niedziela, października 07, 2012

O niedźwiedziu, historii i mózgowych złogach (odcinek 2)

Nie czytać tego! Jest tu parę sensownych myśli, ale w sumie wyszło długie, pokrętne i po prostu mętne. Mówię serio. Nie da się tak o wszystkim na raz - po prostu. To jest tematyka na książkę, może nawet niespecjalnie grubą, ale jednak, a nie na blogaskowy tekścik.

Napisałem to zresztą już bardzo dawno, w nocnym trzeźwym widzie, i od razu widziałem, że to nie jest na wystarczającym poziomie. Teraz jednak w końcu stwierdziłem, że "co ja będę pisał, ambitne w końcu, teksty do szuflady?" No i upubliczniłem (co za ohydne słowo, swoją drogą!).


* * * * *

Oczywiście przykład ze słoniem i plandeką jest w sumie żartobliwy i jeśli byśmy mieli odpowiednie narzędzia do zajrzenia lub macania pod tą płachtą, to w niewiele minut, albo i sekund, uzyskalibyśmy przyzwoicie bliski rzeczywistości obraz tego, co to w rzeczywistości jest. (Ów przykład przyszedł mi kiedyś do głowy, dawno. Kiedy byłem małym chłopcem, hej! I od tego czasu, przez prawie pół wieku, jest ze mną.)

Jednak i ten żartobliwy przykład może być pouczający, bo jeśli mamy b. mało czasu i takie sobie narzędzia badawcze, to z konieczności zaczniemy od poszukiwania trąby, kłów i ogona, co nam się w jakiejś mierze zapewne uda...

A jak się nie uda, to będziemy całkiem w lesie - niby bliżej prawdy, bo niewiedza lepsza na ogół od fałszu, choć nie zawsze... I przez jakiś czas będziemy odtwarzać tego słonia, który tam rzekomo jest, a wtedy zabrzmi gong, albo dzwonek, i z tym zostaniemy. Każdy chyba rozumie, o co mi chodzi.

No bo jak działa nauka? Nie jestem żadnym certyfikowanym ekspertem od tych spraw, nie jestem też praktykującym naukowcem, ale jednak chyba wiem o tych sprawach nieco więcej od średniej krajowej. Bo średnia krajowa wyobraża sobie, że jak mamy tę naszą płachtę i te tam mopedy, to naukowiec, bez żadnych wstępnych założeń, bada, bada... Jeśli trzeba to bada dalej... Występuje o jakieś granty i bada... Aż dochodzi do obiektywnej prawdy.


To było o śmiesznie w sumie trywialnym przypadku mopedów pod plandeką, a jak będzie z historią? Z historią, z przykrością muszę stwierdzić, będzie o wiele, wiele gorzej! Przynajmniej z punktu widzenia kogoś nade wszystko pragnącego ścisłej i obiektywnej wiedzy. No bo dla niektórych innych - historia jest o wiele bardziej fascynująca, częściowo właśnie, jeśli nie całkowicie, z tego właśnie powodu. Z tego znaczy, że to nie jest żadna ścisła nauka.

Czemu tak marnie jest z tą "poznawalnością świata", o której tak pięknie pisał Marks i tak ohydnie śpiewali Skaldowie? (Skaldowie, obok Trubadurów, to była dla mnie jedna z najkoszmarniejszych rzeczy w PRL'u. Do dziś zgrzytam zębami, kiedykolwiek o nich pomyślę, ale właśnie przyszło mi do głowy, że gdyby nie takie prlowskie koszmarki, to może ja bym po prostu lubił wtedy PRL, a dzisiaj, apage Satanas, był zwolennikiem Platformy? Nie, to zbyt obrzydliwe!)

Marnie z tym jest ogólnie, po prostu dlatego, że nasz mózg, i co za tym idzie umysł, wcale nie zdaje się być z tym światem jakoś szczególnie kompatybilny i nie jest chyba wprost "stworzony" (w sensie dosłownym, albo i nie, trudno to ocenić) do "poznawania świata", tylko raczej do ROZWIĄZYWANIA PROBLEMÓW - i to nie wszelkich, a zbliżonych do problemów, z którymi stykali się nasi ewolucyjni przodkowie dawno temu.

(W wersji zaś fundamentalistyczno-chrześcijańskiej  chyba byłoby z tym "poznawaniem świata" jeszcze gorzej, bo nasz umysł jest w według niej stworzony już bardziej do wielbienia i sławienia Boga, niż do tego. Tak mi się zdaje, choć co ja tam mogę wiedzieć o teologii, a to ona przecież!)

Z poznawalnością świata - w wersji "świeckiej" - nie jest za dobrze z paru powodów. Pierwszy, to że tego świata jest po prostu cholernie dużo w porównaniu z siłą obliczeniową ludzkiego mózgu, długością ludzkiego życia... Obiektywność i poznawczy chłód także nie jest jakąś wielką specjalnością naszego gatunku.

Może się wydawać, że u naukowca akurat jest, ale mam wątpliwości, ponieważ coś tego naukowca przecież motywuje, do poświęcenia takiej masy czasu i wysiłku czemuś obiektywnie odległemu od jego własnego życia i jego przyjemności, więc jakieś emocje w tym są, choćby u podstaw - czy to "badawcza pasja", czy żądza pieniądza albo zaszczytów... I może zresztą w niektórych naukach takie mało uczuciowe i stosunkowo obiektywne typy się wybijają, ale historia to jednak nieco inna sprawa, a o niej tu przecież przede wszystkim cały czas myślimy.

Tak że naiwnym złudzeniem jest, dość chyba powszechne, przekonanie, iż naukę robi się tak, że naukowiec podochodzi sobie do zagadnienia od całkiem przypadkowej strony - nie wiedząc przecież od której by należało podejść, bo zagadnienia jeszcze nie zna, skoro dopiero ma zacząć je badać... I ryje, ryje, ryje, aż dojdzie do kompletnego, wyczerpującego... I ach, jakżeż obiektywnego, opisu owego zagadnienia.

Tak nie działa naukowiec i tak nie działa nauka! Wchodzą tam zawsze w grę aksjomaty, paradygmaty, hipotezy mniej i bardziej szacowne, jak też i mniej i bardziej za obłąkane uznawane, teorie... I to wszystko w optymalnym przypadku, kiedy wszystko jest idealnie, bo w gorszych, to mamy jeszcze naciski, mody naukowe, korupcję, a przynajmniej względy wulgarno-finansowe, spawy prestiżowe, cenzurę mniej lub bardziej oficjalną, polityczną poprawność, kumoterstwo... Można by wymieniać jeszcze długo.

Teraz sobie odskoczymy kawałek w bok od naszego zasadniczego zagadnienia, którym jest, przypominam (choć nigdy dotąd tego chyba wprost nie powiedziałem), coś, co by można nie za ładnie nazwać "jak funkcjonuje historia". W sensie WIEDZY o tym co było, bo oczywiście słowo "historia" ma co najmniej dwa zasadnicze, i całkiem różne, znaczenia: jedno - "to co się wydarzyło" samo w sobie; "opis/analiza/wiedza o/opowieść o tym/tego co się wydarzyło".

Mieliśmy odskoczyć w bok... No dobra - odskakujemy. Aksjomaty. Matematyka opiera się na nich wprost i one są tam podane explicite. Tak jest w naszej, zachodniej, żeby to tak określić, matematyce. To znaczy Euklides też podawał explicite swoje aksjomaty i one całkowicie wystarczały by cały ów system był spójny i logiczny, tyle że starożytni uważali te swoje aksjomaty za OBIEKTYWNIE KONIECZNE I PRAWDZIWE, podczas gdy my wiemy, iż one mogą być sobie zasadniczo dowolne.

A może nawet nie całkiem "wiemy", tylko po prostu się z tym godzimy i nam to kompletnie nie przeszkadza. Istnieje znana starożytna historia o gościu, który odkrył liczby niewymierne (takie, które nie dają się przedstawić w postaci przyzwoitego ułamka, żeby to tak figlarnie wyrazić) i został za to - a właściwie to raczej zapobiegawczo, żeby nie rozgłaszał, burząc porządek świata i obrażając bogów - natychmiast utopiony. My za to przerabiamy liczby niewymierne w szkołach średnich. ("Łacińska cywilizacja", hłe, hłe!)

Dla starożytnych oczywiste było, że dwie proste równoległe nigdy się nie przetną, a my mamy trzy całkiem różne geometrie, różniące się od siebie właśnie tym jednym aksjomatem, mówiącym co one, te proste, zrobią w NIESKOŃCZONOŚCI (która dla starożytnych byłaby, sama w sobie, absurdem i która dla nich nie istniała). W sensie czy się nigdy nie przetną (czyli w sumie Euklides), czy się zejdą, czy też się w cholerę rozlezą.

Matematyka to jeden, i całkiem wyjątkowy, rodzaj nauki. Nawet wśród nauk ścisłych. Nie opiera się bowiem na obserwacjach czy eksperymentach, a na ścisłym rozumowaniu wychodząc od tych właśnie, explicite ustalonych, ale arbitralnych, aksjomatów. (Czyli, w istocie, dla hipotetycznego BOSKIEGO UMYSŁU, są to wszystko po prostu trywialne TAUTOLOGIE!)

Nauki ścisłe to obserwacja i eksperyment. Oczywiście nie tylko, bo jest tam i sporo np. czysto mózgowych analiz, ale bez POWTARZALNOŚCI, absolutnie ścisłej, badanych zjawisk, nie ma i być nie może nauk zwanych, nie bez podstaw, ścisłymi. Historia to całkiem co innego - zresztą nie tylko ona, bo wszelkie nauki "nieścisłe". TAM ŻADNEJ ŚCISŁEJ POWTARZALNOŚCI Z DEFINICJI NIE MA! A jeśli nie ma powtarzalności, to nie ma, i być nie może, żadnych ścisłych PRAW. W sensie "praw przyrody".

Jeśli ktoś znajdzie w historii jakąś prawidłowość - w sensie, że kiedy następuje jakaś "przyczyna", to musi nastąpić pewien "skutek", to nigdy nie będą żadne ścisłe związki przyczynowe, żadne prawa (w sensie "praw przyrody"), ponieważ owa rzekoma "przyczyna", owa sytuacja, która miałaby być "taka sama", i z której w KONIECZNY sposób miałaby wynikać jakaś inna sytuacja - NIGDY nie będzie dwa razy DOKŁADNIE TAKA SAMA

Jej "tożsamość" - tak samo zresztą, jak tożsamość "skutku", czyli tej sytuacji, która by rzekomo miała z tamtej w konieczny i nieunikniony sposób wynikać - w każdych dwóch różnych przypadkach z konieczności musi być efektem czyjejś OCENY, która nie ma po prostu szansy być w żadnym sensie obiektywna, i zawsze, z samej swojej natury, wynika, obok samych procesów poznawczych, które mogą być nawet idealnie prawidłowe, z tych wszystkich aksjomatów, paradygmatów, hipotez i czego tam jeszcze, o których przed chwilą wspomnieliśmy.

No a jeśli ktoś się zbuntuje i będzie chciał myśleć, analizować rzeczywistość, na przykład historię, ODRZUCAJĄC wszelkie te aksjomaty, paradygmaty i przyjęte jako oczywiste metody? Wtedy, niestety, na samą historię, w ścisłym rozumieniu, raczej nie zostanie mu wiele czasu, bo konieczność wykuwania dopiero własnych narzędzi - bo bez takich czy innych, ale jakoś odpowiednich, narzędzi się i tak obejść nie da! - wypełni mu czas i niemal całą uwagę.

Są tacy ludzie i to co robią ma swój sens, ale to jest FILOZOFIA, a nie historia (czy jakaś inna nauka zresztą) w jakimś ścisłym sensie. Bo filozofia to po prostu stała "walka" z własnymi ograniczeniami poznawczymi, własnymi uwarunkowaniami, próba analizowania własnych aksjomatów, podważania ich, weryfikowania, "przesuwania ich dalej i dalej"...

A w każdym razie jest to myślenie w taki sposób, że cały czas próbuje się być świadomym własnych założeń, własnych poznawczych uwarunkowań, własnych poznawczych ograniczeń... Stara się odrzucić powszechnie uważane za oczywiste komunały, kalki myślowe... Zbyt łatwe i przez to podejrzane, jeśli ktoś się już uczciwie zastanowi, odpowiedzi...

Oczywiście nawet przy takim podejściu aż tak daleko w stronę Prawdy człowiek nie pójdzie, bo nasze ludzkie ograniczenia, także te poznawcze, są jednak w dużej mierze nie do przezwyciężenia. "Istota Bytu" na przykład - teraz już to wiemy - w sposób "naukowy" czy ściśle rozumowy jest po prostu dla nas nieosiągalna. Religia to jedno, nauka czy filozofia to co innego. Co by o tym nie sądzili mędrcy dawnych wieków.

Religia wymaga wiary i na wierze się opiera. Nie da się udowodnić "naukowo" czy rozumowo, a zresztą czy jest coś żałośniejszego, niż intelektualne "dowody na istnienie Boga"? (A także piekła, nieba, czyśćca, czy wolnej woli np. Można się tak zabawiać do upojenia, choć to bez sensu.)

Z drugiej strony, żadna nauka - jeśli rozumiemy ją w sensie dzisiejszym (od Galileusza) i zachodnim, nigdy nie powie nam nic istotnego na temat sensu istnienia świata czy sensu naszego życia. Bez czego nijak. Oczywiście - typowy ścisły naukowiec, nie mówiąc już o lewackim propagandyście (z tytułem profesora lub bez) powie wam, że to przecież nie ma znaczenia, bo to "nie jest kwestia naukowa".

Nie jest "naukowa", zgoda, ale to nie przekreśla tej kwestii, a jedynie ukazuje ograniczenia, nieuchronne, nauki. Człowiek chce znać ten sens swojego życia, musi go właściwie znać, i tak czy tak jakiś tam "znajduje". To, że mu się wydaje, że nie, bo mu tego nie potrzeba i wystarcza mu np. nauka, o niczym nie świadczy.

Dla wielu, choć teraz już z pewnością nie tak wielu, jak powiedzmy w XIX w., właśnie ta NAUKA stała się religią, a sensem życia dla jej wyznawców jest kultywowanie Nauki i/lub przyszłe szczęście Ludzkości dzięki Nauce. Czyli w sumie, psychologicznie, roztopienie się w czymś co ma być WIECZNE, NIEZNISZCZALNE, WSPANIAŁE, POTĘŻNE, ABSOLUTNIE PRAWDZIWE...

Czyli Absolut. Czyli znowu religia, tylko że wymyślona stosunkowo niedawno i przez swych czcicieli ogłaszana właśnie absolutnym zaprzeczeniem wszelkich religii, czyli "zabobonów". W istocie jednak dokładnie to samo, bo jeśli się przestanie naukę traktować trzeźwo - czyli jako zbiór użytecznych hipotez - to od razu otrzymujemy coś, co religię ogromnie przypomina, jeśli wprost nią nie jest.

To raz. A dwa to to, że sposób, religijny właśnie, w jaki niektórzy ludzie traktują naukę, potwierdza moje przekonanie, że cholernie trudno jest znaleźć kogoś, kto by naprawę, w żaden sposób, nie był religijny. I na pewno niereligijni nie są akurat czciciele "Nauki". (Wydaje mi się, że można nie być religijnym, ale to wymaga albo b. tępego umysłu, albo przeciwnie i całkiem specjalnej psychicznej konstrukcji. Jednak być może I TO nie jest aż tak odległe od religijnego nastawienia, jak mi się zdaje.)

Wyszedł nam z tego potworny kulfon, ale cóż. Chyba jednak to upublicznię. Najwyżej stracę wszystkich czytelników, ale co mi to robi? Gdyby był jeszcze następny raz, to może byśmy sobie poruszyli parę naprawdę ciekawych i przez nikogo dotąd nie opisanych kwestii, jak np. związek marksistowskiego materializmu z Magiańską cywilizacją.

Naprawdę ciekawe rzeczy przyszły mi na ten temat do głowy, oczywiście czysto spenglerystyczne, ale ten tutaj kulfon naprawdę jest przerażający, więc raczej kiedyś o tym wspomnę, przy okazji, a ten tekst w odcinkach raczej trzeba uznać, że nam się wykoleił. Gdybyśmy pisali książkę, to pewnie dałoby się to ładnie wykorzystać, ale my tutaj nie mamy szansy dojścia do sedna przez następnych dziesięć odcinków, a tylu to my nie napiszemy. Z drugiej strony - kogo miałoby to martwić i dlaczego?

* * *

Dalszego ciągu nie będzie. Nie w przewidywalnej przyszłości w każdym razie.