Pokazywanie postów oznaczonych etykietą spengleryzm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą spengleryzm. Pokaż wszystkie posty

piątek, sierpnia 12, 2016

O dalekosiężnych skutkach

kolorowa pop-kultura
Gdyby ktoś się skusił powabnym tytułem, to uczciwie mówię na samym wstępie - to nie jest o dalekosiężnych skutkach czegoś tam, np. niestosowania się do zasad Tygrysizmu Stosowanego, tylko o dalekosiężnych skutkach sięgnięcia pod stos różnych, od lat się gromadzących, rzeczy. Ostrzegałem!

* * *

Sięgnąłem więc ci ja wczoraj pod wielką górę różnych rzeczy, z przewagą dziwnych, żeby coś odszukać, i ku memu ogromnemu zaskoczeniu, odkryłem ci ja tam stosik książek, o których nie miałem pojęcia. Co więcej, te książki były bardzo interesujące. Jakiś rok temu, albo nieco więcej, faktycznie kupiłem ci ja na allegro dość sporo książek, znalazłem dla nich miejsce, jak się okazuje nie za bardzo na widoku, a potem o nich gruntownie zapomniałem.

Jedną z nich jest znana (zabawnie powiedziane, ale naprawdę natykałem się o wzmianki o niej wiele razy) pozycja pod tytułem The Man Who Mistook His Wife for a Hat ("Człowiek, który pomylił swą żonę z kapeluszem"). Jest to nawet chyba wydane po polsku, ale ta moja jest po angielsku. (Polski tytuł może się minimalnie w takim razie oczywiście różnić od mojego tłumaczenia.)

Autor nazywa się Oliver Sacks i jest neurologiem, a tytułowy "man" to facet z potężną awarią prawej półkuli mózgu, skutkiem czego ma naprawdę przedziwne objawy. Niegdyś wybitny śpiewak (choć nie nasz typ, bo Schumann i inne takie), obecnie ceniony nauczyciel w szkole muzycznej - a nie jest w stanie rozpoznać niemal żadnej twarzy, ani w oryginale, ani na zdjęciu, choć rozpoznaje je na karykaturach...

Świetnie radzi sobie z racjonalnym myśleniem, z geometrycznymi figurami, ale rękawiczkę dokładnie opisuje, nie mając pojęcia co to jest i do czego służy. No i rzeczywiście łapie swoją nieszczęsną małżonkę za głowę i próbuje ją podnieść, kiedy już się pożegnał i chce założyć kapelusz. Żona zamiast kapelusza, serio! Plus masa innych przedziwnych zachowań.

Tak że sto pociech z tym gościem, a ja przecież dopiero zacząłem o tym czytać. Wydaje się, że to będzie kolejna wybitnie tygrysiczna pozycja w kanonie naszych tygrysicznych lektur, w uzupełnieniu do "Błędu Kartezjusza" pana Damasio, o którym śmy już sobie kiedyś... Na razie jednak chciałem Szan. Państwu przedstawić drobny fragment tej książki w moim własnym przekładzie. Powinien dać nieco strawy do rozważań. Oto więc...
Kiedy rozmawialiśmy, moją uwagę zwróciły obrazy na ścianie. 
'Tak', powiedziała Pani P. [żona], 'był równie utalentowanym malarzem, jak śpiewakiem. Szkoła corocznie wystawiała jego obrazy.' 
Podszedłem do nich ostrożnie - były w chronologicznej kolejności. Wszystkie jego wcześniejsze prace okazały się naturalistyczne i realistyczne, o żywym nastroju i atmosferze, ale szczegółowe i konkretne. Potem, lata później, stały się mniej żywe, mniej konkretne, mniej realistyczne i naturalistyczne, ale o wiele bardziej abstrakcyjne, nawet geometryczne i kubistyczne. Na koniec, w ostatnich obrazach, płótno stało się nonsensowne, albo nonsensowne dla mnie - jedynie chaotyczne linie i plamy farby. 
Skomentowałem to, mówiąc Pani P. 
'Ach, wy lekarze jesteście takimi filistrami!, wykrzyknęła. 'Nie potrafi pan dostrzec artystycznego rozwoju? Jak zrezygnował z realizmu swych wcześniejszych lat i doszedł do abstrakcyjnej, nieprzedstawiającej sztuki? 
'Nie, to nie to.' Powiedziałem do siebie (ale powstrzymałem się przed powiedzeniem temu nieszczęśliwej Pani P.) Naprawdę przeszedł od realizmu do braku wszelkiego przedstawienia, a potem do abstrakcji, ale to nie artysta się rozwijał, tylko patologia, postępowała - postępowała w kierunku głębokiej wizualnej agnozji, w której wszelka zdolność przedstawiania i obrazowania, wszelkie poczucie konkretu, wszelkie poczucie rzeczywistości, zostały zniszczone. Ta ściana pełna obrazów była tragicznym eksponatem z dziedziny patologii, należącym nie do sztuki, tylko do neurologii.
Tyle cytatu, teraz jeszcze kilka komentarzy.

* Kawałek dalej Autor książki częściowo mimo wszystko zgadza się z Panią P., w tym sensie, że jej mąż mógł jednak z czasem stawać się coraz bardziej wrażliwy na sztukę abstrakcyjną czy, wcześniej, kubistyczną. Co jednak wcale nie zmienia radykalnie tygrysicznych wniosków, które mi się tutaj nasuwają, i które, mam niepłonną, zaczną się nasuwać moim P.T. Ew. Czytelnikom.

* Wcale nie twierdzę, że sztuka (?) realistyczna jest zawsze i z definicji super! Uważam nawet, że pacykowanie realistycznych obrazków w dzisiejszych czasach, na siłę, raczej gwarantuje szmirę, a co najmniej pospolitość, nie artyzm. Cóż, spenglerysta, ze swoim pesymizmem (wrodzonym i jeszcze dodatkowo pracowicie rozwijanym), potrafi uznać, że stworzenie jakiejkolwiek wartościowej sztuki (mówimy o tych "ambitnych", nie o reklamach czy muzyce do tańca), staje się już niemal niemożliwe, a jednocześnie jakoś z tym żyć (pocieszając się ew. Machaultem i Billem Monroe).

* Obrazek, który tu u góry umieściłem - po to, żeby nie było całkiem goło z samym tekstem, NIE ma być przykładem upadku współczesnej sztuki! On mi się raczej nawet dość podoba, choć nic specjalnego. Ale też nie chciałbym tu pakować jakiejś jednoznacznej obrzydliwości, jak powiedzmy twarz tego czy tej. Tylko że ten nasz kolorowy człowieczek to pop-kultura, a nie żadna "wielka sztuka", o której sobie teraz próbujemy rozmawiać.

Nawet z samego założenia nie jest to "wielka sztuka" - i to właśnie jest tu cenne. Przebija z tej konstatacji pesymistyczna gorycz, ale c'est la vie. (Wspomniany tu wcześniej Schumann, gdyby ktoś pytał, założenia JEST jak najbardziej "wielką sztuką". Niestety taki np. Picasso też.)

* Gdyby komuś brakowało tematyki do zainspirowanych przez Pana Sacksa rozważań, to polecam także kwestię popularności wszechwładnej dziś EKONOMII i przyczyn, dla której jest to tak niesamowicie chętnie przyswajane przez chłopięta spod trzepaka, które poza tym niewiele zauważają, choćby nawet waliło ich po nosach w mroźny grudniowy poranek.

Mówię tu o ekonomii rozumianej jako kilka "oczywistych", prostych i niezmiennych "prawd", mówiących jak należy manipulować kilkoma abstrakcyjnymi zmiennym, "aby było dobrze". Czyli o ekonomii LIBERALNEJ, którą się nam stręczy i która nawet dla zdrowych ludzi stała się już dziś w sumie rzeczywistością samą i prawdą absolutną.

Dla mnie to wprost uderzająco podobne do zachowań Pana P. Zresztą można z tym wyjść i poza obszar wąsko pojętej ekonomii, bo cały ten współczesny LIBERALNY świat zachodni opiera się przecie na takim samym GEOMETRYCZNYM modelu myślowym, zainspirowanym kiedyś przez Newtona, a dziś na chama do tego modelu upodabnianym - przynajmniej w tej swojej części, która ma być strawą intelektualną (?) dla PROLI.

triarius

wtorek, lutego 17, 2015

O istocie Cywilizacji (w sensie szpęglerycznym)

Sam Spengler stwierdza w swym Magnum Opus explicite, że rozwój Kultury daje sie w sumie sprowadzić do rozwoju miast. (Oczywiście, jeśli na takim stwierdzeniu poprzestaniemy, będzie to bardzo gruba kreska,) Mnie się wydaje, że analogicznie jest z Cywilizacją. Zaraz powiem, jak to widzę, ale na razie jeszcze trochę doprecyzujmy...

Rozwój Cywilizacji, to jednocześnie i rozwój i zamieranie tego, co sobie tutaj nazywamy K/C (od "Kultura/Cywilizacja"), czyli tej "całości", którą w potocznym języku określa się mianem "cywilizacji" (i co sobie my piszemy z małej litery). Gdy mówię o "całości", chodzi mi o to, że pomiędzy Kulturą i Cywilizacją jest jednak ciągłość, ponieważ obie dotyczą przecież tego samego "czegoś", tego samego "społeczeństwa", a bardziej precyzyjnie tej samej (z małej litery i w potocznym sensie) "cywilizacji".

No więc najpierw, kiedy mamy już C., wciąż więcej rzeczy się rozwija i pojawiają się nowe rzeczy, często niepozbawione wartości - różne tam saksofony, aparaty słuchowe, materiały wybuchowe, loty na Marsa, różowe golarki, itd. - choć niektóre właśnie zamierają. Potem, w miarę "postępu" C., coraz mniej się rozwija, a coraz więcej albo zamiera, albo gorzej, bo pojawia się jako coś chorego, trującego i/lub rakowatego. Jak "muzyka dysko", "sztuka awangardowa", "równouprawnienie", czy "wyższe studia dla idiotów".

W końcu te rzeczy zaczynają dominować. Jest to oczywiście całkiem tak samo jak z żywym organizmem, choćby ludzkim - można być bardzo starym i w ostatnim dniu życia, tuż przed zejściem na uwiąd, nauczyć się wycinać kogutki  z papieru, ale schyłku jest więcej i on zwycięży. Śmieszą mnie okrutnie (choć nie żeby nie wkurwiali, ponieważ oni są głośni, a Spengler cichy) ci wszyscy mędrcy, ględzący o głupocie i "idealiźmie" Spenglera, który widzi cywilizacje jako organizmy.

To jest jednak absolutna prawda i b. cenne odkrycie - tym bardziej, jeśli sobie uświadomimy, że to nie żadna naciągana biologia, tylko systemy samosterujące, czyli cybernetyka. (Jakby to słowo dziś paskudnie w wielu uszach, i nie bez powodu, nie brzmiało.)

No dobra - do ad remu! Co jest nutą przewodną w "rozwoju" (będącego jednocześnie zamieraniem, albo i gorzej) Cywilizacji? Jest nią BIUROKRACJA! Biurokracja w najszerszym sensie - także jako organizacja, być może nawet jako aparat prawny... Biurokracja to ogromna potęga, wcale nie żartuję, która umożliwa wiele rzeczy, bez niej nie do pomyślenia, ale jednocześnie niszczy i wyjaławia dosłownie wszystko co naprawdę żywe. I z czasem to wyjaławianie nieuchronnie bierze górę... Zawsze! Chyba że ktoś wcześniej daną C. uśmierci, of course.

Powtarzam: rozwój każdej C., będący jednocześnie usychaniem i wstępem do zejścia na uwiąd starczy każdej K/C, to rozwój BIUROKRACJI. (W najszerszym sensie tego słowa.) To zaś, co obserwujemy wokół siebie, to rozwój biurokracji na skalę, która się nikomu nigdy w historii nawet w najdzikszych pijackich majakach nie śniła...

Dzięki bazom danym, internetowi itd., między innymi... Co z kolei doprowadziło do zarówno do niesamowitych osiągnięć (jaka by nie była ich wartość w najgłębszym sensie), jak i do tego koszmaru, z każdym dniem przybierającego na sile, oraz do tego przyspieszonego upadku, który możemy sobie luźno w telewizjach oglądać.

Mętne to było okrutnie, jak na takiego subtelnego stylistę i hipnotycznego pisarza jak ja, ale cóż... Spengleryzm i tak jest tylko dla elity, a elita, jeśli zechce, przedrze się przez to i zrozumie. Amen!


* * *

W nawiązaniu do powyższego, a także do wszelkich naszych Ardreyów i Spenglerów, serdecznie polecam to: http://tinyurl.com/oog6y4b

a dla co bardziej naukowo nastawionych także to:

http://www.physicsoflife.pl/dict/eksperyment_calhouna.html

Dzięki Piotr34 i Anonimowy za te linki!

triarius

środa, grudnia 17, 2014

Mam nowe i chyba cholernie...

... interesujące przemyślenia na temat natury religii, ich rozwoju, a także satanizmów... Sprawy po prostu (chyba po raz pierwszy tutaj) istotnie rozszerzeające spengleryzm.

Zainspirowane sprawą pyzatej "poetki" Zuzi, co to ostatnio rytualnie utrupiła tatusia, i tej całej "Krainy Grzybów", com o niej przeczytał u Toyaha. No i też, po prawdzie, islamskim fundamentalizmem, co go sobie oglądam w telewizorze, i nie można powiedzieć, żeby chłopcy się nie starali.

Nie wiem, czy to kogoś w ogóle jeszcze interesuje, w każdym razie nie mam ochoty pisać długich i, z konieczności, ambitnych tekstów - więc albo Adaś by musiał mi to nagrać wypowiedziane ustami, albo też trzeba by to jakoś interaktywnie. Tutaj albo na Tygrysim Forum na niepoprawni.pl.

Jak tam sobie chcecie. Piłka jest w waszym korcie.

triarius

piątek, października 24, 2014

Gawęda jak borsuk (tom 1)

Parę dni temu zepsuł mi się telewizor, więc, figlarnie ale nie całkiem od rzeczy, mógłbym stwierdzić, żem teraz człowiek wolny - jedyną wolnością o jakiej można jeszcze dzisiaj marzyć. Do telewizji mi się chwilowo nie spieszy, ale kiedy wspominam minione czasy, widzę, że jednak, inteligentnie i tygrysicznie z tego kontrowersyjnego dobra korzystając, coś tam jednak z niego miałem.

Bo to i Falvetti ze swoim Potopem, i Christina Pluhar z Zagubionymi Ptakami, ale także rzeczy z założenia mniej przyjemne, a jednak w jakiś sposób tygrysistę zapładniające. No a poza tym ja po prostu nie bardzo wiem, co się w świecie dzieje.

Myślałem, naiwny, że blogasy na szalomie mnie o tych sprawach wystarczająco poinformują, ale okazuje się, że tam biężączka chodzi stadami i w tej chwili takie np. Państwo Islamskie czy podboje Putina nikogo nie interesują, bo mają Sikorskiego Radka z jego żoną i dziwnymi wypowiedziami.

Nie mam więc pojęcia, czy Putin już przeprosił, oddał Krym i przyznał Biedroniowi order Lenina z diamentami, za "propagowanie tolerancji", czy też jeszcze nie. W końcu potraktowano go brutalnie, z tego co pamiętam - sankcje i dyplomatycznym półgłosem wypowiedziane "fi donc!" (co się na polski przekłada jako "Fifi, nie rusz!")...

No a Państwo Islamskie - czy oni już przeprosili i obiecali poprawę? A ogłosili Środę dniem świętym, zamiast Piątku? (No bo kto to w ogóle jest ten Piątek?) I zaczęli się do niej modlić? Naprawdę nic teraz nie wiem, na razie to jakoś znoszę, ale za jakiś czas będę albo musiał naprawić telewizor, albo zacząć szperać po zagranicznej prasie online. Kto by to pomyślał? Chyba że się na ten brak wiedzy o aktualnych wydarzeniach z czasem uodpornię - no bo w końcu co aż tak ważnego może się jeszcze wydarzyć?

Z tych rzeczy, które widziałem ostatnio w telewizji, był na przykład wywiad z Karolem Habsburgiem, wnukiem ostatniego cysorza. Na BBC. Gość był dla mnie z wyglądu i manier mniej wiecej równie arystokratyczny, co typowy sklepikarz, za to nawijał postępowo i "proeuropejsko" jak cholera. Rzekł nam m.in., że "po okropnościach wojny światowej zrozumiano, że tylko zjednoczona Europa może zapobiec nowej wojnie". Itd.

Czego ja kompletnie nie rozumiem. Albo raczej uważam to za wierutne kłamstwo. Jeśli bowiem w Europie są antagonizmy, wrogiści, konflikty, nienawiści - to pozbawienie wszystkich ich własnego państwa... A właściwie przecież nie "wszystkich", przynajmniej na razie, tylko mniej wartościowych...

W każdym razie zrobienie jakiegoś urzędniczego imperium, w którym ludzie nie będą mieli nic do powiedzenia o polityce (ani o niczym innym w sumie, ale na razie interesuje nas polityka), wzięcie wszystkich za mordę - w żaden sposób konfliktów nie wyeliminuje. No bo niby jak?

Jeśli "wychowaniem", no to po prostu znaczy, że tych ludzi będzie się - przymusowo, albo może bardziej za pomocą jakichś manipulacji - indoktrynować. Ale to oczywiście nie wystarczy, wie o tym każdy światły "Europejczyk", więc bez brania za mordę się nie da. Możemy to sobie nazwać "pokojem i miłością między"... Nie "narodami" chyba...

Między czymśtam... Ale w każdym razie, narody czy coś innego, to jest dokładnie to samo, co rządząca dzisiejszą amerykańską polityką reguła: "my nigdy nie ponosimy porażki, po prostu redefiniujemy sukces". (Swoją drogą, to musi być jakiś duch czasów, że oni tak wszyscy na raz. Spengler akhbar!)

Nie będzie może wojen takich, jak te dwie światowe, skoro narody nie będą miały własnych państw (z prawdziwego zdarzenia), a w związku z tym własnych armii... Ale ew. niechęci, nienawiści i konflikty oczywiście nie znikną, bo niby dlaczego by miały znikać? Będą istnieć nadal, po prostu jako konflikty klasowe, rozruchy, terroryzm, sankcje gospodarcze, bratnia pomoc, wychowywanie społeczeństwa ku czemuśtam... Tę listę można sobie wydłużać niemal w nieskończoność. (Oczywiście myśmy tego tu nie odkryli, bo to podstawy szpęgleryzmu.)

Jasne jest, że media (ach, stale jednak wracamy do tego mojego zepsutego telewizora!) ew. Wielkiej Wojny jak ta pierwsza światowa, na pewno nie przeoczą (z takich czy innych względów), podczas gdy te wszystkie konflikty w znacznej mierze tak. Już nawet rzeczy efektownie wypadające na ekranach są nam oszczędzane.

Jak rozruchy z paleniem samochodów i milionowe demonstracje (oczywiście te niesłuszne), a co dopiero samobójstwa ludzi zrujnowanych czy mających dość tego całego szczęścia z miłością na dodatek. Czy powiedzmy nienawiść między grupami społecznymi lub narodowościami, która wcale zdaje się nie niknąć, jeśli nie wprost przeciwnie.

(Swoją drogą, Polska powinna natychmiast przeprosić za tego Aarona, co to rozpruwał biedne londyńskie prostytutki! Wydało się, że to był nasz rodak, więc MSZ, Michnik, cała reszta - do roboty!)

O ile nie jest trudno zrozumieć, że po Wielkiej Wojnie (pierwszej światowej), w której działy się naprawdę rzeczy przeraźliwe... W ostatnich godzinach życia mojego telewizora widziałem akurat na BBC znakomity reportaż o nieznanych aspektach óczesnych walk w okopach. Na przykład o kunsztownych podkopach i ogromnych minach wysadzanych pod niemieckimi umocnieniami przez Anglików.

To była naprawdę rzeźnia, i nie dziwię się, że jej skutkiem stał się ten ogromny wzrost pacyfizmu. Pacyfizm to oczywście rozwiązanie fałszywe, chore i histeryczne - ale jednak w takiej sytuacji jak tamta, psychologicznie "naturalne". Natomiast pozbawianie ludzi ich własnego państwa, możliwości jakiegoś w miarę autentycznego uczestniczenia w życiu politycznym?

Jasne, że to zawsze było dalekie od ideału (coś w tym dziwnego dla prawicowca?), ale przecież to "europejskie" rozwiązanie z ideałem ma jeszcze o wiele mniej wspólnego. Chyba że przez "ideał" mamy rozumieć "coś oderwanego od życia, nierealnego i trzymanego przy życiu (?) jedynie kłamstwem i groźbą przemocy"...

No więc branie wszystkich za ryło "w interesie pokoju" nie jest moim skromnym żadnym rozwiązaniem problemu ludzkiej agresji i wojen - ani odruchowym i psychologicznie naturalnym, ani skutecznym i sensownym. Jednak oczywiście gdyby ten Habsburg gadał podobne rzeczy jak ja teraz, to by mu żadne BBC nie kadziły na temat jego "błękitnej krwi", i nie robiły z nim wywiadów w dobrym czasie antenowym.

To powyższe można sobie potraktować jako długi i niepozbawiony zalet wstęp do czegoś, o czym przede wszystkim chciałem dziś rozmawiać, tylko nie wiem, czy nie lepiej to odłożyć do drugiego tomu, albo na Św. Nigdy. Chodziło mi mianowicie o ten terroryzm, o którym nieco ostatnio pisałem, ale, jak mi się wydaje, niestety dość chaotycznie i trudno dla wielu zrozumiale.

Mam ostatnio z tym problemy - jednej strony całkiem sporo nieźle sprecyzowanych myśli w głowie, sercu, jaźni (czy gdzie tam), a z drugiej strony poczucie, że w książce to by może nieźle wypadło, ale na bloga to zbyt długie i zbyt złożone, a właściwie to po co, skoro ani z tego forsy, ani realnego wpływu na cokolwiek. Co najwyżej przyszłe nieprzyjemności, a to mi jakoś nie wystarcza. Nie wiem dlaczego. (To było, obowiązkowe zgodnie z odkryciami tygrysicznej nauki, zjadanie własnego ogona.)

Nie - faktycznie, chciałem pisać o terroryźmie, "terroryźmie", wojnie i tej całej kręcącej sie wokół owych tematów załganej i oglupiającej propagandzie, ale chyba napisało nam się coś w miarę z sensem, co stanowi pewną całość, przynajmniej jak na blogaskowy standard, więc tamto zostawmy sobie na ew., Deo volente, następny tom. Tak będzie składniej i sensowniej.

triarius

P.S. Rozum oczywiście NIE JEST "jedyną bronią człowieka", ale w czasach takich jak te, od niego musi się wszystko zacząć. (Jeśli w ogóle miałoby się zacząć.)

niedziela, marca 02, 2014

Tekst bez tytułu (na blogu bez komętów - jak Kuba Bogu...)

Znajomy mi parę dni temu w mailach napisał co następuje:
A ja sie powoli Coryllusem rozczarowuje.Jednak stwierdzenia ze nie ma zadnych roznych cywilizacji a za wszystkim zawsze stoja roznorakie (najczesciej zreszta angielskie) kompanie handlowe to straszne uproszczenie.Czyzby Zyd,Chinczyk,muslim i krzyzowiec reprezentowali ten sam typ osobowosci?To sa jednak zbyt daleko idace stwierdzenia ktore wypaczaaj obraz rzeczywistosci.
Ja mu nawet nie odmowie ze to jego doszukiwanie sie budzetow za kazdym wydarzeniem historycznym jest interesujace i wielokrotnie prowadzi do ciekawych wnioskow ale chyba jednak wyznawca "coryllizmu" nie zostane.
Tym bardziej ze nie wydaje mi sie aby problemem wspolczesnej Polski bylo City(majace zreszta swoje za uszami ale to inna sprawa)-zeby nie pasja bijaca od Coryllusa to powiedzialbym ze to agent wplywu odwracajacy uwage od Kremla i Berlina-tak to powiem ze to ciekawie piszacy facet ktory przekonal mnie do pary spraw(no tak), pokazal sile Kosciola (ktory zreszta moim zdaniem nieco zbyt wybiela)i ktory stworzyl ten swoj "coryllizm"-metode badawcza niewatpliwie nowatorska,ciekawa ale jednak nie az tak doskonala jak sie jej tworcy wydaje.Pewnie nawet kolejne "Miski" kupie ale to juz chyba blizej mi do Spengleryzmu,Konecznego,Toynbego i im podobnych(wlasciwie to na pewno).
Oczywiscie.Dla jasnosci-ja NAPRAWDE widze w "coryllizmie" nowatorska i dosc bezpardowno skuteczna metode ale nikt mi nie wmowi ze "rteciowiec" nie rozni sie mentalnie od "lacinnika",ze zawsze chodzi o przejecie nieruchomosci i sily roboczej(CZASAMI oczywiscie tak jest)i ze glowne problemy RP biora sie z dzialanosci City(bo ze niektore sie biora to nawet jasne).Ale ja "skret" w strone Berlina zauwazylem u niektorych tam komentujacych juz jakis czas temu-a przeciez jakby nie patrzec to wlasnie obecnie Berlin rekoma Brukseli wykancza polski przemysl i rolnictwo(Londyn co najwyzej bierze swoja "dzialke").Niezly ten Coryllus jest,naprawde niezly ale nie az tak dobry.
 (Przyznaję się bez lampy w oczy, że nieco to rozbiłem na więcej akapitów, dla czytelności. I niech mi będzie wolno wyrazić mieszane nieco uczucia, że sporo ludzi ze mną różne takie sprawy dyskutuje i komentuje, ale jakoś zawsze prywatnie, podczas gdy ten blogasek zamiera. Oczywiście - przede wszystkim z mojej winy zamiera, bo nie piszę, ale także z braku interaktywności i komętów. To było w ramach obowiązkowego zjadania własnego ogona.)

No a teraz spróbujmy jakoś to skomentować, co mi ten znajomy napisał...

No więc jak się całkiem zgadzam, że Coryllus (ani nawet Maciejewski Gabriel) nie jest źródłem Absolutnej Prawdy i nie zawsze ma rację. Chodzi mi, w moich nad nim zachwytach, głównie o to, że przeważnie wolę jednak z Coryllusem zgubić, niż z większością naszych "prawicowych" rodzimych mędrków znaleźć.

Nie żeby nic sensownego nie pisało się na rodzimych "prawicowych" blogach, ale jednak przeważnie brakuje tam metody, konsekwencji... Nie mówiąc już o nieprawdopodobnej wprost energii i pracowitości Coryllusa-Maciejewskiego, która znacznie wykracza oczywiście poza blogosferę. Gdyby Polska miała tak z 500 Maciejewskich (oczywiście nie wszyscy mieliby robić dokładnie to samo!), to naprawdę byłaby innym krajem. (I zapewne zaraz mielibyśmy tu bratnią pomoc.)

Coś podobnego mówiłem, jak ten i ów może pamięta, o przeczytaniu Ardreya, tak? Nie o bratniej pomocy wprawdzie, ale że by była inna. Otóż ja z tym Ardreyem to nadal podtrzymuję. W dodatku przeczytanie Ardreya nie musiałoby na nas od razu ściągnąć bratniej pomocy, za to mogłoby zapoczątkować procesy ważne, ale działające początkowo w ukryciu...

Czyli, przede wszystkim, tworzenie elity, której tak bardzo tu brak. Elity, która raczej powinna być na początku przede wszystkim intelektualna, jak sądzę, no bo z głupimi każdy sobie bez trudu poradzi, tym bardziej, że nie mają armat, ani nawet wielu różowych golarek. Ale to tylko nawiasem.

Początkowo zamierzałem odpowiedzieć na każdy poruszony przez rozmówcę temat i napisać dosłownie wszystko, co na temat Coryllusa mam do powiedzenia. (Ryzykując, że zostanę znowu obwołany czcicielem kultu jednostki, jak to już bywało ze Spenglerem.) Ale to by była książka, a nie wpis na blogasie. Nawet tytuł - stosownie dęty - już dla niej w myślach miałem: "Coryllizm w świetle Tygrysizmu". (Bomba, nie?)

Jednak aż tak dobrze nie będzie. Kiedyś może bym się starał to napisać, ale teraz, wobec nikłego odzewu i takiegoż uznania, z jakim się to moje pisanie spotyka, nie mam ochoty. Mam za to nadzieję, że mi mój rozmówca wybaczy. (Na pociechę ma to, że nic nie powiem o Toynbeem i Konecznym.) Może kiedyś, jeden punkt na pół roku - nie wiem. Zamiast tego dam się zainspirować najnowszym tekstem Coryllusa - tym oto: http://coryllus.salon24.pl/571262,znowu-o-irlandii.

Którego akurat nie uważam za wyjątkowo wybitny, jak na tego autora. Naprawdę interesujący, sporo się z niego dowiedziałem, mimo że Irlandią i Celtami interesuję się od bardzo dawna... I jeśli go potraktować - bo w końcu wiąże się on także z najaktualniejszymi wydarzeniami na Ukrainie - jako OSTRZEŻENIE - byśmy się nie dawali podpuszczać i nie byli zbyt naiwni w naszych chałupniczych "analizach" tego typu wydarzeń... To jak najbardziej zgoda!

Jednak tego akurat tekstu, jak rzekłem, nie uważam za szczególnie wybitny, dlatego, że w nim właśnie wyjątkowo dobrze widać OGRANICZENIA tej coryllicznej metody. Metody polegającej (choć nie jest to wcale wszystko, co zawiera się w coryllicznej wizji świata) przede wszystkim na poszukiwaniu EKONOMICZNYCH motywów wszelkich wydarzeń - przy czym ta "ekonomia" jest w sumie ogromnie "tygrysiczna" (albo nawet i bardziej), ponieważ nie mówi się tu o krzywych Laffera i podobnych błahostkach, tylko owych znaczących macherów i geszefciarzy traktuje się w kategoriach gangsterów. Po prostu!

I nie jest to nawet aż tak nowatorskie, ponieważ tak właśnie, choć może nie aż z taką zaciekłością i tak konsekwentnie, robi to pewien odłam historii, często określany jako... "marksistowski". Który, nawiasem mówiąc, kiedy sam miałem jakiś czas do czynienia z akademicką historią, bardzo ceniłem. Chodzi o takich facetów, jak np. w starożytnej historii prof. Finley, którzy zaczynają od analizy interesów, ekonomicznych przede wszystkim, ale i różnych innych, i analizy "klasowej". Nie przesadzając przy tym z jakimiś "materializmami dialektycznymi" oczywiście, bo to by było już denne.

Coryllus-Maciejewski robi także coś takiego, i chwała mu za to! Faktycznie interesy związane z na przykład produkcją tkanin i rynkami zbytu na nie, z produkcją i rynkami zbytu na żywość, na broń, metale, paliwa - to są sprawy ogromne, przy których jakieś tam wojenki, wiele religijnych natchnień, czy parę tysięcy zabitych, to, z pewnej perspektywy, drobiazg.

Dla mnie aż taka konsekwencja i zaciekłość w tropieniu tych spraw, choć nie całkiem nieznana, była jednak pewnym intelektualnym przełomem. A co dopiero musi to być dla wielu innych, choćby i "prawicowców", którzy tak często "gadają Michnikiem"! Czyli kręcą się jak w przerębli w świecie liberalnych aksjomatów i mądrości.

Tym niemniej jednak, kiedy mówimy o historii akurat Irlandii i jej wolnościowych aspiracjach... Kiedy mówimy o irlandzkich resentymentach, o irlandzkiej nienawiści do Anglików... O całej masie takich spraw - od bodhranów przy Guinessie, po Powstanie Wielkanocne... Trudno jednak, jak mi się wydaje, zrozumieć to w tych ekonomiczno-mafijnych kategoriach, które nam proponuje Coryllus.

Oczywiście - one tam są i one tam działają. Jednak bez "Ardreya" - z agresją międzygrupową, ze spójnością wewnątrz grupy będącą funkcją tej agresji... Z instynktem terytorialnym... I masą innych tego typu socjobiologicznych spraw... Po prostu się nie da. I one są tutaj, te sprawy, jak mi się widzi, o wiele istotniejsze, niż ewentualne kanty angielskich fabrykantów zarabiających na irlandzkiej irredencie, czy żydowskich miliarderów stręczących Irlandii komunizm. (O czym, gdyby ktoś nie wiedział, pisze Coryllus w zalinkowanym tekście.)

W tej akurat analizie Coryllusa najbardziej mi brakuje "ardreyizmu", ale w wielu innych przypadkach bardziej brakuje mi innych aspektów mojego tygrysiego światopoglądu i wizji historii. O ile Coryllus-Maciejewski opiera się przede wszystkim na ekonomii i swego rodzaju "kryminologii" (co, powtarzam, faktycznie daje bardzo ciekawe i potencjalnie płodne wyniki), to ja przede wszystkim (jak to sobie nie tak dawno temu uświadomiłem) opieram się na szeroko pojętej PSYCHOLOGII. (Wiem że taka nauka istnieje głównie po to, by gazetowi astrologowie czuli się poważnymi uczonymi, ale ja nie o tym!)

I z tej psychologii wynikają różne takie "ardreyiczne", "spengleryczne", "tygrysiczne" sprawy, o których Coryllus nic na ogół nie mówi, i o których zapewne nie ma nawet (jak i większość) bladego pojęcia. Sprawy takie proste, jak niechęć do brutalnego i agresywnego najeźdźcy (w Irlandii choćby), do nieprzesadnie sympatycznego sąsiada (praktycznie wszędzie, z Polską na czele)... Ale także tak "subtelne" i "mgliste", jak pragnienie, odczuwane przez niektórych tylko być może, ale za to takich, którzy sporo mogą, by być DEMIURGIEM Nowej Ludzkości...

By - niezależnie od tego, że jesteśmy mali, szpetni, pokręceni (nie ja oczywiście!) i niezbyt bystrzy, to właśnie my mielibyśmy zostać twórcami Nowej Ludzkości, jakiegoś nowego gatunku, przy którym obecni i przeszli ludzie będą jak dla nas małpoludy. A gdyby ktoś, w tej przyszłości, miał mieć jeszcze jakieś wątpia, to przecież od czego eugenika, propaganda, "wolność słowa" rozumiana w sposób nareszcie lepszy i o ileż właściwszy?

I tę psychologię (że nie wspomnimy już o innych, "bardziej spenglerycznych", żeby to tak określić, sprawach), Coryllus całkowicie niemal ignoruje. W jego narracji nie widać już niemal autentycznego pragnienia wolności u jakiegoś ludu, a tylko machinacje geszefciarzy. Jeśli takie pragnienie jest, to albo jako psychopatologia, albo coś mało istotnego. Nie ma też, a przynajmniej trudno je dostrzec, autentycznych religijnych olśnień (nieważne w tej chwili, czy heretyckich, czy wprost przeciwnie), które by nie były jedynie narzędziem brutalnych i cynicznych cwaniaków.

A jednak... A jednak mnie się wydaje, że one są, istnieją i działają. Często wcale nie słabiej od tych ekonomiczno-mafijnych przyczyn. I tu się z Coryllusem w poglądach różnimy. Nie tylko tu, ale długo by było to analizować, a to jest chyba różnica najistotniejsza. Psychologia, w najszerszym sensie, albo jej praktyczny brak. A także to, że u Coryllusa (powiedzmy to, bo nam zarzucą, że odstępujemy od naszego Guru!) ludzie są cały czas tacy sami - nie ma tego spenglerycznego "duchowego rozwoju" (i potem upadku) każdej cywilizacji.

A przynajmniej nic nie słyszymy o tym, by na przykład krzyżowcy mieli być istotnie inni od renesansowych humanistów, ci zaś, powiedzmy, od współczesnych lemingów. Oczywiście - "odkrywanie" i ujawnianie ludziom, że taki Hohenzollern miał te same w sumie motywy, co współczesny miliarder "filantrop", jest cenne i słuszne, a dla wielu nawet szokujące. Ale jednak nie wszystko da się zrobić w każdej epoce... Choćby chodziło o wiarę w stylu Św. Franciszka - która kiedyś była możliwa, a dziś nie jest. Dobrze to czy źle, ale tak właśnie sprawa się ma.

Z czego między innymi wynika i to, że KATOLICYZM NIE JEST ABSOLUTNIE ŻADNĄ IDEOLOGICZNĄ BRONIĄ, KTÓRA MOGŁABY SIĘ MIERZYĆ Z RELIGĄ "PRAW CZŁOWIEKA" i całym tym @#$%^ liberalizmem w ziemskich naparzankach. Niestety! Katolicyzm jako ZADANIE i WYZWANIE - zgoda! Ale jako recepta na ziemski sukces - nie te czasy Arlekinie! Jeśli to ma być recepta (razem z własnością - skąd ona? Jak?!), no to sorry, ale szukajmy dalej!

* * *

Nie powiedziałem tu nawet połowy procenta tego, co bym chciał powiedzieć i co by powiedzieć chyba należało, ale podsumuję, powtarzając, iż bardzo często to poszukiwanie ekonomiczno-mafijnych motywów wydarzeń wydaje mi się ogromnie płodne i czasem niewiele by trzeba dodać, ale w innych przypadkach, jak na przykład w tym cytowanym irlandzko-ukraińskim tekście, te motywy, choć istotne i dające do myślenia, nie wydają mi się jednak najistotniejszymi. I dobrze by też było taki tekst odpowiednio odczytać.

OSTRZEŻENIE przed naiwnością - jak najbardziej! Ale sprowadzanie tego wszystkiego (wolnościowych dążeń, powstań narodowych, także np. przełomów religijnych itd. itd.) do pokrętnych działań różnych ekonomicznych mafii, uważam za grubą i szkodliwą przesadę.

I to by było na tyle. Wiem, że nie odpowiedziałem solidnie na uwagi mojego znajomego, ale, jak każdy kto doczytał do tego miejsca widzi, to by wymagało co najmniej normalnych rozmiarów książki, a nie blogowego wpisu. W razie czego mogę o tym dalej rozmawiać, ale, darujcie, potrzebna by mi do tego była interaktywność.

triarius

piątek, października 04, 2013

Wodne igraszki, czyli Jak dobrze być szpęglerystą

Istnieje taka powieść, którą w mojej opinii każdy, kto się za prawicowca uważa, powinien przeczytać... (Inni też, ale na nich nie mam przecie żadnego przełożenia, a oni i tak nie zrozumieją, bo inaczej zrozumieliby już dawno... Itd.) Powinien, a jakoś chyba nie czytają, choć czytają masę o wiele gorszych, nie mówiąc już o filmach i, gównianej przeważnie, muzyce (tu pozdrowienia dla Toyaha).

Chodzi mi o powieść Jeana Raspail "Obóz świętych". Nie żebym, w sensie czysto literackim, nic lepszego w życiu nigdy nie czytał, ale mówimy przecie o literaturze epoki schyłku zachodniej cywilizacji, a zresztą to wcale nie jest zła powieść. Tym bardziej, jeśli, zamiast masturbować się, mętnymi przeważnie i pokrętnymi, "artystycznymi" kryteriami, uśwadomimy sobie jej prawdziwe i, jak się okaże, ogromne, zalety.

W końcu powieść (i nie tylko ona zresztą, bo cała literatura ze sztuką) to nie jaka sobie prosta rzecz - tam są drugie i trzecie dna, za tym stoją potężne, i przeważnie niezbyt dobroczynne, siły. (Coryllus-Maciejewski ma tutaj, moim zdaniem, masę racji.) W przypadku książki Raspaila jest jednak inaczej, choć także "to nie tylko taka sobie literatura".

Książka ta opowiada o upadku Zachodu, o całkowitym zawładnięciu nim przez siły totalitarnej lewizny, a ten końcowy, dramatyczny i szybki jak cholera, etap rozpoczyna się od klęski żywiołowej w Indiach, skutkiem której do Europy wyrusza ogromna fala najprzeróżniejszych jednostek pływających, co jedna to w gorszym stanie od pozostałych, wyładowanych po brzegi głodnymi, bezbronnymi i niewinnymi oczywiście niczym Boże baranki imigrantami.

Takimi, których tylko byś do serca przycisnął i utulił. Wyruszającymi w tę podróż na wezwanie dziwnego proroka interpretującego niewypowiedziane słowa kalekiego dziecka. Niemowy, o ile dobrze pamiętam.

No i to zupełnie wystarcza, żeby w krótkim czasie padło wszystko, do czego jesteśmy przywiązani - my, ludzie w miarę zwykli i w miarę normalni, nieopętani totalitarno-gnostyckimi ideologiami współczesnej lewizny. Tytułowy "obóz świętych" to garstka (pięciu, o ile pamiętam) mężczyzn, którzy walczą do końca i bez cienia nadziei na sukces czy przeżycie. Giną na ostatnich stronach ksiażki, zbombardowani przez lotnictwo, na którego udział po własnej stronie zapewne naiwnie liczyli.

Jeden z nich to były właściciel burdelu. (Reszta za to bardzo, z prawicowego punktu widzenia, szacowna.) Zresztą to właśnie poniekąd skłoniło mnie do przeczytania tej ksiażki - po latach od przeczytania jej krótkiej recenzji w "Nowym Państwie" (które było wtedy jeszcze tygodnikiem i czasem zamieszczało moje drobiazgi o historii).

Wielu się dziwi i oburza, Coryllus na pewo by to jakoś nieprzychylnie zinterpretował, ale mnie kręcą tego typu etyczne dylematy. Zresztą rozczarowałem się, bo motywacja tego właściciela burdelu okazała się płytka i mało skomplikowana.

Nawet, rzekłbym, po prostu nieprzekonująca. Dziewczyny mu uciekły do lewizny, więc musiał zamknąć firmę i się wściekł. Bardzo to liberalne w sumie, choć, jak na liberalizm, dziwnie dużo ten gość miał jaj. Nie przekonało mnie to - ta psychologiczna motywacja - i to było poniekąd rozczarowanie.

Jednak książka może się okazać prorocza - I TO STANOWIŁOBY JEJ NAJWIĘKSZĄ ZALETĘ! Weźmy ostatnie wydarzenie, o którym huczą media zachodniego świata. Mówię oczywiście o zatonięciu statku załadowanego, nielegalnymi oczywiście, emigrantami, koło włoskiej wyspy Lampedusa. Wszyscy się wypowiadają, oczywiście w duchu humanizmu i głosem nabolałym szczerą troską...

Papież też, no i jakby mógł nie? Może kiedyś potrafiłby bronić jakichś innych wartości, które dlań, i dla europejskich katolików, byłyby większe - jeszcze większe - od życia kilkuset nielegalnych imigrantów - ale przecież nie dzisiaj! Nie po JP2, nie po V2. (Coś sporo tych dwójek.) Że o ONZ'etach tego świata nawet nie wspomnę.

No i tak sobie jednym okiem łypię na ten ekran, na którym wszyscy tak się okrutnie wzruszają i oburzają, ale żeby nie marnować za wiele czasu, korzystam ze swojej wielozadaniowości ("multitasking" dla prawdziwych znawców). Czytając sobie luźno Herodota, com go sobie ostatnio za 23 złote w antykwariacie po angielsku nabył. (Bardzo ciekawa ksiażka. Kupiłem ją będąc tam z Adasiem. Nie Michnikiem, choć ten też ponoć w tej samej antykwarni bywał.)

No i ten Herodot opowiada mi właśnie jak Persowie zdobyli Babilon. Przez to miasto, otoczone potężnymi murami, przepływał samym środkiem Eufrat. Po obu jego stronach, wewnątrz miasta, były też potężne mury z potężnymi bramami. Powinno to być w zasadzie nie do zdobycia.

W okolicy było za to wykopane sztuczne jezioro, obecnie wysuszone, mające kiedyś służyć także i częściowo do obrony, a w każdym razie  pozostałość po pracach mających na celu utrudnienie dostępu do Babilonu, tak aby Persowie nie zwracali na niego swej niebezpiecznej uwagi jak najdłużej.

Chodziło o pogięcie biegu Eufratu tak, by trzeba się było przezeń przeprawiać aż trzy razy, zamiast raz jak poprzednio. Do tego sztucznego jeziora spuszczono wodę z tej rzeki, a potem zmieniono jej koryto i znowu zasilono je wodą.

No i Cyrus, wobec nieskuteczności wszystkich standardowych metod zdobycia Babilonu, wpadł (ktoś mu pewnie podpowiedział, ale tak to działa w wypadku władców i zasługa jest jednak głównie ich) na pomysł, by to jezioro wykorzystać do osuszenia Eufratu na odcinku przepływającym przez sam środek warownego miasta.

Jak postanowił, tak też zrobił. Herodot pisze, że gdyby to nie było zaskoczyło Babilończyków, z pewnością by się, dzięki potężnym murom od strony rzeki, obronili, a nawet mieliby Persów w pułapce. Jednak się nie zorientowali, a miasto, jak nam mówi Ojciec Historiografii, było tak ogromne, że kiedy jedną dzielnicę pustoszyli już Persowie, w innych nic o tym nie wiedzieli i odbywały się tam jakieś huczne święta.

Tak mi się to jakoś skojarzyło. Tylko szpęgleryście chyba te dwie rzeczy, o których napisałem, mogą się wydać jakoś pokrewne... Nie wiem, czy do dobrze, czy wprost przeciwnie. W każdym razie optymizmem to przeważnie nie napawa, choć daje ciekawe tematy do rozmyślań.

Herodot żaden szpęglerysta oczywiście, żył z grubsza dwa i pół tysiąca lat przed Spenglerem (i jeszcze więcej przed Panem Tygrysem), ale kiedy, zaczynając swój opis miasta, pisze że Babilon ma wszystkie ulice proste i prostopadłe, szpęglerysta czuje w sercu jakieś takie ukłucie. I jeszcze nieco mocniejsze, kiedy zaraz potem czyta o upadku tego Babilonu, a w uszach ma chóralne  jęki z powodu ostatniej tragedii u brzegów Lampedusy.

I wszystko się tak przedziwnie zazębia. Ale tego nikt inny, poza szpęglerystami i Jeanem Raspail, nie zrozumie.

triarius

wtorek, marca 20, 2012

Polecanki (z trochą komentarza)

Moja mała, robaczywa szpęgleryczna duszyczka cieszy się tym oto tekstem: http://ubootenland.blogspot.com/2012/01/trzy-powszechne-prawa-spenglera.html. Ew. komentarze Naczelnego Spenglerysty RP w ew. komętach, ale tutaj, całkiem na marginesie, nie daruję sobie uwagi, że autor omawianej książki ma prawdziwie leberalne podejście do społeczeństw, i do tych cywilizacji, które, przeczuwając swą nieuchronną śmierć, popełniają rozszerzone samobójstwo i ostatkiem sił dają w kość swoim prześladowcom.

Taka jedna drobna, i  sumie subiektywna, rzecz w b. sensownie wyglądającej książce, ale mnie to jednak razi. W dodatku moja mała robaczywa duszyczka dziwuje się, że jednak niektórym wolno, bo kiedy kilkuset... Nie bójmy się tego słowa, tutaj chyba można... Żydów... nie pogodziło się z własną likwidacją i zrobiło tzw. Powstanie w Getcie, to wszyscy się zachwycają, a jeśli to jakaś (inna oczywiście od... wiadomo) grupa, to jest fuj, aj waj! I w ogóle się chórem słusznie oburzamy.

* * *

To było jedno, teraz jeszcze chciałbym polecić najnowszy (w tej chwili) tekst Coryllusa, któren oto: http://nicek.info/2012/03/20/czym-sufrazystka-rozni-sie-od-pisowca/. Po pierwsze, jest to dobry tekst, jak wiele tekstów tego autora, którego cenię i popieram (choć z jego kumplem Toyahem śmy się kiedyś poprztykali, tylko co to ma do rzeczy?), i np. także sądzę, że takie wysiłki, jak te jego, by stać się "prawdziwym", czyli sprzedawanym i czytanym, pisarzem są dokładnie tym, czego nam "na prawicy" potrzeba.

Jednak nie dlatego go tu polecam, że jest dobry, bo dobrych tekstów trochę jednak daje się znaleźć, tylko dlatego, że w cudowny sposób ukazuje on (jeśli oczywiście podane tam informacje są prawdziwe, w co przecież nie wątpię), jak paskudne rzeczy mogą wyniknąć z najszlachetniejszych zamiarów. Cóż bowiem, dla tygrysisty, może być paskudniejszego od ruchu SUFRAŻYSTEK? I cóż może być szlachetniejszego od chęci ratowania niewinnych i bezbronnych sierot - wykorzystywanych, a potem mordowanych, przez cynicznych, żądnych grosza cwaniaków?

A jednak... To pierwsze, jeśli wierzyć Coryllusowi, wzięło się bezpośrednio z tego drugiego! I w dodatku, wcale nie przez jakieś  (jak by się to dzisiaj z pewnością stało) ubeckie przejęcie całego ruchu na wczesnym etapie - tylko, jak by się należało chyba domyślić, bo Coryllus tego dokładnie nie wyjaśnia, w wyniku tego, że opór tych wszystkich żerujących na sierotach skurwieli, wspartych przez możnych protektorów, wpływowych pociotków i całą zgraję "konserwatystów", początkowo szlachetny i sensowny ruch zradykalizował i wprowadził w wiodące do obecnego koszmaru, do obecnych Śród i Szczuk (o Biedroniach, P*kotach i Sutowskich nie zapominając), koleiny.

Tak że to wcale nie to jest najbardziej przerażające - dla tygrysisty przynajmniej - iż "rewolucja pożera swoich ojców, matki..." Czy jak to tam było... Tylko że ze szlachetnych i, wydawałoby się sensownych, zamiarów mogą, jeśli się nie dość uważa, wyjść takie rzeczy, jak "równouprawnienie", feminizm, Środa, i to "Górskie" co się produkuje teraz w tym tam cyrku, zwanym Sejmem RP.

Tak że, ludkowie rostomili, trza uważać, bo z KONTRrewolucją może być podobnie! Nikt tego nie sprawdził, ale gdzie ktoś widział na tyle zaawansowaną kontrrewolucję, żeby tego typu zjawiska mogły się tam pojawić? Albo żeby się pojawić MUSIAŁY, gdyby się pojawić miały. Mam nadzieję, że się rozumiemy.

* * *

No to jeszcze to wam polecę: http://lowcawyksztalciuchow.blog.onet.pl/.

Facet tym się trudni, że śledzi wszystkie wypowiedzi Wielkiego Guru (tego Z Muszką - od Chłopiąt Spod Trzepaka i Bezmózgich a Zadufanych w Sobie "Biznesmenów"). I jego karierę toże. Wyłapując w nich brednie, sprzeczności, gwałty na logice i sprawy ewidentnie agenturalne. A jest tego, jak się okazuje, co niemiara. Cenna i potrzebna robota!

(Daruję mu nawet użycie słowa "wykształciuch" w samym tytule bloga. Skoro Nicek nadal żyje, choć użył w swoim ostatnim tekście określenia "koktail Mołotowa", to cóż... Wypada poczekać na młyny Boże, które, jak mówią, mielą wolno, ale gruntownie, i żaden grzesznik kary nie ujdzie. Tak mnie kiedyś uczono.)

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

niedziela, czerwca 20, 2010

Dzikim być i więcej nic!

Rozmawiałem sobie z tj na temat zalet i wad Ardreya pod moim niedawnym wpisem o nocnych myślach, i przyszedł mi nagle do głowy taki oto bonmot:

Istota Spengleryzmu-Ardreyizmu-Tygrysizmu (SAT) dałaby się sprowadzić do jednego: być zwierzęciem dzikim, nie zaś hodowlanym, i walczyć o to, by człowiek jako taki okazał się zwierzęciem dzikim, nie zaś hodowlanym.

(Oczywiście "dzikie zwierzę" nie oznacza koniecznie tygrysa czy czegoś równie walecznego i krwiożerczego - łagodne i znajdujące się dość nisko w łańcuchu pokarmowym polna mysz, sarenka czy świnka pekari, to też zwierzęta dzikie!)

Z powyższego wynika jednoznacznie, że SAT to par excellence ANTYTOTALITARYZM - któż bowiem próbuje z ludzi zrobić zwierzęta hodowlane, że spytam, jeśli nie totalitaryści właśnie (w tym liberały)?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, listopada 11, 2009

Przeklęty kraj...

Refleksja związana ze świętem 11 listopada:

Przeklęty kraj, gdzie w czasie państwowych świąt, zamiast prawdziwej armii pokazuje się ludziom gromady przebierańców! Tym bardziej, gdy te gromady przebierańców zdają się być militarnie silniejsze od owej nieszczęsnej armii.

* * * * *

Przeklęty kraj, gdzie fakt, że aresztowanego znaleziono powieszonego, telewizja komentuje w pogodnym tonie: "Taki a taki wymierzył sobie sprawiedliwość", a zidiociały lud łyka to bez słowa protestu! Darujcie, ale fakt, że cela w tymczasowym areszcie nie była monitorowana, nie jest tu żadnym usprawiedliwieniem - po prostu nie należało kogoś, kto mógłby "sobie wymierzyć sprawiedliwość", umieszczać w niemonitorowanej celi. Zakładając nawet, że to było "sobie wymierzenie sprawiedliwości", na co nie ma najmniejszego dowodu.

Ktoś za tę śmierć odpowiada i ktoś powinien za to ponieść konsekwencje - jak w każdym przypadku, gdy umiera więzień czy aresztant. (To samo dotyczy zresztą np. śmierci Miłoszewicza w "europejskim" więzieniu, w której równie "europejskie" władze oczywiście nie znalazły nic podejrzanego. Ja jednak znajduję.)

Najobrzydliwsze jednak jest skurwienie ludu, który to wszystko łyka bez słowa. I aż zabawne widzieć, jak szybko ta dzisiejsza władza może sobie pozwolić, by od pierwszej propagandowej podpuchy dla ubogich duchem - w rodzaju medialnej kampanii przeciw internetowym pedofilom, co to wymieniają się przez sieć choćby RYSUNKAMI przedstawiającymi nieletnich - przechodzić do konkretnych działań - w rodzaju reglamentowania dostępu do internetu dla całości plebsu.

A zresztą, czemu się dziwić, skoro lud, często z rzekomą "prawicą" na czele, łyka to wszystko jak głodny pelikan ryby? Lud zresztą łyka różne brednie - także taką, że mogłoby istnieć imperium (a Europejska Unia JEST imperium, choć pokracznym i na zewnątrz słabym), w którym nie byłoby kary śmierci. Oficjalnie, z tego co kojarzę, nie było jej np. pod koniec istnienia carskiej Rosji, a jednak władza miała sposoby, by uśmiercać tych, których uśmiercić chciała i na których nie wystarczała jej zsyłka. Mówię o knucie.

Tak samo "u nas w Europie" - kara śmierci jest nie do pomyślenia, a jednak, jak twierdzą ci, co czytali lezboński traktat, jest tam dopuszczona w obronie istniejącego porządku politycznego. Do tego mamy "samobójstwa w niemonitorowanych celach", a jak trzeba, to i w monitorowanych. Nie licząc oczywiście nieszczęśliwych wypadków, nagłych ataków serca, nieudanych operacji...

Stanisław Michalkiewicz pisał o tym parę lat temu bardzo sensownie w tym duchu, że teraz wszelkie tego rodzaju rzeczy tajne służby mogą robić z niewielkim dla siebie ryzykiem WŁAŚNIE DLATEGO, że "nie ma kary śmierci"!

To wszystko naprawdę nie jest wesołe ani miłe, jednak przyznam, że obserwowanie i analizowanie tych spraw do dla spenglerysty niezła zabawa. Nie ma więc tego złego!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, października 29, 2009

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 5)

Ach, jakiż długi ten wstęp! A samej historii, o ile w ogóle do niej dojdziemy, będzie malutko. Cóż, czy to raz tytuł jest nie całkiem na miarę? Czy to jeden Tusk obiecuje, by potem nie dotrzymać? Czy ja też nie mogę być postpolityczny? Tym bardziej, że te moje tutaj filozofowania to taka "narracja", tyle że dla intelektualnej (pochlebiam sobie) elity.

A więc, męczmy się, i ew. czytelnika, dalej! Kiedy mówię "Jezus zginął za moje grzechy na krzyżu, a potem zmartwychwstał" - co to jest? Oczywiście to jest Prawda, w sensie o którym tu mówimy, czyli spenglerycznym. Brawo! W dodatku to jest Prawda w swej najczystszej postaci, czyli Prawda Religijna - wprost i bez owijania w bawełnę, jak to się często (owijanie znaczy) zdarza.

No a kiedy mówię "Jutro wstanie słońce"? To jest... Oczywiście - hipoteza. (I nie chodzi tu o czepianie się do utartej metafory o słońcu wstającym, kiedy przecież Kopernik... itd.) Jest niemal pewne, że to się sprawdzi, ale jednak nie absolutnie pewne. Zakładam że tak właśnie będzie, bo inaczej zamiast płacić rachunki, pożyczyłbym może tyle forsy ile by się dało, by za nie zorganizować pożegnalną orgię, o jakiej Neron z Lukullusem nie śnili.

Podobnie z tym, że ziemia kręci się wokół słońca - pewnie tak i jest, ale co mi to właściwie robi? Z żadną metafizyką nie ma to dla mnie nic wspólnego, choć przecież... Nie zawsze musi tak być. Dla takiego Giordana Bruno dość analogiczne "odkrycie", że wszechświat jest nieskończony i zawiera nieskończoną liczbę układów słonecznych takich jak nasz, było, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, religijnym olśnieniem. Za które zapłacił życiem, a niewykluczone, że zrobił to ze świadomego wyboru (może nawet to jest wiadome, tyle że nie akurat mnie w tej chwili).

Ze mną jest inaczej - dowolna ilość dowolnie wrzaskliwych Dawkinsów może mi udowadniać, żem ofiarą "samolubnego genu"... Po mnie to jak woda po kaczce. Skoro to gen mną kieruje, to ja jestem ten gen i wszystko w porządku! Podobnie z honorem, patriotyzmem, sensem mojego życia - całkowicie mi wystarcza, że ja to tak czuję, że to są moje... Fenomeny. (O których jeszcze tu nie było, ale zaraz będzie.) To całkiem nie musi być wieczne, niezmienne i absolutne.

Mi to naprawdę nie jest do niczego potrzebne i nawet się nad tym za bardzo nie zastanawiam. Tacy ludzie istnieją! Dlatego tutaj mówię o tych swoich nietypowych cechach. Istnieją, i niewykluczone, że to oni właśnie odgrywają nieproporcjonalnie wielką rolę w historii. A my tu przecież historię mamy opowiadać i analizować.

No dobra, a teraz coś trudniejszego... Kiedy mówię "Wierzę, że jutro słońce także wstanie" - co to jest? A to, moi państwo, jest już FENOMENOLOGIA. Przynajmniej taka, jak ja ją rozumiem. Fenomenologia spengleryczna, bo tej "prawdziwej", to się po prostu, poza całkiem wstępne (i słuszne) stadia, całkiem nie da zrozumieć. I nawet nie o to chodzi, że się nie da - bo gdyby było warto, to należałoby się po prostu wysilić i w końcu zrozumieć... Tu chodzi raczej o to, że po co?

Jeśli nikt nam za to zrozumienie nie da profesury, lub choćby doktoratu, to po co właściwie? Ani nam to w realnym naszym życiu do niczego się nie przyda, ani nic. Czysto jałowa i akademicka działalność, a ten krótki czas, który mamy na ziemi, zdrowy człowiek woli poświęcić na inne sprawy. Życie. Albo właśnie religię. Albo jakąś kombinację obu tych rzeczy.

Wracając do tej naszej fenomenologii dla... Ubogich duchem? No nie. Dla ludzi czynu? Coś takiego. Dla spenglerystów - o, to jest dobre określenie. Więc wracając do niej, wyjaśnię, że to jest tak, iż moje PRZEKONANIE o tym, że "jutro słońce także wstanie" (pomijając, jak już rzekłem, różne tam odkrycia Kopernika i nie czepiając się tego, czy to słońce wstaje, czy może ziemia) jest po prostu Faktem. Ja tak naprawdę sądzę, niezależnie od tego, czy mam rację, mój sąd jest rzeczą pewną.

Nie wypowiadam bowiem opinii na temat ISTOTY BYTU, czyli powiedzmy tego, jak tam się rzeczy z tym słońcem NAPRAWDĘ mają, tylko konstatuję fakty, które dzieją się w mojej jaźni. Całkiem obiektywnie się dzieją! Te fakty, które ja w tej mojej jaźni sobie całkiem realnie oglądam, to są Fenomeny. (Skoro stale wracamy do naszego Spenglera, i słusznie, to wypada dodać, że on sam o fenomenologii nigdzie, z tego co kojarzę, nie pisze. Cała ta interpretacja jego filozofii jako swego rodzaju fenomenologii, plus masy innych fajnych rzeczy oczywiście, jest moja własna.)

Może nam się to o fenomenach i fenomenologii do czegoś w dalszym ciągu przyda, a może nie. W każdym razie to kolejny punkt w naszym programie "Spengleryzm dla odpornych na wiedzę", który sobie tutaj na boczku prowadzimy.

OK. Czy, aby wrócić wreszcie do religii, teza że "Jezus zginął za moje grzechy na krzyżu, a potem zmartwychwstał" - będąca w stosowanym tu przez nas sensie Prawdą - jest w potocznym sensie "prawdziwa"? Mówię otwarcie - nie mam absolutnie żadnego sposobu by to ocenić! Moje okienko do Bytu Jako Takiego (a o niego tutaj w końcu chodzi) jest całkowicie zamurowane. Nie mówię, że to źle, nie mówię że to dobrze, tak po prostu jest.

Nie wykluczam (hipoteza!), że istnieją ludzie, że istnieją instytucje, że istnieją metody, wyjrzenia przez to okienko i dotknięcia, poznania, ujrzenia Bytu Jako Takiego. I że jego istotną częścią może być akurat wyrażona tutaj przed chwilą teza. Masa ludzi taką możliwość z góry odrzuca. Opierając się przeważnie na argumentach, które same całkowicie nie wytrzymują solidnej krytyki. Ja do nich nie należę. Uważając się za "niewierzącego trydenckiego katolika" (o tej "trydenckości" niedługo zamierzam powiedzieć nieco więcej, i to już będzie coś w rodzaju historii religii), na tyle jestem "niewierzący", że jako Prawda to w mojej jaźni realnie nie funkcjonuje.

Zaś ta i inne tego rodzaju hipotezy - skoro nie Prawdy - nie są dla mnie osobiście bardzo istotne i nie przyznaję im specjalnie wysokiego prawdopodobieństwa "prawdziwości". Mój tutaj wywód nie jest więc wyrazem jakiejś prawowiernej katolickiej nauki, czy choćby domorosłej filozofii, która by się oglądała na jakąś prawowierność. Mój szacunek do katolicyzmu, dla jego dokonań, dla tego co zainspirował, jest naprawdę ogromny, ale ktoś bardzo żywo w katolicyzm zaangażowany, może nie strawić mojej, z zewnątrz przeprowadzanej i bez dogmatycznych hamulców, analizy.

Naprawdę nie zamierzam tu mówić niczego, co by mogło, w mojej opinii, urazić uszy wierzącego. To co tu już powiedziałem o nauce i Prawdach - w tym religijnych - stanowi raczej niezłą broń dla katolików w walce z agresywnym lewackim ateizmem, z lubością podpierającym się na każdym kroku, uczciwie i nieuczciwie - ale w mojej opinii tak czy tak nieprawnie, nauką. Mniej wrażliwi katolicy powinni traktować moje wywody jako swego rodzaju teodyceę, czyli teologię nie podpierającą się dogmatami, a działającą całkiem "od zewnątrz" i mogącą, dzięki temu, przemawiać także do niewierzących.

Ja na pewno nie zamierzam tutaj, ani nigdzie, szkodzić katolikom, choć nie czuję się zobowiązany, by mówić głosem KK. Tym bardziej zaś dzisiejszego KK! I tutaj dotykamy interesującej kwestii, w dodatku związanej już dość bezpośrednio z historią zachodniej religijności.

Ale o tym, Deo volente, następnym razem.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, października 28, 2009

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 4)

Nasza blogowa lokomotywa dziejów drży niecierpliwie, sapie, dyszy i dmucha. Maszynista dziejów rusza wajchą, a jego pomocnik węgiel sypie na ruszt, choć od ognia na tym ruszcie łuna bije na całe niebo... Nasza lokomotywa dziejów pali się, rzec by można, do wyruszenia w szaleńczą podróż wzdłuż osi t. W palenisku huczy i sroży się ogień. Tak się składa, że to akurat późny wnuk tego ognia, który w Kartaginie, w brzuchu żelaznego Molocha... Ach, jakie to straszne! Ach, jakież to rozkosznie podniecające!

Jednak okazuje się, że nic nie jest aż takie łatwe, jakby się z początku wydawało... Mimo ognia, mimo dymu, mimo drżenia i sapania, mimo tej krwawej łuny aż po horyzont.

Nasza historia musi jeszcze trochę poczekać, bo oto podczas przerwy w pisaniu tych odcinków uświadomiłem sobie, że przydałoby się jeszcze nieco wyjaśnień. W czym zresztą pomogły mi niektóre głosy czytelników. Chodzi mi mianowicie o to, że ludzie się niepokoją z jakich ja to pozycji piszę. W końcu o Katolicyźmie, a tutaj jakieś takie kategorie, nie całkiem nie tylko z katechizmu, ale i żaden Św. Tomasz czy Jan Paweł II. Nie żeby całkiem wbrew, mam nadzieję, ale jednak pewien niepokój wśród niektórych zasiałem.

Wyjaśnię więc... Nie piszę tego z pewnością z pozycji ortodoksyjnego i ściśle trzymającego się na poświęconej ziemi wyznawcy. Mój stosunek do Kościoła Katolickiego jest bardzo pozytywny, choć żaden ze mnie wyznawca. Uważam się, zdając sobie oczywiście sprawę, że to nieco oksymoron, za "niewierzącego katolika". Dlaczego niewierzącego? Jeśli ktoś w miarę uważnie przeczytał to, co napisałem w poprzednich odcinkach - o Prawdach, Faktach i Hipotezach, powinien łatwo się zgodzić, że Religia to par excellence sprawa Prawd.

Ja zaś, nie wiem czy to coś z hardware'm w moim systemie nerwowym, czy też coś z oprogramowaniem (wczesne dzieciństwo może?), jakoś w ogóle z Prawdami na bakier. W tym sensie, że nie są mi do niczego potrzebne i nie bardzo w ogóle trafiają do mnie ich liczne podobno zalety i wdzięki. Mówię teraz o sobie, co oczywiście niebezpiecznie ociera się o ekshibicjonizm, a do tego wkrótce może ułatwić postawienie mi diagnozy w rodzaju Europejska Schizofrenia Bezobjawowa. Cóż, czego się nie robi dla swych kochanych czytelników!

Tak więc jeszcze nieco o tej mojej specjalnej właściwości... Musi co jestem człowiek Faktów, człowiek... (aż mnie duma lekko unosi i z trudem sięgam do klawiatury) Czynu... Co brzmi, dla mnie samego, o tyle zabawne, że żadnego imperium ze 190 towarzyszami nie podbiłem, ani nawet Azji z nieco większym wojskiem. A jednak coś w tym musi być. Sprawa wydaje mi się na tyle interesująca, że, ryzykując oskarżenia o ekshibicjonizm, jeszcze ją nieco podrążę. (Choć parowóz kopytem w tory raz po raz uderza, uszami strzyże i przeciągle rży.)

Ten fakt, ten mianowicie, że są takie ludzie jak ja - ludzie którym w ogóle do niczego nie są potrzebne owe metafizyczne Prawdy... No bo dla mnie każda istotna prawda, taka o której warto gadać, to już Metafizyka - coś zbliżonego do religii, choć niekoniecznie aż religia... To więc, że tacy ludzie istnieją, stanowi swego rodzaju hermeneutyczny dowód na to, że cała ta spenglerowska psychologia ma sens i odpowiada rzeczywistości. Są tacy ludzie i są całkiem inni - tacy, dla których Prawdy są wszystkim i niemal przesłaniają im cały realny, materialny świat.

Ci pierwsi nie muszą być żadnymi psychopatami, bo ja sam nie mam powodu się za psychopatę uważać. Istnieją w końcu dla mnie rzeczy ważne, a nie związane z moim wulgarnie pojętym interesem czy przyjemnością. Nie chcę tu uderzać w podniosłe tony, ale i kariery wielkiej nie zrobiłem, a przecież teoretycznie mógłbym, bo zdolności nie mam mniejszych od Tusków, Wołków czy Lisów tego świata. Po prostu trzeba by było się sprzedać.

Bo tu naprawdę nie o to chodzi, że Prawdy to to samo co Wartości. Ja wartości jak najbardziej mam, a Prawdy w mojej psychice nie odgrywają żadnej praktycznie roli. Ani "wolny rynek", ani Big Bang, ani egoistyczny gen, ani Polska Chrystusem Narodów, ani Ziemski Raj Pod Przewodem Unii Europejskiej Gdzie Lew Z Barankiem, ani "Jimmy Hendrix is the God!", ani trójpodział władzy, ani "najgorszym zagrożeniem dla wszechświata jest antysemityzm"...

Mój nieprawdopodobny podziw i zachwyt filozofią Oswalda Spenglera także z Prawdami tak pojmowanymi nie ma nic wspólnego - to mimo wszystko też jest jedynie hipoteza, że Spengler jest wart stu Leonardów i tysiąc Einsteinów! Hipoteza o bardzo wysokim prawdopodobieństwie, zgoda, ale jednak hipoteza, a nie jakaś Prawda. W ogóle kto nie rozumie, o czym ja tu gadam, a wciągnęło go to jednak na tyle, by chciał wiedzieć - niech sobie się cofnie i zobaczy o tych Prawdach we wcześniejszych odcinkach. Na pewno nie do końca udało mi się to wyjaśnić, ale cały czas sobie wyjaśniamy i może w końcu się jakoś porozumiemy.

Mówię więc i ujawniam, że świetnie rozumiem różnych ludzi czynu, którzy parareligijnymi ideami, z taką ochotą wpisywanymi we wszelkiego rodzaju bezsensowne i w sumie pozbawione realnego znaczenia dokumenty - rzeczy w rodzaju trójpodziału władz, równouprawnienia jednego z drugim, czy wolnego rynku - kompletnie się nie podniecają. Mnie też abstrakcyjne, "wieczne i niezmienne" Prawdy - a takie one właśnie z definicji są - kompletnie nie ruszają. Czyli są tacy ludzie. Tym bardziej zapewne, kiedy to tacy ludzie, co przed trzydziestką podbijają Azję, albo (w nieco późniejszym wprawdzie wieku) odpierają sowietów pod Warszawą, zadając im ciężkie straty i biorąc do niewoli m.in. dwa wielbłądy.

Są też inni ludzie. Tacy, dla których Metafizyka i Prawda są niemal wszystkim. I nikt tu oczywiście nie twierdzi, że ci ludzie są jacyś gorsi z tego jedynie powodu. Na pewno mniej nadają się do podbijania imperiów, raczej nie widzę ich zbyt przychylnym okiem w polityce. A przynajmniej nie w Polskiej polityce, bo sąsiedzi - ależ proszę bardzo! Jeśli ktoś ma na przykład do czynienia - w sensie dyskutowania i śledzenia internetowych wypowiedzi - ze zwolennikami "wolnego rynku", bez wątpienia szybko stwierdzi (o ile sam nie jest tą samą manią dotknięty), że to nie są żadne tam trzeźwe, mniej czy bardziej słuszne, OPINIE, czyli w sumie HIPOTEZY - to jest RELIGIJNA niemal wiara.

Wiara, której żadne, racjonalne czy inne, argumenty poruszyć nie mogą, bowiem racjonalne argumenty działają w całkiem innej sferze. W innej sferze psychologii, ale mówimy tutaj o psychologii w wysokim sensie, jako o pewnym istotnym dziale filozofii - nie zaś o jakichś, wciąż popularnych w tej czy innej wersji, rojeniach spragnionych łatwej popularności na wiedeńskich salonach, nie mających nic przeciw babraniu się w brudnych pieluszkach i opowiadaniu o tym w eleganckim towarzystwie, jeśli to miałoby im tę popularność dać, a do tego lekce-sobie-ważących wszelkie naukowe kryteria doktorów.

Są ludzie, dla których jakiś "wolny rynek" jest tym, lub niemal tym, czym dla wielu innych ludzi jest autentyczne bóstwo autentycznej religii. Sama natura tych psychologicznych fenomenów okazuje się zadziwiająco podobna, choć oczywiście ja tych obu spraw - autentycznej religii, z Katolicyzmem na czele, z jednej; i różnych takich niby-religii, w stylu religii wolnego rynku (o innych nie chcę wspominać, żeby nie zdradzać zbyt wcześnie "kto zabił"!) - nie utożsamiam. Choćby dlatego, że, jako się rzekło, Katolicyzm ogromnie cenię, zaś wszystkie te pseudo-religie lekceważę i nie uważam ich za nic dobrego.

c.d.n. (Deo oczywiście volente, bo jakżeby inaczej?)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, października 25, 2009

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 3)

No więc, w końcu, po różnych niezbędnych, ale pewniej od samej historii emocjonujących wstępach... Historia zachodniej religijności!

Chyba jednak nikt nie sądzi, że to będzie prawdziwy historyczny tekst, prawda? Traktuję to tutaj pisanie poważnie, niech nikt nie uważa, że inaczej, ale to ma być taki sobie ogród nieplewiony - jak to przeważnie u mnie, co sobie piszę tak, jak się gada, i nie redaguję potem nic a nic... Taka gawęda szlachecka virtualis.

A treścią jej ma być nieco naprawdę głębokich, w mojej skromnej opinii, myśli, autentyczne odniesienia do historii... Jednak to jest raczej b. luźny filozoficzny esej, niż jakaś ortodoksyjna historia. Żeby mi potem nie było rozczarowań i - nie daj Boże! - skarg do różnych rzeczników i trybunałów!

Szczerze mówiąc, to miał być krótki tekst, poruszający kwestie przejścia od katolicyzmu, przez protestantyzm, oświeceniowy deizm, do religii Nauki i wszystkiego co było potem. W którym miałem zamiar wykazać związek niektórych spośród owych religii z liberalizmem i podobnymi perwersjami. Do tego odnosił się oczywiście tytuł utworu. Jednak nil desperandum! - rzecz nam się rozwinęła, ale, jeśli dociągnę, to wszystko to tutaj będzie. W dodatku mamy tu swego rodzaju "Spengler dla odpornych na wiedzę", co też nie jest całkiem bez swoistego czaru.

Mamy zatem, by wrócić do głównego wątku, Zachodnią Europę. Mamy gdzieś tak koniec pierwszego tysiąclecia po Chrystusie. No i mamy chrześcijaństwo. Katolicyzm konkretnie, to nie jest sprawa bez znaczenia, a całkiem przeciwnie. Arianizm już praktycznie nie istnieje, pogaństwo na pewno gdzieś się jeszcze kryje po głębokich lasach, interpretuje sobie katolickie ceremonie na swój sposób, ale także odchodzi w dal.

Chrześcijaństwo, a także katolicyzm, nie powstały w Zachodniej Europie. Nie musimy od razu wpadać w, tak modne ostatnio, ekumenizmy i "judeo-chrześcijaństwa", by musieć po prostu stwierdzić, że chrześcijaństwo, a także ta jego szczególna wersja, jaką jest katolicyzm, przyszły do Europy ze Wschodu. Ponieważ zaś od epoki, kiedy żył Chrystus, minęło już tysiąc lat, katolicyzm - zgodnie zresztą ze swą własną doktryną i charakterem - zbudował wokół i na bazie Jego życia i jego nauki potężną nadbudowę: dogmatyczną, rytualną, prawną, obyczajową, polityczną, artystyczną...

Co tu dużo gadać - katolicyzm przyszedł na Zachód z Cesarstwa Rzymskiego. Częściowo z jego zachodniej, mówiącej po łacinie i już wtedy dogorywającej części (wiem że to nie jest ortodoksyjny pogląd, ale ja spenglerysta i nie zamierzam ukrywać, że ta wizja historii trafia do mnie bez porównania lepiej!), częściowo zaś ze wschodniej, która potem miała się stać Cesarstwem Bizantyjskim, i która dla nas spenglerystów była już wtedy jednym z centrów całkiem innej od tej rzymskiej Cywilizacji Kultury. (Magiańskiej, jakby ktoś chciał wiedzieć. Bardzo ciekawa sprawa z tą akurat K/C, ale nie będziemy tu mieli okazji, by o niej wiele mówić.) Pod coraz bardziej skruszoną skorupą oficjalnego, "rzymskiego" i stosującego łacinę jako język urzędowy, państwa.

I dzięki temu, że to było centrum, a nie dogorywająca peryferia, miało o wiele większy wpływ na powstanie owej religii. W sensie całej, mówiąc po marksistowsku (!), "nadbudowy", wszystkiego, czego wymaga realnie działający w materialnym świecie wielki kościół.

Wedle utartego i - ach, jakże moim zdaniem naiwnego! - poglądu, my, czyli cywilizacja Zachodu, trafnie w związku z tym poglądem nazwana "łacińską", stanowi niemal bezpośrednie przedłużenie cywilizacji rzymskiej... Po prostu kilkaset lat przerwy, wywołanych najazdami barbarzyńców, a potem - Wiooo! I od nowa, tam gdzieśmy przerwali! Przy tym cieszymy się jednak wszyscy niepomiernie...

A raczej cieszyć się nam niepomiernie wypada, bo nie wszyscy niestety to czynią... (Ludzie są takie nieużyte.) Cieszymy się więc niepomiernie, że, chociaż z nas taka bezpośrednia kontynuacja, to jednak parę rzeczy naprawiliśmy!

Nie mamy zatem walk gladiatorów, a to było przecież brzydkie... Całkiem szybko zanikło też u nas niewolnictwo - które nie tylko gwałciło przecież prawa człowieka, ale także stało w poprzek postępowi technicznemu... Zaś postęp techniczny niezbędny był przecież, by osiągnąć postęp społeczny... Czyli to wszystko cudne, co nas dzisiaj otacza. A jeśli się uda... Ach!

Tak więc, z jednej strony jesteśmy bezpośrednią kontynuacją, z drugiej zaś od razu naprostowaliśmy błędny - nie bójmy się tego słowa! - kierunek w jakim kroczyła cywilizacja Rzymu, by po tysiącu zaledwie następnych lat osiągnąć ten ziemski raj, w którym obecnie żyjemy.

No, może nie od razu, bo, zależnie od swych osobistych poglądów, jedni mędrcy nam mówią, że naprawdę dobrze zaczęło być od Soboru Watykańskiego Drugiego, inni zaś że od powstania Wspólnoty Węgla i Stali... Z której to wkrótce... ach! Są też tacy, dla których punktem zwrotnym jest wzniosła chwila, gdy Izrael zaczął występować w europejskich pucharach.

W każdym razie, kiedy oni głowili się na przykład nad tym, jak efektownie skrzyżować kobietę z osłem na scenie amfiteatru, w obecności cesarza i dostojników w jedwabiach i diademach, myśmy budowali zegary, młyny wodne... Co w końcu nas doprowadziło tam, gdzie doprowadzić miało.

Trochę to jakby jedno do drugiego nie pasuje - z jednej strony mamy być kontynuacją, z drugiej od razu skądsiś wiedzieliśmy co oni robią nie tak i zaczęliśmy lepiej... Ale cóż - nie takie przecież intelektualne akrobacje się dokonują w naukach humanistycznych! Kiedy tylko się to humanistom z jakiegoś powodu opłaca, ma się rozumieć.

Tośmy se pożartowali, zdając sobie oczywiście w pełni sprawę z tego, że sarkazm jest najniższą formą ironii... A teraz powiem, jak te sprawy naprawdę widzę.

c.d.n. (Deo volente, ma się rozumieć)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 1)

Wedle powszechnie przyjętego dzisiaj poglądu, ludzkość najpierw jest zbyt głupia na porządną religię i wierzy w różne zabobony, potem tworzy sobie religię jak się patrzy, a na końcu z wszelkiej religii wyrasta i zaczyna się kierować rozsądkiem oraz nauką. Pogląd ten, jak wszystkie chyba tego typu poglądy stanowiące dziś komplet aksjomatów na wyposażeniu ortodoksyjnego inteligenta, pochodzi z Oświecenia.

Voltaire wyraził to wprost i bez ogródek, a po nim, mniej lub bardziej ozdobnie, mniej lub bardziej okrężnie, czasem z jakimiś drobnymi zmianami czy ulepszeniami, pokolenie za pokoleniem jego duchowych potomków. Dodatki mogą być takie, że np. religia wzięła się wedle niektórych mędrców z tego, że chytrzy kapłani mamili głupi lud wydając powiedzmy przerażające odgłosy za pomocą specjalnej aparatury, albo konstruując prymitywną wersję turbiny parowej. Czemu kapłani lud mamili? Tutaj odziedziczona po Oświeceniu odpowiedź jest dziecinnie prosta - oczywiście, że dla lubego grosza! W końcu "jeśli nie wiadomo o co chodzi..."

Kto mnie zna, wie, że walkę z tym bezkrytycznym przyjmowaniem oświeceniowych aksjomatów uważam za swe naczelne intelektualne zadanie. Fakt, że najlepszą odtrutkę i najlepszą alternatywę znalazłem w filozofii Oswalda Spenglera, jednak uważanie mnie za jakiegoś jego propagatora i nic więcej, uznaję za bardzo niesprawiedliwe i po prostu nieprawdziwe. Tu nie chodzi akurat o Spenglera - tu chodzi o to, że od trzystu lat żywimy się rozkładającym się trupem Oświecenia i niemal niczym więcej.

Nie mówię tu o radarach, tyrystorach i komputerach, tylko o naszej wiedzy o nas samych, o historii, polityce, ludzkiej naturze, religii... Zamiast ewentualnego krótkiego okresu "wyzwolenia" ze starych dogmatów i nieoptymalnych ujęć, które zapewne tak czy tak musiało nastąpić, mamy coraz bardziej jałową i coraz mniej zważającą na rzeczywistość intelektualną strawę...

Poza którą nie wolno już nawet wyjść - a w każdym razie nie wtedy, kiedy może to dotrzeć do ludu... Mamy coraz więcej i coraz ostrzejsze tabu... I mamy myślenie schematami, które coraz bardziej przypominają późnego Ptolemeusza i wymagają coraz to nowych uzupełnień...

Coraz to nowych epicykli, które trzeba - dla zachowania względnej integralności modelu, lub po prostu takiego złudzenia - chytrze umieszczać w już istniejących epicyklach... I tak to się odbywa w coraz większym tempie, a z oświeceniowego wyśmiewania się z religii, mamy dzisiaj Świecką Świeckość Jacka Kuronia i Świętą Świeckość Unii Europejskiej... Dekretowane ex cathedra i już wsparte groźbą oficjalnej i całkiem realnie bolesnej dla grzesznika ekskomuniki, wkrótce zaś... Może być jeszcze gorzej!

No, tośmy we wzniosłe tony uderzyli - jak to wypada czynić na prawicowych blogach w tych czasach powszechnego skurwienia... I tu naprawdę gorąco przepraszam wszystkie panie prostytutki - bez urazy, po prostu tak się mówi! Mógłbym rzec "skundlenia", ale wtedy musiałbym przepraszać nierasowe psy, a to mogłoby być jeszcze trudniejsze. Powszechnego zatem skurwienia i upadku. Kassandrą też żeśmy pojechali, ten punkt mamy zatem z głowy.

Jak ja, spyta ktoś (i spyta słusznie!) widzę kwestię religii? Czym w ogóle jest moim zdaniem religia? No to odpowiem czym religia z całą pewnością moim zdaniem NIE jest. Otóż nie jest jakąś niedoważoną nauką - tworem i strawą mitycznej niedojrzałej ludzkości. Żeby to wyjaśnić, powiem czym (moim zdaniem, jak zwykle) jest, a czym nie jest, nauka.

Otóż nauka to zbiór użytecznych hipotez. Tylko tyle i aż tyle! A w ogóle to należałoby tu wtrącić, że w żadną "ludzkość" przeżywającą swoje religijne ewolucje nie wierzę - bo moim zdaniem ewentualne religijne ewolucje przeżywać mogą co najwyżej poszczególne ludy, a najprawdopodobniej poszczególne cywilizacje (używając utartej terminologii), spenglerycznie zaś rzeczy nazywając Kultury i Cywilizacje (tutaj z dużej, bo to specjalistyczne terminy).

Z czego wynika niemało ciekawych rzeczy, jak na przykład ta, że w tym samym momencie historii różne ludy mogą przeżywać różne fazy swego religijnego rozwoju. (Jeśli oczywiście uda nam się ustalić, że coś takiego jak "religijny rozwój" w ogóle istnieje.)

To samo zresztą, jako spenglerysta, sądzę o nauce, nie mówiąc już o filozofii, matematyce czy sztuce - one także należą do konkretnej K/C (Kultura/Cywilizacja). Jeśli obecnie mamy na całym świecie jedną naukę, to dlatego, że na tym świecie istnieje w tej chwili jedna jedyna Cywilizacja - nasza - a pozostałe ludy, będące albo barbarzyńcami (bez obrazy!) sprzed jakiejkolwiek własnej K/C, albo też Fellahami (piszę to z dużej, bo to też termin ścisły i pochodzący od Spenglera, podczas gdy np. barbarzyńcy są raczej moi właśni, bo przecież nie od Toynbee'go, którego nie cenię za grosz). Fellahy to ludzkie resztki po dawnych wielkich K/C.

Obie te grupy - skoro już uświadamiamy Szan. Publiczność na temat spengleryzmu - żyją w pewnej formie Pseudomorfozy, czyli pod sporym wpływem naszej K/C, która, pomijając wszelkie tego ew. zalety, tłumi także i wypacza ich własne duchowe życie i rozwój. Co zresztą widać chyba wszędzie gołym okiem, a jeśli spytać jakiegoś Araba czy Eskimosa, to... Lepiej nie ryzykować!

Wracając do definicji nauki, mojej własnej zresztą i dość ad hoc, ale stoję przy niej murem, bo w zasadniczych sprawach jest niezatapialna (w dobrym sensie, nie w popperowskim!), to, jako zbiór użytecznych hipotez i nic więcej, NIE jest to zbiór PRAWD. Ex definitione! (Jeśli oczywiście odróżniamy prawdy od hipotez, ale to chyba sprawa oczywista.)

Cóż to są jednak te "prawdy"? Prawdy, całkiem inaczej niż hipotezy, albo fakty... Tutaj niektórzy od razu przywołają Hegla, który to miał nieszczęście podpaść wielu, wygłaszając słynne zdanie, że "tym gorzej dla faktów". Nie jestem heglistą, Hegla nie bronię, ale gość miał w tym chyba jednak znacznie więcej racji, niż mu różni wielbiciele płytkich mędrków w rodzaju Locke'a, Actona czy Misesa raczą przyznać... Prawda to jest takie coś, w co wierzymy nie potrzebując dowodów, a co ma dla nas naprawdę wielkie znaczenie - prawda to coś, co nam wyjaśnia sens naszego życia, sens świata, sens śmierci...

Powie ktoś, i niejeden, że co za bzdura, bo tylko ludzie dotknięci niedorozwojem, mohery i katolicy, takiego czegoś w ogóle potrzebują, a ludzie światli i nowocześni żyją sobie bez tego szczęśliwi... Z czym się nie zgodzę. Wspomniałem już tutaj wcześniej Świecką Świętość, która jakimś dziwnym trafem trafiła jednak do hiper-racjonalnego i absolutnie antyreligijnego, jak by wielu jego wyznawców (!) chciało wierzyć., światopoglądu lewicowo-liberalnych, nasiąkniętych oświeceniową myślą i obsesją postępu ludzkości, elit.

Innych zaś przykładów tego typu religijności jest cała masa i to właśnie tam, gdzie nie spodziewalibyście się ich znaleźć. Musimy sobie tylko ustalić co to jest ta religia, co to jest ta religijność... Wtedy, Deo volente, postaram się wykazać, że...

(Ale o tym już następnym razem.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, lutego 19, 2009

Bonmot, nawet z długim wstępem, biężączki nie zastąpi... ale czy ja muszę pisać biężączkę, że spytam?

Świat się zaczyna powoli walić, słychać już zbliżający się armageddon... A Triarius, zamiast jak Pan Bóg przykazał, zajmować się biężączką, publikuje jedynie bonmoty i inne figlasy. W dodatku takie jak ten tutaj - co to w ogóle jest? Czy to ma być buddyjski koan? No bo przecież nikt nie zrozumie o co tu chodzi!

No nie, przesadzacie nieco moje ludzie - paru ludzi zrozumie o co chodzi, i to bez trudu. Inni niech sobie to potraktują jako koan, to może wcale nie był taka głupia rzecz. Co do bieżączki zaś, to są lepsi, szczególnie, że Triarius pisać w sumie nie znosi i całkiem mu się nie chce wklepywać jakichś dłuższych, a do tego składnych, tekstów.

Gdybyście jednak wiedzieli, ile takich tekstów sobie Triarius w ostatnich tygodniach ułożył w głowie, na przykład idąc na trening albo w ogóle gdzieś. Bo perypatetyk z niego, jak się okazuje, że hej! Układa on je sobie idący niemal słowo w słowo, składne i zgrabne, ale potem już go to nie bawi, żeby je z tej mózgowej pamięci spisywać. No bo co to za radość?

W każdym razie okazuje się, że ktoś te moje kawałki czyta i nawet się tym przejmuje, znajdując tu jakieś ideowe czy życiowe drogowskazy... Nie macie pojęcia ludzie, jak mi to pochlebia i jaki z tego powodu jestem... Well, zadowolony! No więc, na dowód że się poczuwam, napiszę Wam dzisiaj bonmota, który mi przyszedł do głowy w czasie ostatnich moich dyskusji z jednym kumplem. I który - co by o tym nie sądzili ludzie nieuświadomieni i małego ducha - jest naprawdę głęboki i błyskotliwy. A dla tych, co nie wiedzą o co chodzi (bo obcy im Spengleryzm-Ardreyizm-Tygrysizm) niech to sobie i będzie koan! Oto rzeczony bonmot:

Kora mózgowa - dobry sługa, zły pan.

;-)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, stycznia 09, 2009

Główne tezy

"Czyż niedźwiednikiem jestem, żebym na zadnich łapach chodzić uczył?" Że zacytuję, nie pamiętam już kogo. Ale wy ludzie zmuszacie mnie niestety do zostania właśnie niedźwiednikiem. Są książki, z których się można nauczyć Ardreyów i Spenglerów, są sekcje (i to nie tylko zwłok), gdzie można się wyszkolić w BJJ i innych metodach bicia brzydkich ludzi... I tak dalej.

Ale wy nic, tylko niczym głodne pisklęta wrzeszczycie: "daj nam bryka, powiedz nam prostym językiem co i jak!" Niech wam będzie, choć właściwie to jeszcze powinniście dodać: "bo jutro klasówka!" I zapłakać.

Dobra, niech będzie. Łaskawym. Pisklaki wy moje, niedźwiadki spragnione nauki. W końcu jaką ja mam gwarancję, że jeśli któryś z was nawet przeczyta, to naprawdę zrozumie? A więc oto Główne Tezy różnych umysłowych prądów, z którym się akurat utożsamiam. Streszczę je własnymi słowami i całkowicie na moją własną odpowiedzialność, ku waszemu pożytkowi i zbudowaniu. (Jakem niedźwiednik, którym mnie w swej łaskawości uczyniliście.)


Główne tezy Ardreyizmu:

1. Człowiek jest tym kim jest o wiele mniej z powodu swej, faktycznie niezwykle rozwiniętej, kory mózgowej, a znacznie bardziej z tego powodu, iż od milionów lat (sorry przyjaciele chrześcijańscy fundamentaliści, ale w tym konkretnym przypadku powiem szorstko - na drzewo!) polował zbiorowo i za pomocą broni. Wszystkie niemal ludzkie cechy, od najszlachetniejszych i najsłodszych, po najbrutalniejsze i najbardziej obrzydliwe, tutaj właśnie mają swe źródło.

2. Człowiek jest częścią biologii i, wbrew temu co sobie i innym wmawiają różni tacy, nie zwierzęciem hodowlanym, ale jak najbardziej dzikim. Jeśli zbyt pogwałci prawa rządzące ewolucyjnym sukcesem i zagładą gatunków, jego obecny ogromny ewolucyjny sukces zamieni się bardzo szybko w klęskę i całkiem prawdopodobnie rychłą zagładę.

3. Etyka ma biologiczne podstawy i np. zwierzęta nie to, że nie mają etyki, co właśnie mają ją jak najbardziej, tyle że (mniej lub bardziej) sztywno zakodowaną (jak i różne inne swoje instynkty), zaś u nas jest to bardzo otwarty (mówiąc językiem informatyki) program, w którym (obecnie) wielką rolę odgrywa kora mózgowa i kultura.

To by były te najważniejsze, które mi teraz, w środku nocy, przyszły na myśl. Oczywiście mądrych tez Ardrey stawia w swych czterech sławnych (?) książkach i różnych pomniejszych pismach znacznie więcej.

* * * * *

Główne tezy Spengleryzmu:

Liniowy rozwój całej "ludzkości" jest bzdurą, a cywilizacje (w pospolitym rozumieniu tego słowa!) są czymś zbliżonym do żywych organizmów, które się rozwijają zgodnie ze swym wewnętrznym potencjałem, a potem dochodzą do dojrzałości, by w końcu zacząć się starzeć i... prędzej czy później zejść do grobu. (Warto dodać, że dzisiaj tę samą myśl można by było wyrazić w języku cybernetycznym, np. że to nie tyle organizmy, a układy samosterujące z homeostazą, i byłoby super naukowe, a nie jakieś takie, jak się wielu wydaje "czysta metafizyka".)

Nie chciałbym tutaj wprowadzać spraw czysto terminologicznych, ale jednak może warto rzec, że faza rozwojowa, twórcza, organiczna takiej (w potocznym rozumieniu) "cywilizacji" to u Spenglera Kultura (zgodnie zresztą z tradycją niemieckiej terminologii), zaś ta późniejsza, skostniała i w końcu chyląca się do upadku to Cywilizacja (piszemy to z dużej, bo to specyficzne spengleryczne terminy).

No i takich Kultur/Cywilizacji Spengler doliczył się w historii świata tego osiem, z których - i to jest ważne! - nasza (którą nazywa Faustyczną) jest ostatnią i jedyną jaka jeszcze istnieje. Istnieje zresztą w fazie niestarej jeszcze Cywilizacji, która zaczęła się około roku 1800. (Rewolucja Francuska, romantyzm, parowce i parowozy - tak tylko przypominam, gdyby ktoś był mało w historii oblatany, a mimo to takie sprawy go interesowały.)

I ta nasza Cywilizacja podbiła praktycznie cały glob, co faktycznie zmienia sytuację, bo teraz naprawdę już nie wiadomo co będzie po jej upadku, który kiedyś tak czy tak nadejść musi. Wszyscy inni ludzie na ziemi, to (w mniej albo większym stopniu) przez naszą Cywilizację liźnięci, albo tacy, którzy jeszcze żadnej (Wielkiej) Kultury nie zaznali.

Zwracam uwagę, że nie chodzi tu o odmawianie australijskim aborygenom, czy innym Indianom Zuni ich kultury, tyle że to nie są te Wielkie Kultury w rozumieniu Spenglera, jak Babilońska, Egipska, Apollińska, Chińska, Indyjska, Azteków itd... Więc albo jeszcze (?) oni jej nie zaznali, albo też są już po niej, czyli, wedle spenglerycznej terminologii, są fellachami. (A Pan Tygrys chętnie by jeszcze chętnie do tego schematu włączył Barbarzyńców A i B, ale to kiedy indziej. W końcu Spengleryzm Żyje i Się Rozwija, więc można i należy go rozszerzać.)

Kultury/Cywilizacje mają strukturalnie podobny do siebie nawzajem przebieg, ale różnią się między sobą bardzo istotnie, ponieważ sposoby w jakie rozumieją świat jest ich najrealniejszym fundamentem, a ten sposoby są naprawdę skrajnie zróżnicowane.

Napisałem to, i jest w tym masa prawdy, ale, szczerze mówiąc, z takiego streszczenia wielkiej tysiącstronicowej książki do formatu kartki A4 trudno jakoś być przesadnie dumnym i szczęśliwym, bo wygląda to, na tle oryginału, trywialnie i w ogóle nijak. Ale cóż, mam nadzieję, że lepsze takie mini-streszczenie, niż dalsze wasze, kochane ludzie, trwanie w szponach post-oświeceniowego leberalizmu i staczanie się w intelektualne bagno w ślad za tuskami i lemingami tego świata.

* * * * *

Główne tezy PanaTygrysizmu:

Gdziekolwiek Pan Tygrys spojrzy, tam widzi główne i - ach, jakżesz (kontr)rewolucyjne! - tezy. Jednak gdybym miał przytoczyć tylko pojedynczą, to byłoby coś takiego - przynajmniej tą nocną, poranną właściwie porą:

Ludzie, okłamują was! Łżą wam w żywe oczy! Przerabiają was na obraz i podobieństwo swoje! Nie wierzcie jednemu ich słowu! Nawet jeśli jakiś szczegół wydaje się prawdziwy, jego miejsce w całej układance jest zafałszowane. Albo jego znaczenie dla całości. Nie wierzcie leberałom, nie wierzcie post-oświeceniowym mędrkom, nie wierzcie ojrotuskoidom, nie wierzcie von Misesom (Mises - won!), nie wierzcie w ogóle nikomu, kogo się dzisiaj kreuje na mędrca czy artystę!

Czytajcie Ardreya, czytajcie Spenglera, czytajcie... jeśli żadne z was lingwisty... Pana Tygrysa! Oni wam powiedzą co i jak. A tamtych sku... Sapienti sat, więc nie kończę.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, stycznia 05, 2009

Łamana historia (rekolekcje spengleryczne)

Na temat mego wczorajszego wpisu usłyszałem (w prywatnej rozmowie) krytykę, iż "niespecjalnie wybrałem przetłumaczony fragment Spenglera, bo z samego podziału historii na starożytność, średniowiecze i czasy nowożytne nie wynika jeszcze stały, 'liniowy' rozwój ludzkości".

Oczywiście my, młodzi spengleryści, wiemy, że to właśnie wizja tego liniowego, a w każdym razie w dłuższej perspektywie ciągłego, a także (w niezłomnym przekonaniu swych wyznawców) nieskończonego rozwoju "ludzkości" (całej!) jest bez sensu, prowadzi do całej masy poważnych błędów w masie dziedzin (od polityki po historię sztuki), i właśnie tutaj spengleryzm ściera się z zarówno z potoczną opinią jak i z "naukową" ortodoksją.

Zgoda, że z trójpodziału historii nie musi wynikać wiara w stały, "liniowy" postęp całej ludzkości, ale, odwracając nieco całe ujęcie - właśnie z niej wynika trwałość i powszechność tej właśnie wizji historii. Cóż bowiem jest w tym trójpodziale takiego, co by samo w sobie miało przekonywać do siebie współczesnego niedokształciucha, czy współczesnego uczonego?

Rozumiem, że to mogło podniecać średniowiecznego teologa, w końcu ktoś taki ten podział stworzył, przynajmniej na gruncie naszej zachodniej (faustycznej) Kultury. Rozumiem, że to przemawiało do renesansowego literata, dla którego "powrót do czystej cycerońskiej łaciny" i do "niedościgłego starożytnego ideału piękna" to były największe wartości. Cały wdzięk i czar trójpodziału wynika, moim zdaniem, z tego, że pozwala on "wyraźnie widzieć" stały rozwój, stały postęp "ludzkości" w historii jakiej obraz udaje się mentalnie odtworzyć na podstawie źródeł i historiografii.

To takie odwzorowanie, mapowanie mówiąc językiem matematyki: mamy historię jako masę faktów historycznych, mamy pozorny chaos milionów ludzkich istnień i milionów wydarzeń, ale mając odpowiednie narzędzia udaje się nam nań nałożyć pewną linię, która w istotny sposób do tych wydarzeń pasuje, odwzorowuje je tak, że w sumie to ta linia jest o wiele od tamtych wydarzeń, tamtego chaosu, ważniejsza. Dlaczego ważniejsza? Dlatego że stale w sumie, w odpowiednio długiej perspektywie czasowej, wznosząca.

Ta linia to "postęp ludzkości", albo, całkiem często, w poszczególnych przypadkach jakoś bardziej konkretnie: "wolność", albo "poziom ekonomiczny", albo "prawa człowieka"... Zależnie od czyichś ideologicznych przekonań, wyuczonych odruchów Pawłowa, czy po prostu sympatii i antypatii. I tylko dlatego ten podział nadal jest powszechnie akceptowany, że stanowi on idealne wprost narzędzie do odwzorowywania historii (jako masy faktów i biografii) na tę abstrakcyjną, ale przecież od samej historii o tyleż (w oczach swych zwolenników) ważniejszą linię wznoszącą.

Jeśli jednak miałaby to być linia prosta, to po co trójpodział? Przecież jeśli to linia jest istotna, a linia ma być stale wznosząca, to powinna być prosta! Zgoda, jednak nie zapominajmy, że mamy tutaj, mimo wszystko, te miliony biografii i miliony faktów, cały ten chaos... Mamy po prostu historię "surową", którą dopiero pewnym wysiłkiem intelektu odwzorowujemy na naszą linię. W końcu nawet dla największego czciciela postępu ludzkości surowa historia jawi się niewyszkolonemu oku jako chaos, a tylko jego wyszkolone oko dostrzega w niej to co istotne - Postęp. (Jest w tym oczywiście sporo z platońskiej nauki o ideach.)

No i dla ideologa, propagandzisty, popularyzatora czy innego żywiołka pomniejszego płazu, który historię ma w nosie i interesuje się Postępem, ten Postęp jest zapewne w sumie stały i niezmienny, a więc podział na starożytność, średniowiecze i czasy nowożytne mógłby nie istnieć. Jak i mogłyby/mogliby nie istnieć Sybaris, Sulla czy écorcheurs.

Jednak dla kogoś kto się w historii bezpośredni grzebie, tak prosto nie jest. Nie może się całkiem na fakty i cały ten chaos po prostu wypiąć, jeśli np. jest zatrudniony jako akademicki historyk. Oczywiście marksiści to robili kiedy mogli sobie na to pozwolić, ale nie zawsze są dostępni gorliwi towarzysze gotowi strzelać w tył głowy i pakować do bydlęcych wagonów.

Taki ktoś ma więc swą wersję dla dorosłych. Najpierw był gwałtowny i w pod wielu względami imponujący rozwój - Starożytność. Fakt, że tamci ludzie mieli nieco nie tak poukładane priorytety, w wyniku czego wybrali nieco zły kierunek i wszystko żeglowało nie całkiem wprost do Postępu Ludzkości. Dlatego też skończyło się w końcu, a właściwie to nastąpiła przerwa. Przerwa zwana Średniowieczem. Średniowiecze było właśnie nie czym innym (cholera, mam nadzieję, że nikt nie myśli, że mówię to we własnym imieniu!?) jak taką przerwą w Rozwoju Ludzkości, chwilowym Przyhamowaniem tej Ludzkości Stałego Postępu.

Po czym nastąpiły Czasy Nowożytne. I postęp zaczął się na dobre! Już we właściwym kierunku, z właściwymi priorytetami, ogólnie super i wiadomo, że to się NIGDY nie skończy! Gatunek ludzki będzie istniał w nieskończoność, co jest oczywiste, bo każdy inny pogląd byłby NIENAUKOWY... Jaka nauka i na jakich podstawach to głosi tego nam nie mówią, ale wiadomo, że kwestia wymarcia ludzi - nie w wyniku "pogwałcenia Praw Rządzących Postępem Ludzkości" - tylko po prostu dlatego, że nic nie jest wieczne, a tym mniej gatunek biologiczny... I że to wcale nie będą żadne miliony lat, a może i nie tysiące... Ta kwestia nie ma po prostu prawa zagościć w dobrym towarzystwie. Fi donc! To jest tabu.

W każdym razie rozwój teraz, skoro już mamy Czasy Nowożytne, będzie wieczny i niepowstrzymany. To jest pewne!

No i właśnie. Trójpodział historii na Starożytność, Średniowiecze i Czasy Nowożytne stanowi - dla spenglerysty z pewnością - niesamowite zafałszowanie, ale jednak dla wielu ludzi nasiąkniętych tym od pieluszek i bojących się spojrzeć od strony, która by mogła pogwałcić tabu, to jest cudowne wprost przybliżenie Istotnego Sensu Historii. Zwykła wznosząca się prosta linia by tego zadania nie spełniła - w końcu mamy tam średniowiecze i tego nie da się (przynajmniej chwilowo) zanegować.

Średniowiecze, a wiec ciemnotę, religijność (i co gorsza katolicyzm), ludzie naprawdę w to wierzyli, jakoż i w czary i gusła... Nie wiedzieli głupki, że najważniejsze są Prawa Człowieka i Postęp... A zaraz potem Kapitalizm, Rozwój Ekonomiczny, Konsumpcja... Co ja zresztą będę opisywał mentalność dzisiejszego na Platformę i Ojropę głosującego niedokształciucha... Sami wiecie! A to co wyjaśnić miałem, wyjaśniłem.

Jeśli ktoś przestał mój blog odwiedzać z powodu nadmiaru spengleryzmu i filozofowania, to zawiadamiam, iż niewykluczone, że wkrótce napiszę coś na całkiem inne tematy. Chodzi mi np. po głowie b. konkretny tekst pod roboczym tytułem "Czto diełat'?", który będzie o tym, jak w wolnych chwilach, lewą ręką, bez przelewania krwi, a nawet bez kropli potu na czole, REALNIE I BOLEŚNIE DOKOPAĆ - Unii, Platformie i całej tej paskudnej reszcie...

A więc, jeśli komuś do spengleryzmu kora się nie dość pofałdowała, może i tak znajdzie tu czasem coś dla siebie. Jednak kiedy w końcu zdobędziemy władzę, to najwyższe funkcje, najwyższa odpowiedzialność i związane z tym przywileje (w tym najsłodsze i najnamiętniejsze kobiety, i to po kilka na raz) będą oczywiście dla uświadomionych spenglerystów, i to o tych o wzgl. niskich numerach legitymacji.

Co się samo przez się chyba rozumie. Reszta awansuje co najwyżej do rangi wiceszefa departamentu w jakimś mniej ważnym ministerstwie, albo do porucznika w siłach mundurowych. A więc, Młodzi Spengleryści, nie ustawajcie w wysiłkach - stołki, biurka i hurysy czekają!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, grudnia 22, 2008

Bonmoty opus ileś tam (plus przejmujący zaiste apel)

Prawo to o wiele zbyt niebezpieczna sprawa, by ją pozostawić wyłącznie prawnikom.

(Jest to oczywiście prosta trawestacja znanego powiedzenia o wojnie i wojskowych, ale moim zdaniem o wiele sensowniejsza i aktualniejsza. Chodzi mi to po głowie od lat, ale nie pamiętam bym to już kiedyś publikował.)

* * * * *

Jednej zasługi Żydom z pewnością nie można odmówić: wyleczyli mnie skutecznie z mego młodzieńczego filosemityzmu.

* * * * *

Cywilizacja to Kultura która zaczęła pożerać własny ogon.

(Ostrzegam, że ma to sens jedynie dla ludzi znających choćby z grubsza terminologię spengleryzmu. Inni niech sobie raczej nad tym głowy nie łamią, bo im może pęknąć w łepku gnat.)


* * * * * * * * * * * *

No jeszcze coś z innej beczki... Przejmujący zew o treści następującej: AFRYKO OBUDŹ SIĘ!

Chodzi o to, że mamy tu takie oto wizyty ze świata:


Pochodzi to z serwisu ClustrMaps i my to mamy, w pomniejszonej wersji (ale jak się cwanie kliknie to robi się duże, tutaj też zresztą) na tej naszej stronce tam po prawej. No i co my tu widzimy?

Każdy przyzwoity kontynent reprezentowany (nie mówię o jakichś czapach lodu!), poza Afryką! Ja, który w pierwszej klasie podstawówki uciekał z obiadu w szkolnej świetlicy, żeby słuchać radiowej audycji "Afryka śpiewa" zostałem tak przez Czarny Ląd zignorowany??!

Fakt, nie ma nikogo z Indii, ale to tylko subkontynent. Nie ma Półwyspu Arabskiego, ale to tylko półwysep. Nie ma z Meksyku (a tylem się nawyśpiewywał: Mexico lindo y querido, si muero lejos de tiii-iii-ii...), nie ma z Argentyny (a tylem się nasłuchał Gardela i nawyśpiewywał wraz z nim: Adiós Argentina querida...), ale to ino kraje. (Jednak poprawcie się chłopaki, gauchos y rancheros - nie żartuję!) Afryka to jednak cały kontynent i to nie byle jaki. (Choć zaczynam nabierać co do tego drobniutkich wątpliwości.)

I oby mi się nie rozwinęły one w wątpliwości DUŻE! A więc nie pozostaje mi żadne inne wyjście, jak tylko magna voce clamare:

AFRYKO, POPRAW SIĘ! NIE POZOSTAWAJ W OGONIE! ZACZNIJ W KOŃCU ODWIEDZAĆ WYŻSZĄ SZKOŁĘ TAKTU, WDZIĘKU I ELEGANCJI "SZARŻUJĄCY BAWÓŁ"!


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, września 14, 2008

Idźmy więc za ciosem (ciosikiem raczej)

Napisaliśmy wczoraj teksta, na odmianę po wszystkich niedawnych wygłupach, na serio... Wydaje się, że jakoś tam dotarł do paru ludzi ze swym wywrotowym przekazem - idźmy więc za ciosem. ("Cios", choć nie w sensie dania w dziób, tylko w sensie kła, to nawiasem mówiąc po angielsku "tusk", więc się fajnie składa.)

Dlaczego sądzę, że ten mój kawałek o Ardreyu, kibicach i Maleszce do kogoś dotarł? A choćby z powodu b. sensownego dłuższego komentarza by mustrum, na którym postanowiłem nawet skonstruować ten wpis, który jest właśnie tym pójściem za ciosem. Wklejam komentarz mustrum'a w całości i odpowiadam. Polemiki nijakiej nie budiet, bo się całkowicie zgadzam, ale nieco uzupełnię.
Blogger Mustrum pisze...
Masz rację w tym, Tygrysie, iż problem leży nie w genetyce, a w każdym razie nie całkowicie (ten absurdalny, Dawkinsyński redukcjonizm).
W sensie, że genetyka, biologia i ewolucja miałyby być przeciw nam? Że miałyby być ze swej natury lewackie i antykonserwatywne? Oczywiście że nie! Zawłaszczenie biologii przez lewiznę jest moim zdaniem czymś niemal tak samo podstępnym i oburzającym, jak zawłaszczenie przez nią języka! Gdybyśmy umieli, gdybyśmy wiedzieli co i jak, biologia - wraz z ewolucją i genetyką - byłaby nasza, byłaby młotem na lewiznę!

Kwestia pochodzenia człowieka to tylko drobna część całego problemu, nie chcę się pakować dyskusje teologów, ale moim zdaniem nieco awerroizmu całkiem by Kościołowi nie zaszkodziło... A cała reszta jest nasza. I lewizna, ta nieco inteligentniejsza, wie o tym, albo przynajmniej przeczuwa, trącając socjobiologię nosem z lękiem, jak szczeniak jeża. Modląc się przy tym, byśmy nadal byli tak durni i nie dostrzegli, jak się nam potencjalnie podkładają.
Genetyka, będąca po części efektorem, po części motywatorem ewolucji ma to do siebie, że przez wielorakie mechanizmy selekcji* eliminuje to co nie powinno przetrwać. Najczęściej poprzez gwałtowne i wielce kreatywne zabijanie "spadów"

* Uważam, że są różne; termin "dobór vel selekcja naturalny(a)" jest zbyt ogólnikowy i wyświechtany w odniesieniu do bogactwa organicznych i nieorganicznych procesów naturalnych wpływających na ewolucję)
Oczywiście! I każdy nowy maleszka może być traktowany jako swego rodzaju pomniejsza mutacja. W normalnym społeczeństwie - czyli m.in. opartym na stosunkowo niewielkich i stosunkowo zamkniętych populacjach które wchodzą ze sobą w seksualne związki i wydają na świat potomstwo - tego typu mutacje są niszczone. I to na kilka różnych sposobów. No a poza bezpośrednio działającą genetyką, oddziaływuje tu też kwestia wspólnych wartości, presji społecznych, wspólnego losu itd. Co też wiąże się, choć nieco bardziej pośrednio, z istnieniem tych stosunkowo niewielkich i dość spójnych, w dużej mierze zamkniętych, grup.

Oczywiście trzeba tu zrozumieć, że te grupy mogą być dość różnie uformowane. Jeszcze nie tak dawno ktoś z ludu wiejskiego niemal na pewno brał współmałżonka spośród mieszkańców kilku okolicznych wiosek. Podczas gdy szlachta brała współmałżonków z o wiele obszerniejszego terenu, ale jednak niemal nigdy spoza swej własnej klasy. No a dla monarchów - mówimy o europejskich władcach udzielnych pomiędzy wiekiem powiedzmy X a XIX - partnerem mógł być, z dość licznymi wyjątkami wprawdzie, tylko ktoś z ich własnego grona, ale za to z całej katolickiej (a potem też i protestanckiej) Europy, a nawet, w początkowym okresie, spoza niej (np. królowa Francji pochodząca z Rusi, cesarzowa "Rzymska" z Bizancjum itd.)

I tutaj można całkiem sensownie powiedzieć, za Darlingtonem, że istniała "europejska rasa monarchów". Tylko że to określenie nigdy nie zdobędzie wielkiej popularności, nie nadaje się bowiem na maczugę do walenia po głowach różnych "rasistów", więc lewactwo je zamilcza.
Problem leży w tym, że lewactwo, począwszy od RewFrancy i po sformalizowaniu siebie przez Marksa** i wyznawców zerwało ideologicznie i (w ich mniemaniu rzecz jasna) mechanistycznie z dotychczasową ewolucją, uważając się za jej końcowy produkt.

Tu jest sedno problemu, że w zerwaniu z nieprzerwanym ciągiem pogrążyli siebie, i co gorsza resztę ludzkości, w jakimś dziwacznym, wishful thinking matriksie. I jak na każdy matriks przystało, niszczy on to co jemu zagraża wewnętrznie, nie zauważając że sam istnieje w permanentnie zmiennym (i wrogim) świecie. W swej ignorancji bądź cyniczności nie dopuszczają do wiadomości, że tam gdzie jest życie, tam w stochastycznym środowisku będzie ono się zmieniało, będzie ewolułowało. Mechanizmy tej ewolucji, wydaje mi się, są nadal takie same jak dotychczas. Oddziaływują, jednak na odmienny niż naturalny system. I zatem ich efekty są inne. Ergo, sukces gatunku Ketman maleszny (Proditor triamicus).
** Ponownie przerabiam Nuevos Escolios, i jednak Davila powinien być uznany za czołowego ideologa Zoologicznej Prawicy: "Marks był jednynym marksistą, którego marksizm nie otumanił". Cymes.
Nie ma cienia powodu by sądzić, że w ewolucji cokolwiek się zmieniło. Cywilizacja (biedny nie mogę bez problemów używać naturalnej dla mnie spenglerowskiej terminologii Kultura/Cywilizacja, ale cóż) wprowadza wprawdzie do ewolucji człowieka pewną nową jakość, ale to nie jest coś, co by mogło samą istotę ewolucji człowieka odmienić. No a entropa i tak zadba o to, by odwieczne mechanizmy wzięły górę. Tylko, że, jak podejrzewam, tym najbardziej wpływowym, nikomu nieznanym, szarym lewackim eminencjom, nie aż tak bardzo zależy na sukcesie - im całkiem pasuje po prostu katastrofa zachodniej cywilizacji, a i katastrofa całej ludzkości (co dzisiaj na jedno niemal wychodzi), też dla tych maleszków nie jest problemem. "Albo sukces, albo niech szczeźnie ten świat!" I dlatego są aż tacy niebezpieczni.

Ketman maleszny (Proditor triamicus) - przecudne! Polecam je każdemu ze szczerego serca. Co do (e)scholiów też się oczywiście zgadzam - to wspaniała książka. Ciekaw swoją drogą jestem tych myśli Dávili, które się do tych popularnych wyborów nie załapały. Są słabsze? Są bardziej nietolerancyjne i z czarnym podniebieniem? Kiedyś muszę to sprawdzić, na szczęście czytam po hiszpańsku.
Jako naczelny cel dzisiejszej zoologicznej prawicy widzę przede wszystkim kultywowanie tego co zrobiło Kulturę Łacińską wielką, uchowanie tego w bezpiecznym miejscu umysłu, serca i duszy ludzkiej by stanowiło podstawę odtworzenia ordo mundi wtedy, kiedy ten j...any lewacki matriks kiedyś padnie na ryja. Nie gdyby, lecz kiedy. No i oczywiście, będąc Chrześcijanami, naszym obowiązkiem jest pomagać innym. A skoro w/w matriks koniecznie chce się pogrążyć w gównie, powinniśmy mu w tym jak najbardziej pomóc ;)
Zgoda! (Choć, by się czepić, jako spenglerysta nie zgadzam się z określeniem "cywilizacja łacińska". To jednak tutaj w tym kontekście drobiazg.) W każdym razie zawsze głosiłem, że prawicowość, tak jak ja ją rozumiem, to cały człowiek, a nie jakiś człowieczek z patyczków wymyślony przez oświeceniowych mędrków i ich epigonów - czy to będzie Michnik, czy to będzie von Mises, czy to będzie Korwin. Tych epigonów naprawdę nie brakuje, oddychamy tym, co oni wypuszczą z trzewi absolutnie bez przerwy. I to by należało zmienić.

Matrix padnie na ryj, jednak obserwując obecne trendy, obawiam się że z nami. I my będziemy na dole. I oni się wyżywią, a my nie. Chyba że coś szybko zaczniemy zmieniać.

Co do ordo mundi, to zgoda, ale b. ostro bym postulował, by zachować podział na "nogę świecką" i "nogę duchowną". Podział nie musi przebiegać dokładnie między świeckimi i duchownymi, ale to są całkiem różne podejścia do świata. (Więcej u Spenglera. Który nawiasem b. czule się wypowiada na temat katolicyzmu, co już tu kiedyś pokazałem.)

Bo tak jak dzisiaj mamy, to widzę, z jednej strony, że ludzie sprawy w rodzaju prostytucji chcą załatwiać w duchu inżynierii społecznej - "tak ma być i będzie dobrze", całkiem jak jakiś Lenin, Robespierre czy inny Korwin - całkiem ignorując rolę religii i jej recepcję wśród ludu. Z drugiej zaś na każdym kroku próbuje się robić ze wszystkich nas to, co Nicpoń (pod moim chyba zresztą wpływem), określił jako "zgraja kastrowanych ministrantów".

Tak sądzę, że potrzeba nam zarówno cnotliwych dziewic, ministrantów, świętych kapłanów (może nawet męczenników, byle nie za wielu) - ale potrzeba nam także, i chyba bardziej, w mojej świeckiej, małej duszyczce tak to czuję, rycerzy z jajami i krzyżowców. Choćby nie byli całkiem bezgrzeszni.

Co do pomagania bliźnim, to się oczywiście zgadzam. Pogarda dla prostego człowieka... Sam wiesz, co na ten temat mówi Dávila. Z tym, że trzeba się z tym moim zdaniem pogodzić, że z większości lemingów już nic nigdy nie będzie. Spenglerem tu jadę, ale mam takie przekonanie do szpiku kości sam z siebie też - ci ludzie całkiem po prostu widzą świat wartości całkiem inaczej niż my.

I w przypadku autentycznego wielkomiejskiego leminga to się nigdy nie zmieni. Nieco może tu wprawdzie zmienić nasz sukces i porażka lewizny cum konsupcjonizmu (już to widzę!), ale nie do końca. Ale należy oczywiście przywoływać zbłąkane owieczki i każdemu starać się dać szansę.

No i to by chyba było na tyle, dzięki za rozmowę i pozdrawiam!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

P.S. Napisałem to, a tu nagle widzę, że i Nicpoń napisał b. interesujący komentarz. Coś będzie z tym trzeba kiedyś zrobić... ale na razie - leberalizm! (Kto rozumie o co mi chodzi ten rozumie, a reszta niech pomyśli. Albo i nie, bo to w sumie drobiazg.)