Pokazywanie postów oznaczonych etykietą własność prywatna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą własność prywatna. Pokaż wszystkie posty

niedziela, lutego 11, 2018

Bonmot mój własny i w dodatku prywatny

Przez ponad dobę nikt się nie dał sprowokować (no, prawie, ale tylko w prywatnych rozmowach jakieś nieśmiałe protesty). No to dzisiaj dalszy ciąg, w postaci bonomotu. Mógłbym zaserwować masę miażdżących argumentów, które by was, Moje Kochane Czciciele Prywatnej Własności i Wolnego Rynku, zbiły z pantałyku i zachwiały w niezłomnych przekonaniach, ale umówiliśmy się, że najpierw sami to przemyślicie i tego się na razie trzymam. A teraz obiecany bonmot:

Mało jest rzeczy tak mało prywatnych, jak "prywatna własność"

No to i drugi, który mi właśnie przyszedł go głowy. Jako bonus (patrzcie, jaki ze mnie wolny rynek!):

Całe dane społeczeństwo składa się każdemu bogaczowi na jego złote kible i co tam jeszcze - w pojedynkę to on przecież sobie może ewentualnie... Co właściwie? Chyba po prostu kompletnie nic. A już na pewno nie obronić tę swoją własność przed bliźnimi swymi, którzy by mu ją chętnie zabrali. Tylko konkretny model i konkretne funkcjonowanie danego społeczeństwa pozwala zatem - jeśli nie uzyskać, choć to też, choć w o wiele bardziej skomplikowany sposób, to na pewno zachować cokolwiek, co by mogło kogoś innego skusić.

Nie mówię, przynajmniej w tej chwili, że to dobrze, nie mówię, że to źle - po prostu tak jest i trzysta lat liberalnej indoktrynacji nie może tego zmienić.

triarius

sobota, lutego 10, 2018

Wszystko co chcielibyście wiedzieć o WŁASNOŚCI PRYWATNEJ, tylko się boicie spytać

W sensie codziennym i praktycznym "własność" - moja albo nie-moja - oczywiście istnieje i to pojęcie się przydaje. Tak samo jak nie musimy się bez przerwy zastanawiać nad moralnością, aby np. nie kopnąć szczeniaka, albo nie znokautować sympatycznej staruszki w celu ekstrakcji złotego zęba, i możemy to sobie nawet luźno nazwać "poszanowaniem praw człowieka" - tragedii nie będzie, choć wielkiej mądrości też nie, bo te "prawa" nigdzie przecież obiektywnie nie istnieją.

Jednak, kiedy ktoś wam tu przybiera tony Mędrca, Guru, Proroka, to automatycznie powinna wam się zapalić czerwona lampka i rozbrzęczyć brzęczyk - a tym bardziej, kiedy ten gość zaczyna wam serwować hasła w rodzaju "praw człowieka" lub "własności prywatnej".

Często, najczęściej właściwie, to się wcale nie odbywa przy pomocy głośnych, zamaszystych i przeważnie wąsatych Proroków, tylko właśnie sączą wam te trucizny do dusz w postaci Ckliwych Historyjek w mediach, jakże często upozowanych na "prawicowe", "patriotyczne"... Choć często to po prostu Komedie Romantyczne albo Strzelanki Dla Prawdziwych Mężczyzn (Spędzających Czas W Bamboszach Przed Telewizorkiem).

I to, bym rzekł, byłoby jeszcze groźniejsze, Ludkowie Moi Rostomili, bo wtedy wasze móżdżki śpią... Ale tego nie powiem, bo po prawdzie to one śpią niemal bez przerwy. No, chyba że akurat jest jakaś Świecka Liturgia - Olimpiada, Parada Przebierańców, albo Kicanie Na Odległość.

Kiedy taki Prorok (żeby do nich wrócić) nadyma się i stręczy wam te "Prawa Człowieka", podlane "Świętym Prawem Własności", powinniście... Nie powiem "odbezpieczyć rewolwer", bo to oczywiście nie ma sensu, ale coś w tym kierunku. No i, po tej elokwentnej i jakże ogólnej Diatrybie, przejdę wreszcie do rzeczy Ważnych i Unikalnych (za "unikatowe" strzelam!), które tylko ja mogę wam (z jakichś nieznanych mi powodów, skoro tylu Gurów wszędzie dookoła), Kochane Ludzie, ujawnić.

"Własność prywatna" to dokładnie takie coś, jak "prawa człowieka" - mętna propagandowa hipostaza bez realnej treści, służąca do usypiaina prola, żeby go łatwiej można bylo... I ja wcale nie mówię, że "ma jej nie być" - żebyście mi tu nie wyjeżdżali z idiotyzmami o bolszewiźmie! Nie mówię także, że "ma być"... Mówię, że na poziomie ponad Kicaniem Na Odległość Dla Ojczyzny i Księżną Dianą, te pojęcia absolutnie nie mają sensu, a kto ich używa, to albo Dureń, albo Idiota, albo Szemrany Propagandzista.

Wyjaśniłbym wam to, Ludkowie Moi Rostomili, bliżej, ale spróbuję udać, że wierzę w możliwości waszych rozumków i zostawię was, na razie, podczas którego to razu będzie mnie, jak zwykle, dręczył ten co zwykle (żeby nie obrażać Męskich Organów porównaniami)... Więc zastanówcie się, Kochane Ludki, nad takimi oto kwestiami, potem zadziałajcie tu, z łaski swojej, interaktywnie, a w ostateczności ja wam w końcu powiem, dlaczego nie macie racji, gdzie pobłądziliście i jak naprawdę sprawy się mają. OK?

No więc te kwestie:

1. Dlaczego "Własność Prywatna to dokładnie taka sama Hipostaza, jak Prawa Człowieka" (z tym, że to drugie jest jednak sympatyczniejsze)?

2. Dlaczego nie, jeśli się nie zgadzacie. Proszę elokwentnie uzasadnić.

3. A na ocenę celującą odpiewiedzcie jeszcze na takie pytanie: dlaczego słuszne i głębokie jest zarówno twierdzenie Spenglera, że "socjalizm to kapitalizm biedoty", jak i Pana Tygrysa, że "kapitalizm to socjalizm burżujów". Postaraj się wyjaśnić zadziwiającą symetrię w obu tych, tak różnych z pozoru, sprawach.

triarius

P.S. Ułatwię wam, Ludzieńki. Twierdzę mianowicie, że "własność prywatna" jest kłamstwem i/lub mętnym urojeniem JEŚLI PRZECIWSTAWIA SIĘ JĄ OGÓŁOWI STOSUNKÓW W DANYM SPOŁECZEŃSTWIE. (Dokładnie tak samo, jak "prawa człowieka". A w słowie "społeczeństwo" nie ma ma tu żadnych ochów czy achów, które tam się przeważnie dokłada. Po prostu nie znam lepszego określenia.) Czymże jest więc wobec tego "własność prywatna"? (Na poziomie nieco wyższym, niż codzienne się krzątanie, a przecież na tym poziomie rzekomo mówią do was. Ludzie, te wszystkie Profety, Misesy i K*winy).

niedziela, września 16, 2012

Jak to zatem jest z tym socjalizmem?

U Nicka niesamowita pyskówa und dyskusja się ostatnio zrobiła, ze sporą niestety dozą smrodu, a to z powodu odejścia czy wyrzucenia Coryllusa. Któren zdaniem niektórych nie tak się zachował, podczas gdy zdaniem innych on po prostu taki jest i walczy na trudnej niwie (wydawanie własnym sumptem własnych książek dla chleba w głębokiej III RP), więc nerwowy.

Smrodu właściwie u samego Nicka nie ma, bo tam, ci co pozostali, dyskutują sobie w sumie kulturalnie, ale pomiędzy blogaskami, w sieci, powietrzu, warstwie ozonowej, eterze kosmicznym i gdzie tam jeszcze, zapaszek nieco kontrowersyjnej urody jednak się unosi. Dobra, to było z kronikarskiego obowiązku i jako zajawka. Rzecz w tym, iż padło tam do mnie pytanie, czy zgadzam się z tezą, że: "Kto w młodości nie był socjalistą..."? Itd. Każdy to przecież zna.

No to mi przyszło do głowy, żeby tę sprawę raz na zawsze (da Bóg!) pryncypialnie wyjaśnić. I to nie tak wyjaśnić, jak już to wielokrotnie robiłem, czyli wywodząc, że właściwie nie wiadomo co to ten "socjalizm", jeśli on bezprzymiotnikowy, a człowień to w końcu źwierzę społeczne, czyli "socjalne" właśnie.

I jeśli ten "socjalizm", to ma być to, że my nie mamy nic przeciw tej człowienia "socjalności", czyli odrzucamy wszelkie utopijne, oświeceniowe "mądrości" o tym, jak to będzie cudownie, jeśli ludzie tę swoją "socjalność" odrzucą i ODDADZĄ SIĘ CALI, bez reszty i bez wątpliwości, "WOLNEMU RYNKOWI", no to ja oczywiście wybieram "socjalizm".

Mieliśmy tego już nie powtarzać, aleśmy sobie znowu, innymi oczywiście słowy, powiedzieli - i dobrze! To zawsze warto przypomnieć, a że innymi słowy, to może akurat w tej werbalnej szacie do kogoś trafi, do kogo przedtem nie trafiało.

Jednak dzisiaj faktycznie chcieliśmy rzec coś nowego. Bez przesady nowego (niestety), ale jednak. Co najmniej ubrać to w całkiem nowe szatki. No więc mówimy...

Jeśli "socjalizm" miałby oznaczać wiarę w to, iż ZLIKWIDOWANIE PRYWATNEJ WŁASNOŚCI stworzy "ludzkości" jakiegoś rodzaju raj na ziemi, to ja oczywiście takie coś odrzucam, wyśmiewam i się brzydzę. Jest to równie durne - o ile nie durniejsze! - od wiary w to, że oddanie się w całości i bez zastrzeżeń "wolnemu rynkowi" zapewni ludzkości świetlaną przyszłość, bez konfliktów, lęku i braków w wyżywieniu.

Jednak, jeśli popatrzymy sobie na te dwa bieguny, czyli, z jednej strony RAJ DZIĘKI LIKWIDACJI PRYWATNEJ WŁASNOŚCI, z drugiej zaś RAJ DZIĘKI TOTALNEMU (!) ODDANIU SIĘ "WOLNEMU RYNKOWI" (żeby poprzestać na tym rynku, choć przecie w tej oświeceniowej ideologii, czy raczej niemal religii, jest jeszcze nieco innych perełek), to widzimy, że pomiędzy nimi jest jeszcze masa miejsca. Prawda?

Miejsca, gdzie, jak mi się widzi, przyzwoity i niegłupi człowiek może sobie urządzić mieszkanko. No bo, jeśli komuś się wydaje, iż moje pryncypialne odrzucanie liberalnej ideologii polega na tym, że ja marzę i skrycie planuję stworzenie takiego "raju", gdzie prywatny człowiek nie będzie miał żadnych możliwości działania na niwie ekonomii - to ten ktoś jest, sorry, buc i gada głupoty.

Oczywiście że wolność jest cenna, także ekonomiczna, a siły tego typu, i tej, określmy to tak sobie figlarnie, wielkości, co np. państwo, nie powinny się bez wyraźnego celu do różnych tam drobiazgów mieszać. I już prędzej "wolny rynek" nas zbawi - choć naprawdę nie sądzę, by to mógł, lub chciał, uczynić - niż likwidacja prywatnej własności!

Co jednak nie znaczy, by prywatna własność była jakimś genialnym uniwersalnym rozwiązaniem dla obolałej Ludzkości. Może dla angielskiej klasy średniej pod koniec XVII w. to było genialne rozwiązanie, nawet prawdopodobne, ale jaki jest DZIŚ powód, by, nie tylko wciąż z zachwytem czytać tych tam Locke'ów, ale jeszcze uważać ich nadal za proroków i Prometeuszy?

Żeby tu jeszcze wsadzić na zakończenie nieco konkretnego mięsa, powiem, że moim zdaniem tak by to należało zdefiniować: "Socjalizm to programowy antyliberalizm"... I wtedy dla mnie wszystko jest OK, mogę sobie być "socjalistą". No a czym byłby wtedy faszyzm, który, jak niektórzy pamiętają, dotąd właśnie tak definiowałem? Byłby zapewne: "Programowym antyliberalizmem z zębami i pazurami, naprawdę biorącym się do roboty i rządzenia".

Zejście ze sfery ideałów i marzeń do sfery faktów i polityki odziera wszystko z owej cudnej pazłotki, którą tak wszyscy kochamy, ale cóż. Ktoś może takie coś chcieć, ktoś inny może nie chcieć, jeszcze inny może się nie spodziewać, że aż tak brzydko to wypadnie...

Ale "Nie ma czegoś takiego, jak darmowy obiad". Powie wam to każdy liberał, i w tym przypadku będzie miał sporo racji.

Oczywiście, jeśli ktoś powie: "Po kiego grzyba definiować takie coś, jak socjalizm - w końcu to tylko definicja", to ja się częściowo będę musiał zgodzić. A zaraz potem będę się musiał znowu gęsto tłumaczyć, czy jestem czy nie jestem socjalistą, czy zgadzam się, iż "kto za młodu nie był..." Itd. No to ja mówię, że jeśli miałbym wierzyć w jakieś cudowne skutki likwidacji własności prywatnej jako takiej - to ja aż takim ponurym idiotą nie jestem!

Jeśli jednak ma chodzić o to, że kiedy mnie jakieś kopnięte korwiniątko oskarży o "socjalizm", bo ja nie biję czołem pięć razy dziennie przed ołtarzykiem "wolnego rynku" - to ja mam to, anatomicznie rzecz ujmując, w dupie! Niech sobie będę w oczach korwiniątka "socjalistą". Tym bardziej, że w tych podłych czasach to ja bym raczej wolał się przyjrzeć temu, co nawet taki Marks mówi o WALCE KLASOWEJ i uciśnionym proletariacie (TAK KOCHANE PROLE!), niż temu, co mówi natchniony Mises (won czy nie von) na temat "wolnego rynku". Znacznie więcej sensu i ew. zastosowania!

Tak samo jak lata mi, przynajmniej dopóki oznacza to jedynie wygadywanie głupot w internecie, kiedy jakiś kopnięty lewak nazwie mnie "faszystą", a jakiś inny (albo i ten sam) "bolszewikiem". Dla tej lewizny nie ma oczywiście nic straszniejszego niż wizja SKUTECZNEJ PRAWICY, a tego typu epitety - a zarazem, co najmniej potencjalnie, DONOSY - stanowią jedną z ich linii obrony.

Tak że, podsumowując - nie ogłaszam się na serio i oficjalnie "socjalistą", ale też nie zamierzam się kulić i piszczeć niczym Mały Głód z reklamy, jeśli mnie tak jakiś świr nazwie. I podobnie się rzeczy mają z epitetami w rodzaju "faszysty" czy "bolszewika", choć tutaj oczywiście za pyskującym w sieci hunwejbinem stoi wąsaty Komóra ze swoimi chłopcami.

triarius

P.S. A tak przy okazji, skoro o socjaliźmie sobie rozmawialiśmy, przypominam, że: "Kapitalizm to Socjalizm burżujów". Rzecze Pan Tygrys, parafrazując oczywiście i odwracając tezę Spenglera. Co było pomyślane w sumie jako jedynie zabawny paradoks, ale, jak się zastanowić, jest w tym całkiem sporo głębokiego sensu.

czwartek, kwietnia 05, 2012

Spowiedź lewicowca który przejrzał na oczy (specjalnie dedykowane Arturowi M. Nicponiowi)

Ja się dość lubię wirtualnie i werbalnie naparzać, Artur M. Nicpoń, z tego co dotąd widziałem, też. No więc wychodzą z tego różne fajne słowne utarczki. Nic w tym w końcu złego. Utarczki o różne sprawy, ale całkiem sporo o Roberta Ardreya. Którego ja (jak kto mnie czyta, to chyba wie) widzę jako absolutną podstawę tego, co ja uważam za sensowną i niepozbawioną zębów prawicowość, Artur zaś się z tym poglądem nie zgadza. Z różnych tam powodów, z których jedne są w miarę sensowne, inne raczej idiosynkratyczne, jeszcze inne wynikają z niewiedzy, jeszcze inne z uprzedzeń... I tak dalej.

Żadna niby wielka tragedia i ja w zasadzie doceniam, a nawet odbieram jako swego rodzaju szorstki męski komplement, że Artur chce mnie wyprowadzić z moich sprośnych błędów - z zawracania sobie i innym głowy jakimiś Ardreyami, żebym użył swego talentu do propagowania rzeczy jego zdaniem ważniejszych i lepszych. Tak to odczytuję, i poważnie - dostrzegam w tym pewne uznanie. Nie wyłącznie uznanie, bo w końcu mój gust, czego Ardrey dowodem, pozostawia nieco do życzenia (Artura zdaniem, ma się rozumieć), ale jednak Artur mógłby sobie mną głowy po prostu nie zawracać, ale jakoś tam mu zależy.

Jednak ja naprawdę uważam, że Artur ważny i cenny dla "sprawy", ja, mam nadzieję, także, ale pozostaje i Ardrey... Który, moim niezmiennym zdaniem, jest dla "sprawy" równie cenny, jeśli nie cenniejszy. I szkoda go, żeby biedak przez te nasze utarczki - godne poniekąd samczyków rybek zwanych mieczykami (o czym za chwilę) - gość się zmarnował z całym swym, i tak przez establiszmęt przemilczanym, dorobkiem.

A że ktoś wreszcie - konkretnie piotr34 - poczuł się, i szarpnął, na ufundowanie przetłumaczenia fragmentu Ardreya, i ja to właśnie od wczoraj robię, i mam już kawałek zrobiony, to wkleję tu, tytułem zachęty dla potencjalnych czytelników (a także POTENCJALNYCH FUNDATORÓW) drobny fragment z tej mojej aktualnej roboty. Na odmianę nie będzie to coś po prostu o hormonach, nie o drapieżnikach z sawanny, tylko coś, co także i, tuszę, Arturowi powinno się spodobać. 

Bo to ni mniej, ni więcej, tylko spowiedź człowieka, który w młodości był przekonanym lewicowcem - w dodatku w tym przedwojennym zachodnim stylu, gdzie te wszystkie Deweye, von Misesy, Freudy, i inne takie sobie wesoło grasowały, łowiąc naiwnych - ale przejrzał na oczy, pod wpływem nie czego innego, niż właśnie ardreyicznych faktów... By stać się tym Ardreyem, którego znamy i kochamy. To znaczy Artur wciąż nie kocha, ale powinien, i mam cień nadziei, że ów drobny poniższy fragment (ufundowany, jako się rzekło, przez blogera piotr34) nieco go w stronę miłości do Ardreya popchnie.

Wytłuszczenia moje własne, bo to są właśnie najpikantniejsze fragmenciki tej "spowiedzi lewicowca, który przejrzał na oczy". Moim zdaniem rzecz zarówno smakowita, jak i po prostu ważna. Ważna "politycznie". Także dla tych nieco bystrzejszych (a są tacy?) liberałów z obsesją własności i przeważnie całkiem obłędnym brakiem pojęcia na temat jej istoty. 

A potem jednak dam następujący po tym fragmencik o rybkach, bo jest po prostu fajny. (Jak cały zresztą Ardrey.)

A teraz, niech już przemówi on sam. Ardrey znaczy.

* * * * *


To, że ta współczesna rewolucja w naukach przyrodniczych toczyła się dotychczas w niemal absolutnej ciszy, nie powinno być widziane jako coś nadmiernie dziwnego. Inne, głośniejsze rewolucje opanowały nasze niespokojne czasy. W porównaniu z losami totalitarnego państwa, z fizyką nuklearną, z antybiotykami czy płytami długogrającymi, przygody paleontologa mogą się wydawać odległe od naszego codziennego życia. Cała zaś owa rewolucyjna praca została wykonana przez ludzi tak ściśle wyspecjalizowanych, że zarejestrowano ją jedynie na tak niedostępnych stronach, jak te w American Journal of Anthropology albo Biological Symposia. Tacy heroldowie nie zdobywają wielu słuchaczy na dzisiejszych jarmarkach.

Jeszcze istotniejsza od niewiedzy publiczności czy specjalizacji tej rewolucji była jej nagłość. Kiedy w roku 1930 wyszedłem, jako przyzwoicie wykształcony młody człowiek, z szacownego amerykańskiego uniwersytetu, nie miałem najmniejszego nawet pojęcia, że prywatna własność może być czymkolwiek innym, niż ludzką instytucją, która wyewoluowała dzięki ludzkiemu umysłowi. Jeśli ja i moi młodzi współcześni, przez następne lata zmarnowaliśmy masę energii na społeczne projekty zawierające w sobie likwidację prywatnej własności, czyniliśmy to głęboko wierząc, że takie posunięcie ochroni ludzkość od wielu frustracji. Żadna część programu na naszych wydziałach psychologii, socjologii czy antropologii nie przedstawiła nam informacji, że terytorialność – popęd zdobywania, utrzymywania i obrony wyjątkowego prawa do konkretnej własności – jest zwierzęcym instynktem mniej więcej tak dawnym i tak silnym, jak seks.

Rola terytorium w ogólnym zwierzęcym zachowaniu znajduje się dzisiaj poza wszelką naukową kontrowersją – wtedy była nieznana. My, absolwenci z roku 1930, musieliśmy wkroczyć w świat burzliwych ocen bez dobrodziejstwa tej niezwykle istotnej obserwacji. Nie mogliśmy także wiedzieć, gdy tak zabawialiśmy się rozważaniem powabów bezklasowego społeczeństwa, że hierarchia jest instytucją u wszystkich zwierząt społecznych, i że popęd do dominacji nad współplemieńcami to instynkt mający za sobą trzy lub cztery miliony lat.

Istnieje klasyczny eksperyment, który można wykonać na mieczykach, tych szybko się poruszających czerwonych rybkach, stanowiących ozdobę wielu tropikalnych akwariów. Pół tuzina samczyków mieczyka, zebranych w jednym akwarium, szybko zorganizuje się w liniową hierarchię, a każdy z nich, dzięki swej sile, determinacji i bojowości, znajdzie tych współbraci, których może zdominować, i tych, którym musi ustąpić. Jego ranga decyduje o wielu przywilejach, czy to będzie dostęp do samic, czy do pożywienia, czy też do własnego kąta akwarium, gdzie nikt by mu nie przeszkadzał, obrona zaś własnej rangi pozostanie jego najżywotniejszym zmartwieniem. To, jak głęboko sięga ów instynkt dominacji u mieczyków, daje się łatwo sprawdzić. Ochładzajmy stopniowo wodę w akwarium. Nadejdzie chwila, kiedy samczyki mieczyka stracą zainteresowanie seksem, ale nadal będą walczyć o status.

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

sobota, kwietnia 25, 2009

Nietolerancyjna samica kameleona i Karol Marks

Znalazłem sobie przed chwilą w ostatniej książce Roberta Ardreya "The Hunting Hypothesis" fajny cytat, którym chciałbym moim ew. Czytelnikom zaprezentować. Jest tu nieco i o prawie własności (i to nie tak, jak by się może niektórzy po mnie spodziewali), jest o Marksie, Leninie... I o paru innych istotnych sprawach nieco bardziej między wierszami. Warto jednak przeczytać i się zastanowić.

(Tłumaczenie stosunkowo luźne, bo Ardrey ma nieco barokowy styl i inaczej trudno dokładnie, ale oczywiście merytorycznie jest wierne. Dla lepszej czytelności rozbiłem ten tekst na nieco mniejsze akapity.)Niezależnie od różnych interpretacji terytorialności, istnieje niewielkie zróżnicowanie sposobów jej wyrażania. Wszędzie istnieje ta sama izolacja w prywatnym mateczniku*, ta sama nietolerancja wobec sąsiadów. Wszędzie istnieje ta sama troska o granice, ten sam, niezmienny opór wobec nieproszonych wizyt, oraz niemal ta sama pewność, że intruz zostanie odparty. Dlatego też w jednej z mych wcześniejszych książek postawiłem tezę, iż człowiek jest gatunkiem terytorialnym. Bronimy naszej przestrzeni nie dlatego, że tak chcemy, tylko dlatego, że musimy.

Wyznawcy tezy, że wszystko-jest-wyuczone tego oczywiście nie lubią. Są też tacy, których smucą wszelkie asocjacje z rodzaju "człowiek i zwierzę", jednak, skoro oni rzadko czytają moje książki, sprawiają mi niewiele kłopotu. Większość czytelników, nieco zaszokowanych, przyjrzało się swym własnym doświadczeniom z całego życia i mruknęło: "No więc tak to jest. Oczywiście!" Ci, którzy sprawili mi trwały problem - choć ta odpowiedź może być zaskakująca dla tych, którzy się zgodzili - to marksiści.

A przecież reakcja marksistów była wymuszona. Jeśli prywatna własność jest ludzkim wynalazkiem, powodującym walkę klasową, jeśli państwo zostało stworzone by chronić posiadaczy przed pozbawionymi wszelkiej własności, w związku z czym abolicja prywatnej własności, jak to Lenin przewidywał, doprowadzi do zaniku państwa (zdarzenie, którego dotychczas jakoś nie udaje się w historii zaobserwować) - wtedy odwieczność terytorium stanowi problem.

Albo bowiem żyjące na płotach jaszczurki, kanadyjskie bobry, pieski preriowe, cierniki o trzech kolcach, małpy wyjce, agresywne samce antylopy gnu, nietolerancyjne samice kameleona, najprzeróżniejsze gatunki ptaków śpiewających i najprzeróżniejsze gatunki mew mylą się... Albo też mylił się Karol Marks. Ta druga konkluzja jest nie do pomyślenia. (Tak nawiasem, to Marks był zafascynowany Darwinem, któremu pragnął zadedykować Das Kapital. Darwin był mniej zafascynowany.)

Tak więc mam kilka politycznych problemów. A ponieważ jest niemal niemożliwe dla politycznie motywowanego naukowca dojść do wniosku, który by wyniknął z innych, niż ideologiczne motywy, mam nadal kilka problemów.

-------------------

* W oryginale "preserve", czyli coś w jak "rezerwat". Uznałem jednak, że to będzie bardziej mylące od "matecznika". W każdym razie nie chodzi tu koniecznie o gęstwinę leśną, a po prostu o własną "posiadłość", gdzie człek (lub zwierz) ma święty spokój od współplemieńców.

-------------------

Koniec cytatu. Co do posiadania problemów, to Ardrey już z nich nie wyszedł - nie dość, że od dawna nie żyje, to jego, głośne swego czasu, książki są obecnie całkiem zamilczane. Na ich miejsce - jako że natura nie znosi próżni - mamy wprawdzie sporo innych, niewątpliwie interesujących, rzeczy, jednak w idealnym świecie człowiek sam powinien móc zadecydować, czy woli prof. Sadurskiego, prof. Śpiewaka, rebe Michnika, czy też może jednak, mimo wszystko, Ardreya. Widać jednak to z przyczyn obiektywnych niemożliwe w dzisiejszym, skażonym świecie i musimy poczekać na Ziemski Raj, który nam od dość już dawna Nasi Światli Przywódcy (z których paru Ardrey w tym fragmencie wspomina, ale innych nie zdążył poznać) obiecują...

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.