Pokazywanie postów oznaczonych etykietą armageddon. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą armageddon. Pokaż wszystkie posty

środa, sierpnia 30, 2023

wtorek, listopada 15, 2016

Ugauga Jitsu 0003 - Mit "czystego ciosu w szczękę" (D)

Ślicznie złamana od nieumiejętnego boksowania dłoń
Jeśli będziecie bezmyślnie używać domorosłego "boksu"
na ulicy czy w knajpie, to taką co najmniej rączkę macie
po prostu gwarantowaną. Bardzo ładne złamanie dłoni,
choć opowiadano mi o jeszcze sporo piękniejszych, i to
było z bokserskiego ringu - w rękawicach!

OK, spróbujmy sobie zakończyć ten cykl na temat szeroko pojętego "boksu" w ramach naszego ukochanego Uga Uga, które sobie tu szkicujemy, na wypadek, gdyby Pan T. dożyć miał być tego Armageddonu, którego z pewnością świat zachodni nie uniknie, i chciał się elegancko, a także skutecznie, bić z lemingami o względnie jadalne odpadki.

Boję się, że tyle o tym "boksie" i uderzaniu piąstkami wam tu, kochane ludzie, piszę, że naprawdę zaczniecie to w realu stosować, a wtedy taki skutek jak ten po lewej, albo i gorzej, macie w praktyce zagwarantowany!

A więc nie róbcie tego w domu, proszę was, a w ogóle to nie róbcie nic, zanim dogłębnie nie poznacie zasad naszej ulubionej walki, którą tu sobie razem właśnie szkicu-szkicu. Zgoda? Tu nieco niżej macie na pociechę piąstkę poprawnie zaciśniętą, co, w połączeniu z dobrze wybranym celem, oraz prawidłową metodą uderzania, powinno was przed takim stanem, jak wyżej, uchronić, ale też nie ma całkowitej gwarancji.

Prawidłowo zaciśnięta pięść
Pięść na odmianę jeszcze zdrowa i w dodatku
prawidłowo zaciśnięta
W ogóle, to należy się poważnie zastanowić, czy uderzanie piąstkami W OGÓLE powinno wchodzić w skład Uga Uga Jitsu. Przychylam się do poglądu, że tak, ale to raczej nie jest podstawowy etap edukacji. Zresztą, jak mówi znane przysłowie kungfungowców (i to wcale nie był KungFu Panda, skądinąd przeuroczy stwór!): "Śmieję się z gościa chcącego mi przywalić pięścią, natomiast niepokoi mnie taki, który chce to uczynić otwartą dłonią". To wcale nie jest głupie! Tyle że znowu tego uderzania otwartą ręką jest tyle wariantów i tyle w tym możliwości, że aż...

Tak przy okazji, skorośmy już jednak przy tym uderzaniu piąstką, to odkryłem, że silniej się piąstkę zaciska nie przesuwając kciuka aż na palec środkowy - tylko właśnie tak jak na tym zdjęciu, cisnąc palec wskazujący NIECO NAWET Z BOKU. No i oczywiście nie da się pięści długo trzymać mocno zaciśniętych, więc tego nawet nie próbujcie, bo przy uderzaniu będą już kłapciate, ze skutkiem takim, jak na obrazku u góry!

Skoro już uderzamy piąstkami na sposób względnie bokserski, to w naszym Uga Uga widzę takie oto możliwości:

- w tułów (zakładając, że nie będzie to w coś b. twardego, jak spluwa, kamizelka z płytkami ceramicznymi, czy mały sejf, oczywiście łokcie, kości biodrowe itp. należy pilnie omijać), także poniżej pasa

- w (excusez le mot) jaja, choć do tego są i inne, nie gorsze narzędzia, np. otwarta dłoń

- w udo, najlepiej od środka lub od zewnątrz (choć to stosunkowo rzadko dostępny cel i średnio skuteczny, choć za to zaskakujący), na ogół, kiedy my siedzimy na ziemi, a brzydal stoi nad nami

- na górę, w sensie w głowę, ale JEDYNIE:

  - meksykańskim sierpem, czyli takim nieco z dołu, w szczękę, jak to ślicznie pokazuje Dempsey w "Championship Fighting" (do znalezienia choćby na tym blogu)... taki sierp może być od całkiem poziomego ciosu - byle na szczękę, a nie w czachę! - do zupełnie pionowego podbródkowego, jeśli ktoś potrafi i ma okazję, ale gdzieś tak pomiędzy tymi obiema alternatywami jest najlepszą i najbardziej użyteczną wersją... fakt że to krótki cios, ale w końcu istnieje wiele innych

  - prostym w szczękę - całkiem w brodę od przodu (albo, w rzadkim przypadku, kiedy głowę ma gość b. mocno skręconą, choć w tym drugim przypadku dostrzegam alternatywy sporo lepsze od pięści, tyle że czasem nie zdążymy się przełączyć, więc może być pięść)

  - prostym w nos, ale najlepiej takim "gunbarrel punchem", jaki występuje w niektórych szkołach Kung-fu, czyli skręcając dłoń wierzchem do dołu, żeby uderzyć kostkami w poprzek kinola (daje się to ładnie skrzyżować z backfistem, czyli uderzeniem "na odlew" kostkami pięści, backhandem, tym razem jednak akurat nieco z góry do dołu)

- nerki, jeśli jest okazja z tyłu lub z boku.

Nic innego bym z piąstkami - w sensie domorosłego boksu, bo "młotki" i tym podobne jak najbardziej - nie robił w realnym starciu. I w ogóle bez dużych rękawic i owijek. A na pewno już nie jakieś walenie "boksem" w czaszkę.

Czarne kobiety pełne temperamentu

Może zakończę ten nasz mini-maxi-cykl anegdotką z mojego własnego życia... Otóż, kiedy przeprowadziłem się z Krakowa do Elbląga i zacząłem tam chodzić do piątej klasy, nie miałem życia i ciągle musiałem się bić, w dodatku ze starszymi chłopakami i często mnogimi.

Nie podobało mi się to za cholerę, byłem wtedy chudy, samotny, nerwowy i w ogóle, ale co robić. Byłbym większość z nich łatwo rozwalał, korzystając z wiedzy zawartej w podręczniczkach jujitsu, przede wszystkim pana van Hasendocka (fajne są, i jeszcze do dostania po allegrach), ale niestety nie miałem z kim ćwiczyć, a mojego młodszego brata, wtedy zresztą o połowę mniejszego, choć potem nadrobił, nie dawało się nijak zmusić.

Pewnego dnia wpadłem na taki pomysł, że narysowałem na pakowym papierze popiersie faceta, zaznaczyłem mu na gardle dużą kropkę... Ten jakżesz specjalny punkt na ciele znalazłem z pewnością właśnie u van Hasendocka, którego pilnie wtedy studiowałem, niestety głównie teoretycznie, choć jak ktoś mi pozwolił na sobie sprawdzić, to i na całkiem fajne Tomoe-Nage potrafił pofrunąć, serio! Powiesiłem w każdym razie sobie ten papier na szafie w dużym pokoju (biedna była ta szafa, sporo przeżyła!) i zacząłem w to narysowane gardło walić pięścią. Może nie bardzo mocno, bo albo szafa, albo moja dłoń, by od tego zmarniała, ale celnie i dużo.

No i zdarzyło się, jak co drugi dzień zresztą, że po dwóch czy trzech dniach zaczepiło mnie paru chłopiąt z wyższej klasy, nie mówiąc już o zimowaniu w tych samych klasach. Trzech chyba, i było to akurat na schodach w dół od tego korytarza, po którym sobie śmy w koło na przerwach spacerowali (jeśliśmy się akurat nie bili, ja znaczy i moi prześladowcy), niczym więźniowie na spacerniaku.

Od razu na dzieńdobry dałem najbliższemu krótkim prostym w samo gardło... To nie był bokser i brodę trzymał nieco zbyt wysoko, bo inaczej by to tak gładko nie weszło. Ale weszło i to cudnie. I chyba nawet tym razem nie zdążyłem nic zrobić z pozostałymi chłopiętami, bo reakcja tego uderzonego była tak potężna, że reszta, dwóch ich chyba było, rzuciła mu się na pomoc, o mnie pragnąć, jak myślę, jak najszybciej zapomnieć. Gość mianowicie znieruchomiał z oczyma w słup, nie mogąc złapać oddechu, czy wydać dźwięku. A to było dość lekkie uderzenie w grdykę - mocnym można dość łatwo zabić, więc radzę uważać!

Pięść
Szczęśliwa piąstka, której się udało uniknąć nieszczęść
Wzięli go czule pod ręce i odprowadzili, a ja wykonałem honorową rundę. Pięknie się zaczęło, znaczy ta moja kariera w no rules fighting, ale niestety byłem wtedy taki znerwicowany, że nie poszedłem za ciosem. Nie mówię tu o znęcaniu się nad tamtym biedakiem, tylko o trenowaniu jujitsu, z naciskiem na tego typu wysoce skuteczne sztuczki, jak ta. Ale też, z drugiej strony, gdybym dalej rozwijał tego typu umiejętności, to w słodkim PRLu z moimi poglądami i moim temperamentem na pewno prędzej czy później skończyłbym marnie, więc... Tak czy tak denne było życie w PRL, choć niby nie było Platformy.

A morał z tego jaki? Wielo-moim skromnym-raki nawet: 1. warto się uczyć; 2. jak coś, to gardło jest super celem (choć nie każdemu i nie zawsze akurat pięść tam najlepiej się wpasuje); 3. niekoniecznie pięścią w szczękę, jak każdy leming! 4. samotnym treningiem też można sporo osiągnąć. I tak dalej. Tak więc, niech nam żyje Uga Uga Jistsu, proszę o trzykrotne hip hip hurra!

No to może jeszcze zdjęcie piąstki, którejście sobie nie złamali, a, jeśli Bóg pozwolił, uszkodzili nią swego wroga. Prawda że cudna?

triarius

środa, września 21, 2016

Czarny motyl Nemesis (1)

Motylek, w dodatku czarny
Tygrysizm Stosowany nie dostrzega obecnie żadnych istotnych sił mogących zwiększać integrację POSZCZEGÓLNYCH (nie ZE SOBĄ NAWZAJEM, tylko W SOBIE!) państw narodowych i nie spodziewa się, by występowały w dającej się przewidzieć przyszłości. (Z procesowej ostrożności zastrzegę, że chodzi nam o państwa oparte o narody w zachodnim, faustycznym stylu, a nie o partie komunistyczne czy Al Kaidy, które szczery neo-szpęglerysta także może uznać za "państwa narodowe", tyle że całkiem innej Cywilizacji. Kto rozumie, ten już zapewne to wiedział, a kto nie, ten ma naprawdę sporo do nadrobienia.)

Jednocześnie w US of A siły rozkładowe - przede wszystkim konflikty etniczne - są już tak wyraźne, że trudno nam przewidywać jakieś niezwykle długie życie tego tworu. Czy to będzie 65 lat i przebiegnie względnie łagodnie - a w każdym razie tamte krew, ogień i łzy rozpłyną się w globalnym Armageddonie - czy też 24 lata i będzie niezwykle brutalne, nie umiemy w tej chwili stwierdzić, ale będzie się działo!

Po prawdzie, to wstałem sobie dzisiaj rano (tak się w każdym razie mówi), przetarłem oczki, zabrałem się do późnego śniadania, lub może wczesnego obiadu, rozmyślając o napisaniu tego własnie blogaskowego kawałka, bo z pewnych powodów, o których może nieco później, przyszło mi to ostatnio do głowy...

Dla zaostrzenia apetytu włączyłem sobie moją codzienną porcję clintonicznej propagandy, czyli CNN,,, I co widzę? Że znowu policja zastrzeliła tam dwóch Murzynów. W jednym przypadku zastrzelił Murzyna mały rozkoszny policjancik bez pitulka. Kobietka znaczy. Tę problematykę też mamy już przeżutą, przetrawioną i podaną do konsumpcji dla naszych P.T. Czytelników, mianowicie jakiś rok temu śmy napisali taki kawałek pod tytułem "Blaski i cienie miniaturowych policjantek".

Nic się przed nami nie ukryje i nie ma chyba takiej rzeczy, której byśmy pierwsi nie przewidzieli! W każdym razie, by wrócić do zasadniczego wątku, w obu przypadkach, wedle obecnie dostępnych informacji, ci zastrzeleni nie byli uzbrojeni. No i pomyślałem sobie, nie dało się po prostu nie pomyśleć, że to chyba jakiś sygnał skądśtam - żebym naprawdę to, co miałem zamiar, napisał.

Że to mój wszelkiego rodzaju obowiązek i te rzeczy. No bo sprawa staje się z miesiąca na miesiąc bardziej, jak to cudnie mówiono w epoce średniego Gierka, "nabolała". A zresztą, jeśli my w ogóle mamy jeszcze jakieś ambicje, chcemy zrobić karierę i Tygrysizm Stosowany ma podbić świat, to musimy - jakbyśmy pisać nie znosili - jednak światu pokazywać, że to my i tylko my, przewidzieliśmy co się stanie i gdyby nas zawczasu posłuchano, to... Ech!

Powie ktoś (obdarzony dobrą pamięcią i niesamowitą koncentracją, skorośmy go jeszcze całkiem nie skołowali tym wstępem), że "jak to nie ma sił spajających państwa narodowe, skoro Orban, skoro Duda, skoro Szydło... Ach!"

Odpowiem, że dostrzegam zmianę kierunku i parę pozytywów (choć mnie się osobiście nic nie poprawiło, tyle że na mnie "byt określa świadomość", na szczęście dla Dobrej Zmiany, słabo działa, bom elita, ale ta nastojaszcza), ale obawiam się, że to wciąż tylko drobna zmarszka na gładkiej pupci globalnych trendów, z których jednym pośladkiem są siły robiące z nas globalne mrowisko, drugim zaś Mama Entropia, szykująca nam Armageddon i inne tam brodate rozkosze.

Mówiąc zaś mniej obrazowym językiem, a bardziej konkretnym i jakże naukowym, widzę te dostrzegalne tu i ówdzie wzrosty popularności idei państwa narodowego, jako coś w rodzaju (mówiąc językiem giełdy) korekty trendu. Oczywiście - jeśli istnieje gdzieś kandydat na to księstwo Tzin, o którym pisze Spengler, a które - po pierwsze teraz się chyba oficjalnie ma pisać Xin, bo tak sobie Kitaj zażyczył, a po drugie stworzyło Chińskie Cesarstwo, bo było mniej spedalone i przeżarte konfucjanizmem, niż reszta... Choć prowincjonalne. Czyli jak my.

Nie było wtedy wprawdzie broni A...Z i dronów, nie leżało też owo księstwo pomiędzy tymi i tymi, z jeszcze innymi łakomym wzrokiem ich pożerającymi... Żeby ich do szczętu pożreć... Ale człek oczywiście chciałby być optymistą i powiedzmy, że optymistycznie oceniam szansę na jakieś ćwierć procenta. To całkiem sporo!

Chyba na razie skończę i zrobimy to sobie w odcinkach. (Z szansą oczywiście, że żadnych innych odcinków już nie będzie, ale c'est la vie.) No to może sobie jeszcze tu zanotuję, o czym dalej chciałem pisać, bo miałem ci ja - my mieliśmy, znaczy, Tygrysizm Stosowany, ach! - parę naprawdę głębokich przemyśleń, tylko że na razie wyszedł nam tylko figlarny wstęp i już wszyscy mają dość.

Chciałem więc napisać o znaczeniu telewizji dla dzisiejszej polityki i jak to się ma do tej korekty, o której myśmy tu sobie... Do tej mikro-zmarszczki znaczy... No i oczywiście trzeba by coś napisać o tym czarnym motylu i o Nemesis, co jak najbardziej mam zamiar uczynić, a będzie chodzić (to żaden spoiler, bo i tak nikt inny by na to nie wpadł, nie łudźcie się!) o te tam etniczne sprawy w US of A, o tych Murzynów, co ich kiedyś sobie nasprowadzali, a teraz chyba zaczynają nieco żałować...

I jak to się, być może, ma do całości amerykańskiego charakteru narodowego i ich zachowań, a jest to przecie kraj imperialny - nie całkiem w tej skali, jak kiedyś np. Rzym dominował w tej strefie, w której dominował, bo dziś to wszystko jest o wiele bardziej złożone, ale jednak charakter Ameryki i tego kraju przyszłość to sprawa mająca ogromne znaczenie praktycznie dla każdego i wszystkich ew. wnuków.

Plus kilka innych fascynujących kwestii, które mi się z tym wiążą, albo mi się dopiero w toku pisania skojarzą. Cieszycie się? Tak więc, Deo volente, ¡Hasta la vista! (Co się na nasze tłumaczy jako "hetta, wiśta, wio!" A w każdym razie nie mam pretensji, jeśli komuś się tak kojarzy.)

triarius

P.S. Śpijcie słodko, moje drogie dziatki!

niedziela, września 28, 2014

Taniec sprzątaczki

Siądźcie grzecznie wokoło i poopowiadamy sobie o źwierzątkach...

Jest sobie jedna taka rybka. W sensie nie jedna sztuka, tylko cały gatunek. Mała, i jak się dowiedziałem, "szablozęba". (Fajne określenie! Szczególnie słodkie, gdy chodzi o małą rybkę.) Jakoś się nazywa, nie chce mi się sprawdzać. Krótka nazwa na "b". Ta rybka jest też, jak się okazuje, bardzo cwana. Wykorzystuje ci ona dziwne stosunki panujące pomiędzy dwoma INNYMI rybkami. Też w sensie dwóch gatunków, a nie pojedynczych egzemplarzy.

Te stosunki polegają na tym... (Mocno to obrzydliwe, ale cóż, c'est la vie, jak mawiali co bardziej arystokratyczni z naszych przodków. Dodając "à la guerre comme à la guerre", co też, jak się zaraz przekonacie, ładnie pasuje.)

Polegają więc te stosunki na tym, że jedna z tych ryb jest duuuża, a druga mała, no i ta mała tej dużej wyżera spomiędzy zębów i ze skrzeli różne resztki i pasożyty. Tym się (o Boże!) żywi, a tamtej też robi dobrze, jako swego rodzaju szczotka do zębów. (I do skrzeli też. Słuszna uwaga, Tygrysiak.)

Odbywa to się tak (i to na odmianę jest SŁODKIE!), że ta mała podpływa do tej dużej tańcząc TANIEC SPRZĄTACZKI... Tak to określono, a ja nie wiem, czy to jest oficjalne naukowe określenie, kalka z angielskiego określenia, czy wynalazek samego tłumacza... W każdym razie dla mnie to przecudne i aż mnie zapłodniło do napisania niniejszego tekstu, a po prawdzie, choć w głowie mi się masa tekstów kotłuje, to do pisania mnie ostatnio nie ciągnie. Chyba że odkryję nagle jakiś "taniec sprzątaczki" i coś zaiskrzy.

I na ten taniec ta druga, większa, otwiera mordę i zastyga w bezruchu. A ta mniejsza... Już sami wiecie. No i teraz na scenę wchodzi na nasza pierwsza rybka - też mała, a do tego szablozęba i cwana jak cholera. (Wyskakuje z pobliskich chaszczy -  to nie ona tańczyła, rybki, jakby ktoś jeszcze nie wiedział, są trzy.) Ona podłapała ten (cały czas mnie to cieszy!) taniec sprzątaczki, a jak ta duża otworzy mordę, to ta nasza (nie bójmy się tego słowa!) wyszarpuje jej z tej mordy kawał mięcha i w nogi! Urocze, prawda?

Po co ja wam to mówię, spyta jakiś malkontent. Przecież dookoła historia, już nie tyle, że przyspieszyła, ale wiele rzeczy, które uważaliśmy za niemal niezniszczalne, wali się w gruzy. Nie wszyscy wprawdzie za niezniszczalne je uważali, fakt, ale większość. I ta sama zapewne większość wciąż nie dostrzega, że one się w te gruzy walą. Ale dostrzegą, nie ma innej możliwości!

No i ten malkontent (hipotetyczny, fakt) pewnie uważa, że ja wam powinienem te aktualne wydarzenia i to roz-się-w-drebiezgi-pierdalanie pracowicie wyjaśniać? Na co ja powiem: "Kto pilnie odwiedzał tego blogasa, odrabiał zadania domowe, brał udział w dyskusji, a przede wszystkim przeczytał te nasze Ardreye i Spenglery - ten na pewno to co istotne z obecnych i przyszłych wydarzeń w sumie wyczuwa".

Co do innych zaś... "Czyż niedźwiednikiem jestem...?" (Kto nie zna dalszego ciągu, może sobie poszukać w Googlach.) Po co ja będę to wszystko pracowicie komentował - ostatnio nawet bez cienia interaktywności, za darmo, nie dostrzegając żadnych pozytywnych tego skutków? Kto chciał, i jest zdolny, ten w sumie, jako się rzekło, rozumie. Inni? Może jeszcze zdążą nadrobić zaległości, choć czas na czytanie Ardreyów i tygrysich blogów zbliża się powoli (?) do swego kresu.

* * *

Mała dygresja...

Może jednak tak być, jak z moim jeżdżeniem na łyżwach. Chodziłem do pierwszej klasy, dostałem łyżwy, wyszedłem przed dom, gdzie po oblodzonym dojeździe do bloku śmigały m.in. zupełne przedszkolaki... Stwierdziłem, że za stary już jestem na łyżwy, skoro w tym wieku jeszcze się nie nauczyłem. No i z łyżwami nie miałem nic do czynienia - poza ew. kibicowaniem różnym zachodnim hokeistom, kiedy grali z Krajem Rad.

Niemal 40 lat później kupiłem sobie na aukcji za parę groszy (koron konkretnie, bo to było w Szwecji) buty z łyżwami. Nieco ciasne, ale darowanemu koniowi itd. A potem sobie w parę wieczorów wyszedłem z kobietą na pobliskie lodowisko, by w tajemnicy nauczyć się jeździć na łyżwach. Było mi to po nic, ale lubię nadrabiać dawne zaległości, choć ta akurat była mało istotna.

Łyżwiarstwo okazało się łatwiutkie. Do mistrzostwa nie doszedłem, bo po tych paru dniach znalazłem sobie inną rozrywkę i przestałem się dręczyć tymi ciasnymi butami, a na inne szkoda mi było pieniędzy i czasu. Podobnie było z piłkarstwem nożnym, choć w nieco późniejszym wieku to się zaczęło, no i nie miało żadnego happy endu. Jednak niewykluczone - choć wątpię, byście mieli na to 40 lat - że jeszcze zdążycie doczytać Ardreye, Spenglery i PanaTygrysi blog. Jeśli ostro zabierzecie się do roboty.

Po co? A choćby po to, żeby obserwowanie schyłku największej w historii cywilizacji (K/C dla wtajemniczonych) było O WIELE bardziej interesujące i dawało o ileż więcej satysfakcji. Mało? Zaś co do codziennego tłumaczenia ludziom i komentowania tych tam nalotów i tych tam terrorystów - a co będzie, jak przyjdą do mnie panowie z ABW? Czy czegoś tam?

Gdzie ja niby mam schować te cztery tony nawozu, skoro ja już się z tymi książkami i resztą nie mieszczę? Odmówię im? Tak po prostu? Przecież niegrzecznie! Będzie im przykro! Fakt, należałoby wytłumaczyć, że powinni więcej wierzyć we własne siły i nie polegać aż tak bardzo na mnie. A ja, ze swej strony, życzę im sukcesu i będę się za ich powodzenie modlił. Tylko czy to do nich trafi?

* * *

Wracając do naszych... Nie żadnych "mutonów"... "Baranów" też nie! Do rybek. Jak to, cośmy tu sobie opowiedzieli, ma się do czegokolwiek? A zastanówcie się sami! To dobre ćwiczenie. Zresztą, czy to musi się koniecznie wiązać z jakąś konkretną biężączką? Przecież jest interesujące samo w sobie, prawda?

W sumie jednak chciałem z tych rybek pewien morał, tygrysiczny jak cholera, wycisnąć. Taki mianowicie, że ja tę opowiastkę - ten opis zachowania wodnych stworzonek - wziąłem z ebooka, którego sobie, bez większego nawet przekonania, pożyczyłem z biblioteki, gdzie czegoś sobie szukałem. Ten audiobook nazywa się "Wywieranie wpływu na ludzi - teoria i praktyka", a autorem jest, amerykańskiego oryginału znaczy, niejaki Robert B. Cialdini. Pono wielki ekspert od tych spraw.

Ten ebook składa się z 8 płyt CD, z których wysłuchałem sobie luźno dziś dopiero pierwszą, i zaskoczyła mnie bardzo przyjemnie. Tą historią o rybkach, ale tam jest, na tej jednej płytce CD, jeszcze jedna informacja, która wydaje się bardziej sensacyjna i mająca o wiele większe praktyczne znaczenie (a potencjalnie praktyczne ZASTOSOWANIE).

Plus jedna czy dwie inne interesujące konkretne informacje. Plus oczywiście nieco typowego komercyjno-amerykańskiego wodolejstwa, bo bez tego dziś nijak. Choć o równouprawnieniu na razie nic nie było - plus dla Cialdiniego! Czyli naprawdę nieźle jak na pół godziny luźnego słuchania. No i chodzi teraz o to, że dość wielu (choć dość śmiesznie to brzmi w tym kontekście) tygrysistów wyrażało wątpliwości co do tego, czy w psychologii w ogóle jest coś sensownego, co by się mogło "nam" przydać.

Widzicie ludzie, jak ja na to patrzę... Wiadomo, że psychologia - jeśli spojrzymy na jej CAŁOŚĆ - to hochsztaplerstwo, łapanie duchów i lewacka propaganda. Co nie zmienia faktu, że SAMA DZIEDZINA jest zarówno ważna, jak i fascynująca, a przez te dwa miliony lat "ludzkość" jednak zebrała (kto zebrał to zebrał, ale jeśli nie my, to KTO?) na ten temat nieco interesujących doświadczeń i wniosków.

Część tych doświadczeń i wniosków zawarta jest także w tym, co się oficjalnie nazywa "psychologią". "Uczyć się choćby od diabła", to jedna z podstaw Tygrysizmu Stosowanego! Możemy bardzo nie lubić Niemiec i uważać ich za naturalnego wroga naszej Ojczyzny po wieki wieków, ale - zamiast sobie nickowym sposobem wmawiać, że to wyłącznie durnie z kwadratowymi łbami - my wolelibyśmy się od tych ich Spenglerów (Diltheyów, Clausewitzów itd.) czegoś nauczyć. A JEST się od nich czego uczyć - nie oszukujmy się!

Tak samo z psychologią. Nie łykamy całości, ale potrafimy błyskawicznie i niezawodnie wypatrzyć smakowite i pożywne kąski. Z których łapczywie korzystamy. To jest, jak niedawno doszedłem w swych soliloquiach, coś jak urzędowanie na samym szczycie łańcucha pokarmowego. W końcu jest się tym tygrysem, czyż nie? Na czymże to innym miałoby polegać?

A na czym polega u źwierząt? Na tym, że taka krowa je trawę, a potem pracowicie przerabia ją na białko, z którego sobie buduje własne ja. Podczas gdy taki na przykład Tygrys, je krowę, dzięki czemu ma GOTOWE źwierzęce białko na swoje ja, i nie musi marnować czasu, energii i czego tam jeszcze na przerabianie trawy.

Tak samo my tutaj. Nikt niemal tego inny nie robi - bo ludzie albo sami pracowicie żrą trawę, próbując ją przerabiać na genialne i niepowtarzalne twory, albo też powtarzają po jednym, góra dwóch, w wyjątkowych przypadkach trzech, mędrcach und autorytetach - stając się w wyniku tego epigonami... My całkiem inaczej! Niech żyje Tygrysizm Stosowany - Wierzchołek Intelektualnego Łańcucha Pokarmowego! (Formalnie to niby "koniec" łańcucha, a nie "wierzchołek", ale to jakoś niespecjalnie brzmi. Kojarzy się z pokarmowym "przewodem", a nie każdy od razu chce być posłem. Np. Biedroniem.)

Niech nam żyje! Hip hip...? No jasne że "hip", a do tego jeszcze gromkie "hurra!" I to by było na tyle. Co do domu? MYŚLEĆ! Na razie wystarczy.

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo albo góra po dwóch. Uważać na ew. ogony!

poniedziałek, stycznia 07, 2013

Druga religijność ante portas... (i inne takie)

Mógłbym przecież... Cóż, mógłbym się nazywać na przykład... Teodor Artur Romuald Gerwazy Olgierd Wacław Ignacy Cyborg-Anapast... (Byłbym pewnie jakimś arystokratą i miałbym tyle imion, co hiszpański grand, plus dwa nazwiska połączone myślnikiem.)

Mógłbym, prawda? Długie to i ludzie by zastępowali skrótem. Skrót, cóż, niezbyt sympatyczny, fakt. Jednak okazuje się, że może być znacznie gorzej. Moje osobiste inicjały to, turpe dictu, PO.

Wyobrażacie sobie, jak się czuję za każdym razem, kiedy to widzę? Teraz już się nieco przyzwyczaiłem, ale jak wy byście się czuli, gdyby wasze osobiste inicjały oznaczały jedną z najobrzydliwszych rzeczy, jakie kiedykolwiek pełzały po ziemi, i gdybyście to raz po raz musieli oglądać?

* * *

Nie chcę was ludzie martwić, ale wkrótce czeka nas armageddon - albo coś jeszcze o wiele gorszego.

* * *

Jeśli się bardzo nie mylę, a nie sądzę, to wkrótce będziemy mieli świat PO CHRZEŚIJAŃSTWIE. I niezależnie od tego, czy to będzie armageddon, czy ta druga, dużo gorsza opcja, będzie to coś niewyobrażalnie upiornego.

Będzie to czas, gdy zwykłe, pozbawione bezinteresownego sadyzmu, walnięcie bliźniego ciężkim przedmiotem w czaszkę, ze skutkiem śmiertelnym, żeby mu np. zabrać coś, co on ma, a my chcemy, będzie można (z punktu widzenia filozofii etycznej, którą nikt się wtedy oczywiście nie będzie zajmował, może z wyjątkiem funkcjonariuszy o nazwiskach oznaczających dnie tygodnia) słusznie uznać za zachowanie w sumie przyzwoite.

Zaś przyozdobienie jakimś niskiej rangi aparatczykiem, czy szpiclem, drzewostanu czy jakiejś (zrujnowanej już zapewne) konstrukcji, będzie jedynym aktem autentycznie wzniosłym dostępnym komukolwiek. Dostępnym jednak oczywiście jedynie bardzo nielicznym. Bo to nie będą czasy wzniosłości, raczej przeciwnie.

Dzisiejsze, posoborowe chrześcijaństwo to, w moich oczach, dno, jednak to, co przyjdzie potem, będzie jeszcze o lata świetlne gorsze. W dodatku nie będzie to czyściec, który się kiedyś kończy i człowiek idzie do nieba, tylko piekło, bo z tego już ludzkość nigdy z pewnością nie wyjdzie.

I może nowe zlodowacenie, które w końcu musi przyjść, i wcale niekoniecznie jest aż tak odległe, okaże się w końcu wybawieniem dla niemal wszystkich, którzy tych upiornych czasów dożyją. Może poza najwęższą "elitą", która będzie się wtedy czuła szczęśliwa - tak, jak tego typu (z przeproszeniem bydląt) bydło szczęśliwe być potrafi. Albo też ludzkość wygubi się w jakiś inny sposób. Zapewne o wiele mniej przyjemny, ale i tak nie będzie to gorsze od tego życia, które czeka ówczesnych proli. (O ile nie po prostu wszystkich, łącznie z "elitą".)

* * *

Wyobrażacie sobie, jaki los gotują nam ci wszyscy, których nie ma nawet jak nazwać, bo nazwanie ich "psychopatami" obraża psychopatów, "zerami" obraża tę przyzwoitą w końcu liczbę... Bez żadnej złej woli - po prostu dlatego, żeby nas ściągnąć do własnego poziomu... Czy, raczej, w ich mniemaniu, jak należy przypuścić, "podciągnąć"...

Żeby zapewnić nam, a sobie przede wszystkim, bezpieczeństwo po wieczne czasy... Nieśmiertelność od skrobanki po eutanazję... Polityczną poprawność taką, byśmy sami na siebie składali donosy, kiedy nam się coś niepolitycznego przyśni, albo przyjdzie nam do głowy nietolerancyjna myśl... Żebyśmy się różnili baba od chłopa "tylko jedną malutką rzeczą" ("na którą przecież bóg", z małej litery, zdaniem różnych współczesnych chrześcijańskich duchownych, "uwagi nie zwraca"), a i to do czasu...

Ci ludzie - o twarzach złodziei kur, o twarzach jakby wprost ze słoja z formaliną w jakiejś upiornej klinice psychiatrycznej pod wezwaniem Pabla Picasso i dr. Mengele - kładą nas, już dzisiaj, na prokrustowe łoże, żeby nas tu naciągnąć, tu przykroić, i żebyśmy się do nich upodobnili. Z jedną różnicą - oni mają być panami, my niewolnikami.

* * *

Mówi się, że bogaci zachodni, a szczególnie amerykańscy, Żydzi bez wielkiego smutku oglądali zagładę swoich wchodnioeuropejskich pobratymców, widząc w tej zagładzie wiele korzyści, które potem faktycznie się zrealizowały. Albo przynajmniej, że nie przeszkadzały im wstępne do tego czynności, ponieważ widzieli w tym np. szansę na znaczne zwiększenie emigracji do Palestyny. (Kosztem, oczywiście, asymilacji i ewentualnego utraty żydowskiej tożsamości.)

Nie mogę powiedzieć, choć się tymi sprawami raczej nie zajmuję, by argumenty za tą tezą były całkiem nieprzekonywujące. A przecież są i jeszcze dalej idące hipotezy, wedle których ci zachodni, bogaci Żydzi, w mniejszym lub większym stopniu sami, świadomie przyczynili się do tej zagłady swoich pobratymców. Nie mnie to, powtarzam, osądzać, ale nie da się ukryć, że niektóre argumenty w tej kwestii dają do myślenia.

Niestety, zaczynam się obawiać, że trochę podobnie jest dzisiaj z chrześcijaństwem. W tym sensie, że hierarchia bardzo mało się tym martwi, iż chrześcijanie na całym niemal świecie są dziś prześladowani. I po prostu giną. Jak ostatnio gdzieś przeczytałem, nie wiem czy to dokładnie prawda, co trzy minuty jest mordowany jeden chrześcijan.

Ludzie sobie wmawiają, że to "męczeństwo" i że Kościół z tego wyjdzie zwycięski. Jakim durniem i jaką kurewską szują trzeba być, żeby takie pierdoły opowiadać? Nie chcę się tu wdawać w dyskutowanie starożytnej historii, o której akurat to i owo wiem, ale te sytuacje - czyli pierwsi chrześcijanie i lwy w cyrku Nerona z jednej, i to co się dzieje obecnie, od morderstw po "drobniejsze" prześladowania, których nie da się już po prostu zliczyć, w III RP, w "Europie", w "mniej cywilizowanych" krajach - są kompletnie różne i nieporównywalne!

Spengler przepowiedział - nam, czyli Zachodowi - nadejście "drugiej religijności", które miało jednak nie przypominać katolicyzmu, a raczej coś w rodzaju Zielonoświątkowców. W sensie, że miało być pokorne, ciche, masochistyczne, i pomagać ludziom, swoim wyznawcom, godzić się i jakoś żyć w koszmarnej rzeczywistości późnej Cywilizacji. Katolicyzm mu do tego nijak nie pasował, i wcale się nie dziwię. Jednak po latach katolicyzm przepoczwarzył się w coś, o czym kościół Zielonoświątkowców z czasów Spenglera zapewne nie mógłby nawet marzyć.

Czy Kościół i katolicyzm (inne wyznania i tak nie będą miały znaczenia) ma w ogóle szansę przeżyć? Mówię - na ziemi - bo o sprawach czysto religijnych nie chcę się wypowiadać. Pewnie i ma, ponieważ obecna "elita", waadza, establiszmęt... Ten światowy, ta światowa, to globalne od Nowego Porządku, Nowego Człowieka itd. - w sumie potrzebują jakiegoś źródła moralności (czyli "resztek po dawnym religijnym tabu", jak to genialnie określił Spengler, choć możliwe, że to wziął od Nietschego), a do tego lepiej się nadaje WYKASTROWANY I "ZNAJĄCY SWOJE MIEJSCE" KK.

Lepiej od jakiejś, wymyślonej przez któryś z dni tygodnia, świeckiej obrzędowości, czy kultu Istoty Najwyższej. Która w końcu nie pomogła nawet samemu Robespierre'owi. Prole mają mało kraść, a jeśli, to od siebie nawzajem, a nie od waadzy... Prole mają o waadzy co najwyżej opowiadać mało śmieszne dowcipy, jeśli już muszą, ale na pewno nie mordować nasłanych przez waadzę szpicli i czynowników po ciemnych kątach... Prole mają też nie popełniać nie w porę samobójstw, bo to by była samowolna fopa - waadza sama zadba o to, żeby żaden prol zbyt długo nie pożył.

A już całkiem nie ma prawa być samobójstw spektakularnych, które by odciągały uwagę innych proli od organizowanych dla proli przez waadzę budujących imprez... Nie mówiąc już o tym, żeby jakiś prol chciał ze sobą na drugi świat kogoś, albo i sporo innych, zabrać.

No i do tego przyda się waadzy Kościół, tylko musi znać, jak się rzekło, swoje miejsce. I hierarchowie to rozumieją, a także, mniej czy bardziej chętnie, z mniej czy bardziej autentycznie religijnych powodów, akceptują. Mi się to bardzo mało, przyznam, podoba, ale ja akurat stoję obok i tak mi się wydaje, że gdybym obok nie stał, to podobało by mi się jeszcze bez porównania mniej. (Choć co ja tam wiem.)

I to wszystko może się im udać - tym i tym - co by stanowiło istotną część tego, o czym pisałem na początku. Tej alternatywy gorszej. A w każdym razie o wiele radykalniejszej. Od armageddonu. (Który oczywiście sam w sobie też nie byłby żadną absolutnie rozkoszą.) Jednak może się to też nie udać, a to na przykład z tego powodu, że waadza w coraz większym stopniu pozwala hulać swoim hunwejbinom, czy może się nimi wprost posługuje. Ci hunwejbini to oczywiście lewactwo w typie, turpe dictu, P*kota. (Czy innego K*wina, choć ten na religię katolicką zamierza się w sposób o wiele bardziej wyrafinowany.)

Na razie działania tych hunwejbinów są waadzy na rękę, ponieważ kastrują Kościół i pokazują katolikom, do jakiego stopnia są niczym. Jeśli skończy się to na kastracji, totalnej podległości, odgórnie sterowanej drugiej religijności, masach pocieszających się cichutko nadzieją na wieczną szczęśliwość, podczas tyrania od urodzenia po grób na swoich panów... Wtedy wszystko będzie cacy - Kościół PRZEŻYJE, ALLELUJA!

Jednak jeśli hunwejbiny trochę przesadzą, albo wprost dojdą do władzy... Nie wiem zresztą, która perspektywa dla mnie gorsza. Świat całkiem po chrześcijaństwie z pewnością będzie koszmarem większym od wszystkiego, co potrafimy sobie wyobrazić - świat z wykastrowanym Kościołem i katolicyzmem w stylu globalnego kościoła "księży patriotów" podoba mi się jeszcze jakby mniej. (Aż trochę trudno uwierzyć, że to możliwe, a jednak!)

Choć na pewno z taką reglamentowaną drugą religijnością, którą oczywiście zachłysną się wszelkie sieroty i kulawe kaczki... I tylko one. Jednak łatwiej będzie wtedy poniekąd ludziom silnym i zdeterminowanym, bo i mniej będzie konkurencji, więc przeżyć powinno im być łatwiej. Tyle, że ta przyszła, obrzydliwa - sądząc po tym, co już mamy - waadza, okaże się jeszcze bardziej totalna i wszechmocna. Więc w sumie też nie bardzo jest się czym pocieszać.

Tak czy tak, wasza ew. wiara w ponowne "zwycięstwo Kościoła" wydaje mi się smętną brednią i już dziś formą drugiej religijności. W dodatku wyjątkowo mało religijną i przeraźliwie naiwną, żeby nie wyrazić tego brutalniej.

Zwycięstwo Kościoła, my foot! Faktycznie, nadejdzie - dzięki męczeństwu (nawet i bez cudzysłowu) ludzi żyjących (do czasu) daleko stąd, plus waszemu własnemu "męczeństwu" polegającemu na tym, że nie odważacie się już nawet wyrazić swojej wiary (tu chyba powinien być cudzysłów); stanąć w obronie świętości, które ponoć wyznajecie; walczyć o to zwycięstwo, w które rzekomo tak wierzycie, inaczej, niż...

Ew. tyrając na posadce i grzecznie płacąc podatki, bo taka jest, jak was nauczono, podstawa chrześcijańskiej moralności, a moralność to praktycznie wszystko, co się w chrześcijaństwie liczy. Jeszcze niedawno żaden niemal katolik na to by nie wpadł, ale oni wszyscy byli głupi, a do tego wredni, za to my dzisiaj już to wiemy. A jakby ktoś zapomniał, to go któryś z dni tygodnia oświeci, a P*kot ze swoją menażerią przypomni, skąd katolom nogi wyrastają i że mogą w ogóle przestać wyrastać.

Tak więc Alleluja - cieszmy się tą drugą religijnością, bo pierwsza, jak się okazało (co za szczęście żeśmy to na czas zauważyli!) była do dupy!

triarius

P.S. Kak swabodno dyszajet cziełowiek w tej III RP, prawda?

środa, lipca 18, 2012

Przetrwaj Armageddon za 7 dolarów!

Zareklamował mi to dzisiaj, w swoim emailowym biuletynie, Tim Larkin - twórca metody bicia brzydkich ludzi o nazwie Target Focus Training (TFT), o której zdarzało mi się już tutaj wspominać (i nie bez powodu).

Oto linek do tej jego zajawki:

http://www.targetfocustraining.com/emails/ja-collsurv1.

(A przy okazji cały jego blog, gdzie jest sporo interesującego i potencjalnie użytecznego.)

Linek zaś do samej tej rzeczy, o której Wam teraz opowiadam, jest tutaj:

http://collapsesurvivalsecrets.com/?AFFID=77092

(To NIE jest mój linek partnerski i ja na tym nic nie zarabiam. Po prostu uważam, że warto to rozpropagować.)


Ja to kupiłem obie tak z pół godziny temu i oglądam. To znaczy oglądałem, alem przerwał, żeby Wam o tym opowiedzieć.

Są to dwa ebooki, dość spore i profesjonalnie zrobione, plus jeden plik audio. Oczywiście wszystko po angielsku. Obejrzeć zdążyłem dopiero trochę i nic jeszcze nie wysłuchałem, ale to naprawdę są całkiem sensowne informacje, rekomendacja Tima Larkina coś dla mnie znaczy, a czasy idą przecież ciekawe. Tak że zachęcam - jeśli oczywiście jeśli dla kogoś 7 dolarów to nie jest miesiąc życia całej rodziny i macie jakiś sposób na zrozumienie angielskiego. (Np. siostrzeniec prymusik albo wnuczek.)

Informacja tego typu zawsze jest cenna, widzę tu takie info, którego sobie nie przypominam żebym je gdzieś indziej już spotkał, no a poza tym sam AKT zrobienia czegoś w tę stronę wydaje mi się cenny. To w końcu tylko 7 (a jak się spóźnicie to 27, aż i tylko) dolarów - więcej potraficie przepić w dwie godziny, prawda?

A więc jeszcze raz linek:

http://collapsesurvivalsecrets.com/?AFFID=77092.

Armageddon czeka nas niechybnie, wcześniej czy później, więc raczej warto być do niego przygotowanym. Co najmniej, na razie, mentalnie i pod względem wiedzy. (Rodzinę i ew. kochanki też można zresztą przecież podszkolić. I też może być warto.) W ogóle może już czas, żeby nasza prawica zaczęła się poważnie interesować także i takimi sprawami.

triarius

czwartek, lutego 19, 2009

Bonmot, nawet z długim wstępem, biężączki nie zastąpi... ale czy ja muszę pisać biężączkę, że spytam?

Świat się zaczyna powoli walić, słychać już zbliżający się armageddon... A Triarius, zamiast jak Pan Bóg przykazał, zajmować się biężączką, publikuje jedynie bonmoty i inne figlasy. W dodatku takie jak ten tutaj - co to w ogóle jest? Czy to ma być buddyjski koan? No bo przecież nikt nie zrozumie o co tu chodzi!

No nie, przesadzacie nieco moje ludzie - paru ludzi zrozumie o co chodzi, i to bez trudu. Inni niech sobie to potraktują jako koan, to może wcale nie był taka głupia rzecz. Co do bieżączki zaś, to są lepsi, szczególnie, że Triarius pisać w sumie nie znosi i całkiem mu się nie chce wklepywać jakichś dłuższych, a do tego składnych, tekstów.

Gdybyście jednak wiedzieli, ile takich tekstów sobie Triarius w ostatnich tygodniach ułożył w głowie, na przykład idąc na trening albo w ogóle gdzieś. Bo perypatetyk z niego, jak się okazuje, że hej! Układa on je sobie idący niemal słowo w słowo, składne i zgrabne, ale potem już go to nie bawi, żeby je z tej mózgowej pamięci spisywać. No bo co to za radość?

W każdym razie okazuje się, że ktoś te moje kawałki czyta i nawet się tym przejmuje, znajdując tu jakieś ideowe czy życiowe drogowskazy... Nie macie pojęcia ludzie, jak mi to pochlebia i jaki z tego powodu jestem... Well, zadowolony! No więc, na dowód że się poczuwam, napiszę Wam dzisiaj bonmota, który mi przyszedł do głowy w czasie ostatnich moich dyskusji z jednym kumplem. I który - co by o tym nie sądzili ludzie nieuświadomieni i małego ducha - jest naprawdę głęboki i błyskotliwy. A dla tych, co nie wiedzą o co chodzi (bo obcy im Spengleryzm-Ardreyizm-Tygrysizm) niech to sobie i będzie koan! Oto rzeczony bonmot:

Kora mózgowa - dobry sługa, zły pan.

;-)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.