Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Combatives. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Combatives. Pokaż wszystkie posty

sobota, listopada 12, 2016

Ugauga Jitsu 0003 - Mit "czystego ciosu w szczękę" (C)

Uga Uga Jitsu w wykonaniu dwóch czarnych pasów

Z tego co dotychczas, ktoś mógłby dojść do wniosku, że my tu w ogóle uważamy walenie pacjenta w szczękę za głupotę, a w porywach nawet i do takiego, że całe Uga Uga polega na genialnym pomyśle, by zamiast wszystkich bloków, parad, zasłon i uników, nadstawiać gościowi szczękę do bicia, bo to najlepsza obrona.

Oczywiście to bzdura i my nic takiego nie mówimy. (Nawet czoła nie radzimy podstawiać pod pięści, choć to ma trochę sensu, o czym może kiedyś, szczególnie jeśli poprosicie. W każdym razie bywa to swego rodzaju mniejszym złem, ostatnią linią obrony... I to z ukrytym żądłem. No a niektórzy, jak np. Archie Moore, uczynili nawet z tego tricku swoiste Wunderwaffe, Czego nijak nie da się powiedzieć o nadstawianiu szczęki, nawet jeśli jest mocno makromegaliczna.)

Walenie w szczękę ma oczywiście swoje zastosowania, niektóre nawet bardzo użyteczne - trzeba tylko wiedzieć o co to chodzi. Fakt, w boksie, takim współczesnym - w rękawicach i z dłońmi dodatkowo ciasno i fachowo owiniętymi metrami bandaża - występuje to, wedle naszej własnej oceny, znacznie rzadziej, niż się to panom sprawozdawcom, i co za tym idzie panom kibicom, wydaje, ale to inna sprawa.

Uga Uga, trzeba sobie powiedzieć, bardzo docenia wszelkie takie chytre sposobiki, które umożliwiają oswojenie się z padającymi w naszą stronę ciosami; z pewnym, jakby nie było, zagrożeniem; przycelowanie w szybko poruszającego się i dodatkowo w naszą stronę wymachującego kończynami człowieka, itp., itd. - czyli wszystkie te juda, boksy, BeJotJoty, zapasy, samba, suma (!) - jednak jest najbardziej zainteresowane walką realną. (Choć nie zawsze na śmierć i życie, do czego ogranicza się całkiem spora część nastawionych na real metod, szczególnie tych wojskowych, co w ich przypadku zresztą jest sensowne.)

No i tutaj mogę wam, drodzy P.T. Potencjalni Czytelnicy, sprzedać jedno z podstawowych twierdzeń Uga Uga. Oto ono: Rękawica jest bronią. W tym sensie, że zmienia, jeśli nie wszystko, to cała masę istotnych rzeczy. Zmienia w obie strony, ale masę na korzyść urękawiczonego jednak. (Podobnego typu twierdzenie mówi, że But jest bronią. Jest on nią w innym sensie i z innymi skutkami, niż bokserska, czy jakaś do MMA powiedzmy, rękawica, ale też masę zmienia. I tu już w praktyce wyłącznie na korzyść obutego zresztą. Oczywiście nie mówimy o szpilkach czy innych koturnach.)

* * *

Dygresja:

Nie mam wątpliwości, że sporo ludzi będzie uważać, że zajmuję się głupotami, nikogo nie interesującymi, i w ogóle zaniżam poziom. OK, mogę to zrozumieć, a nawet na swój sposób się z tym zgadzam. Tylko że, po pierwsze, nikt mnie dotąd nie przekonał, bym ten blog traktował jako coś więcej, niż moje prywatne poletko do figli. I nie pisał tu tylko wtedy, kiedy akurat najdzie mnie taka (dziwna) ochota, oraz tego, co mnie akurat, z jakichś przyczyn, nierzadko z pewnością przyczyn na granicy patologii społecznej, bawi

To mogło zabrzmieć szorstko, a nie chciałbym tak brzmieć wobec ludzi, którzy, jakby nie było, jakoś się moim blogasem interesują, czym wyświadczają mi jednak pewien zaszczyt. No to, w tonie na odmianę pojednawczym, oraz po drugie, powiem, że aktualności tutaj nikt chyba nigdy nie znalazł i chyba się ich nadal nie spodziewa, a jest tu już ponad 10 lat pisania i czasami było to bardzo poważne pisanie, w zamierzeniu sondujące niezmierzone głębie, więc jeśli tego komuś brak, to może by się tamtym dawnym zainteresował. Nawet i tym, co już kiedyś widział, choć na pewno nikt wszystkiego tu nie czytał, nawet pomijając różne błahe figlasy.

Tak że zachęcam wszystkich, którym nie odpowiada ta obecna moja problematyka, a jednocześnie, z jakichś względów, nie chcą sobie zamiast mnie, poczytać Blogera X, czy Blogerki Y, do rozejrzenia się po naszych tu dawniejszych tekstach. NO I OCZYWIŚCIE ARDREY, do @#$# nędzy, bo to podstawa! Już i tak myślę, żeby zmienić nazwę tego bloga na coś w rodzaju Niepubliczne Przedszkole Podstawowego Kojarzenia Prostych Faktów "Pełzający Leming" - i to właśnie głównie z powodu waszej, ludzie, pilności w czytaniu Ardreya.

Ardrey, powtarzam, to PODSTAWA, a jeśli to do kogoś nie trafia, to w ogóle nie rozumiem... Znowu zabrzmiało szorstko, sorry! Widać te mordobicia i córki mariachich tak na mnie działają. Plus liberalizm, oczywiście.

Choć jest dla was i inna opcja, ludkowie moi rostomili... Rozkręćcie mi tu wściekłą INTERAKTYWNOŚĆ, a wtedy będę was kochał, kochał tego blogasa, i pyskował zapamiętale na wybrane przez was tematy. Albo albo!

* * *

W kwestii uderzania - brzydkich ludzi znaczy - mamy dwie zasadnicze sprawy: 1. narzędzie którym uderzamy, oraz 2. miejsce które dostaje. W dyskutowanym tutaj przez nas przypadku narzędziem jest przód pięści, pierwsza falanga palców dłoni, jak by to chyba należało przemądrze określić, jak w (szeroko pojętym) zachodnim boksie, czy w tsuki w karate. Na tym się koncentrujemy, choć, jeśli jeszcze trochę na ten temat porozmawiamy, to i mimochodem powiemy rzeczy, które odnoszą się do pewnych innych "narzędzi". (Takich jak np. "pięta dłoni", czyli z japońska teisho; łokieć, czoło (!), plus parę innych.)

Już sobie powiedzieliśmy, że dzisiejszy boks nie jest i nie może być traktowany jako absolutny wzorzec bicia ludzi - i to nie tylko dlatego, że tam się z założenia nie kopie, nie obala, nie gryzie itd., ale także dlatego, że tam dłonie są spowite masę bandaży, plus grube rękawice. Zresztą dziś nawet w MMA, gdzie rękawice są znacznie mniejsze, jednak także dłonie zaczęli bandażować, i to jest już chyba wszędzie nawet obowiązkowe. Nie tak wyglądał dawny boks na gołe pięści! Nie tak wygląda współczesny boks na gołe pięści uprawiany wciąż np. przez irlandzkich "wędrownych ludzi" (którzy bywają uważani za Cyganów, choć podobno genetycznie nie mają z nimi nic wspólnego.)

Na razie kończę, przynajmniej ten odcinek, ale na zachętę rzucę taką oto myśl z głębi intelektualnego dorobku Uga Uga, że cały ten "mit uderzania w szczękę" to właśnie w znacznej mierze relikt dawnego boksu na gołe pięści, gdzie tą wrażliwą jak cholera, złożoną z masy drobnych kostek dłonią, w pięść zaciśniętą, zgoda, walono delikwenta po tułowiu, a jeśli w głowę, to właśnie w szczękę, bo gdzie indziej było to bardziej zgubne dla uderzającej dłoni, niż dla głowy pacjenta. (Mówimy tu o w miarę potężnych ciosach, a nie o prztykaniu w nos, na co zresztą bokserzy od wieków są mało wrażliwi.)

Tylko że wcale nie każdy cios, nawet nie każdy piękny i technicznie hiperpoprawny dzisiejszy cios bokserski się do tego nadawał! W tym właśnie rzecz. Natomiast w dzisiejszym boksie walenie naprawdę w samą szczękę jest rzadsze, niż się myśli, choćby dlatego, że żaden bokser wart soli, którą zjada, tak łatwo w szczękę trafić się mocno nie da. Dużo łatwiej trafić gościa sporo wyżej, co przy ciężkiej, miękkiej rękawicy pięknie ogłusza, dając pożądany skutek, a do tego wtedy trudniej ruchem głowy, mniej czy bardziej świadomym i celowym, siłę tego ciosu zniwelować.

Oczywiście kiedy gość jest już półprzytomny, ogłuszony, albo po prostu totalnie skołowany, albo kiedy cios padnie absolutnie znienacka - wtedy taki cios w samą szczękę, o jakim mówiłem poprzednio, na podstawie mego własnego (ach jakże smutnego! żartuję) doświadczenia, także go ma szansę zwalić z nóg. Może nie na bardzo długo, ale zwalić szansę ma i to sporą. Albo i na długo. Albo i złamać, lub co najmniej zwichnąć.

I to by było na razie na tyle.

triarius

niedziela, września 04, 2016

Ugauga Jitsu 0001 - Wprowadzenie, plus Garda Szalonej Małpy

Marzenie każdego mężczyzny
Marzenie każdego prawdziwego mężczyzny wedle
niektórych - też tak potrafić!
Jeśli człowiek pożyje dostatecznie długo (niektórzy mogą zasadnie twierdzić, że ZBYT długo), przychodzi taki moment, gdy musi zorganizować własną wiedzę na temat bicia brzydkich ludzi. Ta wiedza jest już wtedy dość ogromna, wsparta pewną ilością doświadczeń, odruchów i czego tam jeszcze, ale pochodzi z różnych źródeł i jest w związku z tym słabo zorganizowana.

Ten proces organizacji można, jeśli ktoś lubi szumnie brzmiące nazwy, nazwać "tworzeniem sztuki walki". Tę moją umyśliłem sobie nazwać "Ugauga Jitsu". "Jitsu" dlatego, że, choć nie jest to jakoś specjalnie japońskie, mimo dość sporego wkładu tej fascynującej nacji, to jednak cele i samo podejście wydaje mi się bardzo zbliżone do dawnych metod ju-jitsu (japońskiego), które łączyły bardzo różne metody i techniki, w celu możliwie skutecznego przygotowania na najróżniejsze nieprzyjemne sytuacje w realnym życiu Szczególnie mam tu na myśli łączenie rzutów, obaleń i dźwigni, z tym rodzajem uderzeń, który po japońsku określa się mianem "atemi", i z pokrewnymi technikami.

"Ugauga" zaś to żartobliwa aluzja do tej pani, która w swej znanej książce o różnicach między chłopem i babą gorliwie broniła mężczyzn przed zarzutami feministek, że oni to tylko "uga uga", czyli, jak rozumiem, maczugą przez łeb, za włosy i do jaskini, zaspokajać żądze. Przekonując, mówię nadal o tej niewieście, wszystkich wokoło, że nieprawda, bo nie "uga uga", tylko szczere pragnienie zdobycia w końcu owej subtelnej umiejętności karmienia piersią, co by dało ukochanej małżonce więcej czasu i możliwości skoncentrowaniu się na karierze generała czy prezydenta...

Na co ja, w mym niepoprawnym Tygrysiźmie i Męskim Świniźmie, napisałem na tym tutaj blogasie, że "jeszcze będziecie marzyć o uga uga, głupie... cośtam". Co zdaje się na naszych oczach właśnie sprawdzać, jak to bywa z moimi proroctwami.

A teraz przejdźmy do konkretów, czyli do sztuki przy... Znaczy jak ew., w razie konieczności, dać komuś w kość, samemu maksymalnie się przed wzięciem w kość chroniąc. (Czyli sama esencja prawicowości, która, jak wiadomo, polega na "Raczej dać w dupę, niż wziąć. Reszta to w sumie fioritury".)

* * *

Życie jest brutalne i pełne zasadzek, a że od czegoś zacząć trzeba, więc dzisiaj zajmiemy się taką oto
Małpa
Małpa twój przyjaciel (choć nie całkiem przodek)
nieprzyjemną sytuacją, że zostaliśmy znienacka potężnie walnięci,  i, choć mamy spore problemy z jasnością myśli, utrzymaniem wzgl. pionowej pozycji itd., staramy się jednak nie zainkasować już niczego istotnego więcej, bo by nas to całkiem z owej konfrontacji wyeliminowało, z potencjalnie b. nieprzyjemnymi skutkami. Dostać mogliśmy w głowę sierpem czy cepem, albo od tyłu, czy z boku, spoza pola widzenia, albo w brzuch, czy nawet w plecy, co też potrafi być paskudne.

Głowa jednak, czy powiedzmy szczęka, to sytuacja raczej najczęstsza. Sam z mojego wzgl. podeszłego wieku pamiętam dwie takie sytuacje - jedną z końca liceum, drugą z pierwszego roku studiów, kiedy to całkiem nieoczekiwanie walnięto mnie ciosem okrężnym... W tym drugim przypadku był to niezły drugoligowy bokser niewiele ode mnie lżejszy, w pierwszym jakieś chłopię z poprawczaka... I wtedy naprawdę nie ma wiele szansy na całkowite uniknięcie tego ciosu.

(Z tym bokserem zdołałem się nieco uchylić i dostałem cios tuż ponad skronią, może nawet sobie rękę uszkodził, nie wiem, ale ja i tak byłem parę sekund ostro przymulony. W tym wcześniejszym przypadku byłem OK, bo to nie była ta sama technika i siła, choć się zachwiałem, to udało mi się ładnie zablokować następny cios z drugiej ręki. Szczegóły może kiedyś w mojej autobiografii, do nabycia w najlepszych księgarniach i w wersji filmowej w najlepszych kinach.)

Tak że, choć normalnie wszelkie kursy i metody "walki ulicznej" raczej unikają omawiania tej sytuacji, zalecając atakować jako pierwszy, to jednak to się potrafi zdarzyć i wtedy jest mało przyjemnie. Ktoś naprawdę b. dobry, jeśli nas ogłuszy, najpewniej to będzie potrafił wykorzystać, ale nie wpadajmy w paranoję - nie każdy kto nas w knajpie znienacka wali w łeb, jest od razu mistrzem UFC, a z tymi poniżej, z pomocą Ugauga Jitsu, mamy szansę.

Więc na razie przyjmujemy, że po tym otrzymanym ciosie nasza orientacja w świecie jest, przez czas pewien, mocno schematyczna, jakoś tam stoimy na nogach, ale nie za pewnie, no i nie mamy dobrego rozeznania co też nam teraz zaserwuje nasz nowy przyjaciel. Co robić, co robić? Czy może zacznijmy od tego, co może nas za parę sekund spotkać, czego byśmy serdecznie chcieli uniknąć.

Na pewno chcielibyśmy uniknąć porządnego kopa w krocze - mógłbym powiedzieć "w jaja", ale to dotyczy także kobiet, o czym mało ludzi zdaje się wiedzieć... Po prostu dlatego, że taki wstrząs kręgosłupa, uderzonego wzdłuż, całkiem nie jest dobry dla zdrowia. Lekkie uderzenie w te regiony, czy ściśnięcie to faktycznie metoda na faceta (bo nie mówimy o pieszczotach, punktach G i Barbie Lookach), ale potężny "saddle kick" załatwi każdego. (Sorry, to nie jest jakaś seksualna obsesja - to są autentyczne i mające w tych sytuacjach spore znaczenie sprawy!)

Tak że nasze nogi z pewnością nie powinny być bardzo szeroko i nie mogą być frontalnie, tyle że to pozostawiamy raczej Mamie Naturze, ponieważ i tak raczej nie będziemy mieli do tego głowy, a to się przeważnie samo ustawia jak trzeba.

Ciosy w tułów potrafią być naprawdę paskudne, choć najbardziej powinniśmy się jednak wtedy obawiać kolejnych ciosów w głowę, no i ciosy na tułów niwelujemy napięciem mięśni z lekkim pochyleniem tułowia. (LEKKIM powiedziałem, dziś, w epoce MMA we wszystkich telewizjach, wielu ludzi wpadnie na pomysł walnięcia was kolanem, jeśli się pochylicie!) To też jest niemal odruchowe, choć warto sobie to przećwiczyć i powtórzyć owe 10 tys. razy, opisywane przez Gladwella, żeby stać się w tym mistrzem!

Teraz głowa, czyli najważniejsze. Ideałem jest coś, co stanowi niemal odruch, i Deo gratias, my takie coś właśnie mamy. Chodzi o coś, co po angielsku nazywa się "crazy monkey guard", czyli na nasze "garda szalonej małpy". (Oczywiście w tej epoce słowo "garda" ma dwa całkiem różne znaczenia, jedno z Boksu itp., drugie z Brazylijskiego Jiu-Jitsu, tutaj mówimy o tym pierwszym.)

Crazy Monkey Guard
Tak może wyglądać "garda szalonej małpy",
ale my to zrobimy jeszcze trochę fajniej.
Łapiemy się po prostu za łeb, co faktycznie wygląda jak u małpy, nie wiem czy akurat szalonej, czy może coś z nią innego jest nie tak, ale nieważne. Tu mamy obrazek pokazujący o co chodzi, choć my mamy nieco inną wersję tej wspaniałej techniki, którą wam opiszę, bo obrazkiem nie dysponuję, a trudu sobie i tak tutaj zadaję dość, żeby nie poczuwać się do obowiązku wam tego rysowana czy fotografowania. (Bez urazy!)

Ta wersja, którą ja wam proponuję, wygląda tak, że lewą ręką łapiemy się głęboko za prawy bark, tuż koło szyi; opuszczamy brodę i wtulamy ją w lewy bark; prawą zaś dłonią łapiemy się za kark; trzymając prawy łokieć dokładnie w przód, oba przedramiona mocno ściśnięte.

Faktycznie to nie musi być akurat w tę stronę, jeśli komuś bardzo zależy, to może to odwrócić, tylko że tutaj nie ma sensu uczyć się tego na dwie strony. Ja akurat jestem wyjątkowo dwustronny-dwuręczny i większość technik bez trudu opanowuję na obie strony, ale tutaj to naprawdę nie ma znaczenia. To jest pomyślane jako odruch, nawet w sytuacji, gdy niewiele nam pozostało z przytomności umysłu, więc każde komplikowanie tylko szkodzi, a dwustronność nie jest nam tutaj do niczego potrzebna. Nie komplikować - szczególnie w tym akurat przypadku!

Naprawdę dobry przeciwnik ma pewne opcje - nie oszukujmy się - ale po pierwsze, jeśli nas wali znienacka, to może nie być mistrzem UFC, a po drugie, my też odzyskujemy z sekundy na sekundę przytomność i mamy pewne opcje. Np. rzucenie się do wyjścia, co bywa niezłym pomysłem. Szczególnie, jeśli brzydal nieco się od nas oddali, np. żeby nam przydzwonić z kopa, a my już nieco oprzytomnieliśmy. Wtedy w nogi, albo łaps za krzesło, czy co tam fajnego przyjdzie nam do głowy.

Tak przy okazji, to owa "małpia garda" ma znacznie szersze zastosowanie, niż by wynikało z
Małpa strzela
Małpy znają też inne skuteczne metody walki, o czym,
Deo volente, kiedyś.
powyższego - nie musimy w końcu być znienacka walnięci i półprzytomni, żeby mieć z niej masę radości, wystarczy że wróg okłada nas po głowie na tyle szybko i ew. na tyle chaotycznie, że potrzebujemy szybkiej, uniwersalnej obrony, bo nie mamy czasu analizować sytuacji, a czas nagli.

Tyle dało się zrozumieć? No to fajnie, bo na deser będzie to, co najlepsze. Ktoś może spytać: "Czy mamy tutaj jakiekolwiek sposoby, żeby naszemu przyjacielowi zrobić wbrew, unieszkodliwić go i, mówiąc brutalnie, zrobić mu krzywdę"?

Są różne opcje. Nieco już, powiedzmy, oprzytomnieliśmy, a za naszym przyjacielem... (Żartuję, to jest i pozostaje nasz WRÓG!) Więc za tym osobnikiem jest ściana. Więc my się na niego rzucamy z tą naszą małpią gardą, będąc już na nim, raczej łapiemy go z twarz, z akcentem na oczy, i walimy jego głową o tę ścianę. Nokaut! Oczywiście to nie musi być tylko jeden raz, a do tego mamy kolana, stopy, najprawdopodobniej w jakimś obuwiu, więc skrobnięcie go kantem podeszwy przez goleń z góry na dół sporo zrobi... Masa radości!

Byłbym zapomniał... Staramy się do faceta przykleić, w każdym razie być b. blisko, jeśli w ogóle mamy takie możliwości, bo to zdecydowanie ogranicza jego opcje, w sensie przede wszystkim mocnych uderzeń i kopnięć. Jeśli uda nam się go zmusić do cofania się, to zdobyliśmy pierwsze punkty, bo wtedy on naprawdę raczej już nam porządnie nie przywali, a o ile zdążymy odzyskać wzgl. jasność myśli, mamy niezłe możliwości.

Fajnym sposobem kontrataku, kiedy nadejdzie jego czas, jest wyczajenie, kiedy nasz nowy przyjaciel znajdzie się przed nami i nagłe, gwałtowne podniesienie się z tego niewielkiego, ale jednak skłonu, żeby go trafić wierzchem naszej głowy od dołu i nieco od przodu w szczękę. Gwałtowne uniesienie głowy, rzut ciała w przód, wyprostowanie nóg. Rozumiecie? Nokaut, złamanie szczęki, wstrząs mózgu, odgryziony język, połamane zęby... I to wcale nie nasze! To nie są rzeczy, o których się miło rozmyśla, siedząc sobie przy trzaskającym ogniu, słuchając piosenki o reniferach, ale bywają sytuacje, gdy to się staje bardzo rozkoszną perspektywą - uwierzcie!

Zresztą nawet bez ściany, możemy, jeśli nasze siły i rozmiary są po temu, tudzież odwaga, rzucić się na gościa, złapać go za twarz - oczy, gardło, włosy... Uszy też bywają b. fajnymi uchwytami, choć się urywają, co też ma swój wdzięk... Tajski klincz to nieco bardziej złożona technika, więc nie na teraz... Ale w każdym razie można przejść do nagłego kontrataku i zacząć gościa obrabiać. Dobrze jest przy tym wydać dziki krzyk, najlepiej z głębi trzewi, bo to, gdy usłyszane znienacka i w połączeniu z widokiem bestii nagle się na nas rzucającej, potrafi totalnie sparaliżować ruchy i odebrać zdolność analizowania sytuacji. Chodzi oczywiście o to, co po japońsku nazywa się "kiai". Serdecznie polecam!

No dobra, na razie, zakładam, nikt was po głowie znienacka nie wali, więc co z tym wszystkim tutaj wyczytanym mielibyście zrobić? Proponuję przećwiczenie "gardy szalonej małpy" co najmniej kilkadziesiąt razy pod rząd, wczuwając się w odczucia mięśniowe, patrząc, czy wszystko co się da jest kryte, a my możemy jednak coś przed sobą zobaczyć, na ile potrzebujemy, nieco ten łokieć opuszczając i nieco podnosząc wzrok.

Najlepiej to ćwiczyć w całości, a więc stojąc, z napięciem brzucha i lekkim pochyleniem, stopy mogą być lekko do środka, chroniąc co kto tam ma, niezła równowaga... No i czujność z gotowością do przejścia do wściekłego, skutecznego ataku w wybranym przez nas momencie. Myślimy OFENSYWNIE, bo jeśli wybierzemy tę drugą opcję, to jesteśmy z góry ofiarą i niewiele zwojujemy. Nawet w przypadku, gdybyśmy wybrali w końcu ucieczkę - bywają sytuacje, że to jest najlepsza opcja, choć jest ich znacznie mniej, niż się to ludziom przeważnie wmawia. Myślimy o walce, o zniszczeniu wroga, myślimy krwiożerczo. Potem, kiedyś, możemy się za niego modlić, jak to czynił Musashi, modląc się za dusze tych, których wysłał w zaświaty, ale to będzie kiedyś.

Kapucynka
To tylko kapucynka, a nie np. pawian
Ardreyista, ale i tak wyglądem wzbudza
szacunek. Też tak powinniście!
Waląc nas, szczególnie po tych nadstawionych łokciach, wróg może sobie łacno uszkodzić dłoń, lub nawet obie, co byłoby miłym bonusem, szczególnie, gdybyśmy mieli mu potem te dłonie fachowo wykręcać - ale nie możemy na to za bardzo oczywiście liczyć, tylko po prostu nie zapominajmy, że coś tam po naszej stronie jednak z argumentów będzie, jakby to ponuro nie wyglądało.

Jeszcze bardziej zaawansowaną metodą treningu powyższych umiejętności jest np. zrobienie paru szybkich obrotów, żebyśmy byli mocno zamuleni, a potem przyjęcie naszej małpiej gardy, lub, w przypadku, gdy ktoś np. ma fajną, muskularną siostrę, zaatakowanie trzymanej przez tę siostrę tarczy, czy może po prostu jakiejś poduchy, w opisany powyżej sposób... Oczywiście nie czyniąc siostrze żadnej realnej krzywdy. (Jeśli ktoś ma fajnego brata, to też oczywiście, no i przyznam, że zazdroszczę.)

To by było na ten pierwszy raz na tyle. Czuj duch, pręż się i nie zapominajcie o Ugauga! Codziennie kilka powtórzeń tej małpiej gardy i będzie super! Na razie tylko tyle macie zadane, więc nie wmawiajcie sobie i światu, że przeciążam was robotą. Jednak to niewiele może kiedyś sporo zmienić. Jeden mały krok dla człowieka, wielki skok dla Ludzkości, ach! I te rzeczy.

triarius

czwartek, października 25, 2012

Rzecz o trzystrzałowych automatach i długoogoniastym kuzynie leminga

Kiedy Paul Vunak w roku 1988 został zaangażowany do stworzenia systemu walki wręcz dla Navy SEALS i przybył do ich jednostki w stanie Virginia, dowiedział się, że standardowy karabin na wyposażeniu tych elitarnych oddziałów ma w trybie automatycznym blokadę, pozwalającą na oddanie jedynie trzech strzałów za jednym naciśnięciem spustu. Zdziwił się i spytał dlaczego? Na co otrzymał odpowiedź, że w innym przypadku żołnierze wystrzeliwaliby błyskawicznie całe magazynki bez większego sensu.

W którym to stwierdzeniu jest sporo prawdy, jeśli np. się wie, że w Wietnamie na jednego zabitego wroga wypadało coś koło 51 tys. sztuk wystrzelonej amerykańskiej amunicji. A Brytyjczycy, ze swoją niewielką zawodową armią, dopiero niedawno wprowadzili jako standard karabiny automatyczne. Przedtem długo oceniano tam, że dobrze wyszkolony żołnierz poradzi sobie z bronią półautomatyczną (czyli jeden strzał na jedno naciśnięcie spustu), będzie o wiele staranniej celował, a problemy z zaopatrzeniem w amunicję, b. istotne i niełatwe do rozwiązania, zostaną ograniczone.

Paul Vunak jednak nie był zachwycony otrzymaną odpowiedzią, a nawet się nieco obruszył. "Jak to jest?", wykrzyknął, "To wy kontrolujecie broń, czy też broń kontroluje was?" I stwierdził, że faktycznie potrzeba dla tych elitarnych oddziałów stworzyć nowy system walki wręcz - i to nie dlatego, by walka wręcz była na współczesnym polu bitwy aż tak realnie potrzebna, bo i nie jest - tylko właśnie dlatego, że znakomicie się ona nadaje do oddziaływania na psychikę żołnierza. Jeśli się to odpowiednio inteligentnie zaplanuje.

Czyli na przykład właśnie do rozwiązywania tego typu dziwnych problemów, jak to z owym ograniczeniem do trzech strzałów w trybie "automatycznym" - i to przecież nie dla jakichś wystraszonych i niedoszkolonych poborowych, tylko dla zawodowców, i to nie byle jakich, bo członków jednej z najbardziej elitarnych jednostek na świecie!

(Problem kto kim dzisiaj kieruje  - w sensie, czy to my sterujemy maszynami i różnymi tam niesamowitymi systemami, czy też może to one bardziej już sterują nami - to w ogóle b. ciekawa i niepokojąca kwestia, ale raczej historiozoficzna, i my sobie ją zostawimy na jakiś inny może czas. Deo volente oczywiście.)

No i z tych m.in. dylematów powstał Rapid Assault System, w skrócie R.A.T. Wszelkie skojarzenia z długoogoniastym kuzynem pospolitego mieszkańca naszych pól i lasów - leminga - jak najbardziej uprawnione. Szczur, bo o nim tu mowa, champion inteligentnego przetrwania, jest nawet godłem tego systemu.

Systemu, w którym, obok samych technik i sposobików, dość w sumie typowych dla współczesnych militarnych systemów walki wręcz (których przodkiem i wzorem jest niemal zawsze brytyjski system "Combatives" z drugiej wojny światowej, choć R.A.T. jest bardziej złożony i wyrafinowany, ponieważ tutaj szkoli się nieco dłużej, niż te parę godzin, które poświęcano na wyszkolenie agenta w tamtych czasach) - mamy specjalne metody i ćwiczenia na rozwinięcie zdolności dowolnego i świadomego przechodzenia pomiędzy trybem chłodnej kalkulacji i rozważnego działania, niezbędnym w wielu fazach walki wręcz (choć bynajmniej NIE TYLKO walki wręcz!), i dziką, niepohamowaną furią, zimną (excusez le mot) żądzą mordu, cholernie przydatną w innych fazach.

W tym celu, znaczy w celu wytworzenia tej zdolności przełączania się i w ogóle kontrolowania takich stanów własnej duszy, w systemie R.A.T. istnieje cała masa ćwiczeń, z których większość, jeśli nie wszystkie (wszystkie, z tego co pamiętam, z tych, z którymi ja się dotąd w praktyce zetknąłem) jest jakąś formą naparzany pomiędzy dwoma, albo, przeważnie, większą ilością ludzi.

Albo np. że jeden drugiego wali i dodatkowo obraża, a tamten sobie spokojnie stoi i się uśmiecha, a na sygnał rzuca się na wroga z morderczym zamiarem. Choć do morderstwa chyba zbyt często nie zachodzi, bo to nie jest aż, w ćwiczebnej wersji, do tego stopnia pójście na całość, ale daje przedsmak tego, jak się owe stany, owe tryby, w sobie czuje, i jakieś tam wstępne umiejętności tym sterowania.

Po co ja o tym wszystkim mówię? A czemu nie? Nie, serio - wydaje mi się, że to jest niezły początek do inteligentnej (wreszcie i na odmianę) rozmowy na temat emocji, histerii, zimnego wyrachowania... Walki jako takiej, nie wykluczając patriotycznej i narodowej... O innych sprawach, bardziej fizycznych i, w pewnych sytuacjach, także bardziej "praktycznych, już nie wspominając.

Albo więc będzie (Deo volente) jakiś dalszy ciąg i/lub jakaś dyskusja pod, albo będę miał chyba prawo uznać, że to com napisał trafiło na podatny grunt w sercach i korze mózgowej Szan. Publiczności, i żeśmy sobie w sumie tę, ważną, jak sądzę, kwestię wyjaśnili. Teraz więc, P. T. Publiczności, piłka jest po waszej stronie kortu!


triarius