Pokazywanie postów oznaczonych etykietą religia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą religia. Pokaż wszystkie posty

czwartek, października 14, 2021

Ileż, ach ileż czasu...? (czyli: Pierwszy raz o etyce - łał!)

Ohyda tego dzisiejszego świata wynika z tego (może nie wyłącznie, ale całkiem możliwe, że głównie), iż podstawą wszystkiego jest ETYKA, a to coś, o czym cholernie trudno sensownie rozmawiać, gdzie nie daje się określić, kto jest nosicielem, a propaguje się marnie - czy to poziomo, czy pionowo, kropelkowo także, i to nawet bez przyłbico-maseczki. Jednak naprawdę jest to podstawa! Żwierzęta mają to załatwione w samym odrutowaniu, hardwired znaczy, ale ludzie nie, a w dodatku wy nie raczycie Ardreya, więc co wy tam z takich spraw zrozumiecie...

Kiedyś była Religia, ale teraz zamiast niej jest Franciszek i telewizja, więc, jak ponoć mówi młodzież: "pozamiatane". (Aredrey też i o tym prawi, ale wiecie lepiej.) I tak by można sobie rozprawiać do sądnego dnia, ale po prawdzie jedyna pewna i ścisła rzecz, jaką da się o Etyce powiedzieć, to to, że jak ktoś ma w ałzwajsie czy innej kenkarcie "etyk", to od razu butem i w mordę - nie można inaczej, bo to by była Zbrodnia Przeciw Ludzkości (ach!). To tak jak z "baby-Hitlerem", którego lewizna bez przerwy katrupi, żeby uratować Ludzkość (ach!), a przecież bez cofania się o ponad setkę lat w przeszłość i mordowania niemowlaka, dałoby się... Ale sza, bo nie lubię... Wielu rzeczy - na przykład mówić tym różnym, co dokładnie o etyce i takich sprawach myślę.

Zastanawiałem się ostatnio jednak, moi najdrożsi ludkowie, specjalnie dla was, czy uda mi się w owej niebinarnej (!) sprawie, jaką jest Etyka, z tą tam fuzzy logic i wszystkim, znaleźć jeszcze coś dość ścisłego, by dało się o tym mówić bez popadania w moralizowanie i temuż podobne obrzydliwości. No i chyba znalazłem!

Taki mianowicie etyczny problem sobie wykompinowałem: na jak długo po własnym ostatecznym zejściu z tego świata człek, nie będący ogłupioną do szczętu ludzką mrówką, kopniętym lewakiem czy urodzonym niewolnikiem, może się jeszcze losem i Dobrobytem Ludzkości (ach!) przejmować? Ale nie mówimy tu o takim sobie luźnym się zastanawianiu, czy broń Boże Historiozofii, tylko o poświęcaniu się, jeszcze za życia, zaciskaniu pośladków, niejedzeniu tego, kultywowaniu tamtego, oszczędzaniu ziemskich i galaktycznych zasobów... Itd. itp., żeby za ileś tam pokoleń po naszym (turpe dictu) zgonie, oni, w tej przyszłości, co ją sobie tylko wyobrażamy, bo nie da się inaczej, mieli cieplutko, ale nie za ciepło, fajne jedzonko, znakomitą rozrywkę, wygodne buty i przystojnych polityków.

No i wyszło mi z tych rozważań, że tak długo, jak mamy nadzieję, że oni - tam w tej przyszłości - będą O NAS z kolei pamiętać. I to koniecznie pozytywnie - inaczej się nie liczy! Serio! Jak długo oni nas będą traktować, jako swojego PRZODKA - niekoniecznie w sensie genetycznym (immisio penis intra vaginam z dalszym ciągiem), bo może to być czysto duchowe, ale bez tego to jest oszukańcza transakcja, po prostu. Jeśli, na ten przykład, staniemy się dla nich prymitywnymi, wulgarnie binarnymi małpoludami, o co się niektórzy tak pilnie starają - to na drzewo!

Tylko tyle oni mogą wtedy dla nas zrobić, że będą nas pamiętać i jakoś tam czcić, ale w końcu coś dla nas robić muszą, bo inaczej wychodzimy - albo na totalnie oszukanych idiotów, albo na totalnie zniewolonych niewolników! A odnosi się to - i choćby tylko z tego powodu jest to GENIALNA konkluzja - zarówno do ew, przyszłych Polaków (zakładając oczywiście, że takie coś, jak Polska, jesze za 20 lat będzie istniało), jak i całkiem obcych przedstawicieli Ludzkości (ach!) z drugiego końca świata i o innym kolorze skóry. (Choć skala czasowa może być diametralnie różna w tych różnych przypadkach). I donosi się też w najoczywistszy sposób do naszych najautentyczniejszych, w najściślejszym znaczeniu, potomków tych uzyskanym dzięki immisio penis... itd., z kontynuacją, Łał? A cóż by innego?

Mówię absolutnie szczerze i z przekonaniem. Zastanówcie się proszę nad tym i oceńcie, czy nie dawaliście z siebie dotąd robić ciężkich frajerów! Czy ci tam z tej odległej przyszłości, co to dopiero za pięćset lat się pojawią, a wy dawno już... Sami wiecie... Nie zrobili was w konia, jak kompletnych... Ale sorry! - to chyba nie oni jednak z was tych głupków i frajerów robią. Któż by więc to mógł być?!

triarius

P.S. A jeśli ktoś przekonany, że "etyka" to dokładnie to samo, co Starotestamentowa Moralność Seksualna, to co ja mogę mu pomóc?

poniedziałek, marca 15, 2021

Tygrysiście może właśnie najtrudniej...

... będzie uwierzyć, że tak późno, jak w roku 1976, przy całej tej ohydzie i powszechnym zidioceniu (jednak nie takim by far, jak w 2000, jak początkowo myślałem, czy turpe dictu teraz), mogła pojawić się nowa, absolutnie genialna książka - a mówię o poziomie Magnum Opus Oswalda Spenglera i pracowicie zamilczanych czterech esejach Roberta Ardreya... Jednak to niewiarygodne okazuje się faktem. (Nawiasem, książka, o której mówię jest bez porównania łatwiejsza do zrozumienia, niż Spengler, choć w b. subtelny sposób implicite zdaje się pięknie potwierdzać pewne Spenglera intuicje, np. te na temat powstania języka i konstrukcji naszej psychiki. Ardreya zresztą też, kiedy np. czytamy jak wiele potrafi dokonać psychika całkiem bez udziału świadomości.)

Kończę (ci ja) właśnie czytać coś absolutnie rewelacyjnego, i o tym właśnie mówię...Coś, choć nie chciałbym budować pomników za życia ich... Niech będzie "pierwowzorów", chyba się rozumiemy... (A tym mniej nazywać ich imionami lotniska. Jednak nie ma problemu - gość zmarł był, jak właśnie przeczytałem, w '97, i to jego jedyna książka.) To jednak to dzieło kwalifikuje się do kanonu Tygrysizmu, obok Panów S. i A.!

O jakiej książce mówię? Tytuł "The Origin of Consciousness in the Breakdown of the Bicameral Mind", autor Julian Jaynes. (Nawiasem, polecił mi to ktoś w jednym dawnym komęcie, który ostatnio wygrzebałem, za co pragnę mu wylewnie podziękować i niech się zgłosi po żółty pas.) W dodatku ten autor wydaje się być całkowicie, choć bez nachalstwa, "nasz", w odróżnieniu od różnych takich, co to najpierw w odruchu intelektualnej przyzwoitości coś tygrysicznego napiszą, a potem przez resztę życia naprawiają swą winę całując Molocha w dupę.

Bicameral Mind

Tajemnica się wydała, więc oto macie stosowny obrazek. Oczywiście książka jest po angielsku (jak spuszczanie wody i wiązanie butów, moje ludki!), zaproponowałem zresztą wydawnictwu, że ją przetłumaczę, z czego oczywiście nic nie wyniknie... W każdym razie nigdy bym nie uwierzył, iż w tych podłych, schyłkowych czasach można jeszcze napisać coś tak przełomowego!

No to jeszcze na zakończenie linek - nie do książki, ale wrzucicie sobie w wewnętrzną wyszukiwałkę i wyskoczy - tylko do https://www.scribd.com/g/cir13, gdzie można ją, nawet za darmo, przeczytać. No to właśnie był linek. No to całkiem już na zakończenie, dowcip... Nasza książka to "National Book Award FINALIST"! Czyli nie wygrała! Cholernie jestem jednak ciekaw tego, co ją w tym konkursie pokonało!

triarius

P.S. 1 Jak się okazuje Jaynes jest naprawdę kultowy, oczywiście nie jak jakaś Lady Gaga, ale jest. Jakim cudem gość mi dotąd umykał?!

P.S. 2 A teraz wychodzimy pojedynczo i galopem, w taki czy inny sposób, dorywamy omawianą książkę (Uważać na ogony!)

czwartek, lutego 18, 2021

Pepi dawniej i dziś

Aby odpocząć nieco od porażającego piękna współczesności, a przy okazji odkurzyć sobie nieco szwedzką mowę i sobie ogólnie poszerzyć, wyciągnąłem ci ja ostatnio z półki niewielką książeczkę na temat starożytnego Egiptu... Autor Torgny Sävesöderbergh, tytuł Faraoner och människor, czyli na nasze "Faraonowie i ludzie".

Bardzo fajne, jak się okazało, dziełko, z którego zaprezentuję wam (?) tu, we własnym przekładzie, drobny fragment. Który z jakichś nieznanych mi powodów pociągnął był za sznurek tego tam dzwonka w mojej duszy i zapalił lampkę. Oto i... Pepi II! (Trzeci wiek trzeciego tysiąclecia, prawdopodobnie najdłużej panujący władca w historii.)

Pepi II
Nie powinniśmy dać się zwieść pozorom, wierząc, iż Pepi był wielkim wojownikiem. Wszystkie te płaskorzeźby  to tylko kopie wojennych przedstawień wcześniejszych królów, a jeśli dokładnie przeczytamy imiona pokonanego księcia i jego rodziny, stwierdzimy, że nawet nie zadano sobie trudu wymyślenia jakichś nowych imion, tylko są to dokładnie ci sami Libijczycy, których poprzednicy Pepiego II już o wiele wcześniej zabili lub wzięli do niewoli. To mniej więcej tak samo, jakby Gustav VI Adolf* prezentował płaskorzeźby reprezentujące jego zwycięstwa nad carem Piotrem, mamy więc wszelkie powody, by podejrzewać, że z triumfem Pepiego nad Libijczykami było bardzo podobnie.

Część dworzan Pepiego II leży pochowana w pobliżu piramidy, nie jest ich już jednak tak wielu. Mały dworski karzeł Saneb, szef królewskiej garderoby, otrzymał piękny grób na tym terenie. Do niego Pepi musiał być szczególnie przywiązany, bowiem oddał mu jedną ze swych córek za żonę. Wydanie księżniczki za dworskiego karła byłoby nie do pomyślenia w czasach Chefrena**, kiedy władza królewska była jeszcze silna. Byłaby to profanacja boskiej krwi władcy.

Prestiż Pepiego jest jednak dość  wątpliwy i w Egipcie wielu nie przywiązuje już znaczniejszej wagi do jego rozkazów.

Jak to się stało, że król całkiem stracił swój status najwyższego boga kraju, od którego zarówno bogowie, jak i ludzie są całkowicie zależni?

Już królowie panujący bezpośrednio po Chefrenie ograniczają swą budowę piramid do znacznie skromniejszego formatu, a każdy z nich postawił co najmniej równie kosztowną świątynię bogu słońca Re w Heliopolis. Teraz już król nie jest przedstawiany na tronie w samotnym majestacie, w ówczesnych rzeźbach inni bogowie stoją obok, jako mu równi, a faraon okazuje część bogu słońca, stojącemu teraz na czele zgromadzenia bogów.

W tekstach pogrzebowych nikt już nie drży, kiedy władca wstępuje do nieba. Aby w ogóle dotrzeć do swego ojca Re, musi on teraz przedstawić dokument, legitymację, paszport, a sprawdza to przewoźnik mający przewieść króla do niebieskich przybytków. Już ten podrzędny urzędnik w boskiej hierarchii poddaje króla szczegółowemu przesłuchaniu, ten zaś musi grzecznie prosić, by móc przejść dalej i zabawiać bogów, jako tańczący karzeł, zostać wioślarzem na słonecznej łodzi, albo w najlepszym razie sekretarzem boga słońca. We wszystkim faraon jest odpowiedzialny przed swym ojcem Re i musi mu przedstawiać ze wszystkiego rachunek. Tak oto mówi o królu jeden z tekstów: "Nigdy nie uczynił nic złego. To słowo mające wielkie znaczenie przed Twoim obliczem, o Re!"

-------

* Król Szwecji w latach 1950-1973.

** Faraon panujący przez 26 lat około roku 2570 przed Chrystusem.

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo i radzę uważać na ogony!

środa, października 16, 2019

Krzyż i kremówka

Wspominałem tu dwa lub może trzy razy podczas życia tego bloga o tym, co uważam za chyba najcenniejsze i najważniejsze stwierdzenie gościa słynnego ze swej analizy biurokracji, będącej także satyrą, czy może raczej odwrotnie. Czyli C.N. Parkinsona. Mówi on to w książce, która po polsku nazywa się "Prawo pani Parkinson", a w oryginale to jest chyba to z b. dowcipnym, słabo jednak przetłumaczalnym, tytułem "In-laws and Out-laws".

Ta jego teza trafiła nawet, jak widać było po komętach, do czytelników tego blogasa, a brzmi ona w wolnym przekładzie tak: "Ojciec nie może być zbyt łagodny, bo jeśli ja się ojca nie boję, to nikt się go nie boi, a jeśli nikt się mojego ojca nie boi, to jest on słaby, nie może mnie przed światem obronić, jestem więc w szarej dupie". (Jeśli to komuś zabrzmiało jak gadka K*wina, to nich mi to w oczy powie, a dostanie kopa, że popamięta! Wirtualnego raczej chyba, ale potężnego.)

Mógłbym tu długo tę kwestię rozwijać, bo w młodości chciałem (gdyby to nie był PRL znaczy) być (m.in) psychologiem, b. te sprawy studiowałem i w duszy swojej analizowałem... Dręczyła mnie taka na przykład kwestia: dlaczego, choć kiedyś dzieci najczęściej wychowywano tak brutalnie, żaden tam dr. Spock, kochały one często jednak swoich rodziców i poczuwały się wobec nich do lojalności, podczas gdy dziś... Każdy wie, prawda? Plus to, jeszcze w sumie ważniejsze, iż wyrastały przeważnie na zdrowych, zrównoważonych ludzi - do czego też dzisiaj można raczej tylko zatęsknić.

Wiadomo! Jeśli ktoś ma w tej dziedzinie niezłe doświadczenia, to gratuluję, zazdroszczę i tak dalej, ale ja niemal żałuję, że nigdy dziecka nie uderzyłem, a historii o tym dawnym wychowywaniu nasłuchałem się takich, np. od pani Antoniewicz - mojej (na pewno już dawno św.p.) nauczycielki francuskiego z Krakowa, kiedy miałem jakieś 10 lat - że włosy mi się na plecach do dziś na samo wspomnienie jeżą.

Nie chcę jednak tutaj zaczynać niekończącej się, płynącej meandrami filozofującej gawędy ślacheckiej, bo mam do powiedzenia coś b. konkretnego. (Choć z pewnością niezbyt miłego dla wielu, także tych miłych memu sercu, ale jak się ma talent do prorokowania i robienia sobie wrogów, to coż... "Excusez-moi, taka jest moja natura", jak rzekł był skorpion do żaby, o czym sobie już wielokrotnie opowiadaliśmy.)

No więc moja teraz z kolei teza jest taka, że owa niezwykle mądra, choć przecież taka prosta i dla niektórych niemal oczywista, teza Parkinsona równie idealnie pasuje także do RELIGII. (Skoro zaś już wspomnieliśmy religię, to muszę jednak wrzucić tu taką oto uwagę, że jeszcze okrutniej prawdziwość owej tezy obchodzi się ze wszelkimi oświeceniowymi bredniami - że to niby człek tym szczęśliwszy, im ma lżejsze, bezpieczniejsze, bardziej syte i pełne "Tańców z Gwiazdami" życie. I że to tak idzie w nieskończoność, aż do Ziemskiego Raju, ach!)

No dobra, więc religia też, zgodnie z tym co teraz ogłaszam, miałaby się kierować zasadą w rodzaju: "Bóg nie może być zbyt łagodny, bo jeśli ja się go nie boję, to nikt się go nie boi..." Itd. W przybliżeniu o to chodzi, to z pewnością nie jest fałsz, ale też nie całkiem to jest tu dla nas najistotniejsze. Najistotniejsze jest...

Tak Mądrasiński? No właśnie - najistotniejsze jest to, iż żyjemy, cieszy nas to czy nie, na padole łez, nasze życie zawsze kończy się śmiercią, i albo przeżyjemy bliskich, albo oni umrą przed nami, pozostawiając nas samotnymi... Cierpienie w tym ziemskim naszym żywocie jest dosłownie wszędzie. Kiedy akurat nie nasze nieszczęście bezpośrednio, to na wyciągnięcie ręki dokoła nas, i możemy je sobie pooglądać i się przygotować...

Każdy to chyba wie, tyle że leberalna, postoświeceniowa wizja świata tego wszystkiego selektywnie nie dostrzec nie raczy. Taka selektywna ślepota po prostu! Jednak nie tylko nasz świat jest łez padołem, ale także nasza psychika - wbrew temu co miało się nawet prawo wydawać osiemnastowiecznym mędrkom, którzy chcieli nas "wyzwolić"... "Okowy przesądu" i te sprawy...

Ta nasza psychika jest właśnie na ten świat, ten realny, ten padół łez, nastawiona. Jest do niego dostrojona i wszelkie nieco dłuższe przebywanie w disneyowskim świecie bez bólu, bez śmierci, bez immanentnej na każdym kroku niesprawiedliwości losu, bez cierpienia, bez masy ograniczeń i bolesnych, a często także aksjologicznie obrzydliwych kompromisów... To po prostu nie działa, a te próby kończą się rodzajem schizofrenii, która na dłuższą metę ani nie jest miła (obecna, i wciąż się nasilająca, epidemia depresji z czegoś się bierze), ani zdrowa.

Pomyślcie o tym! A zaraz potem możecie sobie przypomnieć wszelkie te przejawy ascezy, dobrowolnego samoudręczenia związane z różnymi religiami... Azteckie przeciąganie sznura przez dziurę w języku, które stanowiło religijną praktykę, i to nie u proli, tylko u właśnie władcy i arystokracji, zawsze mi się w takich razach przypomina. Religijny PRZYWILEJ azteckiej elity! I wszystkie te autokastracje na cześć Astarte czy Izydy... Wszystkie te ofiary z ludzi, które naprawdę istniały, a w niektórych miejscach, jak Afryka, nawet jeszcze bardzo niedawno...

No i całą masę różnych tabu, z których jedne pozbawiały różnych oczywistych i rozkosznych przyjemności oraz cholernie komplikowały życie, a inne mogły spowodować śmierć i potworne udręczenia nawet komuś, kto je przekroczyć całkiem bezwiednie i bez swojej winy. (Tutaj od razu przychodzi na myśl Edyp, ale w sumie cała przecież antyczna grecka tragedia o tym właśnie traktuje, i z tego przecież przede wszystkim wynika jej nieprzemijająca wielkość.)

Chrześcijaństwo też kiedyś - dzisiaj rzecz praktycznie nie do uwierzenia! - za swój symbol miało krzyż. Co więcej, wtedy jeszcze nie był to taki sobie ornament, dziecię geometrii i "kreatywności" jakiegoś "artysty" - to było narzędzie służące do bardzo, ale naprawdę upiornie koszmarnych egzekucji. Specjalnego rodzaju egzekucji, przeznaczonych dla ludzi najniższego gatunku - takich, jak zbuntowani niewolnicy. Także najobrzydliwsi zbrodniarze, czemu nie! (Powstanie Spartakusa, jak każdy wie, zakończyło się sześcioma tysiącami krzyży wzdłuż Via Appia.) Nie dość że to była koszmarna powolna śmierć, to jeszcze tę formę egzekucji postrzegano jako coś wyjątkowo upadlającego.

To wszystko zastępuje się dzisiaj kremówką, infantylnymi tańcami i naukami moralnymi prosto z arsenału dawniejszych socjaldemokratycznych kółek samokształceniowych dla robotników i pomocy kuchennych. (Nie wspomnę nawet, że to i tak MĄDROŚĆ ETAPU, bo później te nauki będą z jeszcze innego arsenału.) Kościół Katolicki słabł w oczach co najmniej od czasów Rewolucji Francuskiej, jednak do koszmarnego V2 (Vaticanum Secundum, nie szkopskie drony!) jakoś się trzymał i krzyża nie starano się zastąpić kremówką, co w mojej osobistej opinii dzieje się teraz bez cienia zahamowań. Naprawdę do niedawna, przed koszmarnym uzurpatorem Franciszkiem, uważałem się za katolika, choć niewierzącego, bo sceptycyzm to moje trzecie (po "Kassandra") imię.

Przed Franciszkiem, którego lewizna, gwałcąc wszelkie prawa i tradycje, wpakowała w końcu na sam szczyt katolickiej hierarchii (i tu kłania się Machiavelli ze swoją analizą państw takich, jak starożytna Persja i tworów bardziej anarchistycznych, jak współczesne mu Włochy. Gdzie Katolicyzm to oczywiście to pierwsze ze wszystkim, co z tego wynika. Nieuświadomionym wyjaśnię: przejęcie "głowy" przesądza całą sprawę.) Jeśli ktoś nie dostrzega, że ta "emerytura" Benedykta, to był ordynarny PUCZ, to sorry, ale nie jest "pobożny", tylko ślepy i gorzej!

Żaden ze mnie wróg chrześcijaństwa, a kulturowo jestem niemal cały ukształtowany przez PRZEDSOBOROWY, TRYDENCKI Katolicyzm. Jednak Amicus Plato itd. Kto nie chce, niech to zignoruje, kto musi, niech mi nawymyśla... Jednak ludzie myślący i starający się jakoś ten koszmarny lewacki totalitarny walec zatrzymać i, da Bóg, odwrócić, powinni się nad tą moją, i poniekąd także Parkinsona, tezą poważnie zastanowić.

Nie - jasne, mogą sobie wmawiać, że Chrześcijaństwo dzisiaj rozkwita, a JP2 to najwybitniejszy Polak w historii. (To był dość chyba sympatyczny gość, ale ta jego obłędna i suflowana nam przecież przez lewiznę ocena doprowadza mnie do białej gorączki. Dlaczego? A choćby dlatego, że pokazuje dobitnie, jak mało dzisiejszym Polakom, czy jak to stado nazwać, zależy na Polsce.)

Oczywiście, ktoś do szpiku przesiąknięty leberalizmem i "prawami człowieka" może głosić, że Chrześcijaństwo ma się dzisiaj super, bo "kocha człowieka", "otwiera się na niego", "wyrzekło się pompy i blichtru", i co tam jeszcze. I może wybrzydzać się, śmiejąc się do rozpuku, z "prymitywizmu" i zakazów i nakazów islamu, oraz dziwacznych nakazów i zakazów judaizmu.

Jednak tamte religie, islam przede wszystkim, trzymają się bardzo dobrze, a islam kwitnie. Nie jest, z punktu widzenia religii, istotne czy lubimy bojowników islamu - istotne jest, że oni nadal wierzą i są gotowi za swą wiarę, tak jak ją pojmują, zginąć. I dla niej żyć także. Kto dzisiaj NAPRAWDĘ zginąłby za dzisiejszy, franciszkowo-kremówkowy Katolicyzm?

Nieistotne? Pierwszy powiem, że nasza religia jest lepsza, ale raczej "była lepsza", bo ich jak najbardziej istnieje ("prawa człowieka" nic do tego nie mają!), a nasza już właściwie nie. Został "religijny rock" i umoralniające kazania gazetowym językiem, wygłaszane przez facetów, którzy nikomu niczym nie mają powodu imponować. (Nawiasem powem, że widok zakonnicy wzrusza mnie niezmiennie.)

Taką mam opinię na temat tego rzekomego "rozkwitu" chrześcijaństwa - inną niż wszyscy ci kremówkowi entuzaści, ale widać, jeśli całkiem się nie zgadzasz, to chyba niepotrzebnie to czytałeś... Przepraszam za twój stracony czas, ale takie rzeczy mogą się zdarzać i w sumie nie moja wina. Naprawdę martwię się o tych wszystkich, którzy dzisiaj jeszcze wciąż wierzą, że jest dobrze i będzie lepiej, a ja wiem, że będzie dużo, dużo gorzej. Choć już teraz jest koszmarnie, tylko że np. nikt, mówiąc o obecnym stanie Katolicyzmu, jakoś dziwnie nie łączy tego z traktowaniem katolików przez te siły, które się naprawdę dziś w świecie liczą. (Dżissus! Chyba naprawdę zostałem niedźwiednikiem.)

Zaś całkiem na inny temat, to muszę się pochwalić, iż znowu okazałem się szczerą Kassandrą, Niby jak, spytacie? A przewidując lata temu, jaki koszmarny kłopot sprawi "tzw. Państwo Islamskie" Stanom ZAP przy pomocy Syrii, Turcji, Kurdów... No i oczywiście Rosji, która rozgrywa ten zdegenerowany Zachód jak stado bezmózgich ciapków bez śladu po gonadach. W końcu co to za przeciwnik dla takiego Putina, ktoś, kto pozwala sobą rządzić takiej Merkeli czy innemu Micronowi!

No dobra, to jeszcze na zakończenie nasza teza na dziś w nieco innej postaci i dużym drukiem...

PRAWDZIWEJ, NAPRAWDĘ ISTOTNEJ DLA LUDZI RELIGII NIE DA SIĘ ZBUDOWAĆ NA KREMÓWKACH. PRAWDZIWA RELIGIA NIE MOŻE ZAMYKAĆ OCZY NA IMMANENTNĄ UŁOMNOŚĆ CZŁOWIEKA I JEGO LOS, KTÓRY ZAWSZE W ZIEMSKIM WYMIARZE JEST TRAGICZNY; NIE MOŻE STWARZAĆ PRZEKONANIA, ŻE OTO DĄŻYMY DO ZIEMSKIEGO RAJU BEZ CIERPIEŃ, NIESPRAWIEDLIWOŚCI I PRZEMOCY; A NIE MOŻE DLATEGO, ŻE ISTOTĄ RELIGII JEST WYJAŚNIANIE SENSU ŻYCIA I SENSU ŚMIERCINADAWANIE IM ZNACZENIA, NIE ZAŚ OBIECYWANIE RYCHŁEGO OSIĄGNIĘCIA RAJU W DOCZESNYM BYTOWANIU PRZEZ CAŁĄ LUDZKOŚĆ, CZY TEŻ PROPAGOWANIE BANALNEJ MIESZCZAŃSKIEJ MORALNOŚCI. TAK WIĘC RELIGIA KREMÓWEK I "ABBA FATHER" NADAJE SIĘ CO NAJWYŻEJ NA REKLAMĘ CUKIERNI LUB "RELIGIJNY" PROGRAM W TELEWIZJI.
DIXI!

triarius

P.S.Ludzie (ci nieliczni, którzy tu jeszcze zaglądają): co tu się dzieje, do q...wy nędzy? Dwa razy ostatnio zaczynam czytać jakiś komęt, nie mój własny, tam w panelu właściciela tego blogasa, a on mi nagle znika, zanim doczytam do końca. Ostatnio stało się to jakieś dwie godziny temu, albo mniej. Bez komętów ten blogas jest jeszcze mniej istotny, niż normalnie.

Naprawdę, ostatnio piszę takie rzeczy, że ktoś mógły mnie posądzić o paranoję, więc nie zacznę podejrzewać hackerów - może jakimś cudem akurat idalnie zsynchronizowałem się z kimś, kto najpierw wpisał, a potem wymazał swój komęt... Ale wtedy ja i tak miałbym po tym ślad! Naprawdę nie rozumiem! Jedni komętują mi na ucho przez telefon, zamiast raczyć tutaj wpisać, a teraz ostatnie komęta umierają w tak przedziwny sposób.

sobota, sierpnia 25, 2018

Bonmot kontorsjonistyczny

Bóg mi świadkiem, że mam dość anarchiczne usposobienie, z pewnością w znacznej mierze skutkiem wzrastania w słodkiej PRL, choć nie tylko to, i idea wolności osobistej jest mi bardzo bliska. Co powiedziawszy, stwierdzam jednak, iż ponad dwustuletnie doświadczenie, a szczególnie doświadczenie całkiem ostatnich dekad, w których to Historia niestety (z punktu widzenia Zachodu, nie powiem "zachodnich wartości", bo to jest już zakłamane i zawłaszczone, więc moglibyśmy się nie zrozumieć) przyspieszyła, że...

"Wolność" wywalczona dla nas wszystkich (ach!) i dla naszych ew. potomków przez  Oświecenie i Liberalizm - czyli obranie (jak cebuli) człowieka z wszelkich "przesądów" (z religią oczywiście na czele, ale ostatnio nawet i płeć stała się "przesądem"), społecznych konwencji, i, oficjalnie przynajmniej, większości ograniczeń i zakazów (poza oczywiście zakazem przeszkadzania Waadzy w uszczęśliwianiu siebie i innych) - to dokładnie takie coś, jak pozbawienie kogoś kręgosłupa, aby mógł się swobodniej i radośniej wyginać. Skutki psychiczne i życiowe w znacznej mierze podobne, choć jedno oczywiście społeczno-mentalne, a drugie byłoby namacalnie fizyczne.

Wbrew pozorom, moje drogie ludzie, to nie jest tylko taki sobie figlarno-propagandowy koncept - nie, to jest całkiem głęboka myśl i nad tym warto się trochę pozastanawiać. Ta analogia sporo wyjaśnia, choć to tylko przecież analogia. (Ale Spenglera się czytało, prawda? Mądre analogie wcale nie są takie złe.)

triarius

sobota, grudnia 30, 2017

Interesujące książki po polsku

David Riesman, Samotny tłum
Ten wpis (poza tym, że ma b. mało błyskotliwy tytuł, za to jednak w samo sedno) jest w sumie adresowany do konkretnej osoby, choć może kogoś jeszcze zainteresować, ale w końcu lepiej, żeby jedna osoba coś z tego bloga miała, niż nikt. Zaręczam wam, że po głowie chodzą mi arcydzieła, o jakich się Ziemkiewiczom tego świata nie śniło, ale po kiego grzyba (że tak to swojsko wyrażę, a moja elbląska przeszłość się ładnie ukłoni) miałbym to pracowicie przelewać na tę tutaj plazmę?

Jednak z szacunku do osób, które  ew. ten blogasek swoją obecnością z jakichś względów zaszczyciły, wyjaśnię o co tutaj chodzi. Otóż od znajomej (którą niniejszym serdecznie, choć ze stalowym błyskiem w oku) dowiedziałem się czas temu jakiś, że matka jej przyjaciółki (której osobiście nie znam, ale którą niniejszym serdecznie wirtualnie) zapragnęła listy polecanych przeze mnie książek, żeby sobie, jak zgaduję, poszerzyć und pogłębić.

Niewiele o tej pani wiem, więc zakładam, że książki mają być po polsku - zresztą ze zdobyciem zagranicznych, nawet przy znajomości narzeczy, są problemy, drobne, ale np. dla Tygrysicznego Narybku (który niniejszym serdecznie, choć nie bez błysku), jak wykazało dziesięcioletnie doświadczenie, nie do pokonania. I na różne tematy. Jeśli coś tej pani akurat nie zainteresuje, to może kogoś. A zresztą co to ma za znaczenie? No więc te książki, jak mi się przypomina, przy każdej drobny komentarz od serca.

Znajoma miała spisać te książki, co je polecam, ale cały czas ma lepsze rzeczy do roboty (Ziemkiewicze i Ogórki), więc ja muszę to zrobić sam. Co niniejszym czynię.

* * *

Andrzej Zieliński "Skandaliści w koronach"

O dziwo, mimo tandetnie sensacyjnego tytułu i faktu, że autor jest tylko dziennikarzem, b. ciekawa książeczka o historii Polski. Wpadło mi to w ręce całkiem niedawno i przypadkiem, ale błogosławię ten fakt pod niebiosa. (Z tym błogosławieniem oczywiście żartuję, ale książka jest warta grzechu.)

*

Alexander Lowen "Zdrada ciała" (Betrayal of the Body)

Z jednej strony tutaj potrzeba sporej szczypty soli, bo to dość mocno zalatuje kalifornijskim New Agem, ale z drugiej jest to prawdopodobnie NAJWAŻNIEJSZA książka, jaką w życiu przeczytałem! Trudno uwierzyć? Rozumiem, ale w końcu my tu sobie normalnie o sprawach intelektu, Ardreye i Spenglery, ważne rzeczy, ale jednak abstrakcje, a ta książka realnie zmieniła moje, dotąd dość podłe i nie do końca zdrowe, życie. Cóż więc jest ważniejsze?

Nie każdy oczywiście ma tak, jak ja miałem wtedy, kiedy dorwałem jakimś boskim zrządzeniem losu tę książkę, w oryginale, w sopockim antykwariacie (gdzie potem ponoć przychadzał i Michnik, czym mi się właścicielka pochwaliła), więc nie każdy aż tyle skorzysta, ale są to interesujące sprawy i cholernie by się wam, kochane ludzie, przydały. Zresztą Lowen napisał wiele książek, z czego niektóre są i po polsku, te inne też są interesujące, ale ta wydaje mi się rewolucyjnie najważniejsza.

*

Jan Kucharzewski "Od białego do czerwonego caratu"

Żeby było coś o polityce i na komucha, to tutaj macie fajną książkę rodaka na temat Rosji przed rewolucją i jak to tam w sumie wyglądało. Znana rzecz i naprawdę niezła.

*

Astolphe de Custine "Listy z Rosji"

Skoro już jesteśmy przy polityce i Rosji, to nie można zapomnieć o tym sławnym dziełku. Mówią o nim, że nie była to aż tak znakomita rzecz o ówczesnej Rosji, ale o dziwo nabierała wagi i prawdziwości z czasem i stała się znakomitą pracą o CCCP, niech je...

*

Krzysztof Kowalski "Eros i kostucha"

Fatalnie wydane, rozpada się w rękach po dwóch minutach, ale b. interesująca rzecz, jeśli kogoś, jak mnie, kręcą sprawy związane z prehistorycznymi religiami i takie tam. Ostrzegam, że dla niewinnych dziewic i ministrantów będzie to zbyt mocne z powodu b. wyrafinowanej seksualności w tych tam sprawach.

*

George James Frazer "Złota gałąź"

Skoro już prehistoria, dziwne obrzędy, ofiary z ludzi i co z tego zostało, to oczywiście nie można pominąć tej klasycznej i do dziś sławnej pozycji.

*

Robert Graves "Mity greckie", "Biała bogini"

To jest coś w tym samym stylu, co dwie poprzednie pozycje, ale łatwiej się chyba czyta niż Frazera. W "Mitach greckich" ja w sumie czytam niemal wyłącznie przypisy, gdzie jest właśnie samo jądro gęstwiny, choć i zwykły tekst też jest interesujący, a nawet powinienem go z zapałem studiować, jako niedoszły  historyk starożytny, tylko że mnie to akurat nie aż tak kręci. Przypisy jednak są REWELACYJNE - jeśli kogoś, oczywiście, jak mnie, te sprawy podniecają. "Biała bogini" to całkiem inna książka, raczej na tematy celtyckie, choć wcale nie tylko, ale tematyka pokrewna i podobnego nastawienia wymaga od czytelnika.

Oczywiście Graves napisał sporo innych rzeczy, które pół wieku temu b. mi się podobały, a dziś pewnie też by mnie nie odrzuciły - te o Kaliguli i Klaudiuszu na przykład. Facet w ogóle był genialny, choć Anglik (nie mówcie Koryle!) i na zdjęciu wygląda dość pedalsko, ale sam fakt, że mieszkał sobie na Majorce pod rządami gen. Franco, powinien nas do niego przekonać.

(A najzabawniejsze, że Graves "genetycznie" był jednak Niemcem. O czym wtedy nie wiedziałem.)

*

Antoni Kępiński "Schizofrenia"

Ten autor to b. ciekawa postać i nawet taka na ołtarze, napisał też sporo książek na tematy różnych aspektów psychiki i różnych zaburzeń, wszystkie które ja czytałem były interesujące i polecam,  ale o "Schizofrenii" my sobie tutaj nawet przecie kiedyś pisaliśmy, a to w związku z jej teorią, wyrażoną przez Kępińskiego w tej właśnie książce. Chodzi o teorię "metabolizmu informacyjnego" i jak to się potrafi zaburzać, obradzając np. schizofrenią "jako taką", albo schizofrenią metaforyczną... Spengleryzmy takie, można sobie tutaj ew. pracowicie poszukać.

*

Klemens Krzyżagórski "Kłopoty z ciałem"

Czytałem to wieki temu, nie mam nawet pojęcia, czy ten autor jest "nasz", ale b. ciekawe.

*

Oswald Spengler

Jest parę jego rzeczy po polsku - Magnum Opus oczywiście w dzisiejszej liberalnie skastrowanej wersji, ale i tak to jest b. dobra książka, choć nie tak, jak uczciwe wydanie. Wszystko jest do czytania i nauczenia się na pamięć. (Z pamięcią nieco żartuję, ale tylko trochę.)

Tu macie linek do Wikipedii na jego temat, tam są podane jego teksty po polsku, nie jest to oczywiście żadna Święta Księga (Wikipedia znaczy), ale może się przydać:

https://pl.wikipedia.org/wiki/Oswald_Spengler

*

G. Lenotre "Ze starych papierów"

Wybór i tłumaczenie tekstów Lenotre'a, który był przez długie lata paryskim archiwistą i opublikował masę fascynujących rzeczy, w dużej części na temat Rewolucji Francuskiej i spraw wokół  niej. Wybór zrobiony, genialnie, przez Pawła Hertza ("naszego Żyda") w początkach lat '60. Tłumaczenie też znakomite. Dzisiaj musi to być trudne do dorwania, ale warto poszukać, bo naprawdę fantastycznie się czyta i może kogoś nawrócić na zainteresowanie historią.

*

prof. Stanisław Zieliński "Po co Homer?"

Tej akurat książki nie mogę nigdzie dorwać w postaci materialnej, ale jest zdaje się dostępna na jakichś Chomikach. Polecam! Ten sam autor wydał też sporo innych b. interesujących książek o starożytności, które co najmniej dla młodych obiecujących nadają się do polecenia.

*

Anna Świderkówna "Hellada królów"

Super rzecz - historia hellenistycznej Grecji, gorąco polecam! Polityka, wojna i samo życie, takie, jakie ono naprawdę jest i jakie w sumie zawsze będzie.

*

Janusz Korczak "Król Maciuś Pierwszy" i "Król Maciuś na wyspie bezludnej"

Historia rządów Donalda Trumpa, odkryta jakimś genialnym przebłyskiem intuicji i opisana niemal sto lat temu. ("Faraon" Bolesława Prusa także jest niezłym wprowadzeniem do polityki i polecam. Jak i wspomniane już tutaj książki Roberta Gravesa o wczesnych cezarach.)

*

Maurice Druon "Królowie przeklęci"

Coryllus by mnie za to przeklął (nie czyniąc przy tym królem), ale co mi tam! Od lat właściwie prawie nie czytam powieści, ale tę chciałem przeczytać od pół wieku (kiedy usłyszałem jej fragment czytany w radio*), i kiedy oczy moje ujrzały, że oryginał jest do dostania na allegro, to sobie kupiłem, a potem przeczytałem. Tego jest chyba z sześć tomów, w sam raz na długie zimowe do początku XXII wieku.

Nie żałuję, bo chociaż mogę się teraz uśmiechać czytając (jak to mi się raz na parę tygodni zdarza) diatryby naszego natchnionego Savonaroli v2.0, a dla ludzi młodszych, bardziej skłonnych do czytania powieści i być może mniej unurzanych w historii, to powinno tym bardziej być ciekawe i pouczające. (Nie wykluczam do końca, że Koryła może mieć trochę racji polemizując z Druonem na temat stosunków bankierów z władzą, ale to i tak książki nie przekreśla, a na temat mechanizmów historii różni ludzie mogą mieć różne opinie, i nawet o to jakby właśnie chodziło.)

* Choć to raczej chyba było słuchowisko, jak to wtedy.

*

David Riesman "Samotny tłum"

Instrukcja obsługi leminga i wprowadzenie do propedeutyki lemingologii. Po prostu!

* * *

To na razie tyle, bo to mi w tej chwili przyszło do głowy, ale osoby ew. zainteresowane mogą tu co pewien czas zajrzeć, bo jak sobie coś istotnego przypomnę, to być może dodam.

triarius

P.S. A tak całkiem bez związku z czymkolwiek, to przyszedł mi do głowy bonmot, którym nie omieszkam się podzielić: W dobrą zmianę nie uwierzę, dopóki ten, kto wymyślił tytuł programu "W tyle wizji", nie pójdzie siedzieć.

piątek, października 09, 2015

Przegląd wydarzeń (jesień 2015)

Po prawdzie, to nie mam pojęcia dlaczego, skoro ci imigranci to takie wielkie dobro i "ubogacają", ci tam "przemytnicy" nie dostają od Unii orderów, tylko Unia wciąż ich obiecuje złapać i zgnoić.

* * *
W nawiązaniu do powyższego... Ktoś może spytać, dlaczego "ubogacają" w cudzysłowie, a "wielkie dobro" nie. A nawet jak nie spyta, to ja i tak wam ludzie powiem. Otóż słowo "ubogacać" wydaje mi się tak obrzydliwie kremówkowo-obłudne, że za jego używanie skazywałbym na prace społeczne. Co najmniej. 6 h za użycie w mowie, 8 h za użycie piśmie.

Kiedyś katolicyzm gadał po łacinie albo księdzem Wujkiem. I komu to, @#$%^, przeszkadzało? Powie ktoś, że to wtedy był normalny, prozaiczny język, bo ks. Wujek takim właśnie pisał. Po pierwsze wątpię, czy się specjalnie nie sprężył, żeby wyszło bardziej hieratycznie, a po drugie, nawet jeśli, to i tak po dwudziestu latach był to już język wzgl. archaiczny i hieratyczny.

Co zaś do "ubogacania", to wątpię, czy jacyś normalni ludzie tak kiedyś w ogóle mówili - używali tego słowa znaczy. Może gdzieś, w jakiejś gwarze to występuje, ale wątpię czy w normalnej polszczyźnie, i to nie jest ładna gwara.

I tak to chyba przebiegło, że kiedy zniknął ks. Wujek, że o łacinie nie wspomnę, to do tego języka GWybu, udającego pracowicie, choć nieskutecznie, język, którym się posługiwał Duch Święty, Jezus i Apostołowie, dodano takie słodkie kremówkowe perełki, jak "ubogacanie", "Jezu ufam TOBIE!" (a nie komu, że spytam? Belzebubowi? Też mi rewelacja!), i temu podobnież...

Zresztą w świeckim cywilu też są rzeczy, za które bym skazywał na prace społeczne, albo i gorzej. W języku znaczy. Pomijam już "koktaile M*otowa", ale np. "unikatowy" - zapewne żeby się nie kojarzyło (głupim prolom, który mają się na tę reklamę nabrać i wybulić) z "unikaniem"...

Albo jak sportowi sprawozdawcy unikają "ci" i mówią o opisywanych atletach "panowie" np. "panowie dzisiaj chyba nie mają ochoty okładać się po mordach", zamiast po ludzku "ci panowie... itd.". Czy to, @#$%^&, nasza wina, że jedna mniejszość wymyśliła sobie imię żeńskie CIPA i teraz nie można już przez to po ludzku, czyli po polsku, mówić?!

Uzupełniam po dniach paru:

Komentator poinformował mnie, że to "Jezu ufam Tobie!" jest jeszcze przedwojenne. Może faktycznie co do tego nie miałem racji, interpretując to jako żałosną pseudo-hieratyczność posoborowego "katolickiego" języka. Może tam faktycznie chodziło o "Jezu ufam Tobie, a nie tym @#$%^ ..." I w miejsce kropek wpisać sobie co pasuje, np.: modernizatorów religijnych, leberałów, judaizatorów.

Ten sam komentator poinformował mnie/nas, że obecny Synod toczy obrady w grupach językowych. Co za koszmarny upadek!

* * *

Jesteśmy chyba w większej matni, sieci i pajęczynie, niż to nam się wydawało. No bo tak... Zawsze podejrzewałem, że w tej miłościwie nam... jak to wyrazić.... miłościwie nas uszczęśliwiającej elicie... są siły, mające, przede wszystkim, albo nawet jako cel po prostu jedyny, zamiar rozwalić zachodnią cywilizację - nie bacząc na koszty i bez oglądania się na subtelny dobór środków.

Nie wiedziałem jednak - biję się w piersi - że one są aż tak silne, że to tak szybko pójdzie, i bez najmniejszego, jak się zdaje, oporu ze strony tych "normalnych" elit - tych co chcą się tylko nachapać, popokazywać w telewizjach, robić za autorytety itd. Mówimy oczywiście o imigrantach, bo to jest sprawa po prostu nieprawdopodobna, na niesamowitą skalę w całej historii, a osiedlenie Wizygotów w Cesarstwie Rzymskim jakiś czas temu to przy tym Pikuś, mały Pikuś.

Ale spójrzmy na media... Rodzimych, tych "politycznych", nie oglądam - poza czasem TV Trwam i paru blogasami. B. rzadko jakiś linek z takiego blogasa gdzieś mnie zaprowadzi, ale tam raczej, jak się to zaraz okazuje, nigdy nic ciekawego nie ma. Mówimy więc o CNN'ach i BBC'ach.

Na tasiemce np. od wczoraj leci wiadomość, że "bohater zamachu we Francji został w US of A potraktowany ostrzem". I nic! Nie udało mi się w tych telewizjach dowiedzieć niczego bliższego. Nawet tego, czy to "stabbed" oznacza pilniczek do paznokci, czy nóż typu Appleyard-Sykes, ani czy gość doznał poważnych ran, czy tylko otarcia naskórka. Kto to zrobił? Co się z nim stało? Co teraz? Nic!

Sprawa jest dość przerażająca, w stylu poniekąd najlepszych westernów i czarnych kryminałów, tylko że w realu naprawdę nie ma w tym niczego zabawnego. Jeśli po mieście szaleją gansterzy, a policja ma niewiele sił i niewiele z tym potrafi zrobić - jest marnie, ale to nie maksymalny koszmar. Jeśli po mieście szaleją gansterzy, a ty wiesz, że nigdzie się nie możesz zwrócić, bo policjant jest zapewne przez nich kupiony, sędzia też, nie mówiąc już że dostawca pizzy może być hitmanem... Gorzej, prawda?

No a jeśli odważne zachowanie w walce z zamachowcem kończy się, w krótkim czasie, tysiące kilometrów dalej, za ogromnym oceanem, właśnie tak? I jeśli media nic bliższego na ten temat nie raczą? Podobna jest sytuacja z tym niedawnym zamachem na szkołę (wyższą, ale niespecjalnie wysoką) w Oregon. Nie podają nam jak się nazywał zamachowiec, nie podają czy i kiedy przeszedł na islam, jaką miał karnację...

Wiemy, że specjalnie wybrał sobie chrześcijan i słyszałem dziwną opowieść "od ojca jednej z uratowanych", że mówił coś o tym, że "niedługo się zatem spotkają". Więc to nie tak, że on chrześcijan nie lubił - on właśnie ich kochał i organizował sobie zgraną paczkę w raju, kiedy tam się, za małą chwilę, znajdzie!

Dlaczego miałby sobie wyobrażać, że oni będą chcieli spędzać czas akurat z nim...? No fakt - w raju jest tak fajnie, że wdzięczność będzie przepełniała ich serca i uznają go za swojego dobroczyńcę numero uno! Mogło by tak być? Niby by mogło, ale nie jest to AŻ TAK oczywiste, żeby to od razu przyjąć za pewnik i nie oczekiwać od kochanych mediów jakiegoś tego tematu pogłębienia. Prawda?

Na świecie roi się od brzydkich ludzi i niektórzy z nich mogą wciąż uważać, że on chrześcijan właśnie lubił i dlatego ich zastrzeliwał. (W nielubieniu chrześcijan, jak nas uszą, nie ma nic złego, ale strzelanie do nich bez specjalnego zezwolenia na razie jest be. W każdym razie dopóki pasuje to Obamie w jego kampanii przeciw posiadaniu broni palnej.) Warto by było te wątpliwości, te smętne podejrzenia i iście moherowe paranoje rozwiać, zgoda? Ale jakoś nikt się do rozwiewania nie poczuwa, a paranoja kwitnie w najlepsze.

Niby nikt tymi mediami (podobno) ręcznie nie steruje, a jednak zachowują się dokładnie tak, jakby sterował. Dotychczas najbardziej mnie bulwersowało (dziwaczne słowo, swoją drogą, kuchenna francuszczyzna, jeśli mnie spytać, o wiele już wolę "anawa") to, jak zgrabnie leberały wymiksowały z publicznej świadomości i "wymiany idei" Ardreya - całkiem bez cenzury, przy "wolnym", jakby nie było, rynku...

Głównie chyba prawami autorskimi (nie jestem prawnikiem, ale tak mi to wyszło) i niewątpliwie subtelnym naciskiem na jego syna. (W końcu kto chce być dziecięciem wroga ludu, kiedy może być dziecięciem wybitnego scenarzysty i dramaturga?) Jednak to, co się w tej chwili, od jakiegoś czasu, dzieje w zachodnich mediach, zaczyna mi wyglądać na nowy etap i wersję o wiele bardziej dopracowaną.

A trzeba wam wiedzieć, że to nie tylko CNN i BBC, bo także parę innych amerykańskich kanałów oglądam, niezbyt pilnie, ale jednak okiem rzucam i w razie czego jak sęp, a do tego dwa francuskojęzyczne, czyli Francja, Belgia, Szwajcaria Romańska też.

Z tym że te francuskojęzyczne to po prostu zgroza, jaka tam miłość do "Zjednoczonej Europy" i ogólnie lewizna, więc nawet nie warto właściwie wspominać. Tym niemniej wydaje się, że na froncie propagandy oni mają to już nieźle dopięte, to zaś sugeruje, że przygotowani są na o wiele więcej i mają jeszcze sporo fajnych sztuczek w rękawie. (I kto im w tym może przeszkodzić?) Zresztą po co zgadywać, skoro gołym okiem widać sprawę tych tam "emigrantów" i to, co się w związku z tym dzieje.

* * *

Zapomniałem, że to jeszcze miałem napisać...

Ostatnia afera z cwanym układem fałszującym testy analizy spalin w tym sztandarowym produkcie naszych zachodnich sąsiadów nasuwa pytanie, czy ktoś się może zainteresował możliwością istnienia analogicznych układów np. w czołgach, które od tych sąsiadów Polska kupiła? (Szczerze mówiąc, to ja bym się nad tym zastanawiał o wiele wcześniej i nawet bez afery VW, choć to akurat do moich psich zawodowych obowiązków nie należy).

Powiedzmy my tu sobie dopracowujemy demokrację, a nasz sąsiad postanawia nam zafundować bratnią pomoc. My (choć to oczywiście myśl całkiem już nie z księżyca, tylko z jakiejś odległej galaktyki) tym nie jesteśmy zachwyceni i postanawiamy ich nieco postraszyć czołgami... Jakimi? 

Ponoć się Leopard wabią i są ichniej właśnie produkcji. A tutaj - zaskoczenie - czołgi, zamiast jeździć, warczeć i strzelać, zaczynają np. wygrywać skoczne umpa, umpa... I klepać drug druga po obciągniętych nieekologiczną skórą zadkach. Albo coś równe ludycznego. Komuś to, że spytam, pasuje? Czy może WŁAŚNIE DLATEGO te akurat czołgi kupiono? Czy po prostu nikt, bez afery VW i trujących ponad dopuszczalne normy spalin, na taką możliwość nie wpadł? No to niech wpadnie i sprawdzi!

Zresztą ta sprawa ma i drugi aspekt - równie ważny, a w każdym razie mniej hipo-od ew. bratniej zza Odry pomocy -tetyczny. Analiza spalin... zatrucie środowiska... warstwa ozonowa... ocieplenie klimatu... wspólny wysiłek Całej Ludzkości w celu zwalczenia tego wszystkiego... Nie szczędząc oczywiście środków i poświęceń.

Tyle że właśnie się okazało, że tutaj GRANO ABSOLUTNIE NIEUCZCIWIE, prawda? No to czy nie należy w takim przypadku wywrócić stolika, zerwać wszystkich dotychczasowych załganych umów, wypiąć się na poświęcenia...? Jeśli nawet pominiemy etyczny imperatyw dania winowajcy po mordzie. To oczywiście należy zrobić, ale to nie dla takich bantustanów jak III RP. 

Jednak gra była, jak się okazuje, od początku oszukana, nakładano na nas ciężary, samemu udając, że też się je dźwiga, co było kłamstwem... Więc co teraz? Które to pytanie kieruję do tzw. "polskich polityków". 

(Tym niemniej na PiS głosować 25. TRZEBA i jak mi ktoś powie, że to nie ma żadnego znaczenia, bo oszukują, albo że to jedna banda, to będę gryzł. Nie będę, z wrodzonej dobroci, nikogo wprost pytał, ale jak mi ktoś sam powie, że nie głosował, albo że nie na PiS, i nie zgwałcił w tym kierunku całej rodziny plus maksymalnej ilości krewnych i znajomych Królika - stanę się nieprzyjemny. Nie żartuję!)

triarius

P.S. Hejt hejt!

środa, czerwca 10, 2015

Długi cień króla rybałtów (1)

Śmy sobie tu swego czasu mówili, że to co się teraz w świecie dzieje, to nie islam plus jakieś tam jeszcze drobne dodatki, tylko że sprawą zasadniczą wydaje się gwałtowne słabnięcie i (excusez le mot, komu tego potrzeba!) pedalenie się Zachodu, a wojujący islam to po prostu śliczna wisienka na tym dorodnym torcie, bo liczni inni też podobnie działają, tylko ciszej i ostrożniej. (Może poza Putinem, bo o nim, szeroko pojętym, też nie należy zapominać.)

No i mówiliśmy sobie, że np. ci tam muzułmanie na Bliskim Wschodzie traktują te swoje żałosne, narzucome im przecież przez kolonizatorów (i jeszcze gorzej,) państwa i ich granice, jako coś mocno paskudnego i do dupy. Czyli jako coś całkiem sprzecznego z ich własnym pojmowaniem państwa i narodu. (Z Iranem jest nieco inaczej, bo tam akurat państwo ma tysiące lat z przerwami. No i Egipt.)

Żeby już nawet pominąć ten drobny fakt, że to w ich oczach albo państwa marionetkowe, albo też utrzymywane przy życiu, przy zamkniętych akurat w tej sytuacji oczętach obrońców praw człowieka i "zachodnich wartości", jedynie dlatego, że stanowią, wbrew własnej oczywiście chęci, zaporę do rozprawy tych tam ludów z Izraelem i sprzedają Zachodowi ropę. Chodzi o pojmowanie narodu - to przede wszystkim, z tego dopiero wynika ew. koncepcja państwa - w przypadku akurat islamu charekterystyczne dla (Spenglerem jedziemy, uwaga!) Magiańskiej Kultury/Cywilizacji.

Święta księga, sakralny język, prawda jako concensus prawych mężów, duch  spływający z góry do serc, pojmowanie różnych rzeczy, które dla nas, ludzi Zachodu (ach!) są czystą dynamiką, jako różnego rodzaju esencji... Te sprawy. No i te ich narody są całkiem nie-terytorialne - w jednej wiosce może ich żyć kilka, i ani się ze sobą nie zmieszają, ani nawet nie nawiążą bliższych kontaktów. Taka "bałkanizacja", im to pasuje - nam, europejskim gojom, o wiele mniej. Wystarczy zresztą spojrzeć na, co śpiewa w duszy Gazownikowi, albo innej Unii Europejskiej, żeby zobaczyć, że to (poza oczywiście obrzydlistwem charakteru itd.) całkiem inne pojmowanie tych spraw.

Kiedy to napisałem... Nie w tak wielu słowach, bo tym razem chyba to wyraziłem o wiele dokładniej, ale jednak to miałem na myśli i taką myśl w węzłowatej formie z siebie wyemitowałem... Więc kiedy to napisałem, zaczęła mnie męczyć myśl, że "Jak to tak? Oni mają te swoje państwa, wraz z ich granicami, oparte na najgłębszych zasadach ich własnej K/C (nie "Komitet Centralny", tylko "Kultura/Cywilizacja, szpęglerycznie, tutaj to częsty skrót), na swojej religii -  co najmniej w świecie celów i ideałów, a my co? Wszystko od początku do końca oparte na przypadku? Albo nawet gorzej, bo na jakichś szemranych biurokratyczno-tajnopolicyjnych machinacjach?

Chodzi o to, i to wtedy napisałem, że nasze zachodnie narody popowstawały niejako "od tyłu" - czyli najpierw były państwa, nawet jak nie zawsze spełniały obecne wygórowane w tym względzie wymagania, a one tworzyły dopiero narody. I te państwa, a pośrednio i narody, to wynik różnych tam dynastycznych przepychanek, małżeństw, koligacji, i czego tam jeszcze.

W każdym razie dynastie, monarchie, a w niektórych przypadkach (Szwajcaria, Holandia) wobec nich opozycja. Co oczywiście explicite pisze Spengler w swym Magnum Opus, mając, jak zwykle, zupełną rację. Jednak w porównaniu z tamtym religijnym i wzniosłym ideałem narodu wydało mi się to jakieś takie cienkie, marne, a nawet trochę - jako żem w sumie republikanin, a nie monarchista - poniżające.

I polały mi się z ócz łzy rzęsiste. Jednak po chwili przypomniałem sobie, com kiedyś czytał, konkretnie o bitwie pod Bouvines, i tam właśnie znalazłem pewne treści, które także sugerują, że i u nas, w zachodniej cywilizacji (dla szpęglerystów "Faustycznej") narody i państwa, choć całkiem inaczej niż u Magianów, także jednak mają swoje korzenie w podstawowych zasadach, w podstawowych Prawdach... Czyli w sumie - jako że niewiele Prawdy nam pozostanie, jeśli całkiem usuniemy (szeroko pojętą) religię - na sprawach religijnych.

Oczywiście - król, Francji akurat konkretnie, kiedyś leczył np. dotykiem skrofuły. To była funkcja jak najbardziej sakralna. (Co zdaje się rozumieć Braun, chcąc koronować Chrystusa, a czego nie chcą zrozumieć wszyscy ci przezabawni "liberalno-konserwatywni monarchiści".) Nie mówiąc już o takich pikantnych, a prehistorią wprost pachnących sprawach jak to, że np. król Francji do samego praktycznie końca tej ich tysiącletniej monarchii (nie mówimy o najpóźniejszej, porewolucyjnej monarchii, mniej lub bardziej liberalnej, choć w przypadku Ludwika XVIII raczej jednak hiper-konserwatywno-cnotliwej) miał, także w oczach papieży, prawo do dwóch żon.

Do żony i oficjalnej kochanki, mówiąc hiper-formalnie, bo litera prawa kanonicznego nie dawała się tu nagiąć, ale jednak ta kochanka bywała traktowana, także i przez Watykan, jako absolutnie prawidłowa, przyzwoita kobieta, o randze, z założenia, niemal odpowiadającej randze królowej, a w praktyce często o wiele ponad królową, choć jej, kochanki znaczy, rządy trwały na ogół jednak krócej, no i ew. dzieci były znacznie mniej dostojne.

(Oczywiście nie jestem tak naiwny, by nie wiedzieć, że Watykan niemal zawsze zdolny był do kompromisów z możnymi tego świata, ale jednak w tym przypadku król nie był dla niego po prostu zwykłym facetem, i jakoś to wszystko, nawet bardzo religijnym ludziom, za bardzo nie przeszkadzało. Itd. Zresztą sprawa tych dwóch żon to w sumie drobiazg, ale mnie kręcą takie antropologiczne zjawiska, tym bardziej te z erotyką w tle. I przypomina się "Le roi a fait battre tambours", o której to ślicznej balladce kiedyś pisałem.)

Te rzeczy coś oczywiście mówią o sakralnych aspektach przy narodzinach naszych zachodnich narodów i państw, ale, przyzna chyba każdy, w sposób pośredni i pozostawiający niedosyt. Dlatego też tak się ucieszyłem przypominając sobie com wyczytał w tamtej książce o przesławnej bitwie sprzed ośmiuset już lat.

c. d. n. (albo i, oczywiście, nie, i od was to w pewnym stopniu zależy, kochani ludkowie z paluszkami jak szpony od mi tutaj pilnego komętowania... nie żeby coś!)

triarius

środa, grudnia 17, 2014

Mam nowe i chyba cholernie...

... interesujące przemyślenia na temat natury religii, ich rozwoju, a także satanizmów... Sprawy po prostu (chyba po raz pierwszy tutaj) istotnie rozszerzeające spengleryzm.

Zainspirowane sprawą pyzatej "poetki" Zuzi, co to ostatnio rytualnie utrupiła tatusia, i tej całej "Krainy Grzybów", com o niej przeczytał u Toyaha. No i też, po prawdzie, islamskim fundamentalizmem, co go sobie oglądam w telewizorze, i nie można powiedzieć, żeby chłopcy się nie starali.

Nie wiem, czy to kogoś w ogóle jeszcze interesuje, w każdym razie nie mam ochoty pisać długich i, z konieczności, ambitnych tekstów - więc albo Adaś by musiał mi to nagrać wypowiedziane ustami, albo też trzeba by to jakoś interaktywnie. Tutaj albo na Tygrysim Forum na niepoprawni.pl.

Jak tam sobie chcecie. Piłka jest w waszym korcie.

triarius

czwartek, października 30, 2014

Jak Korwin z Misesem Marksa i Lenina ulepszali

Karol Marks jako intelektualista miał różne wady, plus nieco zalet, ale jego stricte filozoficzna robota, jak każdy wie, polegała na tym, że "przestawił Hegla z głowy spowrotem na nogi". W sensie, że filozofia Hegla "stała na głowie", czyli nie tak jak należy, a Marks wziął i przywrócił jej właściwą pozycję. Konkretnie o co chodzi? Przypomnijmy to sobie pokrótce, choć każdy przecież pamięta.

U Hegla "Duch Świata realizuje się w Historii" - to jego najistotniejsza idea. Czyli Historia, ta ziemska, ludzka, jest dziełem tego Ducha, rozwija się i mamy stały (nie bójmy się tego słowa!) postęp. Bardzo w tym ważne jest pojęcie Państwa, bo to właśnie one pchają Historię naprzód. Duch Świata się w nie po prostu wciela - ale zawsze tylko w jakieś jedno Państwo i te "wybrane" państwa się na przestrzeni dziejów zmieniają.

Dla samego Hegla szczytem dotychczasowego rozwoju było oczywiście państwo Pruskie, więc Hegla daje się interpretować zarówno jako ideologa pruskiego konserwatyzmu, jak i niemal rewolucjonistę - no bo niby dlaczego akurat Prusy miałyby być końcem tego rozwoju, wiec kiedyś muszą stracić swą pozycję i znaczenie i zaczną dominować jakieś inne, a z nimi bez wątpienia rzeczy, o których się filozofom nie śniło.


* * *

Dygresja

Hegel to nie był żaden dureń, jak nam próbują wmawiać różni jarmarczni propagandziści. W istocie znawcy mają go za bardzo wybitnego filozofa, choć większość dziś przyznaje, że nie we wszystkim miał rację. Ale nawet to słynne, ulubione przez jarmarcznych, "tym gorzej dla faktów" ma w istocie całkiem inne znaczenie, od tego, co nam się stręczy.

Ogólnie to jest ciekawe zjawisko, że pismacy tak chętnie wykorzystują różne sformułowania, z głupoty czy świadomie wypaczając ich prawdziwy sens. Na przykład "Żydzi i cykliści", albo te właśnie "fakty" Hegla. Żeby już nie wspominać o czymś, co mnie szczerze wkurwia za każdym razem, gdy to słyszę - o "orkiestrze na Titanicu". 

Cóż - trywialność i głupota zawsze będzie potrzebowała bonmotów, więc, aby przeżyć, musi je kraść gdzie się tylko uda. Oczywiście przeważnie wypaczając ich sens, ale to przecież w tym kontekście sprawa bez znaczenia.

* * *


Ten "Duch Świata" daje się oczywiście bez trudu rozumieć jako Bóg. Sam Hegel tak to rozumiał, a ten jego Bóg na tle modnego wówczas Boga deistów rzeczywiście wydaje się niemal przyzwoicie chrześcijański. (Byli też hegliści idący w tym dalej, uczyłem się kiedyś o jednym takim urzędującym na Uniwersytecie w Uppsali, który heglowskiego Boga uczynił wprost osobowym.)

No i ten Bóg nie podobał się Marksowi, który był, jak wiadomo, "materialistą" i ateistą. Cała kwestia materializmu, kiedy jej się bliżej przyjrzeć, jest raczej bezsensowna - w końcu te tam prawa rozwoju historycznego u Marksa to żadna materia nie jest! - choć już przyjmowanie istnienia jakiegoś świata pozazmysłowego, mającego wpływ na ten nasz widzialny, nie mówiąc już o osobowym Bogu, to na pewno co innego niż nieprzyjmowanie.

Duch Świata stał się więc w marksowskiej interpretacji filozofii Hegla "po prostu" EKONOMIĄ. To siły ekonomiczne powodowały stały rozwój ludzkiego społeczeństwa na Ziemi i stały, nieunikniony, Postęp. Marks był też, w odróżnieniu od Hegla, nastawiony negatywnie do otaczającej go społecznej, politycznej i ekonomicznej rzeczywistości i pragnął radykalnych zmian.

Nie chcielibyśmy tu robić Marksowi psychoterapii, ale bez większego ryzyka możemy chyba stwierdzić, że nie podobało mu się, że ci co mają dobra i kapitał to są właśnie ci, co je mają, a on sam, jemu podobni, jego kumple i zwolennicy, znajdują się na tej drabinie posiadania niziutko. I nic, poza bardzo radykalną zmianą stosunków własności nie ma szansy tego zmienić. Z Heglem było inaczej.

Tak więc STOSUNKI WŁASNOŚCI były dla Marksa esencją ekonomii, ale kiedy się, z konieczności, uczestniczyło w tylu kursach Marksizmu Leninizmu, Ekonomii Marskistowskiej, czy jak to się wabiło, jak ja, to człek wie, iż to nie tylko stosunki własności rzekomo określają całą "Bazę" i determinują wszystko w "Nadbudowie"...

Sposób produkcji, wykorzystania dóbr (żeby nie mówić o "dystrybucji", które to słowo zostało częścio zmonopolizowane przez pewną sektę i ma specjalne znaczenie), wynalazczość, organizacja pracy - wszystko to (i zapewne sporo rzeczy, które mi teraz do głowy nie przyszły) stanowi te "Siły Ekonomiczne", które w "postawionej spowrotem na nogach" heglistycznej filozofii (czy może tylko "ideologii") Marksa decydują o wszystkim i wszystko determinują. (W każdym razie w "Nadbudowie".)

Marksowi "stosunki własności" (które, jak wiemy, w postaci z jaką się osobiście spotykał, nie były mu w smak) na tyle nie pasowały, że jako ostateczne osiągnięcie ludzkości wymarzył sobie ich całkowitą likwidację. Jak? A przez zniesienie własności prywatnej przecie! Inaczej Komunizm. Idealny ustrój, gdzie żadnej Ekonomii już nie będzie. Nie będzie już potrzebna do niczego i wszyscy będą nieopisanie szczęśliwi.

Marks nieco tam Heglowi zmienił, ale w sumie to jest przecie ta sama wizja świata - prawda? Która stara się być na odmianę świecka, która realnie jest rewolucyjna, a nie raczej konserwatywna, choć nieco niepewnym konserwatyzmem, ale jednak mamy jakieś X, które się w Historii Ludzkości realizuje, zmienia ją w kierunku coraz to większej doskonałości... I tak dalej.

Kołakowski, jak wszyscy wiedzą, nazywa marksizm "ostatnią wielką chrześcijańską herezją", co mnie o tyle bawi, że jak raz gdzieś słowo "judeochrześcijański" akurat pasuje, to się go nie używa, ofiarowując nam, chrześcijanom (choć ja się nie za "chrześcijanina" uważam, tylko za katolika, ale to inna sprawa) Marksa z przysłowiowym dobrodziejstwem inwentarza.

Bawi mnie to, albo nawet lekko wnerwia, jednak Kołakowski ma chyba rację, że marksowska wizja, i marksistowska "filozofia", wcale nie są czymś od religii odległym, a raczej właśnie po prostu jest to także swego rodzaju religia, czy może raczej para-religia.

Zaklęcia o "materialiźmie",  "ateiźmie" i cała reszta wiele tu nie znaczą - to jest przecież o wiele bardziej religijna wizja, i bardziej nawet "judeochrześcijańska", od powiedzmy deizmu, z jego dalekim, obojętnym i w sumie bezilnym Bogiem, który w sumie nie miał już powodu kogokolwiek interesować. (Poza oczywiście "mędrcami", którzy po prostu muszą się czuć lepsi, "znając prawdę". Jak Wolter, Robespierre, czy współcześniejszy nam Korwin, który się też jako deista deklaruje.)

Jeśli zaś marksizm jest rzeczywiście w sumie religią, albo czymś bardzo podobnym, no to pojawia się w tej całej wizji jeden, dla człowieka religijnego dojmujący, problem. Otóż to X, które w sumie jest Duchem Świata i Bogiem (choć oczywiście ach, jakże świeckim!) miałoby na końcu zaniknąć, jako coś wrogiego osiągnięciu przez ludzkość idealnego i (nie bójmy się tego słowa!) RAJSKIEGO stanu szczęśliwości?!

Ten Bóg (świecki jak cholera, ale przecież Bóg!) miałby SAM Z SIEBIE tworzyć Postęp, rozwijać świat, udoskonalać go... Po to tylko, żeby na końcu zniknąć? Zawstydzony, że nie pasuje do Ideału? Do ZIEMSKIEGO RAJU? To przecież absurd dla każdego poważnie tego typu sprawy - czy nazwiemy je "religią", czy też "materializmem historycznym", nieważne - traktującego człowieka. Absurd, horrendum, herezja i bluźnierstwo w jednym!

Trzeba by coś z tym zrobić, prawda, skoro ta ideologia ma być doskonała i skończona. Ekonomia musi więc POZOSTAĆ z Ludzkością DO KOŃCA! To jedno jest pewne od samego początku. Jak to zrobić, jak to zrobić...? Wcale nie musi to być aż tak trudne - po co nam jakiś punkt końcowy Postępu i Rozwoju Ludzkości? On tylko przeszkadza, mąci i wprowadza zamieszanie. Damy Postęp aż do NIESKOŃCZONOŚCI!

Po co niby Postęp miałby się w ogóle kończyć? Myślenie o końcach, jakie by one nie były, nigdy nie nastraja optymistycznie, Nie poprawia trawienia, nie polepsza snu ani wydajności w pracy. Won z nim! (W innej pisowni "von".) Jeszcze by się komuś w głowie uległa myśl, że Ludzkość (ach!) wcale nie ma szansy istnieć WIECZNIE... Zgroza!

Mamy więc teraz sobie nasz poprawiony marksizm... (Że też ten Marks sam nie potrafił na takie proste genialne rozwiązanie wpaść!) A nawet i leninizm, który przecież, poza sporą ilością praktycznych uzupełnień i poprawek opiera się na dokładnie tej samej wizji świata... I wszystko zaczyna idealnie pasować. Prawda?

Lemingom wmówi się parę prostych rzeczy i będzie git. Po pierwsze, że totalne zdanie się na odnowioną "judeochrześcijańską" OPATRZNOŚĆ w postaci ślepej siły "wolnego rynku" to jest dokładnie to samo, co wolność założenia sobie sklepiku bez łaski lokalnego kacyka... Łykną to, bo to w wiekszości durnie, a nawet jak nie, to pryszczate wyrostki nie mające o świecie pojęcia, albo zapracowani "prywatni przedsiębiorcy", nie mający czasu i głowy do analizowania ideologicznych "prawd".

Co ze STOSUNKAMI WŁANOŚCI? A po co o nich w ogóle gadać? Locke (klasyk i ojciec liberalizmu, gdyby ktoś nie wiedział, piszący pod koniec wieku XVII) miał akurat "świętej własności" dziką obsesję, czy może raczej widział powód, by ją usilnie propagować, ale teraz jest inna sytuacja przecież!

Ludzie (czy co to tam jest, nikt tego do końca nie wie) płacący propagandzistom "wolnego rynku" i innych tam "libertarianizmów" nie widzą potrzeby, by zwracać uwagę proli na drażliwe kwestie, do jakich należy właśnie własność. Kiedy ktoś  na nią podniesie rękę - oczywiście, rękę tę partia... Czy kto tam, odetnie, wznosząc oburzone okrzyki o jej świętości. I tak jest słusznie. Nieważne z czego się ta własność wzięła - ona jest święta, przez samo to, że jest własnością.

Ktoś kto ma własność, nie jest, z definicji, prolem, i to się liczy! Locke, w tych dawnych czasach, bronił "świętej własności" przed zachłannością monarchii, przed postulatami religii, przed ludzkim poczuciem sprawiedliwości, przed interesem państwa - dzisiaj my, posiadacze ŚWIĘTEJ WŁASNOŚCI (ach!) mamy już monarchę, religię, sprawiedliwość, a bronimy się, czy może oganiamy jak od much, przed prolami.

Mądrość etapu! O własności przypominamy jedynie, gdy to jest absolutnie niezbędne, gdy ktoś na nią świętokradczą łapę podnosi. Inaczej sza, prole do roboty i nie mędrkować! I za to się płaci - na różne, bardzo nieraz wyrafinowane sposoby - dzisiejszym prorokom "wolnego rynku". Locke dostawał za coś nieco innego, bo i mądrość etapu była inna, i jednak nieco bardziej wprost.

Tak że sobie chyba wykazaliśmy, iż owa ideologiczna strawa, którą nas karmią Misesy i Korwiny tego świata, to w istocie ta sama strawa, którą lud karmili Marks (choć intelektualnie to był jednak nieco inny poziom) i Lenin. Q.E.D.

Acha - tytułowego Misesa chyba w ogóle nie wspomniałem? No to wspominam, mówiąc że to dokładnie ta sama parafia i ten sam poziom. I tam się jeden na drugiego powołuje, myśli jego twórczo, po linii i na bazie, rozwijając - więc gość też jak najbardziej tutaj nam pasuje.

* * *

Może jeszcze wam powiem, co mi przed chwilą przyszło na myśl. Zupełna błahostka, a nawet tylko zwykły "mem", ale może warto. Otóż... Czy nie widać istotnego podobieństwa, nawet z wyglądu, między Korwinem i Obamą? Może ktoś by sporządził taki "memowy" obrazek, na którym Korwin, najlepiej w tym białym mundurze Regenta, z ordreami, wykrzykuje: "YES WE CAN!"

No bo to przecież zupełnie ta sama sytuacja! Z rzekomą "nową siłą" i dokładnie taką samą zgrają ogłupionych lemingów, które już całkie straciły orientację i po prostu chcą uciec od tego, co mają dookoła. (To się chyba nazywa "histeria", o czym sobie kiedyś już tu zresztą mówilśmy.) Że to, co dookoła jest paskudne, to fakt - ale Korwin?!

(Z tym, że w przypadku Obamy był jeden sensowny i moralny powód, by na niego głosować. Równość ludzi różnych "ras" i oddanie sprawiedliwości Czarnym, których, nie oszukujmy się, traktowano tam przez długi czas paskudnie, a w ogóle to sprowadzono jako niewolników. Nawet to, moim zdaniem, nie powinno uczynić akurat z Obamy prezydenta, choć rozumiem chcących głosować na "kolorowego". U nas nie ma jednak nawet cienia takich powodów, żeby z Korwina uczynić choćby sołtysa.)

Zresztą nawet z wyglądu ci dwaj są dość do siebie podobni, oczywiście z ogromną przewagą tej plastikowej Barbie zza oceanu. Jeden wprawdzie nieokreślonego koloru i pochodzenia, a drugi... Wiadomo... Nie powiem "jak zawsze", ale dziwnie często, jak na to, że rzekomo takich tu prawie nie ma...

No i z głębokiego PRLu, a konkretnie z odnogi PZPR (Polska Zjednoczona Partia Probotnicza - 4 słowa, 4 kłamstwa, co już b. dawno zauważono) pod nazwą Stronnictwo Demokratyczne. Słodkie u zoologicznego wroga D***kracji! Reszta drogi równie mętna i podejrzana. W każdym razie ja podobieństwo dostrzegam. "YES WE CAN, TOWARZYSZE KORWINIĘTA!"

triarius

P.S. Uważać na ogony, jak będziecie wychodzić. I nie gromadą, tylko pojedynczo!

sobota, października 25, 2014

Zgłaszam Zachód do Nagrody Darwina

Niniejszym zgłaszam Zachód do Nagrody Darwina. Tej dorocznie przyznawanej za największą głupotę w ciągu minionego roku, ale koniecznie prowadzącą do własnej śmierci i polepszenia puli genów, w wyniku usunięcia z nich genów nagrodzonego.

No więc, żeby najpierw robić to, co się robiło, czyli podbijać cały świat i wyczyniać różne kontrowersyjne rzeczy, wzbogacić się na tym i w ogóle... Nie moralizuję, bo życie to nie piękna bajka, ale nie oszukujmy się - Zachód swoją normę podłości, zdrady, morderstw i rabunków wyrobił z nawiązką... 

A potem nasprowadzać sobie tych samych ludzi, te swoje poniekąd ofiary, a z innego punktu widzenia po prostu ludzi całkiem innej cywilizacji, wyznających całkiem inne wartości i nie poczuwających sie do żadnej "irracjonalnej" miłości do nowej ojczyzny...

A po drodze pracowicie i skutecznie zniszczyć niemal wszystkie wartości własnego społeczeństwa, a także odwagę i zdolność poświęcenia jednostek... Teraz ktoś oczekuje, że ludzie będą narażać życie w obronie POZIOMU KONSUMPCJI? Czy może w imię walki z "homofobią" i "seksizmem"? Sorry, ale te wartości (?) mają to do siebie, że nikt za nie karku w realu nie nadstawi. Inaczej niż np. religia.

Na tę nagrodę w równej mierze zasłużyły zachodnie Elity (?), które to wszystko świadomie zrealizowały, i pospolite Lemingi, które pozwoliły owym Elitom (?) nie tylko na bezkarność, ale nawet na dalsze monopolistyczne rządy. Brawo Lemingi!

Nie - sami widzicie, że Nagroda Darwina to drobiazg przy czymś takim, a w każdym razie Zachód powinien odtąd być jej jedyny, stałym i dorocznym laureatem. Aż do samego końca!

triarius

poniedziałek, lipca 21, 2014

Propedeutyka Tygrysizmu Stosowanego, odcinek 1

Chciałem dzisiaj się zabrać, kolejny raz, za problem sztuki - współczesnej i tej wartościowej - od innej strony, blitzkrigowym atakiem na samo centrum i jądro problemu... 

Ale w pisaniu okazało się (głupi byłem, żem tego od razu nie przewidział!), iż to jest o wiele zbyt ambitny temat na krótki blogaskowy tekścik, więc zamiast tego zrobimy sobie wprowadzenie do Tygrysizmu. W sensie zaczniemy go pisać, dając światu odcinek 1.

* * *

Bierzemy sobie spory kawał ziemskiego globu i jakąś zamieszkującą go ludność. (Jednak NIE całą ludzkość i całą powierzchnię Błękitnej Planety!) Z naszego tutaj punktu widzenia możemy mieć trzy zasadnicze stany - w sensie rodzajów życia społecznego, duchowego, intelektualnego, religijnego, artystycznego itd..

A. Życie ludzi zamieszkujących jakiś określony obszar, to w sumie życie zwierzęcia z gatunku "człowiek". Oczywiście żadne żyrafy czy niedźwiadki koala, ale w sumie głównie, jeśli nie wyłącznie, biologia. Rodzenie się, ciężka przeważnie egzystencja dla prostego przeżycia, rozmnażanie się, umieranie.

Czasem jakieś wojny, jakieś zmiany władzy, jakieś podboje... W końcu u lwów czy lemurów na wolności także te rzeczy występują cały czas. Religia - oczywiście, choć raczej bardziej jakaś magia. Jakieś sięgające pradawnych czasów kulty, których nikt nie stara się intelektem analizować, czy ulepszać.

Brak wielkich różnic klasowych, brak większego podziału pracy, ludzie żyją głównie z roli i na roli, brak, lub niemal brak, miast wartych tego miana. Duchowieństwo w postaci bardzo mało rozwiniętej. Pismo, jeśli znane, bez istotnego znaczenia dla większości.

Jeśli jacyś historycy będą o tym kiedyś później pisać - będą, z konieczności, swych potencjalnych czytelników męczyć recytowaniem długich, nużących list Chilperyków i Chlotarów. Niewiele bowiem poza tym tam się działo, o czym by sobie można popisać.

Oczywiście, całkiem często jakiś Chilperyk mordował jakiegoś Chlotara i brał sobie jego żonę, całkiem często jakiś inny Chlotar wyłupiał oczy innemu Chilperykowi i zabierał jego królestwo... Czasem nawet któryś taki potrafił zrobić coś sympatycznego i wzniosłego - na przykład podarować boginii cenną przepaskę na biodra. (Ach!)

W sumie to jednak było tyle, życie ludzi nie zmieniało się przez stulecia, choć jakiś Chilperyk czy Chlotar potrafił stracić żonę lub królestwo, a inny zyskać. Żeby nie wspomnieć o dziesięcioleciach - które przecież w takiej Europie na przykład, od tysiąca lat, dają się na ogół dość łatwo rozróżnić, i każde niemal ma swoje wyjątkowe cechy, niemal swoją własną "duszę".

Religia się zasadniczo nie rozwija, choć możliwe są, rzadkie ale jednak, jakieś religijne rewolucje, oraz, zapewne znacznie bardziej prawdopodobne, podboje połączone z narzucaniem jednej religii i/lub niszczeniem innej. Sztuka prosta, odwieczna, niemal niezmienna, właściwie nieuczona w jakimś dzisiejszym szkolnym sensie (no bo i szkół raczej nie ma), choć możliwy wysoki poziom rzemiosła i dopracowana przez wieki forma.

W każdym razie ta sztuka zmienia się niesamowicie wolno, nie jest uczona w żadnych akademiach, nie jest analizowana przez znawców, nie jest towarem, nie ma krytyków, nie ma marchandów, nie ma filharmonii ani kultu samotnego geniusza.

Ma wartość sakralną, prestiżową, poza tym, że po prostu ci, którzy wykonują te wszystkie miecze, zapinki, kielichy i całą resztę, nie wyobrażają sobie, jak i ich "klienci", że mogloby tam nie być wszystkich tych tradycyjnych ornamentów, a forma mogłaby być jakaś całkiem nietradycyjna.

Co jeszcze? Co jeszcze?

Może ten odcinek sobie teraz zakończymy, bo i tak do jakiegoś nowego sedna dojść już, w zwykłym blogaskowym tekście nieprzesadnej długości, nie zdołamy - powiemy tylko, że ludzi żyjących w tego typu epoce, w takich warunkach, nazywamy sobie Fellachami, co jest określeniem szpęglerycznym.

Prawdziwi, pierwotni egipscy fellachowie tymi "naszymi" Fellachami oczywiście byli jak najbardziej, ale absolutnie nie tylko oni, bowiem uprzejmie pozwolili nam stosować to miano do wielu innych, w podobnych w sumie sytuacjach.

("Fellah" pisze się wprawdzie chyba przez samo "h", ale to się fatalnie odmienia, wiec stosujemy tu sobie taką uroczą ambiwalencję und niepewność.) 

A więc - Fellah i ten specyficzny, bliski biologii, rodzaj ludzkiego życia. Pierwszy, który sobie, w ogromnym skrócie, przedstawiliśmy. Przyjdą jeszcze (Deo volente) dwie inne podstawowe formy ludzkiego życia, plus kilka pośrednich, zmutowanych, hybrydalnych, czy jak to tam nazwać.

* * *

(A w ogóle, jak chcecie więcej tej propedeutyki, to wykażcie zainteresowanie, piszcie komęta i w ogóle. Inaczej łaskawie darujcie, mogę nie widzieć sensu. Nie że coś, oczywiście, obowiązku nie ma.)

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. Parami też może być, zgoda. I uważać na ogony.

środa, października 10, 2012

Leming i pułapki matematycznego myślenia

Wszelkie "dowody na istnienie Boga" - tak od niepamiętnych czasów ukochane zarówno przez filozofów, jak i przez mędrków pomniejszego płazu - dają się moim skromnym, traktować jedynie: albo jako błaha w sumie i frywolna intelektualna zabawa, albo też po prostu jako dowód, że niezdrowy przerost mózgowej kory zdecydowanie zaburzył u danego osobnika zdrową i normalną religijność. (Lub zdrowy i normalny brak religijności, co jednak jest o wiele rzadsze. Sam ten brak znaczy. Bez Świętej Świeckości Jacka Kuronia, czy Postępu Ludzkości Po Wieki Wieków, amen!)

W tym pierwszym przypadku zresztą, choć chyba jest on znacznie mniej poważny, także sam fakt, że Bóg staje się obiektem umysłowych figlasów, także raczej nie świadczy o głębokiej i zdrowej religijności tego, kto się tym figlasom oddaje.

* * *

Wtręt:

Powie ktoś: "A co taki Pan Tygrys, z całym mu należnym szacunkiem, może wiedzieć o prawdziwej religijności?" Na co ja odpowiem tylko, że chyba jednak Pan Tygrys coś o niej wie. Liznął bowiem w dzieciństwie katolicyzmu takiego, jakim on był przez stulecia, sporo studiował historii i psychologii...

No a przede wszystkim absolutnie nie jest zarażony tą Drugą Religijnością, której teraz nie da się już właściwie oddzielić od wszelkiej innej katolickiej religijności. I na tym skończę, bo nie chcę sporów, czy nawet ew. awantur, na takie poważne tematy - JEŚLI TO NIE OKAŻE SIĘ ABSOLUTNIE KONIECZNE. Gdyby ktoś jednak koniecznie chciał ze mną tutaj zapolemizować - niech się zgłosi.

* * *

"Dowodem na istnienie Boga"  (nie da się tego, moim zdaniem, na serio i bez cudzysłowu!), który budzi moją najżywszą pogardę jest tak zwany "zakład Pascala". Choć właściwie, ściśle biorąc, nie jest to nawet "dowód na istnienie Boga", tylko raczej "dowód, że warto być dobrym chrześcijaninem".

Jak dla mnie żałosnym, przynajmniej z teologicznego, a nie matematycznego, punktu widzenia. Jego twórca, Blaise Bascal (1623-1662),  był naprawdę wybitnym intelektualistą - tego absolutnie nie da mu się odmówić - szczególnie zaś genialny był w matematyce. A do tego był człowiekiem bardzo religijnym. I nawet formalnie był katolikiem, ale, po prawdzie, różnice - przynajmniej te psychologiczne (a które są od nich ważniejsze?!) - pomiędzy owym jensenizmem z Port Royal, którym przesiąknięty był umysł Pascala, a takim na przykład kalwinizmem, są, z punktu widzenia doktryny i psychologii, minimalne.

Fakt - jensenizm nigdy się formalnie od katolicyzmu i papiestwa nie odciął i został, pewnie właśnie dlatego zresztą, w końcu wytępiony. Jako herezja, więc sprawa była poważna. (Wytępiony był bez stosów, na ile pamiętam, ale i zdecydowanie bez pieszczot.)

Jednak to było dokładnie to samo "spoglądanie na świat przez malutkie okienko z butelkowego szkła", co tak genialnie opisuje Spengler. (Swoją drogą, gdyby katolikom jeszcze naprawdę zależało, gdyby mieli jeszcze serca i umysły, to nie wyobrażam sobie, by można było nie uczynić na dużą skalę użytku z tych wszystkich głębokich i wspaniałych rzeczy, które na te tematy mówi ów genialny facet! Ale co ja tam wiem.)

W odróżnieniu od katolicyzmu, tego dawnego (o tym dzisiejszym wypowiadam się niezbyt chętnie i mógłbym sporo osób ostro urazić) - tego który podbijał świat, podbijał serca różnych barbarzyńskich twardzieli, a przy okazji inspirując Dufaye i Palestriny, El Greki i Caravaggie tego świata.

Było, minęło. Szerokie przestrzenie dzikiej w sumie przyrody, z rozsianymi tu i ówdzie ludzkimi osadami, polami, winnicami, zastąpiły ciasne, otoczone murami miasta, w których stały wysokie i chude kamienice, w tych zaś, spoglądając co pewien czas, ale nie za często, przez malutkie okienko z butelkowego szkła na wąziutką, brudną uliczkę, subtelni intelektualiści analizowali własną duszę i jej miejsce w świecie.

Potem zaś, kiedy im się udało to w miarę składnie opisać, a udawało się często, wychodziło to drukiem i dalej nakręcało ów trend epoki - trend do przesubtelnego, wyhodowanego w końcu, mimo pozorów, na scholastyce (fakt że podlanej Cyceronem i marnie zrozumianym Platonem) analizowania własnej duszy, świata - no i Boga oczywiście także.

Tak sobie ślicznie piszemy, ale może ktoś z tu obecnych w ogóle nie wie, co to jest ten "zakład Pascala"? OK, wyjaśnimy! Jest to taki oto ciąg myślowy (czy jak to nazwać):

Wprawdzie prawdopodobieństwo, iż Bóg istnieje i wszystko co nam mówi Kościół jest prawdą, wydaje się stosunkowo niewielkie, ale jednak większe od zera, zaś obiecywane nam szczęście po śmierci jest NIESKOŃCZENIE WIELKIE i MA TRWAĆ NIESKOŃCZENIE DŁUGO, "wartość oczekiwana" zatem, czyli iloczyn prawdopodobieństwa danego wydarzenia i nagrody wtedy otrzymanej, jest z definicji NIESKOŃCZENIE WIELKA...

Jest wiec większa, a nawet NIESKOŃCZENIE WIĘKSZA, od "wartości oczekiwanej" przy braku wiary i posłuszeństwa Kościołowi, bo z tego żadna fajna nieskończoność nie wynika. Z czego MATEMATYCZNIE I ABSOLUTNIE ŚCIŚLE zostało udowodnione, że PO PROSTU OPŁACA SIĘ WIERZYĆ I BYĆ DOBRYM CHRZEŚCIJANINEM!

Może to do kogoś trafia. Zapewne tak - i to do wielu, w końcu ten "zakład" jest od niemal czterystu lat wciąż popularny i ma całkiem dobrą prasę. Do takich powiedzmy krzyżowców z XII wieku raczej by nie trafił, ale tutaj też można by się spierać - czy to dlatego, że byli oni bardziej autentycznie religijni, czy też może dlatego, że byli, nie da się ukryć, bez porównania od Pascala mniej intelektualnie wyrobieni?

Ja, mimo, że oczywiście uznaję drugie, stawiałbym jednak na większą rolę tego pierwszego. Wraz z otwartymi przestrzeniami, pustynnymi nawet w tym przypadku, wobec małych okienek z butelkowego szkła, wyglądających na małe, brudne uliczki. (Ale co ja tam wiem.)

No tośmy sobie ślicznie pogadali o religii... O matematyce też było, bo Pascal to wielki matematyk, a jego "zakład" opiera się przecież na rachunku prawdopodobieństwa... Ale, jeśli ktoś jeszcze pamięta, miało być przecież o Lemingu. Gdzie on? OK - na scenę wchodzi Leming i kłania się Szanownej Publiczności!

Otóż cały ten tekścik wziął się stąd, że przyszło mi właśnie do głowy to, że "zakład Pascala" może być wytłumaczeniem postaw wielu Lemingów. Tych bystrzejszych, tych u których psychopatyczne czy schizoidalne cechy nie rzucają się od razu w oczy, jak u wielu innych. Taki Leming, ta konkretna wersja Leminga, kombinuje sobie zapewne w następujący sposób:

OK, raj na ziemi obiecywany nam przez Barrossy, Tuski, Obamy, van Rumpuje, Misesy, Korwiny (tego świata) nie wydaje się być aż tak prawdopodobny, jak by nam chcieli to przedstawić, ale jednak OBIECUJĄ OGROMNE RZECZY... A jeśli to odrzucić - co nam pozostaje?

Krew, pot i łzy do końca życia? Tak? No to ja, Leming, dziękuję za to serdecznie! Do końca świata nawet?! No nie! To już na pewno wolę Barrossy, Tuski i Obamy! (Bo Leming się najczęściej jakoś tam utożsamia z Ludzkością, skutkiem schizoidii głównie, oraz tego, że jego własne życie i jego własna mała osóbka są dlań po prostu zbyt małe i nędzne, żeby dało się o nich myśleć bez ucieczki w UTOPIE I MRZONKI.)

"Niech nam żyje Wieczna i Niezwyciężona Unia Europejska!" (To mówi oczywiście Leming, nie ja!) "Niech nam żyją Nasi Światli Niezłomni Przywódcy! Urra! Urra! Urra!" (A w tle oczywiście "Trutututu-trutututu-trutututu-trutu-TU!" Chyba, żeby, na odmianę, jakiś np. powiew muzyczny ze Wschodu.)

No więc, tak sobie moim zdaniem kombinuje Leming - z tych bystrzejszych i w sumie niemal, na pierwszy rzut oka, normalnych. Nie jest to więc ani, stricte rzecz biorąc, psychopatologia, ani całkiem inne widzenie świata, ani nawet jakaś niezwykle głęboka wiara w te wszystkie pierdoły, które są Lemingowi opowiadane.

To jest jedynie (o ile się oczywiście nie mylę, bo w duszę Leminga jest mi się chyba trudniej wgryźć, niż w duszę krzyżowca czy Pascala zza butelkowej szybki) taka cwaność, wynikająca z PRZEROSTU KORY. Czy może raczej niedorozwoju wszystkiego innego, poza korą. No i to się w sumie sprowadza do jednej z LICZNYCH PUŁAPEK MATEMATYCZNEGO MYŚLENIA.

"No dobra", powie ktoś... "Cóż w tym myśleniu jest nie tak, skoro tak wielki matematyk...? Przecież nie powiesz, Panie Tygrys, żeś znalazł błąd w matematycznym wywodzie samego Pascala?" Na to ja powiem, że OK - matematycznie to to się zgadza, tyle że wprowadzanie pojęcia NIESKOŃCZONOŚCI W PRAKTYCZNE rozważania wydaje mi się mocno nie na miejscu.

Bo "nieskończoność" to pojęcie, które się na rzeczywistość nijak nie przekłada. To poniekąd czysty abstrakt. Radość serca każdego mniej lub bardziej matematyka, ale anatema dla człowieka trzeźwo myślącego o rzeczywistości.

Weźmy sobie tak... Pan Tygrys niniejszym ogłasza, że jeśli mu oddasz cały swój majątek, żonę, córki, siostrzenice, matkę (jeśli wciąż na chodzie), i będziecie na niego przez resztę życia tyrali jak osły... To dostąpicie zbawienia i szczęścia po wieki wieków (amen!).

Do wyboru: Raj, albo będziecie się wcielać do końca świata w same nieskończenie szczęśliwe Boddhisatwy, czy co tam. W Raju zaś, jeśli to jego wybierzecie, albo patrzenie w oblicze Pańskie, nocne koszule, harfy i anielskie chóry - albo też 70 hurys, przepięknych, chętnych, dokładnie ogolonych (i więcej, ale nieważne), no i z błonami nie do zdarcia. (Czy może samootwarzającymi - Koran tego zagadnienia chyba dokładnie nie precyzuje.)

Czysty zakład Pascala: ja obiecuję NIESKOŃCZONE SZCZĘŚCIE za skończoną cenę, a beze mnie - i bez tego mojego Amber Gold z Diamentami Jak Strusie Jaja, bez tych moich Cudów Tuska - CO WAS LUDZIE CZEKA? Życie takie jak teraz (albo gorzej, bo Unia nie śpi itd.), a po śmierci? Szkoda gadać!

Więc jak? To jest dokładnie ta sama sytuacja, co u Pascala. Proszę więc się zgłaszać, przedstawiając zdjęcia żon i córek w strojach kąpielowych (albo bez, proszę bardzo!) i zeznania podatkowe za ostatnie trzy lata. WIECZNA I NIESKOŃCZONA SZCZĘŚLIWOŚĆ CZEKA, ale NIE KAŻDY SIĘ ZAŁAPIE, BO ILOŚĆ MIEJSC OGRANICZONA! Więc galopem, Ludu Mój! Zbierać szybko potrzebne sumy, sprzedawać co tam macie... No i przekonywać swoje kobiety!

Aha, byłbym zapomniał: ONE TEŻ DOSTĄPIĄ wiecznej szczęśliwości. A nawet lepiej, bo szczęśliwości już za życia. Powiedźcie im to! Będzie łatwiej szybko zrobić im te zdjęcia. Wy dopiero po śmierci, sorry! Ale przecież i tak warto, prawda? W końcu chodzi o WIECZNOŚĆ i NIESKOŃCZONĄ SZCZĘŚLIWOŚĆ. Spróbujcie sobie to wyobrazić - NIE-SA-MO-WI-TA SPRAWA!

I sam Pascal wam to gwarantuje, a sprawdźcie sobie w Wikipedii co to był za nie-byle-jaki gość. A zresztą co mi tam... WAM też mogę nieskończoną szczęśliwość obiecać już za życia! Za parę lat. Może Tusk, może Barrosso - mogę i ja!

* * * * *

Niniejsze dedykuję wszystkim (excusez le mot) fanatykom matematyki wśród moich Drogich Znajomych, plus Wyrusowi.

triarius

P.S. Różnica między genialnym Pascalem a, głupim w sumie, Lemingiem jest taka,że Pascal ten swój zakład wykoncypował, ale się nim przecież w życiu nie kierował, a Leming się jak najbardziej kieruje. (Swoją drogą, gdyby nie Pascal, to ktoś inny by na to wpadł, bo jest to w sumie dość oczywista, dla Matematyka, myśl.)

P.S. 2 A przy okazji przypominam, że Kapitalizm to Socjalizm burżujów. To wcale nie jest głupia myśl!

niedziela, października 07, 2012

O niedźwiedziu, historii i mózgowych złogach (odcinek 2)

Nie czytać tego! Jest tu parę sensownych myśli, ale w sumie wyszło długie, pokrętne i po prostu mętne. Mówię serio. Nie da się tak o wszystkim na raz - po prostu. To jest tematyka na książkę, może nawet niespecjalnie grubą, ale jednak, a nie na blogaskowy tekścik.

Napisałem to zresztą już bardzo dawno, w nocnym trzeźwym widzie, i od razu widziałem, że to nie jest na wystarczającym poziomie. Teraz jednak w końcu stwierdziłem, że "co ja będę pisał, ambitne w końcu, teksty do szuflady?" No i upubliczniłem (co za ohydne słowo, swoją drogą!).


* * * * *

Oczywiście przykład ze słoniem i plandeką jest w sumie żartobliwy i jeśli byśmy mieli odpowiednie narzędzia do zajrzenia lub macania pod tą płachtą, to w niewiele minut, albo i sekund, uzyskalibyśmy przyzwoicie bliski rzeczywistości obraz tego, co to w rzeczywistości jest. (Ów przykład przyszedł mi kiedyś do głowy, dawno. Kiedy byłem małym chłopcem, hej! I od tego czasu, przez prawie pół wieku, jest ze mną.)

Jednak i ten żartobliwy przykład może być pouczający, bo jeśli mamy b. mało czasu i takie sobie narzędzia badawcze, to z konieczności zaczniemy od poszukiwania trąby, kłów i ogona, co nam się w jakiejś mierze zapewne uda...

A jak się nie uda, to będziemy całkiem w lesie - niby bliżej prawdy, bo niewiedza lepsza na ogół od fałszu, choć nie zawsze... I przez jakiś czas będziemy odtwarzać tego słonia, który tam rzekomo jest, a wtedy zabrzmi gong, albo dzwonek, i z tym zostaniemy. Każdy chyba rozumie, o co mi chodzi.

No bo jak działa nauka? Nie jestem żadnym certyfikowanym ekspertem od tych spraw, nie jestem też praktykującym naukowcem, ale jednak chyba wiem o tych sprawach nieco więcej od średniej krajowej. Bo średnia krajowa wyobraża sobie, że jak mamy tę naszą płachtę i te tam mopedy, to naukowiec, bez żadnych wstępnych założeń, bada, bada... Jeśli trzeba to bada dalej... Występuje o jakieś granty i bada... Aż dochodzi do obiektywnej prawdy.


To było o śmiesznie w sumie trywialnym przypadku mopedów pod plandeką, a jak będzie z historią? Z historią, z przykrością muszę stwierdzić, będzie o wiele, wiele gorzej! Przynajmniej z punktu widzenia kogoś nade wszystko pragnącego ścisłej i obiektywnej wiedzy. No bo dla niektórych innych - historia jest o wiele bardziej fascynująca, częściowo właśnie, jeśli nie całkowicie, z tego właśnie powodu. Z tego znaczy, że to nie jest żadna ścisła nauka.

Czemu tak marnie jest z tą "poznawalnością świata", o której tak pięknie pisał Marks i tak ohydnie śpiewali Skaldowie? (Skaldowie, obok Trubadurów, to była dla mnie jedna z najkoszmarniejszych rzeczy w PRL'u. Do dziś zgrzytam zębami, kiedykolwiek o nich pomyślę, ale właśnie przyszło mi do głowy, że gdyby nie takie prlowskie koszmarki, to może ja bym po prostu lubił wtedy PRL, a dzisiaj, apage Satanas, był zwolennikiem Platformy? Nie, to zbyt obrzydliwe!)

Marnie z tym jest ogólnie, po prostu dlatego, że nasz mózg, i co za tym idzie umysł, wcale nie zdaje się być z tym światem jakoś szczególnie kompatybilny i nie jest chyba wprost "stworzony" (w sensie dosłownym, albo i nie, trudno to ocenić) do "poznawania świata", tylko raczej do ROZWIĄZYWANIA PROBLEMÓW - i to nie wszelkich, a zbliżonych do problemów, z którymi stykali się nasi ewolucyjni przodkowie dawno temu.

(W wersji zaś fundamentalistyczno-chrześcijańskiej  chyba byłoby z tym "poznawaniem świata" jeszcze gorzej, bo nasz umysł jest w według niej stworzony już bardziej do wielbienia i sławienia Boga, niż do tego. Tak mi się zdaje, choć co ja tam mogę wiedzieć o teologii, a to ona przecież!)

Z poznawalnością świata - w wersji "świeckiej" - nie jest za dobrze z paru powodów. Pierwszy, to że tego świata jest po prostu cholernie dużo w porównaniu z siłą obliczeniową ludzkiego mózgu, długością ludzkiego życia... Obiektywność i poznawczy chłód także nie jest jakąś wielką specjalnością naszego gatunku.

Może się wydawać, że u naukowca akurat jest, ale mam wątpliwości, ponieważ coś tego naukowca przecież motywuje, do poświęcenia takiej masy czasu i wysiłku czemuś obiektywnie odległemu od jego własnego życia i jego przyjemności, więc jakieś emocje w tym są, choćby u podstaw - czy to "badawcza pasja", czy żądza pieniądza albo zaszczytów... I może zresztą w niektórych naukach takie mało uczuciowe i stosunkowo obiektywne typy się wybijają, ale historia to jednak nieco inna sprawa, a o niej tu przecież przede wszystkim cały czas myślimy.

Tak że naiwnym złudzeniem jest, dość chyba powszechne, przekonanie, iż naukę robi się tak, że naukowiec podochodzi sobie do zagadnienia od całkiem przypadkowej strony - nie wiedząc przecież od której by należało podejść, bo zagadnienia jeszcze nie zna, skoro dopiero ma zacząć je badać... I ryje, ryje, ryje, aż dojdzie do kompletnego, wyczerpującego... I ach, jakżeż obiektywnego, opisu owego zagadnienia.

Tak nie działa naukowiec i tak nie działa nauka! Wchodzą tam zawsze w grę aksjomaty, paradygmaty, hipotezy mniej i bardziej szacowne, jak też i mniej i bardziej za obłąkane uznawane, teorie... I to wszystko w optymalnym przypadku, kiedy wszystko jest idealnie, bo w gorszych, to mamy jeszcze naciski, mody naukowe, korupcję, a przynajmniej względy wulgarno-finansowe, spawy prestiżowe, cenzurę mniej lub bardziej oficjalną, polityczną poprawność, kumoterstwo... Można by wymieniać jeszcze długo.

Teraz sobie odskoczymy kawałek w bok od naszego zasadniczego zagadnienia, którym jest, przypominam (choć nigdy dotąd tego chyba wprost nie powiedziałem), coś, co by można nie za ładnie nazwać "jak funkcjonuje historia". W sensie WIEDZY o tym co było, bo oczywiście słowo "historia" ma co najmniej dwa zasadnicze, i całkiem różne, znaczenia: jedno - "to co się wydarzyło" samo w sobie; "opis/analiza/wiedza o/opowieść o tym/tego co się wydarzyło".

Mieliśmy odskoczyć w bok... No dobra - odskakujemy. Aksjomaty. Matematyka opiera się na nich wprost i one są tam podane explicite. Tak jest w naszej, zachodniej, żeby to tak określić, matematyce. To znaczy Euklides też podawał explicite swoje aksjomaty i one całkowicie wystarczały by cały ów system był spójny i logiczny, tyle że starożytni uważali te swoje aksjomaty za OBIEKTYWNIE KONIECZNE I PRAWDZIWE, podczas gdy my wiemy, iż one mogą być sobie zasadniczo dowolne.

A może nawet nie całkiem "wiemy", tylko po prostu się z tym godzimy i nam to kompletnie nie przeszkadza. Istnieje znana starożytna historia o gościu, który odkrył liczby niewymierne (takie, które nie dają się przedstawić w postaci przyzwoitego ułamka, żeby to tak figlarnie wyrazić) i został za to - a właściwie to raczej zapobiegawczo, żeby nie rozgłaszał, burząc porządek świata i obrażając bogów - natychmiast utopiony. My za to przerabiamy liczby niewymierne w szkołach średnich. ("Łacińska cywilizacja", hłe, hłe!)

Dla starożytnych oczywiste było, że dwie proste równoległe nigdy się nie przetną, a my mamy trzy całkiem różne geometrie, różniące się od siebie właśnie tym jednym aksjomatem, mówiącym co one, te proste, zrobią w NIESKOŃCZONOŚCI (która dla starożytnych byłaby, sama w sobie, absurdem i która dla nich nie istniała). W sensie czy się nigdy nie przetną (czyli w sumie Euklides), czy się zejdą, czy też się w cholerę rozlezą.

Matematyka to jeden, i całkiem wyjątkowy, rodzaj nauki. Nawet wśród nauk ścisłych. Nie opiera się bowiem na obserwacjach czy eksperymentach, a na ścisłym rozumowaniu wychodząc od tych właśnie, explicite ustalonych, ale arbitralnych, aksjomatów. (Czyli, w istocie, dla hipotetycznego BOSKIEGO UMYSŁU, są to wszystko po prostu trywialne TAUTOLOGIE!)

Nauki ścisłe to obserwacja i eksperyment. Oczywiście nie tylko, bo jest tam i sporo np. czysto mózgowych analiz, ale bez POWTARZALNOŚCI, absolutnie ścisłej, badanych zjawisk, nie ma i być nie może nauk zwanych, nie bez podstaw, ścisłymi. Historia to całkiem co innego - zresztą nie tylko ona, bo wszelkie nauki "nieścisłe". TAM ŻADNEJ ŚCISŁEJ POWTARZALNOŚCI Z DEFINICJI NIE MA! A jeśli nie ma powtarzalności, to nie ma, i być nie może, żadnych ścisłych PRAW. W sensie "praw przyrody".

Jeśli ktoś znajdzie w historii jakąś prawidłowość - w sensie, że kiedy następuje jakaś "przyczyna", to musi nastąpić pewien "skutek", to nigdy nie będą żadne ścisłe związki przyczynowe, żadne prawa (w sensie "praw przyrody"), ponieważ owa rzekoma "przyczyna", owa sytuacja, która miałaby być "taka sama", i z której w KONIECZNY sposób miałaby wynikać jakaś inna sytuacja - NIGDY nie będzie dwa razy DOKŁADNIE TAKA SAMA

Jej "tożsamość" - tak samo zresztą, jak tożsamość "skutku", czyli tej sytuacji, która by rzekomo miała z tamtej w konieczny i nieunikniony sposób wynikać - w każdych dwóch różnych przypadkach z konieczności musi być efektem czyjejś OCENY, która nie ma po prostu szansy być w żadnym sensie obiektywna, i zawsze, z samej swojej natury, wynika, obok samych procesów poznawczych, które mogą być nawet idealnie prawidłowe, z tych wszystkich aksjomatów, paradygmatów, hipotez i czego tam jeszcze, o których przed chwilą wspomnieliśmy.

No a jeśli ktoś się zbuntuje i będzie chciał myśleć, analizować rzeczywistość, na przykład historię, ODRZUCAJĄC wszelkie te aksjomaty, paradygmaty i przyjęte jako oczywiste metody? Wtedy, niestety, na samą historię, w ścisłym rozumieniu, raczej nie zostanie mu wiele czasu, bo konieczność wykuwania dopiero własnych narzędzi - bo bez takich czy innych, ale jakoś odpowiednich, narzędzi się i tak obejść nie da! - wypełni mu czas i niemal całą uwagę.

Są tacy ludzie i to co robią ma swój sens, ale to jest FILOZOFIA, a nie historia (czy jakaś inna nauka zresztą) w jakimś ścisłym sensie. Bo filozofia to po prostu stała "walka" z własnymi ograniczeniami poznawczymi, własnymi uwarunkowaniami, próba analizowania własnych aksjomatów, podważania ich, weryfikowania, "przesuwania ich dalej i dalej"...

A w każdym razie jest to myślenie w taki sposób, że cały czas próbuje się być świadomym własnych założeń, własnych poznawczych uwarunkowań, własnych poznawczych ograniczeń... Stara się odrzucić powszechnie uważane za oczywiste komunały, kalki myślowe... Zbyt łatwe i przez to podejrzane, jeśli ktoś się już uczciwie zastanowi, odpowiedzi...

Oczywiście nawet przy takim podejściu aż tak daleko w stronę Prawdy człowiek nie pójdzie, bo nasze ludzkie ograniczenia, także te poznawcze, są jednak w dużej mierze nie do przezwyciężenia. "Istota Bytu" na przykład - teraz już to wiemy - w sposób "naukowy" czy ściśle rozumowy jest po prostu dla nas nieosiągalna. Religia to jedno, nauka czy filozofia to co innego. Co by o tym nie sądzili mędrcy dawnych wieków.

Religia wymaga wiary i na wierze się opiera. Nie da się udowodnić "naukowo" czy rozumowo, a zresztą czy jest coś żałośniejszego, niż intelektualne "dowody na istnienie Boga"? (A także piekła, nieba, czyśćca, czy wolnej woli np. Można się tak zabawiać do upojenia, choć to bez sensu.)

Z drugiej strony, żadna nauka - jeśli rozumiemy ją w sensie dzisiejszym (od Galileusza) i zachodnim, nigdy nie powie nam nic istotnego na temat sensu istnienia świata czy sensu naszego życia. Bez czego nijak. Oczywiście - typowy ścisły naukowiec, nie mówiąc już o lewackim propagandyście (z tytułem profesora lub bez) powie wam, że to przecież nie ma znaczenia, bo to "nie jest kwestia naukowa".

Nie jest "naukowa", zgoda, ale to nie przekreśla tej kwestii, a jedynie ukazuje ograniczenia, nieuchronne, nauki. Człowiek chce znać ten sens swojego życia, musi go właściwie znać, i tak czy tak jakiś tam "znajduje". To, że mu się wydaje, że nie, bo mu tego nie potrzeba i wystarcza mu np. nauka, o niczym nie świadczy.

Dla wielu, choć teraz już z pewnością nie tak wielu, jak powiedzmy w XIX w., właśnie ta NAUKA stała się religią, a sensem życia dla jej wyznawców jest kultywowanie Nauki i/lub przyszłe szczęście Ludzkości dzięki Nauce. Czyli w sumie, psychologicznie, roztopienie się w czymś co ma być WIECZNE, NIEZNISZCZALNE, WSPANIAŁE, POTĘŻNE, ABSOLUTNIE PRAWDZIWE...

Czyli Absolut. Czyli znowu religia, tylko że wymyślona stosunkowo niedawno i przez swych czcicieli ogłaszana właśnie absolutnym zaprzeczeniem wszelkich religii, czyli "zabobonów". W istocie jednak dokładnie to samo, bo jeśli się przestanie naukę traktować trzeźwo - czyli jako zbiór użytecznych hipotez - to od razu otrzymujemy coś, co religię ogromnie przypomina, jeśli wprost nią nie jest.

To raz. A dwa to to, że sposób, religijny właśnie, w jaki niektórzy ludzie traktują naukę, potwierdza moje przekonanie, że cholernie trudno jest znaleźć kogoś, kto by naprawę, w żaden sposób, nie był religijny. I na pewno niereligijni nie są akurat czciciele "Nauki". (Wydaje mi się, że można nie być religijnym, ale to wymaga albo b. tępego umysłu, albo przeciwnie i całkiem specjalnej psychicznej konstrukcji. Jednak być może I TO nie jest aż tak odległe od religijnego nastawienia, jak mi się zdaje.)

Wyszedł nam z tego potworny kulfon, ale cóż. Chyba jednak to upublicznię. Najwyżej stracę wszystkich czytelników, ale co mi to robi? Gdyby był jeszcze następny raz, to może byśmy sobie poruszyli parę naprawdę ciekawych i przez nikogo dotąd nie opisanych kwestii, jak np. związek marksistowskiego materializmu z Magiańską cywilizacją.

Naprawdę ciekawe rzeczy przyszły mi na ten temat do głowy, oczywiście czysto spenglerystyczne, ale ten tutaj kulfon naprawdę jest przerażający, więc raczej kiedyś o tym wspomnę, przy okazji, a ten tekst w odcinkach raczej trzeba uznać, że nam się wykoleił. Gdybyśmy pisali książkę, to pewnie dałoby się to ładnie wykorzystać, ale my tutaj nie mamy szansy dojścia do sedna przez następnych dziesięć odcinków, a tylu to my nie napiszemy. Z drugiej strony - kogo miałoby to martwić i dlaczego?

* * *

Dalszego ciągu nie będzie. Nie w przewidywalnej przyszłości w każdym razie.