiębiorczości... No bo ta nie-drobna, to, parafrazując głębokie i wiecznie żywe stwierdzenie Marka Krassusa, musiałaby umożliwić przedsiębiorcy wystawienie prywatnej armii... W każdym razie z całej maniackiej oświeceniowo-deistycznej idei, robi się nagle coś małego i zwyczajnego. A takim znowu strasznym facetem, żebym chciał producentów lizaków czy naprawiaczy zegarków od razu na pal nadziewać, to ja nie jestem! Nie o takim "wolnym rynku" rozmawiam, nie taki "wolny rynek" zwalczam, wyśmiewam...

Przykład? Dowód? Otóż ostatnio moje ulubione wydawnictwo Paladin Press reklamuje... Nie wiem zresztą czy całkiem "ostatnio", bo, choć kontakty z nim mam od b. dawna, to z przerwami... W każdym razie wysyła mi taki emailowy biuletynik, a w nim reklamuje książki, które są "slightly scruffy"... Na nasze powiedziałoby się "nieco zmachane", albo jakoś tak. Że w nie całkiem idealnym, nienaruszonym i dziewiczym (ach!) stanie.

I te książki można dostać za pół ceny w stosunku do tych dziewiczych (ach!). No to sobie zamówiłem parę. A do tego, jak to zazwyczaj się robi, parę w stanie całkiem dziewiczym (ach!), czyli normalnych i za 100% ceny. I dzisiaj one przyszły. I co widzę? Otóż moje dwie "nie całkiem dziewicze" (ach!), "z letka scruffy" books, od dziewiczych (ach!) i nie "scruffy" różnią się tym, że mają tam na tej płaszczyźnie przeciwnej grzbietowi - na tej, wiecie, płaszczyźnie, co to stworzona z miliona cieniutkich kartek leżących jedna tuż przy drugiej - przybity niewielki czerwony stempelek.

Stempelek ów mówi jedno słowo: "damaged". Co się na nasze tłumaczy jako "uszkodzone". Albo "uszkodzona", jeśli "książka". Oni tego nie rozróżniają, taki mają język. Żadnej fleksji. Spengler o tym ciekawe rzeczy mówi, ale zaraz wezmą mnie za jakiegoś maniaka... Jakbym pod trzepakiem parytet złota przywracał, tylko gorzej. Ludzie naprawdę są dziwne!

W każdym razie jest tam ten stempelek... Estetycznie całkiem niczego sobie, a nawet "esthetically pleasing" powiedziałbym w tym ich dziwnym języku... I ABSOLUTNIE NIC POZA TYM nie znalazłem! Nic, co by mogło świadczyć, że książka - poza tym, że ma stempelek, co faktycznie można uznać za utratę dziewiczości (ach!) - była jakaś nie do końca dziewicza (ach!). A dostałem dwie takie, więc to na żadne niedopatrzenie - wypuszczenie dziewicy (ach!) jako rzekomej doświadczonej pracownicy świątyni miłości (ach!) - nie wygląda. Obie mają stempelek i nic poza tym nie różni ich od książek... Powiedzmy wreszcie to słowo - NOWYCH!

Z "wolnego rynku" się wyśmiewam, z etosem biznesmena, co to na ołtarze by się rwał i "von" Misesa czyta, się nie utożsamiam, ale marketingu się - co za szok dla niektórych, prawda? - jednak liznęło. No i stwierdzam, że tego dziwnego postępowania mego ulubionego wydawnictwa nie potrafię zrozumieć inaczej, niż jako właśnie ZNAKOMITY CHWYT MARKETINGOWY.

W końcu mamy kryzys, prawda? I oni tam też pono mają, a z tym Obamą szybko z niego nie wyjdą... No więc chcą sprzedać swoje publikacje, a jednocześnie nie wyjść na jakichś takich, co to wszystko przeceniają bo muszą sprzedać, bo już im na chleb z margaryną nie starcza. A dodatkowo przecież ludzie, kupując te "skrofuły", te książki "mniej dziewicze" (ach!), przeważnie dobiorą sobie coś z tych całkiem (ach!) dziewiczych... To jest naprawdę fajny chwyt marketingowy. I z czymś takim dotychczas się nie spotkałem.

No dobra, ale dlaczego ten "wolny rynek" od razu został naszym PRZYJACIELEM? Aż? No bo te książki są naprawdę b. interesujące - ot dlaczego! Miałem dzisiaj (a właściwie to wczoraj, bo już po północy) sporo zajęć, ale i tak jedną już właściwie przeczytałem, a drugą zacząłem. No i znalazłem w nich parę rzeczy, którym chciałbym się teraz z mymi P.T. podzielić.

Na przykład w jednej z nich znalazłem stwierdzenie, że "nadmiar doskonałości jest błędem". Czyż to nie śliczne? Zastanawiam się nawet nad zrobieniem z tego motta tego bloga, ale mam i tak masę kandydatów, więc nie wiem. No i jeszcze to znalazłem: "Działanie w ten sposób na tłum oznacza kontrolowanie jego determinacji by cię dorwać. Wszystko sprowadza się do ceny, jaką każda jednostka w tym tłumie jest gotowa zapłacić za to, by cię dorwać". (Nawiasem "by cię dorwać" kończy oba zdania - to nie jest moja stylistyczna niedoróbka!) Czyż może być piękniejszy aforyzm odnoszący się także - nie tylko do ludzi spotykających na swej drodze agresywnych motocyklistów i młodzieżowe gangi - ale także do nas, spenglerycznych neo-stoików i, czasem, kontrrewolucjonistów in spe?

Zaś w drugiej "nie całkiem dziewiczej" (ach!) książce, co ją zacząłem dopiero czytać, znalazłem coś jeszcze wspanialszego! Otóż okazuje się, że najbardziej pod względem genetycznym zbliżone do nas, ludzi, stworzenie - karłowaty szympans Bonobo, mający 98,8% naszego garnituru genów - kiedy widzi bijące się inne szympanse Bonobo, to poziom testosteronu (mówimy o samcach) podnosi mu się... 1100 razy! Za to kiedy dostanie cięgi od innego Bonobo, poziom tego samczego hormonu spada mu w ciągu sekundy poniżej normalnego. Gdy zaś sam da komuś w kość, czyli zwycięży, poziom testosteronu podnosi się mu momentalnie 1300 razy!

Tak więc, Cni Panowie - wiecie już chyba czym się macie zajmować, prawda? Co najmniej oglądaniem MMA w telewizji, jeśli nie możecie lepiej. Cne Panie - wiecie już, czym się mają wasi samczykowie zajmować, prawda?

Na zakończenie chciałbym wznieść jakżesz stosowny okrzyk: "Paladin Press twoim przyjacielem!" Ale na tym nie poprzestanę! Wniosę i drugi: "Wolny rynek także twoim przyjacielem... W każdym razie BYWA!" No a gospodarczemu kryzysowi składam niniejszym, już bez rozgłośnych okrzyków, serdeczne podziękowania. I mówię mu: "Masz także swoje, kryzysie gospodarczy światowy, zalety!"

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, stycznia 24, 2008

Tusku, Tusku i po Tusku... czyli Otwieram sklepik z blogową galanterią!

A było to tak…
Już dość dawno stwierdziłem, że w tym całym blogowaniu najlepiej wychodzą mi tytuły, zaś dopisywanie pod nimi całej tej treści to męka, wychodzi tak sobie… I w ogóle to średnio bystry szympans by potrafił to zrobić nie gorzej. Szczególnie, że, jak to odkryto w wielkonakładowej prasie, rodzimy inteligent niczego poza tytułami i tak nie czyta.
Jednak problem jest, bo jak tu pisać same tytuły? Siedzi więc człowiek i coś tam smaruje, wychodzi mu ani mądrze, ani zabawnie, jeśli ktoś w ogóle to przeczyta to ten wspaniały tytuł mu z głowy zdąży wywietrzeć. I tak, zamiast być GENIALNYM AUTOREM BLOGYWYCH TYTUŁÓW (fanfary, werble, chóry starców zawodzą), wciąż jestem tylko takim sobie blogerem. I muszę nadrabiać agresywnością, pisać o różnych nieauktualnych, niemodnych i niezrozumiałych ludziach…
Po co mi to? Taki łagodny człowiek, dla którego nie ma nic przyjemniejszego niż ciepła kąpiel z pianką... Kiedyś, dawno temu – przyznaję z pokorą – z gumową kaczuszką, ale teraz już kaczuszkę zastąpiłem gumowym Tubisiem. Czyż może być coś rozkoszniejszego, kiedy zza półotwartych drzwi dobiegają czarowne nuty Chopina i takież gruchanie Naszego Ukochanego Premiera? A pianka... A kaczusz... Chciałem powiedzieć Tubiś... Ach, to jest rozkosz! To jest przecież Druga (a nawet w porywach Trzecia) Irlandia!
A tutaj, na tych blogach, człowiek cały czas się sroży, jeży, marszczy, udaje nienawidzącego Europy i profesora Sadurskiego kaczystę... Żeby na siebie jakoś zwrócić uwagę po prostu!
Poszedłem więc po rozum (co go mam, nie myślcie sobie!) do głowy i znalazłem rozwiązanie. Będę pisał same tytuły! Na sprzedaż. Dla innych. Zdolniejszych. Albo przynajmniej mniej ambitnych.
Niniejszym otwieram sklepik z blogową galanterią. Czyli przede wszystkim tytułami, ale będą i inne rzeczy. W razie popytu. Realnego, jak to się określa w ekonomii. Czyli popartego pieniądzem. Takie rzeczy mogą jeszcze być jak to: imiona bohaterów, wątki, szkice opowiadań... Ale to już potem. Na razie tytuły.
Kto sobie chce zobaczyć galerię moich dotychczasowych tytułów, to najwięcej tego jest na http://bez-owijania.blogspot.com. Żeby jednak nie było, że mam jakieś ograniczenia, to oto próbka biężączkowych (a biężączka to nie była dotychczas moja specjalność!) tytułów dla blogowych tekstów. Nie tylko blogowych zresztą – jeśli się Gazeta Wyborcza zgłosi, to też się jakoś dogadamy. Choć to będzie kosztować. Ale warto, zapewniam! (W końcu rodzimy inteligent, jak ustalono… I te rzeczy.)
Oto więc próbka tego, co jestem w stanie stworzyć – i to praktycznie na poczekaniu!

Blady Szczyt Tuska (i nabiegłe krwią oczy środowisk medycznych)


To już nie jest krach giełdowy - to po prostu Ćwiąknięcie! Do południa WIG20 -18,30%


Przedtem groźne ryki – cienkie Pi tera


W tym jednym Premier nas nie zawiedzie – rude naprawdę są fałszywe


Kopacz z Tuskiem szczytują na biało!


Mało nas, mało nas do kopania rowów… czyli Kopacz ministrem


Tusku, Tusku i po Tusku…


Czy ja powiedziałem “Irlandia”? Miało być “Gabon”

W tych tytułach dwuczęściowych, to zwracam ew. Nabywcom uwagę, że to można wykorzystać na różne sposoby. Na przykład tak, że pierwsza część jest tytułem, druga zaś staje się najbardziej efektowną, najmocniej między oczy (miłością) walącą częścią samego tekstu. Albo powiedzmy podtytułem. Czy jakoś. Możliwości wariowania (od "wariacja") na tych tytularnych motywach są po prostu niezliczone!
I ja zobowiązuję się dostarczać P.T. Klientom różne wersje tego samego tytułu: tak jak jest, rozbity na tytuł główny i podtytuł, rozbity na krótki chwytający za... cośtam tytułek plus między oczy w tekście... To jest naprawdę poważny biznes, nie jakieś tam słowicze wyborcze gruchania!
Co do cen – za prawo do wykorzystania, na wyłączność itd. – ustalenia zostaną podjęte dziś w godzinach wczesnowieczornych.
Na razie proszę o umieszczenie w widocznym miejscu linku z napisem “Sklepik z Blogową Galanterią”. Za część udziału w zyskach. Drobną, ale też te zyski będą z pewnością ogromne, bo mój sklepik zapowiada się jako jedyna zdrowa część rodzimej ekonomii w najlbiższych latach. I jedyna fajna okazja dla drapieżnych inwestorów wypadniętych z giełdy. (O mniej najbliższych latach w ogóle wolałbym się nie wypowiadać, bo mnie przygnębienie ogarnia i nawet kąpiel w piance z Tubisiem przestaje dawać radość.)
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, sierpnia 25, 2007

Otium cum dignitate... piękna sprawa, ale to nie jest polityka!

Wczoraj wklepałem tu kolejny fragment z Ardreya - tym razem całkiem drobny, ale za to z dość ostrym komentarzem. Sam fragment z Ardreya nie zawierał chyba nic specjalnie szokującego, a w każdym razie nikogo nie miał powodu urazić. Chodziło o to, że prawdziwi przywódcy nie zajmują się aż tak intensywnie wywyższaniem się nad maluczkimi, ale właśnie bronią ich przed tymi nieco większymi, i na tym - trudnym przeważnie a często nieprzesadnie ładnym - sojuszu opiera się właśnie zdrowa władza.

Mój komentarz rozwijał nieco tę sprawę, zapewne zbyt obcesowo i bez należytego zniuansowania. Wynikało to zapewne z tego, że napisalem ten tę rzecz w przerwie w wykonywaniu dużej i dość nudnej roboty, w dodatku nieco sprowokowany liberalnymi argumentami przeciw moim, i Ardreya, poglądom. Kawałkom w stylu tych, że to "z biologii wynika, iż konserwatyzm bierze się z małych jąder, zaś liberalizm z dużych". (Chodzi o komentarze do mirrora tego wpisu, umieszczonego na trygrys.salon24.pl. Można sobie to znaleźć w przedwczorajszych komentarzach, jeśli ktoś kolekcjonuje tego typu perełki.)

Naprawdę nie chodzi o to, żeby się usprawiedliwiać - w końcu jestem odpowiedzialny za to co piszę, nawet na blogu. Rzecz jednak w tym, że, choć moja krytyka była na serio i nadal ją podtrzymuję, to faktycznie mogło to być nieco bardziej zniuansowane. W końcu istnieje różnica między agresywnym nawiedzonym lewakiem, a "konserwatywnym liberałem", choćbym sam nie potrafił zrozumieć tego przedziwnego dla mnie połączenia i dostrzegał sporo luk w tego typu ideologii. Jestem zwolennikiem niepieszczenia się z wrogami - mówię teraz o walce intelektualnej, wszelkie inne pozostawmy na razie na boku - ale nie produkowania sobie bez potrzeby wrogów i totalnej wojny każdego z każdym.

O co mi właściwie chodzi? Poza tym, oczywiście, aby język giętki...? (O co mi akurat mało ostatnio chodzi - najlepszy dowód, że właściwie stale propaguję Ardreya, a nie swoje własne błyskotliwe i głębokie, że aż strach, myśli.)

Chodzi o to, że całkiem rozumiem kogoś, kto jest przede wszystkim biznesmenem, starającym się zapewnić rodzinie godny, i jeszcze znacznie lepiej, byt. Który w dodatku sobie coś tam pisze, np. na blogu. Jeśli w tym pisaniu akurat wychwala zalety i uroki prywatnej przedsiębiorczości, to także nic w tym zdrożnego. Raczej przeciwnie - człowiek praktyczny, aktywny, człowiek czynu (no, prawie!)... Który jeszcze wolny czas spędza na zajęciu mniej trywialnym, niż oglądanie seriali czy podskakiwanie w dyskotece.

Takie otium cum dignitate, jak to nazywali Rzymianie. Po naszemu dosłownie "wolny czas z godnością". Fajna sprawa, serio! Tym, do czego mam zastrzeżenia, jest fakt, że taki ktoś często widzi swe hobby jako wielce poważną i mającą ogromny wpływ na losy świata działalność polityczną. Z czym się absolutnie nie zgadzam.

To, że ludzie stronkę z jakimiś tekstami odwiedzają, a nawet te teksty czytają, nie jest jeszcze żadną absolutnie gwarancją, że cokolwiek się pod ich wpływem zmieni! Istnieje raczej niemal pewność, że pisanie na blogach nic nigdy nie zmienia w realu. Może poza dwoma wyjątkami:

1. kiedy się podaje jakieś konkretne i dotąd ogólowi nieznane informacje, a dany blog ma dość dobrą markę i jest to traktowane dość poważnie, by coś się w wyniku tych rewelacji zaczęło dziać;

2. sam fakt istnienia tysięcy blogów przyczynia się do zwiększania szumu informacyjnego, który jest jedną z pożywek dla postępów lewactwa w najogólniejszym sensie (wiara bowiem w "kontrrewolucyjny potencjał" internetu wydaje mi się dziecinnie optymistyczna).

Nie mam więc, jak mówię, nic przeciw biznesmenom, a tym bardziej przeciw biznesmenom mającym dość przecież w sumie fajne hobby w stylu otium cum dignitate. Dostrzegam nawe cień szansy, że z czasem przejdą na jeszcze wyższy poziom i zaczną rozrywać się pisząc sonety, albo nawet klasyczne w stylu tragedie heksametrem. Wow, to by dopiero było coś!

Nie jest to jednak polityka, sorry! Co by nie musiało być oczywiście żadną wadą, bo nie wszystko musi być polityką. Nie jestem Lenin, ani nawet tow. Sierakowski, żeby wszystko dla mnie musiało być polityką. Tylko, jeśli nie jest, to dlaczego jest to jako polityka ludziom sprzedawane? I być może paru z nich, z pewnością bardzo niewielu, ale jednak, od prawdziwej polityki, która by mogła coś zmienić, odciąga?

I nie mówię tu o polityce w sensie grzebania się w zeznaniach Kaczmarka, upajaniu się tokowniem Tuska, czy pokrętnością Kurskiego z Dornem. Chodzi mi o rzeczy o nieco większej wadze, które by naprawdę mogły coś w przyszłości zmienić. To, że nasza klasa polityczna okazała się dokładnie taka, jakiej można się było na trzeźwo spodziewać, to niestety tylko drobny aspekt polskiego upadku od dobrze ponad 300 lat. Ma to oczywiście znaczenie, ale mnie jakoś nie wciąga. Mnie to nie zaskoczyło, choć przyznam - rozczarowało. Człowiek, naiwny dureń, mimo wieku i doświadczeń, lubi się łudzić, że coś wreszcie zacznie się zmieniać na lepsze.

Wracając jednak ostatni raz do blogowego otium cum dignitate naszych biznesmenów... Fajnie, róbcie to, niech wam to daje masę satysfakcji! Nie mam żadnej pretensji. Wy jednak nie miejcie pretensji, kiedy będę ujadał, że nie jest to żadna poważna polityczna działalność, a jeśli się ją jako coś takiego przedstawia, to mąci się w głowach ludziom, z których (drobna niestety) część mogłaby coś realnie zacząć robić. Bo fakt, że milion ludzi odwiedziło czyjeś pisanie i nawet dokładnie wszystko przeczytało, dla mnie nie ma większego znaczenia - liczy się tylko to, co skłoni kogokolwiek do zadania sobie jakiegoś wysiłku.

Dlatego też ja bez porównania bardziej, choć bez wielkiej nadziei, liczę na pięciu ludzi, którzy coś kiedyś pod wpływem mojego pisania zrobią. Albo na tyle zmienią swe przekonania, by choć trochę inaczej postępować w realnym świecie. Bardziej na to liczę, niż na jakieś mityczne przyszłe miliony odwiedzających. I całkiem mi wszystko jedno, czy to będą akurat moje własne słowa, które spowodują tę przemianę, czy też to, co pisze Ardrey, Darlington, Keegan, Loomis, Spengler, czy ktokolwiek. Niech to sobie nawet będą ludzie, o których nic w istocie nie wiem, poza tym, że znalazłem kiedyś gdzieś jakiś ich celny aforyzm, który umieściłem na swoim blogu!

Naprawdę sądzę, że jeśli Polska miałaby się zacząć stawać lepszym krajem, to za symboliczny moment przełomowy można by - równie dobrze jak cokolwiek innego, a słuszniej od wielu innych rzeczy - uznać ten, kiedy stu Polaków ze zrozumieniem przeczyta i przemyśli te cztery ważne książki Roberta Ardreya o szeroko pojętej biologii i jej implikacjach. Więc się staram do tego przyczynić.

Może zreszta wcale aż tak fajnie nie nie jest? Może takie rzeczy, jak ta czy inna lektura, naprawdę nijak się nie przekładają na realia? W porządku, to całkiem możliwe! Tylko wtedy ja naprawdę nie widzę większego sensu w pisaniu czegokolwiek. Otium cum dignitate, zgoda! Ale w takim wypadku niech to jednak będą klasyczne tragedie heksametrem! Tam ludzkie życie jest chociaż tragiczne, a przez to wzniosłe. Nasze z każdym dniem staje się coraz bardziej pokracznie trywialne. I mi to nie odpowiada, sorry!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.