Pokazywanie postów oznaczonych etykietą agresja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą agresja. Pokaż wszystkie posty

piątek, lutego 09, 2024

Na marginesie babskiego SWAT Teamu, co to się nie popisał...

... w jakichśtam globalnych mistrzostwach na te rzeczy, powiem coś, co od dawna ciśnie mi się na wargi... Tzw. "Prawica", krórej esencję i istotę wyrażnie stanowi subtelny amalgamat głupoty i pedalstwa, (dlaczego też bez przerwy bierze w dupę), śmieje się do rozpuku (i niech jej będzie na zdrowie!), ale jak zawsze, kompletnie nie rozumie sedna problemu. ("Jakiegoż to?", pytacie z wypiekami na buziach? Mówiliśmy już o tym nieraz - poszukajcie sobie! Jednak dla ułatwienia podpowiem: babski boks, babskie zapasy, babskie MMA, babskie wojsko, policjantki obwieszone artylerią... Starczy?)

A teraz, w nagrodę, żeście aż dotąd doczytali, podsumujemy to wszystko sobie w zgrabnym bonmocie:

Społeczeństwa, które już nie toleruja babską agresywność (co jest już wystarczająco złe!), ale po prostu ją promują, dowodzą, że są do szczętu zdegenerowane i jedyne dobre, jakie da się o nich powiedzieć, to że nie maja już przed sobą długiego życia.


triarius

poniedziałek, listopada 08, 2021

Jak łatwo rozpoznać Państwo Niepoważne? (Przykład Tygrysizmu w działaniu) 3

2.2 Sąsiedzi i granice - poziom zaawansowany

(Oczywiście z tym zaawansowaniem żartuję, podobnie jak z tą całą numeracją rozdziałów, ale w końcu dlaczego ja mam pisać pracę doktorską, skoro ani doktoratu, ani forsy za to nie dostanę? Mam nadzieję, że ew. P.T. Czytelnik wybaczy i znajdzie tu coś poza dowcipasami.)

Co jeszcze, co jeszcze można powiedzieć o sąsiadach - w sensie krajów sąsiednich - i adekwatnych granicach? Ustaliliśm już z grubsza, że (poza kilkoma specjalnymi nacjami, których jakoś nigdy nikt nie lubił, nawet gdyby nie był ich sąsiadem) lud każdego praktycznie kraju przeważnie - jeśli już ma kogoś nie lubić, to sąsiada, czyli ludu kraju sąsiedniego. Co ma sens i jest w tym sporo logiki, zgoda? (Zaś istotna część tych nacji, co ich nigdy nikt nie lubił, to jednak też dla wielu innych "sąsiedzi", tylko tacy bardziej, żeby tak to określić, "fraktalni". Czyli są wszędzie i nigdzie jednocześnie. Niebylejaka sztuka, szapoba! Przemyślcie to, drogie dziatki!)

Więc mamy już nielubienie, z którego może aż tak wiele, aż tak często nie wynika... W sensie, że od złośliwych dowcipów od razu do wojny, ale nie idealizujmy tego padołu łez. Polityk, choćby trochę powyżej poziomu tego tam, i tego drugiego, co to kręci teraz od wieków nieszczęsną Polską, choćby instynktownie i nieczytając Ardreya wie, że: "Wewnętrzna spójność danej grupy jest (niemal zawsze) plus minus wprost proporcjonalna do wrogości tej grupy do zewnętrznego świata". To było moimi słowy, ale sens jest taki, to jedna z bardziej praktycznych tez Ardreya, zresztą widać to, jak się już wie, na każdym kroku.

Ten "zewnętrzny świat" może być wrogi, bo to sam śnieg i mróz, albo jesteśmy, co ostatnio zdarza się jakby częściej, otoczeni przez obcych. No i taki polityk (ale prawdziwy, nie to co ten z tamtym!), jak mu brakuje spójności wewnętrznej grupy, którą przewodzi, to będzie podkręcał odruchową niechęć do obcych, a z pewnością działa to lepiej, jeśli tego obcego znamy nieźle i nie lubimy. Czyli sąsiad, no bo niby kto inny?

Fakt, Amerykanie już od dawna lubią wyzwalać czy, wedle innej interpretacji, napadać kraje leżące na drugim końcu globu, nie obcyndalając się takim drobiazgiem, że wtedy jednak o wiele trudniej dać wrogowi w pupę. Czy to będzie z powodu rozporka Clintona, czy z jakiegoś innego, przeważnie zresztą z powodu cwanej ruskiej prowokacji... I tu doszliśmy do drugiego ważnego zagadnienia, które powinno być oczywiste, ale jakoś nigdy to, co powinno, takim się nikomu dzisiaj nie wydaje. Więc mówię wprost: Wojnę o wiele łatwiej, przyjemniej i z większą nadzieją na zwycięstwo toczy się z sąsiadem, a nie z kimś, do kogo trzeba pływać lotniskowcami i latać z masą tankowań w powietrzu!

No bo popatrzmy na sukcesy wspomnianych przed chwilą Amerykanów w tych ich wojnach na drugim końcu świata! Nie dalej, niż parę tygodni temu, przerżnęli wojnę ze zgrają kozich pastuchów, tak? Wcześniej Wietnam i przegrana, jeszcze wcześniej dość wątpliwy remis w Korei. Wszystko większe od Grenady czy Serbii nie daje się z drugiego końca świata pokonać nawet tej największej potędze militarnej w historii. (Na temat Drugiej Światowej, czy to był taki jednoznaczny sukces Zachodu, czy może zostało to podle i durnie spaprane przez te ich "elity", nie chcę się tutaj wypowiadać, bo to temat na parę książek,  a nie na dygresyjkę w tekście o czymś całkiem innym. Jednak faktem jest, że napadać, jeśli już, warto raczej bliskich sąsiadów, co chyba historią jasno pokazuje.)

Zwróćcie uwagę, drogie dziatki, że Iranu wciąż nikt nie ma odwagi wprost zaatakować, choć paru miałoby na to ogromną ochotę, i to od wielu już lat. Gdyby tych paru miało z Iranem bezpośrednią granicę, z pewnością byłoby inaczej! No więc od kogo spodziewać się ew. napaści. w dodatku wzgl. co najmniej skutecznej (nie żeby pokonanie wroga tak, jak to uczynił kiedyś Wietnam, czy teraz Afganistan, było tańcem po różach i nie oznaczało ogromnych kosztów!) - od sąsiada, czy od kogoś, kto by do nas musiał się jakoś najpierw przemknąć, przelecieć przez obce terytorium, zgwałcić międzynarodowe umowy i jakiś sąsiadujący z nami neutralny kraj, jak Belgię swego czasu Niemcy?

Raczej jednak potencjalne militarne zagrożenie, na ile w tych słodkich czasach jeszcze w ogóle wypada o takich rzeczach mówić, to raczej ze strony sąsiada (czy innego Fraktala), niż kogoś z innego kontynentu. Zgoda? Więc jeśli w ogóle jakaś armia jest nam potrzebna, to przed kim ma nas właściwie w razie konieczności bronić - przed sąsiadem, czy przed jakimś krajem, który musiałby nas bombardować z satelitów, bo nie ma do nas żadnego dojścia? (W nieprawdopodobnym przypadku - apage Satanas! - gdybyśmy to my chcieli kogoś najechać... Zupełnie, o dziwo, podobna sytuacja!)

2.3 Oczywiście sąsiedzi Polski są przesłodcy i pokojowo nastawieni!

Czytamy tutuł tego rozdziału, a potem dodajemy następujące słowa: Zgoda, ale jednak coś się może brzydkiego wydarzyć, prawda? Miłujący pokój naród niemiecki dał się przecież kiedyś przez sen zgwałcić und zniewolić zboczeńcowi z jednym jądrem. Podobnie (przynajmniej wedle p. Bąkowskiego, którego tu serdecznie pozdrawiam, a chyba i Józefa Mackiewicza) miłujący pokój i brzydzacy się podbojami naród rosyjski. Gdzie z krzaków nagle wyskoczyło paru zboczeńców i opanowało - najpierw całą Matuszkę, a potem pół świata. Zresztą możliwości są i inne - na przykład sąsiad naszego sąsiada z drugiej strony, podbija nam naszego sąsiada, dotąd przesłodkiego i pokojowo do nas z gałązką oliwną w dłoni, nastawionego, po czym wykorzystuje jego potencjał militarny do swoich niecnych celów, a z jego terytorium, z nami sąsiadującego, czyni sobie trampolinę do, jakże podłego, ataku na nasz pokój miłujący i niczego się nie spodziewający kraj.

Da się to sobie wyobrazić, Mądrasiński? Napieska? Cała reszta? No więc, Deo et Triario volentibus, w następnym ew. odcinku uderzymy tego gwoździa w sam łeb, bo już praktycznie doszliśmy do przyczyn, dla których nie powinno się uzależniać własnego uzbrojenia od sąsiada, z którym jednak nigdy do końca nic nie wiadomo. Każdy w miarę bystry człek sam to już powinien zrozumieć, jednak nie od rzeczy będzie, tuszę, jeszcze parę słów na ten wzniosły temat powiedzieć. Na razie dziękuję za uwagę!

triarius

P.S. Ale jeszcze raz przypominam - nie wychodzimy tłumnie i uważać na szpicli!  Zaś nasza nowa strona z linkami do różnych rzeczy, niejednokrotnie interesujących tutaj:

niedziela, września 19, 2021

O agresji u kobiet i istot pokrewnych

Mało co mnie tak odstręcza, jak agresja u kobiet - bo i prawdziwe kobiety czasem bywają agresywne! - takoż i u chodzących (sic!) dziś za kobiety bezpituli, u których to jest jeden z kilku podstawowych trybów działania. Czy to będzie boks, czy propaganda, czy jakieś bezinteresowne belferskie obsesje, czy cokolwiek. Z agresją typową dla dzisiejszych bezpituli, próbujących, zgodnie ze swą naturą, pod wpływem wstrzykiwanej im zewsząd propagandy, rywalizować z, i chyba stać się po prostu tym, co uważają za mężczyznę, a co, jak wiemy na podstawie licznych poważnych naukowych publikacji, zawiera tylko połowę tego testosteronu, co się go miało pół wieku temu, i ogólnie musi być uznane za połowę, góra, eunucha.

No a co z tą agresją u prawdziwych (i jakże już w tej zdychającej zachodniej cywilizacji nielicznych!) kobiet? Walenie syna po twarzy przez drobniutką, ładniutką matkę, z dzikim piskiem i podskakiwaniem, żeby sięgnąć, bo prawdziwego winowajcy się uderzyć nie ośmieli - jeszcze by odszedł do innej! - bo ten chudy, nieśmiały dwunastolatek zachował się, zdaniem mamusi, zbytnio jak cholerny bezczelny samiec, co mamie jakoś przypomniało lekceważenie, jakie ostatnio ją dotykało ze strony ukochanego.,, ("Byle tylko nie odszedł, dobry Boże! Byle tylko nie...!") No i oczywiście nikt inny tak, jak autentyczne ludzkie samice, będzie drug drugu wyrwał kłaki, drapiąc tipsami po wymalowanych gałach, jeśli ich jest dwie, a "on" jeden!

To jeden z, dość w sumie chyba nielicznych, przykładów skrajnej (bo o takich tu zasadniczo mówimy, kąśliwe uwagi przy zupie wymagają wnikliwszego tygrysizowania) agresji u prawdziwych kobiet. Albo dawanie córce, piątkowej uczennicy, cichej i skromnej, klapsów przez łeb, kiedy tylko mamusi wyda się, że postawiła, córka znaczy, krzywą kreseczkę w swym kajeciku drugoklasistki. Niektóre kochające mamy oszczędzają dłoni, delikatnego w końcu organu, i na przykład stukają córeczkę w czaszkę (dziwnie dobrze unerwiony kawał tkanki kostnej!) końcem ołówka.

Nie są to zachowania, które rasowy Tygrysista uznałby za chwalebne - babski boks wydaje się mimo wszystko wznioślejszy, ale to o tyle złudzenie, że jednym zajmują się kobiety, fakt że zagubione i (żeby to łagodnie określić) niedopieszczone, drugim zaś wyłącznie bezpitule, usilnie pragnące zrzucić z siebie z siebie żeńską płeć, niczym wąż skórę, i przemienić się w tanią imitację taniej imitacji... Rozumiemy się?

A, byłbym zapomniał... Na razie mówiliśmy o agresji tych prawdziwych i dziś już dość rzadkich kobiet, gdy są uzbrojone co najwyżej w ołówek. Daj jednak takiej - poza tymi mrocznymi momentami, często uroczej - samiczce pistolet lub flaszkę cyjanku! (O bombie atomowej lepiej nawet nie myślmy!) "Pistolet to kobieca broń, jak trucizna i czary", rzekł był kiedyś przecież nasz nadworny bonmocista i miał rację, a opierał się w tej opinii na staroskandynawskich sagach - te tam Eddy i temuż poobnież.

Dzisiaj tradycję pistoletu, trucizny i czarów, niestety (?) tyko w wersji "pobożne pragnienia, plus groźne, napędzane estrogenem piski", od Walkirii przejęły K*winięta. Ale to już opowieść na inny raz.

triarius

sobota, marca 26, 2016

Agresja a nienawiść

Agresja? Oczywiście - jej nie da się w życiu uniknąć i nie ma powodu. by jej całkowicie i zawsze unikać. (Nawet jeśli koniecznie chcemy zostać drugim Św. Franciszkiem.) Nie zawsze, oczywiście, musi ona być ogromna, nie zawsze musi być aż mordercza... Zresztą tygrysiczne rozumienie agresji jest całkiem szerokie - każde robienie komuś czy czemuś wbrew to pewna forma agresji. (Nawet poniekąd, jeśli ktoś bardzo chce rozszczepiać włosy na ćwiartki, łamanie patyczków na ognisko to agresja przeciw patyczkom.)

Do tego rodzaje agresji są różne, i to nie jest czysto akademicka kwestia. (Rozmawialiśmy tu sobie o tym wielokrotnie, polecam!) Agresja to duża część życia, a nawet w istotnym sensie samo życie to właśnie agresja. Żyjemy m.in. dlatego, że giną miliony (dosłownie) myszy i szczurów, nie licząc owadów, a jak ktoś nie jest zupełnym wege-tentamtego, to i różnych innych miłych, ale niestety dla nich jadalnych, a nawet smakowitych i pożywnych, źwierząt.

Co z nienawiścią? Nienawiści powinna być w nas zaledwie śladowa ilość. Bardzo niewiele - tylko tyle, żebyśmy pamiętali przeciw czemu mamy kierować agresję, kiedy tylko będzie po temu okazja. Byśmy pamiętali co jest moralną obrzydliwością, podłością itd., i zasługuje na karę z naszej ręki. Tylko tyle! Wszystko ponad to, każda nadwyżka nienawiści, to w istotny sensie agresja powracająca do nas samych, "odbita" od obiektu naszej nienawiści, i nas, naszą (choćby i świecką) duszę, zatruwająca. W bardzo zaś konkretnym sensie rodzi poczucie bezsilności, które jest czymś nie do opisania obrzydliwym, moralnie niszczącym i fatalnie, bez żadnych żartów, wpływającym na nasze zdrowie.

Nasza nienawiść do rzeczy, które zdecydowanie zasługują na zwalczanie, powinna płonąć malutkim, ale za to stałym płomyczkiem - jak płomyk w lampce oliwnej w przedsoborowym kościele. Jakie z tego praktyczne wnioski? A takie, między innymi, że nie należy w sobie, ani w sojusznikach, nienawiści bez sensu rozbudzać i do białości rozpalać.

Że kiedy w jakimś momencie odczuwamy nienawiść, z którą nic akurat nie możemy zrobić, należy zająć się czymś innym - na przykład przygotowaniem do konfrontacji z przedmiotem naszej nienawiści (co jest nawet poniekąd optymalnym rozwiązaniem, jeśli to właśnie tego przygotowania nam brakuje), choć przestawienie naszej uwagi na coś neutralnego też jest dobre - i zostawić sobie tylko tę rezydualną jej ilość, o której mówiliśmy.

Inny wniosek może być taki, że kiedy coś mamy zwalczać, np. w interesie Polski, to wszyscy zainteresowani powinni odczuwać ten rezydualny poziom nienawiści do wroga, w każdym niemal momencie, i wszyscy powinni wiedzieć, że pozostali też to odczuwają. Jednak wszelkie wzbudzanie potężnych zbiorowych emocji, wszelkie autorezonanse i udawanie stada lemurów w czasie pełni księżyca, wszelkie seanse nienawiści i tego typu szaleństwa - są szkodliwe i stanowią w dodatku świetną pożywkę dla różnych brzydkich agentur.

Tak to widzę i taka jest oficjalna wykładnia Tygrysizmu Stosowanego. (Przynajmniej na dzień dzisiejszy.) I to byłby koniec naszego kazania na ten wzniosły świąteczny dzień. A teraz idźcie w pokoju!

triarius

sobota, września 13, 2014

Jeszcze o rodzajach agresji

Coś mi ostatnio chodzą po głowie wydarzenia związane z panowaniem w Anglii  nieszczęsnego Ryszarda II (1367-1400). Nie wiem, czy to jakiś paralelizm historyczny niespengleryczny, czy tak sobie bez powodu. Na przykład tych pięciu rycerzy, wchodzących trzymając się pod ręce do sali, gdzie Ryszard przebywał, ławą, by przedstawić królowi swe żądania. (Te drzwi musiały być naprawdę szerokie.) Skutkiem czego kilku faworytów i doradców straciło głowy. I nie tylko to.

Albo chłopski bunt Wata Tylera, kiedy Ryszard miał czternaście lat. (A zachował się, z tego co mówią, bardzo odważnie i sensownie. I albo potem mu się ostro pogorszyło, albo ktoś nas okłamuje.) Szczególnie zaś jego upadek. Tylera znaczy i buntu - upadek samego Ryszarda mial miejsce sporo później. Szczególnie to w tej chwili mnie pasjonuje, bo tam wyraźnie widać różnice w podejściu u różnych aktorów, które w dużej mierze można sprowadzić do różnic w agresji. Chodzi o agresję ASPOŁECZNĄ, SPOŁECZNĄ, ANTYSPOŁECZNĄ i PROSPOŁECZNĄ. O których już kiedyś rozmawialiśmy, np. w związku z Tusiem i jego nieudolnym zwalczaniem przez naszą opozycję.

I tak mi właśnie chodzi po glowie, że te sprawy musza odgrywać ogromną rolę we wszystkich rewolucjach, powstaniach i chłopskich buntach. Może dałoby się na tym zbudować nowe, rewolucyjne (!) metody analizy takich wydarzeń, na razie przyszła mi do glowy taka oto hipoteza, że być może fakt, iż te rewolucje, które zwyciężyły, mają na sumieniu władców ("wielka" francuska, "chwalebna" angielska, bolszewicka rosyjska itp.), te zaś, które upadły, jak i np. bunty chłopskie, nie mają, da się właśnie tymi czynnikami wytłumaczyć. Rodzajami agresji znaczy, które, w taki czy inny sposób, u niektórych aktorów nie przystają do sytuacji.

Trzeba by jeszcze nad tym sporo pomyśleć, ale na razie, w ramach wstępnej gry i przygotowania ew. gruntu, przedstawimy sobie - ponownie, ale w inny sposób - te rodzaje agresji, które sobie rozróżniliśmy. Przyszedl mi bowiem na myśl taki na to, zabawny jak mi się wydaje, a jednocześnie dydaktycznie, mam nadzieję, skuteczny, sposób.

Proszę jednak pamiętać, że tu NIE chodzi o SKALĘ agresji - o to, czy się kogoś chce zabić, czy też dać mu klapsa, albo odebrać słodki pierniczek! Nie chodzi też skuteczność takich działań - a jedynie o INTENCJĘ. No więc mamy tak...


agresja SPOŁECZNA
  • "kim ty myślisz, że jesteś, bucu?"
  • "myślisz że jesteś lepszy ode mnie?" 
  • "to ci się nie należy!" 
  • "to nie jest sprawiedliwe!"
Czyli w sumie przepychanki o pozycję w stadzie. Obowiązują pewne hamulce, konwencje, przeciwnik jest jednak w sumie "nasz".


agresja ASPOŁECZNA
  • "to coś/ten ktoś ma fajne futro/mięso/złote zęby/kraj i ja mu to zabiorę/zabiję i zjem/obedrę/wykorzystam" 
  • "robactwo trza tępić!"
Przeciwnik/ofiara nie jest "nasz", nie jest z "naszego stada", i w ogóle traktujemy go w sumie użytkowo. A w każdym razie bezosobowo. Dostrzegam tutaj jednak pewne nachodzenie się na siebie z agresją PROSPOŁECZNĄ. To tutaj to jest jednak bardziej postawa doświadczonego żołnierza czy nawet najemnika, w przeciwieństwie do rozedrganej patriotyzmem postawy młodzieńca z butelką na czołgi - co by było agresją PROSPOŁECZNĄ par excellence.

Niektórzy (jak np. chyba Konrad Lorenz, o ile pamiętam) w ogóle głoszą, że ten rodzaj agresji to nie jest żadna agresja - w każdym razie w przypadku zwierząt i ich polowania, albo i polowania ludzi, jeśli to z konieczności. Mnie się jednak wydaje, że to już nieco przesada, i że to jest agresja - po prostu specjalny rodzaj. Tym bardziej, jeśli, tak jak ja, przyjmiemy, że rasowy psychopata robi dokładnie to samo wobec ludzi, co nasz przodek wobec mamutów! I tak samo mu psychika przy tym funkcjonuje.

Bo ja też tutaj właśnie widzę (jak i Tim Larkin od TFT, zresztą) rasowego psychopatę. Który w swojej ofierze widzi BRYŁĘ MIĘCHA. I podchodzi do tego bardzo trzeźwo i praktycznie, choć jakąś tam przyjemność z tego też może odczuwać, bo mamy polowanie w genach, a to w końcu jest swego rodzaju polowanie.

Autentyczny sadysta czy desperat-szaleniec to jednak coś całkiem innego, i to będzie najczęściej agresja ANTYSPOŁECZNA, choć dostrzegam i inne możliwości, jako że ludzka dusza ma swoje głębie i zakamarki.


agresja ANTYSPOŁECZNA
  • "to jest dobre/sprawiedliwe/słuszne i DLATEGO ja to zniszczę/opluję" 
  • "to niby jest 'nasze', ale ja mam w dupie taką 'naszość' - ja tu jestem nikim i to mi nie pasuje!"
  • "bezinteresowne" samookaleczenie lub nawet takież samobójstwo (bo "ja sam" to też "własne stado"!)
  • "bezinteresowne" przedstawianie się w złym świetle, mówienie o sobie źle itd. (j.w.)
  • "dobro jest jakieś takie bez smaku i po prostu nudne - niech żyje zło!"

Bezinteresowny wandalizm, niektóre formy rozszerzonego samobójstwa (a nawet i nierozszerzonego, choć rzadko), bezinteresowna zdrada w stylu Maleszka, satanizm (przynajmniej w niektórych postaciach i aspektach).


agresja PROSPOŁECZNA 

(Której skądinąd klasyfikacja stosowana w TNT nie uwzględnia, choć o takim rodzaju agresji czasem się tu i ówdzie słyszy, a ja sądzę, że czasem to rozróżnienie jest istotne, bo to nie całkiem to samo co agresja ASPOŁECZNA, a tym mniej SPOŁECZNA.)
  • "ty skurwielu - chcesz skrzywdzić mojego brata?!" 
  • "nie będzie NAM taki jakiś tutaj..." 
  • "są może w narodzie rachunki krzywd - niech będzie, ale i tak..."
  • "nie będzie nam tu żaden huligan niszczył windy, bo jak takiego dorwę..."
  • "patrz jak ona się ubrała - istne dziwadło!"

Butelki z benzyną na Tygrysy czy inne T-34, ściąganie zardzewiałej szabli ze ściany, żeby bronić Ojczyzny - to jest właśnie to. Albo obrona windy przed wandalami.

* * *

W każdym razie opozycja między agresją SPOŁECZNĄ i jakąkolwiek inną jest wyraźna i, jak sądzę, niesamowicie ważna w polityce i tego typu sprawach!

To powinno w sumie wyjaśnić o co chodzi. Przemyśleć, pojąć i stosować! Jakby coś jeszcze było nie do zrozumienia, proszę pytać.

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!

czwartek, lipca 17, 2014

Blaski i ciene miniaturowych policjantek

W dyskusji nad tym władowaniem całego magazyka w plecy uciekającego już "psychopaty"... (W istocie zaś, z tego co słyszałem o tej sprawie, to nie był żaden "psychopata", tylko jakiś biedny szaleniec albo człowiek, który miał już dość tego zalewającego nas szczęścia i miłości. Psychopaci to są raczej ci od ośmiorniczek.)

No więc, w każdym razie w tej dyskusji padł argument, że: "widziałem kiedyś jak malutka policjantka z kolegą próbowali obezwładnić wielkiego gościa, no i jak ona miała nie strzelać?" Na co ja mówię, że osobiście nie dostrzegam najmniejszego powodu, żeby miały istnieć miniaturowe policjantki - które w dodatku nie siedzą za biurkiem, nie wycierają nosów zagubionym dzieciom, tylko pałętają się po ulicach, próbując obezwładniać niebezpiecznych, wyrośniętych facetów.

Naprawdę tak trudno to już dzisiaj zrozumieć? Zawsze był "potężny przyjazny bobby" (w Anglii), "ogromnego wzrostu irlandzki policjant (uśmiechał się przyjaźnie)" (w US of A)... I komu to przeszkadzało? W dodatku ten bobby z broni nosił tylko króciótką pałeczkę, nic strzelajacego. Nie jestem żadnym anglofilem, ale widać można było i tak.

Po prostu widać, z takich czy innych przyczyn, mniej lub bardziej słusznie, tamtejsza ludzność nie uważała władzy za okupanta, a jej chodzących po ulicach przedstawicieli za skorumpowanych zbirów, no to nie było i wielkiego powodu, by tych przedstawicieli obwieszać artylerią... I tak dalej.

Ja, powiem to magna voce, nie życzę sobie po prostu drobnych policjantek, które, z dość oczywistych względów przeszły przez swe dotychczasowe życie spłoszone i zahukane - a teraz, wyposażone przez naszą kochaną władzę w P99 QA, będą sobie to rekompensować władowując calutki magazynek w kogoś, kto im się, z takich czy innych przyczyn, nie podoba.

Nie chodzi mi o to, że policja nigdy nie może użyć broni palnej, czy nawet kogoś zastrzelić, ale, po pierwsze, wolałbym żeby to była MOJA policja, a nie panów Sienkiewicza z panią Merkelą... Moja, w sensie polska i przyzwoicie moherowa... A po drugie - uzbrojonym przedstawicielem władzy na ulicach, w każdym przypadku, powinien być ktoś, kto sobie bronią palną nie musi dodawać powagi i pewności siebie. Tyle chyba daje się zrozumieć?

Tutaj moglibyśmy odskoczyć od głównego tematu w różne fajne psychologie i ardreyizmy... Co my sobie też i zrobimy, choć na razie nie na tyle obficie, żeby te fascynujące tematy wyczerpać. Raczej tylko zasygnalizujemy pewne sprawy. Jak to na przykład, że różne tam armie, nie mówiąc już o elitarnych oddziałach, co do jednej, mają w programie swoich szkoleń...

A to taki Z ZAŁOŻENIA prymitywny boks bez żadnej pracy nóg - czyste okładanie się po mordach przez, nie pamiętam już, ale minutę albo dłużej. To zdaje się brytyjski SAS. Amerykańscy Marines mają takie długie drągi, nieco wywatowane na końcach, którymi się okładają faceci ubrani w ochronne ubranka i hełmy... I tak dalej, a do tego wszystkie one mają jakąś formę walki wręcz, oczywiście.

Dlaczego? Przecież nawet ta walka wręcz nieczęsto się w praktyce przydaje nawet komandosom. (Nie mówimy teraz o policjantach, którym by się przydała o wiele lepiej.) Ten czas można by poświęcić na strzelanie, albo, jeszcze lepiej - na jakieś gotowanie zupy z proszku bez produkowania dużego dymu.  A jednak wszyscy to robią i nic nie słychać, by mieli przestać.

To samo zresztą dotyczy w dużej mierze walki na bagnety. I to nawet w czasach, kiedy to miało o wiele większe, niż dzisiaj, praktyczne znaczenie. W istocie b. rzadko dochodziło do sytuacji, gdy bractwo na siebie wpada i tym bagnetami się tam dziabią. Niemal zawsze jedna strona, ta słabsza psychicznie, widząc zdeterminowanego (jak sądzi) wroga, daje dyla. I na tym to w praktyce polegało.

Kiedy widzimy na ekranie telewizora jakąś wojnę - w Libanie czy gdzieś - to niemal zawsze jakiś facet  wychyla się z za jakiegoś węgła, albo wychodzi sobie na ulicę zza murku, i strzela z AK-47 wyraźnie w nic konkretnego nie celując...

A wynika to częściowo z tego, że tak musi wyglądać duża część realnych wojen, a częściowo jednak z tego, że w sytuacjach naprawdę bardzo niebezpiecznych to by nie było po prostu filmowne przez dzielnych (niewątpliwie) dziennikarzy.

Jednak prawdziwą kwestią w takich walkach na terenie miejskim musi być to, czy jak nagle, podczas gdy ja sobie wesolutko strzelam w przestrzeń, z grubsza w kierunku gdzie może być wróg, zza pleców wyskoczy mi gość z bagnetem na karabinie szturmowym, albo jakąś saperką - to ja zemdleję, ucieknę, czy też spróbuję jego moją własną saperką, czy własnym bagnetem, wyprawić do krainy wiecznych łowów. Psychologia - moi drodzy, jak zawsze!

Więcej powiem, a nawet pojadę Ardreyem... Robili takie doświadczenia na małpkach, które od urodzenia były oddzielone od swego gatunku, a chyba nawet od wszelkiego zewnętrznego świata. No i tym biednym stworzeniom puszczali filmy pokazujące różne tam aspekty życia ich małpiego gatunku. Małpięta kompletnie ignorowały wszystko - poza jedną rzeczą.

Otóż widok grożącego samca (którego nigdy w życiu nie widziały) sprawiał, że z piskiem kuliły się w kącie, przerażone. No i tak, moi państwo, to działa. Gdyby nasza (?) miniaturowa policjantka uprawiała tajski boks, judo, albo inne MMA, to, z czasem, widok grożącego samca przestałby na niej robić aż takie wrażenie. Samca takiego na przykład, jak niesforny obywatel imponujących rozmiarów i obdarzony sporą siłą.

W takim przypadku można by przypuścić, że jeśli tego samca ta nasza (?) policjantka zastrzeliła, to było to z jakichś innych powodów, niż jej własny mikry wzrost, trapiące ją przez całe życie poczucie niepewności, kompleksy czy niewyżyta agresja. Nie mówię, że powody te byłyby koniecznie słuszne i uprawnione - to nie to państwo - ale chociaż ten jeden, bardzo marny, powód by był znacznie mniej prawdopodobny. I to już by była jakaś poprawa.

Tak w ogóle, to moim celem, czy może raczej "marzeniem", było napisanie o czymś o wiele ważniejszym i ogólniejszym, mianowicie o tym, DLACZEGO w ogóle kobietki niewielkiego wzrostu zostają dziś w naszym kraju policjantami, i DLACZEGO nikt nie dostrzega w tym problemu, nie mówiąc już o jakichś próbach uzdrowienia tej sytuacji.

Co wiecej, ten mój "wymarzony" tekst traktowałby nawet nie tyle o dość oczywistych w końcu (dla niektórych) ograniczeniach malutkich kobietek... (Nawiasem mówiąc, absolutnie nic do nich z założenia nie mam, a nawet bardzo je lubię. Tutaj pozdrawiam Iwonę Jarecką, niewątpliwie i malutką, i kobietkę. I bardzo fajną osobę.)

Tylko, o ile by mi się to udało, traktowałby on, dużo bardziej ogólnie, o tym, co nam dzisiaj robi miłościwie nam panująca totalitarna lewizna, a czego małe kobietki pętające się po ulicach z Waltherami P99 przy boku, 16% kobiet w amerykańskich siłach zbrojnych... I jeszcze sporo innych dziwnych rzeczy - wcale nie dotyczących wyłącznie kobiet i "równouprawnienia" zresztą - które nam oni fundują, a my to z zapałem łykamy.

Takich rzeczy, jak ta powszechna dziś inwigilacja, którą przecież w sumie my gorąco oklaskujemy, bo ona broni nas przed terroryzmem... I tak dalej. Ale nikt już nie zadaje sobie pytania jak: Z CZEGO SIĘ TO W ISTOCIE WZIĘŁO? W KTÓRYM MOMENCIE MOŻNA BYŁO JESZCZE TO ZATRZYMAĆ? NO I JAK W TAKIM RAZIE?

Z dodatkowymi pytaniami w rodzaju: KTO w istocie jest temu obecnemu koszmarowi winien? KTO miał wtedy rację i na czym ta racja konkretnie polegała? Takie tam. Kto by sobie jednak łamał głowę i zakłócał trawienie rozważaniem takich kwestii, prawda? (Wiąże się to też z kwestią "w pełni zawodowej armii", którąśmy sobie tak radośnie zafundowali. Ale kogo to obchodzi?)

triarius

poniedziałek, sierpnia 12, 2013

O nicnierobiącej ekipie Tuska i psychopatycznym polowaniu na mamuty (część 4)

Powie ktoś "Bardzo ładna klasyfikacja und taksonomia, ale co w praktyce z tego wszystkiego wynika". Na co ja: "ogromnie wiele". I że właśnie wyjaśniam.

Rzecz w tym, że agresję, taką czy inną, spotykamy niemal na każdym kroku, a jeśli jakiś jej rodzaj nie aż tak bardzo często, to jest to przeważnie taki rodzaj, że gdybyśmy się z nim często spotykali, to by nas już nie było. Co do tego zgoda? No to jedźmy dalej...

Bardzo dobrze jest w związku z tym umieć rozpoznawać z jakim to rodzajem agresji ma się właśnie do czynienia. W tym tam agresorze (choć to czasem zbyt brutalne określenie) - ale także w nas samych. Bardzo dobrze jest to umieć, ale może jeszcze istotniejsze jest, że bardzo źle jest nie umieć tego zadania szybko i bezbłędnie wykonać. Przykłady? Służę uprzejmie.

Mamy więc biurowe party. Na którym lekko podpity kolega z pracy, którego niespecjalnie zresztą lubimy, postanawia nam udowodnić, że wszystkie grapplingi, RAT'y, boksy i TFT, nie są warte wspaniałych technik, które on podpatrzył w wiekopomnym serialu "Stawka większa niż życie". No i on nam jakąś tam niesamowitą dźwignię ("niesamowitą" w sensie "żałośnie śmieszną"), na co my, niewiele się zastanawiając...

A już całkiem nie starając się klasyfikować typu tej jego agresji, czy starając się dopasować do niej NASZ rodzaj agresji, który, mimo wszystko, jest niezbędny, skoro nie chcemy ani wąchać jego wódczanego oddechu, ani przyczyniać się do promowania ubeckich filmów, ani też narazić na szwank honoru różnych pięknych sztuk walki...

Więc my mu, żeby daleko nie szukać, łamiemy goleń uderzając pod kątem 45 stopni zewnętrzną krawędzią buta jakieś 10 cm nad wewnętrzną kostką. (Co, nawiasem, znakiem firmowym oddziałów do tłumienia rozruchów jednego z naszych Wielkich i Niezłomnych Przyjaciół - tego po lewej. Jeśli ktoś wyjątkowo niecierpliwy i nie chce czekać, aż się z tym spotka w realu, to proszę pytać o szczegóły.)

Skutkiem czego gość pada ze złamanym podudziem, wykrwawiając się z przerwanej tętnicy na śmierć. Atmosfera na biurowym party robi się mniej radosna, ale to jeszcze nie jest najgorsze, bo potem możemy mieć poważne, i nie całkiem, powiedzmy to sobie, potrzebne, nieprzyjemności. I to nawet w przypadku, gdy sądowi nie będzie przewodził sędzia Nakrętka, z TYCH Nakrętek!

I coż to będzie w kategoriach naszej taksonomii agresji? Oczywiście, że będzie to agresja Społeczna (ze strony podpitego wielbiciela Klossa) vs. agresja Aspołeczna (ze strony niestety naszej).

Inny przypadek... Napada nas rasowy psychopatyczny recydywista - z tych, którzy dla byle iPoda gotowi są nas bez mrugnięcia okiem przerobić na wędlinę. A my, wytrenowani w sztukach walki jak mało kto, będziemy to traktować tak samo, jakbyśmy w ringu, w klatce, na macie... Stali naprzeciw, b. groźnego wprawdzie przeciwnika, ale jednak w ZRYTUALIZOWANEJ, posiadającej reguły i ograniczenia walce. Gdzie sędzia, lekarz, itd.

To zresztą nie musi być koniecznie taki sobie zwykły drobny "psychopata" - może także być zawodowiec. W każdym razie ktoś, kto do agresji podchodzi w sposób absolutnie praktyczny i użytkowy. Niczego sobie czy komu nie udowadnia, a jeśli serce przepełniają mu jakieś emocje i uczucia, są to te same mniej więcej emocje i uczucia, które przepełniają kobiety z jakigoś prymitywnego plemienia, kiedy, z błyskiem w oku, zbiorowo polują na jaszczurkę, czy młodą antylopę... Żeby już zna chwilę zostawić prehistorycznego łowcę z jego stadem mamutów. O linczach i innych tego typu sprawach nie wspominając.

Bywały przypadki, że policjant, po długiej i niebezpiecznej walce, zakładał przestępcy gołe duszenie, tamten klepał - widać też miał z jakąś matą do czynienia - na co policjant odruchowo chwyt zwalniał, zamiast, jak sytuacja wymagała, trzymać go te klikanaście sekund, żeby gościa uśpić. (Choć nie tak długo, by go pozbawić życia.) Dlaczego tak zareagował? No bo tak się w końcu te rzeczy w realu trenuje.

Trudno by było inaczej, bo stałoby się to realną walką na śmierć i życie, a nie rozkosznym się grapplingowaniem. Jednak faktem także jest, że ów policjant nie rozpoznał, a w każdym razie nie na tyle mocno, by to się przejawiło w jego reakcji, typu agresji, z którym ma do czynienia. Typ ten to oczywiście agresja Aspołeczna, w wykonaniu przestępcy, na co on, zamiast odpowiedzieć tym samym, czyli agresją Aspołeczną, odpowiedział agresją Społeczną, jakby to była jakaś rywalizacja o oklaski widowni i punkty od sędziów.

Podobnie bywało z oddawaniem pistoletu zaraz po odebraniu go uzbrojonemu przestępcy. Policjant miał to tak wytrenowane, i tak odruchowo zrobił. Odruchy to potężna siła, ale jednak pełna świadomość faktu, że tutaj ma się do czynienia z INNYM RODZAJEM agresji mógłby pomóc uniknąć tak głupiego, i potencjalnie cholernie niebezpiecznego, błędu.

Przykład na konfrontację agresji Prospołecznej z jakąś inną? Widział ktoś może taką sfilmowaną scenkę, jak najbardziej autentyczną, choć to wprost trudne do uwierzenia, jak domowa kotka, w obronie swych małych, zmusza do panicznej ucieczki niedźwiedzia? No to właśnie to jest fajny przykład. Przykład na siłę agresji Prospołecznej, której łatwo można czasem nie docenić.

Innym, choć trochę z fantazji, byłby taki, że ktoś bierze zachowanie niedźwiedzicy z małymi za propozycję przyjacielskiego sparringu w leśnych zapasach. Realne zachowanie wynika z agresji Prospołecznej, natomiast my byśmy sądzili, że to Społeczna. Oczywiście przykład jest wydumany, ale co nam to szkodzi?

OK - a co z ryżym? I co, ogólniej, z polityką?

To, to już całkiem inna historia. (No nie, bez przesady! To akurat całkiem ta sama historia, tylko trzeba ją jeszcze opowiedzieć. Co my sobie może jeszcze zrobimy. Albo nie.)

c.d.n. (albo i nie, bo poniekąd to już można uznać za całość)

triarius

sobota, sierpnia 10, 2013

O nicnierobiącej ekipie Tuska i psychopatycznym polowaniu na mamuty (część 3)

Małe powtórzenie przerobionego materiału... Agresja Aspołeczna jest albo instrumentalna, albo też napędzana praczłowieczymi instynktami łowcy. Mamutów, jaszczurek, myszy, niedźwiedzi, bliźnich na kolację itd.

(Pragnę b. wyraźnie podkreślić, że my tu NIE MORALIZUJEMY! Potem jeszcze, Deo volente, kwestię tę rozwinę, ale na razie ogłaszam, jeśli ktoś jeszcze mnie nie zna - staramy się zrozumieć. Gryzienie sercem mało nas interesuje, a jeśli już, to nie na tym wczesnym etapie. Dixi!)

Dlaczego ten dualizm? Dlatego, że ludzie polowali (na jaszczurki, mamuty, ptaki, bliźnich itd.) od milionów lat, więc to po prostu cholernie polubili. Jasne - dzisiejszy cywilizowany und kulturalny człowiek MOŻE wszelkich polowań (nie mówiąc już na bliźnich) serdecznie nie znosić...

Jednak pod względnie cienką powłoczką tej kultury i cywilizacji siedzi taki sam (tylko z brzuchem i na cienkich nóżkach) prehistoryczny łowca mamutów, który, kwicząc z rozkoszy, zwalał wraz z kolegami różne tam mamuty, konie i co się dało w przepaść... I temuż podobnież.

I on może tego dzisiaj nie widzi, nawet na pewno, ale jego zbieranie wycinków z prasy, kart telefonicznych, kafelków na ścianę, dolarów na koncie.. Czy powiedzmy dobrych recenzji albo kręconych żeńskich włosków na tapecie... Jest tych wszystkich prehistorycznych wyczynów jego własnych przodków dalekim echem. Albo nawet nie aż tak dalekim.

Tak więc typowy, walczących dla forsy, żołnierz zaciężny to będzie raczej agresja Aspołeczna, natomiast rozedrgany patriotycznymi uczuciami powstaniec, butelką płynu zapalającego atakujący Mołotowa, czy inne komusze bydlę, to jednak będzie agresja Prospołeczna. Zresztą nawet i tego najemnika, jeśli jest dobrym żołnierzem, motywuje lojalność wobec kolegów z pododdziału, honor pułku i takie inne sprawy. (Czytać "The Face of Battle" Johna Keegana!) Więc tutaj też trudno, jak to często w życiu, całkowicie te rodzaje agresji oddzielić.

Kat? Oczywiście też Aspołeczna - no, chyba żeby się np. napędzał miłością do Ładu i Porządku, czy czymś takim. Co wcale nie jest wykluczone. Gdyby natomiast chciał zrobić większą karierę, niż brat, ceniony rewindykator wierzytelności, no to mielibyśmy tutaj agresję Społeczną. Przynajmniej w jakiejś części. (W niektórych krajach, trzeba wam wiedzieć, kat po jakimś tam czasie, automatycznie otrzymywał szlachetwo.) No a jeśli on by swój miły fach traktował jako legalną okazję do tępienia bliźnich - JAKO BLIŹNICH - to by była agresja Antyspołeczna, prawda?

Agresja Społeczna to z definicji niemal RYWALIZACJA. Chcemy pokazać, sobie czy komu, że jesteśmy lepsi. Albo chcemy pokazać tej mendzie, że jest mendą. (A my, w założeniu, nie.)

Agresja Antyspołeczna, poniekąd chyba (mimo ewidentnych sukcesów w budowaniu liberalnego raju, przez tych, którzy nas tak gorąco pragną uszczęśliwiać) najmniej w praktyce istotna, bo, poza jakimś wandalizmem, dość wciąż względnie rzadko spotykana, to szał niszczenia, agresywna desperacja, albo trywialny wandalizm dla samego wandalizmu. Psychologicznie może to być b. ciekawe, ale chyba dla nas na razie o tym wystarczy.

Po co ja wam to wszystko, ludkowie rostomili, mówię? Pewnie nikt się jeszcze nie domyślił, jakie w tym są głębie i ile konkretnych rzeczy z tego wynika. I ja nie mam o to pretensji. Tak od razu po otrzymaniu tego... Powiedzmy "narzędzia"... Tej klasyfikacji rodzajów agresji... Pewnie się nie da z tego wyciągnąć jakichś ciekawszych wniosków. (A co dopiero powiązać to jakoś z ryżym wnuczkiem z wehrmachtu.)

Jednak, z wielu nawet względów, ja sądzę, że mówię wam rzeczy ważne i praktycznie istotne. (Nie mówiąc już o tym, że ma to też i związek z ryszawym. Zresztą ja bym wszystko zdołał z nim powiązać, gdybym się uparł, jak i pewnie z wszystkim innym, ale to nie o to tu chodzi.)

No bo weźmy np. takiego gościa od MMA. Jest kurewsko silny, wytrzymałość ma niesamowitą, odporność psychiczną, na ból, mocną szczękę, zrogowaciałe od (i do) kopania po nich uda i golenie... A w konfrontacji z, cherlawym nawet, ale zdeterminowanym psychopatą, czy jakimś zawodowcem od mordowania ludzi, będzie jednak miał kłopoty. Czemu? No bo on traktuje - odruchowo, ma taką tendencję, bo to bez przerwy robi - tę konfrontację jako formę RYWALIZACJI, kiedy tamten widzi w nim MAMUTA, którego on przerobi na bitki czy inne eskalopki.

Rywalizacja, czyli agresja Społeczna, ma różne "wbudowane" ograniczenia. Są "wbudowane" przez naszą biologię, w wyniku milionów lat ewolucji (bez żartów, ewolucja była i nie ma co się wygłupiać głosząc co innego!). No bo ani w MMA, mimo całej tej słodkiej tam brutalności, ani wewnątrz prehistorycznego plemienia, nie chodzi i nie chodziło o to (Mamie Naturze, czy może Cioci Ewolucji), żeby bractwo całkiem pozabijało, czy doszczętnie połamało! Prawda?

No to są zapory, naturalne i oczywiste, które jednak przenoszone są potem na ew. walkę z psychopatami, zawodowcami i innymi tego typu specami od praktykowania Aspołecznej agresji. Którzy żadnych tego typu skrupułów nie mają. Nie mają (żeby sobie popsychologizować) dlatego, że ofiara, choćbyśmy ją nawet nazwali "przeciwnikiem", w ogóle nie jest "z ich stada".

O jakim stadzie mówimy? A o takim fenomenologicznym. W prehistorii to było normalne stado, ale dziś trudno jest już, w tym skomplikowanym świecie, określić jednoznacznie co jest naszym stadem. I to się w dodatku ciągle zmienia. Raz przez "moja rodzina" mogę rozumieć wszystkich razem z psem i kotem (a jak się rozhuśtam, to i z myszą mieszkającą za szafką w kuchni), nie licząc dalekich krewnych i zmarłych wieki temu herbowych przodków... Innym razem prawie nikogo poza sobą.

Tak samo z ludzkością - raz może mi każdy bliźni, a nawet kosmita z odległych galakyk, być bratem, a nawet siostrą... Innym razem nic mnie te miliardy lemingów nie obchodzą (i słusznie!). Zależy od tego głodnego murzyniątka, które mi właśnie totalitarni macherzy od przekrętów i zniewolenia w globalnej skali w telewizji pokazali.

Fe-no-me-no-lo-gia moi kochani ludkowie!

I to by na razie mogło być tyle. C.d.n. albo c.d.n.n. nawet.

triarius

P.S. A tak przy okazji, to testuję sobi taką stronkę, więc dam tu do niej linka. Z keywordem po angielsku, bo tak trzeba. Nikt się tym nie musi interesować, a nawet nie powinien. Do you want to learn The Truth About the Six Pack Abs? Then click the link, and God bless you!

piątek, sierpnia 09, 2013

O nicnierobiącej ekipie Tuska i psychopatycznym polowaniu na mamuty (część 2)

Odeszliśmy w tym filozofowaniu niezły kawałek od Tuska i jego wesołej trzódki, ale czy to nie urocze, kiedy taki rdzawy wnuczek z wehrmachtu stanowi dla nas przewodnika po efektywnym myśleniu i taksonomii wszelakich agresji? (Beatrycze taka, skrzyżowana z Wergiliuszem, jeśli ktoś cokolwiek jeszcze, po dzisiejszych szkołach, z literackich aluzji kojarzy.)

No dobra, teraz mały sprawdzianik... Gramy w pchełki i naprawdę się staramy zwyciężyć - czy to agresja i, jeśli tak, to jaka? Oczywiście że agresja! Jeśli nie zdefiniujemy agresji jako wszelkiego robienia wbrew innej istocie, frustrowania jej zamiarów, zmuszania jej do czegoś... Zadawania jej cierpień, uszkadzania, uśmiercania - co także oczywiście jest agresją, choć te rzeczy wcale nie są niezbędne, by móc mówić o agresji...

No to w ogóle trudno będzie o agresji rozmawiać. Nie ma sensu rozszczepiać tu włosa na czworo, skoro my i tak mamy przecież różne rodzaje agresji, a wielu innych ich nie ma!

Trzeba tylko rozróżnić agresję JAKO DZIAŁANIE od agresji JAKO EMOCJI. Jasne że owcę możemy mordować ze łzami w oczach, nie czując do niej żadnej nienawiści. (A co dopiero takie filmy z mojego dzieciństwa, jak "Żółte Psisko"m gdzie chłopak zastrzeliwał ukochanego psa, chorego na wściekliznę!)

W pchełkach oczywiście krzywdy raczej przeciwnikowi zrobić nie chcemy, co tam do niego czujemy, to sprawa dość mało ważna, ale to jest także forma agresji, choć łagodnej i ZRYTUALIZOWANEJ. (Ta rytualizacja to b. ważne i płodne pojęcie. Ważne i dla Tygrysizmu.) Nawet jeśli zatrzymamy przemocą dziecko, które właśnie próbuje wbiec na jezdnię, to będzie to agresja. Oczywiście agresja mała w służbie dużo większej troski o to dziecko.

Można by się zastanawiać, czy krajanie pancjenta przez chirurga (i nie mówimy o żadnym Doktorze "G") ma coś wspólnego z agresją, ale to już byłyby chyba czysto akademickie rozważania, bez których łacno się obejdziemy.

Pchełki, zatem, to agresja, OK! Ale jaka? No a jakaż by niby mogła być? Każda zrytualizowana agresja jest, z definicji i przez to właśnie, SPOŁECZNA. W końcu w pchełkach walczymy (nawet bardziej niż np. w MMA, gdzie jednak element strachu i gniewu nie jest całkiem do pominięcia) właśnie o "pozycję w stadzie". O to, żeby się stać, choćby na chwilę, pchełkowym championem i samcem alfa. W każdym zaś razie bliższym początku alfabetu od przeciwnika. Na czas jakiś.

No a wojna? To jest ciekawa sprawa! Wojna zazwyczaj nie jest przesadnie zrytualizowana, choć takie tendencje występują (od Konwencji Genewskich, po honorowy pogrzeb dla "Czerwonego Barona", z tysiącami innych przykładów znanych z historii). Wojna nie polega też raczej na tępieniu swoich. (Przy czym ci "swoi" mogą być subiektywnie różnie pojmowani - od samego siebie, po wszystko co żyje i więcej. Czyli od samobójstwa, przez różne formy amoku, po "bezinteresowny wandalizm".)

Co nam zostaje? Zostaje nam oczywiście agresja ASPOŁECZNA, i to jest właściwa odpowiedź. Wojna, w swej "czystej postaci" jest niemal czystym przykładem tego właśnie typu agresji. Gdybyśmy jednak porównali tę wojenną aspołeczną agresję z aspołeczną agresją psychopaty, który traktuje bliźniego swego jak kawał mięcha, albo agresją (bo ona to jest!) jego, poniekąd, przeciwieństwa, czyli dobrze na taką ryzykowną okoliczność psychicznie ustawionego człowieka, który do zwalczania agresywnego psychopaty sam się poniekąd staje...

Nie całkiem faktycznie psychopatą, ale czymś pokrewnym, choć oczywiście bez porównania sympatyczniejszym i bardziej etycznym - prehistorycznym łowcą mamutów, który naszego (?) psychopatę (JAKO psychopatę właśnie) traktuje niczym kawał mięcha. Bo inaczej się po prostu nie da - nie z psychopatami! - a wszyscy mamy w sobie tego typu instynkty, i to jest właśnie jeden z, niewielu może, przypadków, kiedy są one wykorzystne jak najbardziej etycznie.

(O etyce, skoro już o niej wspomnieliśmy, chciałbym też porozmawiać, ale jednak odłożymy sobie to na później, bo to spore zagadnienie, szczególnie w kontekście naszej "patriotycznej prawicy".)

W przypadku zarówno psychopaty, jak i jego pogromcy - "do szpiku kości etycznego i szlachetnego łowcy mamutów/psychopatów", żeby go tak obrazowo określić - jest to sprawa indywidualna, dlatego też określenie ASPOŁECZNA dla tego typu agresji ("aspołeczna" w sensie, przypominam, że niezwiązana w sumie ze społecznymi aspektami życia) wydaje się jak najbardziej na miejscu.

W przypadku wojny jednak, jak też i pokrewnych spraw: powstań, buntów, rozruchów (żeby już nie ryzykować przywoływania różnych badziej, well, ryzykownych) jest to jednak agresja właśnie ZBIOROWA, więc może nie jest to całkiem to samo, i może nie całkiem zasługuje na miano agresji "aspołecznej".

Zgoda, mnie się też tak wydaje! Ten podział na trzy rodzaje agresji jest naprawdę niezły, nośny i płodny, ale mi tu brakuje jeszcze jednego rodzaju, który bym nazwał PROSPOŁECZNĄ. Czyli agresja DLA DOBRA WŁASNEJ GRUPY. I nie ma tu, dla samego pojęcia, znaczenia, czy to "dobro własnej grupy" jest dobrze pojęte, czy też wprost przeciwnie. Ani czy jest etyczne, czy całkiem nie. Chodzi o wewnętrzną motywację!

Powie ktoś, że raz domagam się, by "agesją" nazywano czyność, niezależnie od motywacji, a teraz z kolei... Ale to pomyłka - przedtem chodziło mi o to, co jest, a co nie jest, "agresją". Teraz mówimy o RODZAJACH agresji (których doliczyliśmy się już czterech), a one różnią się właśnie motywacją i stroną psychiczną. Dopiero z tego wynikają ewentualne różnice w sposobie jej, agresji znaczy, praktykowania.

Najpierw jest psychiczny motyw, popęd, czy jak to nazwać - walka o pozycję w stadzie, obrona przed ewidentnym zagrożeniem, nienawiść, wyrozumowane dążenie do korzyści dla siebie, albo dla swojej grupy... A potem mamy albo bijatykę na parkingu, walkę o tytuł w MMA, pchełki, małżeńskie przepychanki, wojnę, powstanie, rewolucję, napad rabunkowy z ciężkim pobiciem, albo, powiedzmy, rycerza na białym koniu szlachtującego paskudnego smoka, by uratować dziewicę (i uczynić ją kobietą, a pół królestwa jako miły dodatek).

I to by może było na razie na tyle. Jak Bóg da, to się jeszcze napisze, i może nawet dojdzie z powrotem do Tuska i tych jego...

c.d.n. (lub nie)

triarius

czwartek, sierpnia 08, 2013

O nicnierobiącej ekipie Tuska i psychopatycznym polowaniu na mamuty (część 1)

Wiele głupot mówi się na naszej "patriotycznej prawicy", ale mnie wyjątkowo wprost wnerwiają teksty o "nieudolnej i leniwej ekipie Tuska". Czemu? A dlatego, że świadczą albo o kompletnie bezmyślnym powtarzaniu zasłyszanych frazesów, albo też o absolutnym niezrozumieniu przez mówiącego całej tej naszej (jakże paskudnej) sytuacji.

Ale może zacznijmy od początku. Albo może jednak nie od samego początku, by wyszedł by nam filozoficzny wstęp rozmiarów Magnum Opus Spenglera w nieocenzurowanej liberalnie wersji. Więc raczej tak gdzieś od środka, albo i poniżej.

Jakie są rodzaje agresji? Powie ktoś (i powie słusznie), że mamy agresję czynną i bierną, ładną i brzydką, słuszną i wręcz odwrotnie. Choć są i tacy (że tu zrymuję) rodacy, dla których wszelka agresja jest szpetna, a ładne jest tylko nadstawianie drugiego policzka.

W każdym razie agresja w wykonaniu Polaków jest be, a agresja obcych wobec Polaków taka aż straszna nie jest, bowiem ma jedną ogromną zaletę - daje Polakom szansę do nastawiania drugiego policzka (i nie tylko policzka), przez co przeanielają się JESZCZE BARDZIEJ i w ogóle są super, a JP2, siedząc sobie na chmurce, cieszy się tym widokiem! No ale to już jest (moim chamskim i wulgarnym, oczywiście, zdaniem) zupełna psychopatologia, i tym się nie będę szerzej zajmował.

Wracając do tych mniej patologicznych poglądów, to oczywiście: bierna agresja, czyli np. żona leżąca jak kłoda pod sapiącym małżonkiem, żeby mu za coś odpłacić... I czynna agresja, czyli po pysku, albo słowem gładkiem... Czy raczej wulgarnym i po mamusi. (Bo przecież nie o pedałach! Te czasy odeszły wraz z... Wiadomo!)

Brzydka i ładna, słuszna i nie - tośmy sobie, mimochodem, pokrótce też wyjaśnili. Mnie jednak nie o to chodziło. "A o co?" - spyta ktoś. No to ja mu odpowiem, że agresja dzieli się na: Społeczną, Aspołeczną i Antyspołeczną. To nie ja to wymyśliłem, nawet nie jakiś Fromm ze Szkoły Frankfurckiej...

(Tu bym splunął z obrzyczeniem, gdyby to nie było anty. Co jest bardzo, ale to bardzo, be! Bycie anty znaczy.) Może sobie kiedyś wyjaśnili kto tak to podzielił, co jeszcze on sobą reprezentuje, i co z tego wynika, ale na razie jednak nie chcemy się oddalać zbytnio od... O Jezu! Muszę to znowu wymówić... Tuska. I jego wesołej gromadki.

No dobra, mój słodki Czytelniku, skoro jeszcze tu jesteś, to pewnie czujesz gotowość dowiedzenia się co to za rodzaje agresji te Społeczne agresje z przedrostkami i bez. (Zgadłem?) Tak więc, Agresja Społeczna (bez przedrostka) to wszelka agresja (nie dało się tego powtórzenia bez akrobacji słownych uniknąć), która polega na walce o szeroko pojętą "Pozycję w Stadzie". Tutaj "samce alfa", które ostatnio nawet totalna lewizna kocha wrzucać do konwersacji. I takie tam sprawy.

Człek to, jakby nie było, istota społeczna, która przez ogromną część historii swego gatunku żyła w takich czy innych stadach. Czy to były plemiona, czy mniejsze grupy, czy załogi okrętu wikingów, czy jakieś getta w małych średniowiecznych miasteczkach, czy słynne (już nie dzisiaj) dziesięciotysięczne "wędrujące polis" Ksenofon(t)a*. I zawsze kiedy dwóch facetów okłada się po pyskach, albo chociaż postponuje mamusie, w rywalizacji o miejsce na parkingu - to jest właśnie to!

Przykładów na Agresję Społeczną można wszędzie znaleźć masę. Wystarczy zresztą chwilę pomyśleć, przypomnieć sobie jakikolwiek film, czy wydarzenie z własnego życia. Niemal na pewno będzie tam jakaś forma Społecznej Agresji. Dla nas problem leży nie tyle w tym, że ona tam jest, tylko w tym, że wielu ludzi, TAKŻE NA PRAWICY, JEŚLI NIE PRZEDE WSZYSTKIM, całkiem nie rozumie, że Agresja Społeczna nie jest jedynym możliwym, i jedynym występującym w przyrodzie, rodzajem agresji.

I wynika z tego niezrozumienia wiele smutnych rzeczy. Z których niejedna wiąże się z naszym (mało atrakcyjnym, żeby to łagodnie określić) tematem. I nie mówię o mamucie, tylko o tym ryszawym pokurczu, którego wszyscy tak kochamy.

Agresja Antyspołeczna (żeby teraz ją wziąć na warsztat) to będzie np. gość, który już ma całkiem dość (liberalnego raju), więc strzela na oślep do wszystkiego co się rusza. Z zamiarem wykończenia potem siebie, albo i nie. Zresztą tego typu zamiary wobec siebie także często można by widzieć jako przejaw Agresji Antyspołecznej właśnie. W końcu "ja" to część jakiegoś społeczeństwa, itd.

To jednak nie jest jedyny sposób na przejawienie Agresji Antyspołecznej. Nie chciałbym, z wielu powodów, robić tu psychoanalizy różnym Urbanom czy Maleszkom, ale całkiem prawdopodobne, że w ich obrzydliwym postępowaniu (i takimż charakterze) dominuje właśnie ten rodzaj agresji. Choć nie jest to takie znowu pewne, bowiem Agresja Antyspołeczna to agresja skierowana przeciw "swoim", a wcale nie jest powiedziane, że ofiary tych obskurnych indywiduów są dla nich "swoimi".

Co nas, z kolei, zbliża do trzeciego, i najbardziej dla nas tutaj interesującego, rodzaju agresji - Agresji Aspołecznej. Przedrostek "A" oznacza tutaj "brak związku z".

Ale jeszcze dorzućmy coś do tematu Agresji Antyspołecznej, mówiąc, że ten rodzaj agresji przejawiałby każdy bezinteresowny zdrajca. Czyli taki zdrajca, który czuje się częścią tej grupy, którą zdradza, i którego cieszy fakt, że tej właśnie grupie szkodzi. (O co akurat podejrzewam Maleszkę.) Tutaj fascynacja złem, diabolizm i te rzeczy.

OK, teraz Agresja Aspołeczna. Jest to taka, w której aspekt społeczny nie odgrywa roli. W tym sensie, że przejawiający (czy tam choćby odczuwający) ten rodzaj agresji po prostu NIE CZUJE SIĘ członkiem "tego samego stada", co jej, faktyczna czy zamierzona, ofiara. W każdym razie nie czuje się w danym momencie, kiedy tę agresję przejawia, czy tam ją odczuwa.

Jak to w ogóle możliwe i o co tutaj miałoby chodzić? Oczywiście - można się spierać, czy kiedy pasterz podrzyna owcy gardło, to jest to "agresja", czy też coś całkiem innego. Trochę to dla mnie byłoby śmieszne, gdyby ktoś tam potrafił całkiem agresji nie dostrzec, ale zgoda, że ten podrzynający wcale nie musi odczuwać przy tym nienawiści do swej (nie bójmy się tego słowa!) ofiary. Ani w ogóle żadnych "agresywnych uczuć". Co, zdaniem wielu, przesądza o braku agresji w tej sytuacji.

Jest tu jednak, jak sądzę, spore pomieszanie pojęć, tak niestety częste na naszej "patriotycznej prawicy". Agresja to miałyby być jednocześnie czyny, i uczucia. Kiedy ktoś kopnie staruszkę w kostkę, zamiast ją przeprowadzić przez ulicę, każdy powie, że to agresja. Nie domagając się (o ile nie jest postmodernistycznym literatem, oczywiście), żeby mu najpierw - zanim zdoła ocenić, czy to agresja - dokładnie opisano stan uczuciowy i umysłowy kopiącego. Prawda?

Kiedy nas w końcu najadą przyjaciele zza Odry, dla jednych będzie to wymarzona bratnia pomoc, dla drugich jednak agresja - niezależnie od tego, co się tam w duszy każdego z owych szkopów dzieje. Prawda? Nie ma więc sensu mówić, że agresja bez "agresywnych uczuć" to nie agresja. Czyny w końcu też się, nawet i w sądach, jeśli wyższe okoliczności nie wchodzą w grę, liczą. A nawet jakby przede wszystkim.

Tym bardziej, że czymże się owa agresja/nie-agresja wobec owcy różni od:

1. agresji naszych przodkow (wcale nie tak odległych) wobec mamuta, niedźwiedzia (ładnie opisane w "Panu Tadeuszu", "Krzyżakach"), wilczycy z wilczętami, itd.?

2. agresji PSYCHOPATY, który, z takiego czy innego powodu, morduje swą ofiarę - nie rywalizując z nią ani o miejsce na parkingu, ani o tytuł Mistrza Takiej-Czy-Innej-Organizacji w Wadze Półśredniej - tylko po prostu... traktując ją, tę ofiarę, jak bryłę mięcha, którą należy odpowiednio spreparować?

W obu tych punktach agresor - aspołeczny - może odczuwać, i często z pewnością odczuwa, lube podniecenie, ale całkiem niekoniecznie, o ile w ogóle, "agresję" taką, jakiej się spodziewamy przy szarpaninie o miejsce na parkingu... I jaką, w naszym (w dużej mierze odgórnie generowanym!) intelektualnym pomieszaniu, zwykliśmy uznawać "po prostu za agresję".

c.d.n. (albo i nie, Deo et Triario volente)

triarius

* Piszę tak, bo mnie wkurza, że w oryginale jest Ksenofon, a u nas dodaje się to niepotrzebne "t". To tak, jak robienie z Alkibiadesa "Alcybiadesa". Tylko gorsze. Pewnie jestem pedant i/lub snob, ale nie lubię.

niedziela, maja 27, 2012

"African Genesis" Roberta Ardreya po polsku - rozdział 2

2. Jeden tygrys na jedno wzgórze


Spóźnione rozpoznanie przez naukę terytorialnych zachowań na wiele sposobów potwierdza przenikliwość spojrzenia poetów i prostych chłopów. Półtorej stulecia przed Eliotem Howardem, Oliver Goldsmith zastanawiał się dlaczego rzadko udaje się dostrzec dwa samce tego samego ptasiego gatunku na jednym krzaku. A „jeden tygrys na jedno wzgórze” to ludowa obserwacja o podobnej przenikliwości. Jednak, choć rolnik czy poeta mogą dojrzeć prawdę, obowiązkiem nauki jest zdefiniować ją, udowodnić, włączyć jej substancję w ogół naukowej myśli, oraz uczynić wnioski z niej zarówno dostępnymi, jak i zrozumiałymi dla społeczeństwa, którego nauka jest częścią. Są to obowiązki, które różne nauki spełniają z ogromną skrupulatnością w każdej dziedzinie związanej z wysadzaniem człowieka w powietrze, ale w sprawach związanych ze zrozumieniem go, występuje tendencja do traktowania tej odpowiedzialności znacznie lżej.

To, czy za ludzkimi zachowaniami stoi, czy też nie stoi, wszechmocny instynkt terytorialnego posiadania, stanowi kwestię, która nie powinna być trzymana w zamrażalniku. A jednak żadna biblioteka na świecie nie oferuje, ani zwykłemu czytelnikowi, ani nawet naukowcom, żadnej pracy na ów temat. Żadna encyklopedia, jak dotąd, nie zawiera najkrótszego choćby omówienia pod hasłem „terytorium”. Słowo to nie występuje w słownikach w jakichkolwiek związkach z biologią. Jedynie pierwotne źródła, jakimi my się tu zajmiemy w tym rozdziale, pozwolą nam wydestylować na własny użytek definicję, zrozumienie i ocenę jednego z najważniejszych naukowych odkryć. Zanim jednak całkiem zatracimy się w świecie zwierząt, rzućmy przez chwilę okiem na cenę, jaką płacimy, kiedy nauka nie potrafi stawić własnych owoców.

Sir Solly Zuckerman jest jednym z najbardziej prominentnych światowych uczonych. Tak jak Raymond Dart, jest anatomem, który spędził większość swej kariery jako szef wydziału anatomii, w tym przypadku uniwersytetu w Birmingham. Tak jak w przypadku Darta, jego zainteresowania były szerokie, a swą sławę ugruntował on w dziedzinie różnej od sfery swej głównej kariery. Kiedy Zuckerman był jeszcze dość młodym człowiekiem, opublikował studium na temat zachowania naczelnych, przedstawiające seks jako podstawę zwierzęcej społeczności. Niewiele naukowych książek w tym stuleciu zdobyło sobie równie szerokie i równie trwałe uznanie. Jednak wnioski w niej były wysnute głównie z obserwacji w ogrodach zoologicznych.

Istnieje prześliczna opowiastka – z pewnością zbyt śliczna, by była prawdziwa – opowiadana przez ówczesnych przyjaciół Zuckermana z Bloomsbury. Młody uczony pochodził z Południowej Afryki i nie poznał jeszcze wszystkich niuansów zachowań obowiązujących w dostojniejszych brytyjskich instytucjach. Kiedy przerażeni przyjaciele dowiedzieli się, że nowa książka ma nosić tytuł The Sexual Life of the Primates („Życie seksualne naczelnych”), uświadomili go szeptem, że „primates” („naczelne”, ale także „prymasi”, przyp. tłumacza) w Anglii nie może się odnosić do niczego innego, niż do hierarchii Kościoła Anglikańskiego. Książka ukazała się pod tytułem The Social Life of Monkeys and Apes („Życie społeczne małp wąsko i szerokonosych”).

Niezależnie od tego, czy owa historia jest prawdziwa, czy nie, wynika z tego konkretna prawda. Oryginalny tytuł precyzyjnie odzwierciedlał treść książki, będącej arcydziełem obserwacji seksualności naczelnych, choć przeprowadzonych w nienormalnych warunkach niewoli. Kiedy jednak czytamy ją jako analizę społeczeństwa naczelnych, wszystko pada pod ciężarem popełnionego błędu. W londyńskim zoo nie ma innych zwierzęcych społeczeństw, niż sztuczne.

Tamta książka została napisana w roku 1932, zanim różnica pomiędzy zachowaniem zwierząt w niewoli i ich zachowaniem w stanie naturalnym stała się oczywista. Sławny anatom nie ponosi winy za przyjęcie, iż seksualna obsesja i wynikające z niej zachowania londyńskich pawianów odzwierciedlają prawdziwe zachowania naczelnych, ani za wyciągnięcie logicznego wniosku, że potężny magnes seksualnego przyciągania musi być tą siłą, która spaja społeczności naczelnych. Będziemy jednak raz po raz napotykać w toku niniejszej narracji katastrofalne konsekwencje stosowania niepodważalnej logiki do fałszywych założeń. A założenie Zuckermana było fałszywe. Stworzenie, które oglądamy w zoo, to stworzenie pozbawione, w wyniku panujących w zoo warunków, normalnego przepływu instynktownej energii. Ani dręczący głód, ani też strach przed drapieżnikiem, nie zakłócają bezczynności jego godzin. Ani przymus ze strony normalnego społeczeństwa, ani wymóg obrony terytorium nie wyczerpują energii, w którą natura je wyposażyła. Jeśli wydaje się stworzeniem opętanym seksem, to tylko dlatego, że seks jest jedynym instynktem, który pozwala mu się zaspokoić w niewoli.

Zgubne dla twojego i mojego życia były filozoficzne konsekwencje konkluzji Zuckermana. Antropologia – nauka o człowieku – przyjęła na słowo twierdzenie zoologii, że społeczeństwo naczelnych opiera się na seksie, i całkowicie logicznie wywnioskowała, że skoro ludzkie społeczeństwo nie, więc znane nam społeczeństwo musi być wynalazkiem człowieka, niczego nie zawdzięczającym biologicznej ewolucji. Następnie socjologia – nauka o społeczeństwie – przyjmując na słowo tezę antropologii, że nasze społeczeństwo jest ludzkim wynalazkiem, logicznie wywnioskowała, iż co bardziej nieprzyjemne aspekty życia społecznego, takie jak wojna, przestępczość, czy dość powszechna w końcu niechęć do kochania bliźniego swego, muszą wynikać z warunków ludzkiej egzystencji. W wyniku czego ty i ja, przyjmując opinie różnorodnych autorytetów, które przecież chyba wiedza, co mówią, mamy skłonność rozumować w ten sposób, że jeśli, na przykład, można by wymazać z ludzkiej sceny presję ekonomicznej biedy, stalibyśmy się świadkami spadku przestępczości, nieuniknionego złagodzenia wojowniczych instynktów, oraz uwolnienia społecznej energii dla powszechnej miłosnej harmonii. Ogary naszych lęków ujadają nad starymi, wystygłymi tropami, podczas gdy lisy natury przyglądają się rozbawione.

Romantyczne złudzenie, które przeanalizujemy we właściwym temu miejscu, to coś równie dawnego jak Rousseau. Nie można go raczej przypisać garstce londyńskich pawianów. Jednak niechęć nauki do ponownego rozważenia ewolucyjnych podstaw ludzkiego społeczeństwa w świetle obserwacji późniejszych i bardziej realistycznych od obserwacji Zuckermana, uczyniło wiele, by doktryna o ludzkiej wyjątkowości pozostała żywym problemem aż do dzisiaj. Dla ciebie zaś i dla mnie to naprawdę wielka szkoda, jako że wnioski Zuckermana stały się nieaktualne dokładnie w dwa lata po ich zaprezentowaniu.

W roku 1934 Uniwersytet Johna Hopkinsa opublikował klasyczną monografię autorstwa amerykańskiego zoologa C. R. Carpentera The Behavior and Social Relations of Howling Monkeys („Zachowanie i stosunki społeczne małp wyjców”). W ciągu ośmiu miesięcy, na przestrzeni dwóch lat, dr. Carpenter systematycznie obserwował zachowania jakichś dwudziestu trzech stad wyjców na wyspie na jeziorze Gatun, w Panamie. W przeciągu swej pracy badawczej Carpenter stworzył i udoskonalił techniki obserwacji zachowania zwierząt w naturalnym stanie, które stały się standardem w nowoczesnej zoologii. Uczynił jednak znacznie więcej. Odkrył rolę terytorium w społeczeństwie naczelnych.

Każdy czytelnik monografii dr. Carpentera musi odnieść jedno przeważające nad wszystkim innym wrażenie: że już nigdy nauka nie będzie mogła zadowolić się wnioskami uformowanymi wyłącznie w ogrodach zoologicznych. Jednak nauka nadal była z siebie zadowolona. Jak bardzo zadowolona, i przez jak zadziwiająco długi okres, można osądzić na podstawie artykułu w Scientific American w sierpniu 1960. Artykuł napisany był przez amerykańskiego antropologa dr. Marshalla B. Sahlinsa, a dotyczył pochodzenia ludzkiego społeczeństwa. Pojawia się on jako jedna części ogólnego studium historii człowieka, prezentująca najbardziej autorytatywne poglądy i informacje, które mają być na ten temat publikowane przez wiele lat.

Porównania dokonane pomiędzy odkryciami socjologii naczelnych i badaniami antropologicznymi”, pisze dr. Sahlins, „sugerują uderzającą opozycję pomiędzy choćby najbardziej pierwotnym ludzkim społeczeństwem i najbardziej zaawansowanym społeczeństwem przedludzkich naczelnych. Ten brak ciągłości sugeruje, iż pojawienie się ludzkiego społeczeństwa wymagało pewnego stłumienia, raczej niż bezpośredniego wyrażania, istniejącej w człowieku natury naczelnych. Ludzkie życie społeczne jest kulturowo, nie zaś biologicznie zdeterminowane.

Decydująca bitwa pomiędzy wczesną kulturą i ludzką naturą”, ciągnie dr. Sahlins, „musiała toczyć się na terenie seksualności naczelnych. Potężny społeczny magnes, jakim jest seks, stanowił najistotniejszą siłę w pod-ludzkich społecznych skłonnościach naczelnych. To było wiadome od dawna. Ale to brytyjski anatom Sir Solly Zuckerman – którego zainteresowanie tą sprawą rozwinęło się z obserwowania niemal zdeprawowanego zachowania pawianów w ogrodach zoologicznych – uczynił seksualność kluczową kwestią w dążeniach społecznych naczelnych.”

Wniosek dr. Sahlinsa jest uderzający wyłącznie dla niego samego. Jest to powtórzenie w formie naukowej, i w stylu lat 1960' – filozoficznych konkluzji wyciągniętych przez osiemnastowiecznego neapolitańskiego zakonnika! Społeczeństwo to dzieło człowieka. To tylko kolejna podpórka, sporządzona w warsztacie naukowych ortodoksji z drewna dostarczonego przez Zuckermana mitu, w celu wsparcia złudzenia o ludzkiej wyjątkowości. I kiedy teraz przejdziemy do eksplorowania instynktu terytorialnego, mądrze będzie mieć na uwadze wybuchową naturę materii, którymi się zajmujemy. Będzie też mądrą rzeczą poszukać innego, niż zainspirowanego przez zoo, autorytetu dla tematów, które w zoo nie dają się obserwować.



W roku 1940 dr. Carpenter opublikował inną monografię, A Field Study in Siam of the Behavior and Social Relationships of the Gibbon („Badania w terenie dokonane w Syjamie, dotyczące zachowania i stosunków społecznych u gibbonów”), której żaden egzemplarz nie istnieje dzisiaj nawet w ogromnych bibliotekach British Museum. W tej rzadko czytanej pracy, we wczesnym okresie współczesnej rewolucji, ów amerykański zoolog był w stanie sformułować podstawy dla własnych badań i dla badań innych: „Wydaje się, że posiadanie i obrona terytorium, którą tak szeroko znajdujemy wśród kręgowców, łącznie z ludzkimi i pod-ludzkimi naczelnymi, może być fundamentalną biologiczną potrzebą. Pewne jest, że to posiadanie terytorium motywuje znaczną część zachowania naczelnych.

Było to czyste, dokonane przez naukowca, potwierdzenie błyskotliwej intuicji Waltera Heape, wyrażonej w roku 1931 w klasycznym dziele Emigration, Migration, and Nomadism („Emigracja, migracja i nomadyzm”). Konkretnych danych było w tamtych dniach niewiele, ale Heape miał odwagę stwierdzić: „Nie może być, jak sądzę, wątpliwości co do tego, że prawa do terytorium są uznanymi prawami wśród większości gatunków zwierząt. ... W istocie można twierdzić, że uznanie praw terytorialnych, jeden ze znaczących atrybutów cywilizacji, nie został wyewoluowany przez człowieka, a od zawsze stanowił odziedziczony czynnik w historii życia wszystkich zwierząt.”

To właśnie na zasadność takich stwierdzeń musimy zwrócić naszą uwagę.



2

Jak szeroko w życiu zwierząt występuje instynkt terytorialny? Jakim naturalnym celom służy? Jak terytorium zostaje zdobyte? Jak jest bronione? Przeciw komu? Co to w końcu jest to terytorium?

Pani Margaret Morse Nice, pisząc w roku 1941 w The Midland Naturalist, podała definicję terytorium, od której i dziś trudno znaleźć lepszą: „Teoria terytorialności w życiu ptaków to w skrócie coś takiego: że pary są rozmieszczone w pewnych od siebie odległościach w wyniku wojowniczości samców w stosunku do innych samców tego samego gatunku; że śpiew i prezentacja upierzenia stanowią ostrzeżenie dla innych samców, jak i zaproszenie dla samic; że samce walczą przede wszystkim o terytorium, nie zaś o samice; że posiadacz terytorium jest niemal niezwyciężony na swym własnym terenie; i, na koniec, że ptasi samce, którzy nie zdołali zdobyć dla siebie terytorium, tworzą rezerwę, z której pochodzą zastępstwa w przypadku śmierci posiadaczy terytoriów”.

To, co stosuje się do ptaków, w większości stosuje się także do wszelkich tych gatunków kręgowców, gdzie rywalizacja o terytorium jest indywidualna. U tych gatunków trudno jest czasem oddzielić rywalizację terytorialną od seksualnej. Kiedy jednak przechodzimy do gatunków społecznych, u których grupa broni terytorium przeciw innym grupom, seksualny cel nie może już tam pełnić żadnej roli. Wewnętrzny przymus związany z terytorium wyraźnie występuje tam samodzielnie. Czemu zatem istnieje?

Kiedy Eliot Howard publikował swoje obserwacje dotyczące związku życia ptaków z terytorium i wprowadził do nauk przyrodniczych nową koncepcję zachowania zwierząt, wierzył, iż jedynym motywem skłaniającym ptasiego samca do uchwycenia i bronienia jakiegoś terenu, jest ochrona dostępu do żywności potrzebna dla założenia rodziny. Pojawiały się jednak pytania: nieliczne gatunki, jak na przykład łozówki, korzystające z obfitych zasobów żywności przypadających na niewielkie populacje, walczą o wyłączność własnego terytorium równie zajadle. Albo możemy przyjrzeć się kukułce. Samice składają jajka w cudzych gniazdach. Dzięki temu jednemu udanemu posunięciu, troski związane z wychowaniem potomstwa stają się problemem kogoś innego, nie zaś samej kukułki. A jednak ta nieposiadająca gniazda kukułka ogłasza wszem i wobec swoje prawa do określonego terytorium.

Dlaczego więc zwierzęcy samiec jest tak wyjątkowo oddany sprawie własnego miejsca na ziemi?

Wysunięto sugestię, że instynkt zapewniający właściwe odległości pomiędzy jednostkami nie tylko zabezpiecza dostęp do żywności, ale także stanowi ochronę przed rozprzestrzenianiem się chorób. Jednak niektóre gatunki ryb bronią wodnych terytoriów w zazwyczaj zakażonych morzach. Kraby z rodziny Ocypodidae, karmione i zagrożone przez te same bezstronne przypływy i odpływy, ryją w piasku linie, których centrum w każdym przypadku jest niewielka, piaszczysta posiadłość, o szerokości w przybliżeniu dwóch jardów.

To, że popęd terytorialny daje korzyści dla rozmnażania i bezpieczeństwa młodych, jest całkiem oczywiste. Badania Paula Erringtona nad koloniami szczura piżmowego na amerykańskim środkowym zachodzie pokazują, że ilość zdolnych do rozmnażania par, jaką dany habitat toleruje, ma tendencję do pozostawania z roku na rok mniej więcej na tym samym poziomie. Susze, ciężkie zimy, zarazy, aktywność lisów, potrafią rzucić znaczny cień na uroki życia szczura piżmowego. Jednak wydaje się, że dla każdego konkretnego terytorium istnieje jakiś próg bezpieczeństwa, i powyżej tego progu życie zawsze będzie trwało. Prawa terytorialne gwarantują, że rodziny szczurów piżmowych podzielą ów teren na nie więcej części, niż taka, która zapewni wymagany poziom bezpieczeństwa.

Dobre czasy także mogą nadejść dla społeczności szczurów piżmowych, a wtedy przeludnienie zagraża przyszłości. Lisy mogą odpuścić, ale zapotrzebowanie na terytorium nigdy. Ponadliczbowe szczury piżmowe wypędzane są z domowych pieleszy i muszą sobie poszukać własnych w nieznanej sobie krainie. Niektórym się udaje. Jednak zmienna ich liczba kontynuuje swą ryzykowną wędrówkę bez wyraźnego celu, i to je właśnie Errington odmalowuje w takich oto niewesołych barwach: „Zmaltretowane i prześladowane, zbierają się na krańcach obszarów zdominowanych przez rezydujące już szczury piżmowe. Są czymś chwilowym – tworzą biologiczną nadwyżkę, w przeważającej części, w taki czy inny sposób, już skazaną.”

Natura, zaszczepiając jednostkom potrzebę wyłącznej przestrzeni życiowej, zapewnia dwie konsekwencje: Po pierwsze, że pewna minimalna ilość jednostek w każdej populacji będzie miała możność rozmnażania się we względnym bezpieczeństwie i z dużą pewnością przekazać dalej swoje cechy. I po drugie, że nadwyżka zostanie rzucona na pożarcie wilkom, sowom, lisom, zarazom, klęskom głodu i samotnym, nie znanym miejscom, gdzie trzeba sobie poradzić z najbardziej niebezpiecznymi warunkami, albo zginąć.

To, co można by nazwać ekonomicznymi korzyściami z terytorium jest oczywiste. Równie łatwo jest dostrzec korzyści z dobrze znanych rodzimych okolic dla apetycznej istoty, muszącej się stale troskać o ochronę przed głodnymi drapieżnikami. Stara prawda mówi, że im więcej kotów, tym mniej myszy. Jednak, jak wiele innych takich prawd, nie jest to do końca prawdą. Sowieccy ekolodzy dali nam statystyczne oszacowanie roli czynnika terytorialnego w stosunkach między drapieżcą i jego ofiarą.

Jedno rosyjskie badanie terenowe było dokonane na Syberii, drugie na Kaukazie. Pierwsze zajmowało się tempem, w jakim nowoprzybyłe drapieżne ptaki – jastrzębie i sowy – wybijały takie lokalne gryzonie, jak polne myszy i chomiki. Studium to ujawniło, że w przeciągu jednego miesiąca populacja gryzoni na jednym syberyjskim terenie została zredukowana z pięćdziesięciu ośmiu na akr, do dziewięciu. Ale wtedy stała się rzecz nieoczekiwana. Mimo wytężonych starań jastrzębi i sów, ilość polnych myszy i chomików nie została już znacząco dalej zmniejszona.

Drugie studium zajmowało się losem polnych myszy i doszło do porównywalnych konkluzji. Choć drapieżne ptaki zjadały myszy w zastraszającym tempie wynoszącym półtora procenta mysiej populacji dziennie, w końcu jednak nadszedł moment, gdy polowania przestały się udawać. Udawało się złapać coraz mniej ofiar, a pozostała populacja trwała na praktycznie niezmiennym poziomie. Naturalne osłony okazały się wystarczające do uchronienia tych, którzy przeżyli. Najlepsze norki i najbardziej sekretne kanały ewakuacyjne zapewniły sanktuarium najmądrzejszym, którzy najlepiej znali rodzimy teren. Terytorium ochroniło garstkę wybrańców, a jastrzębie pozostały głodne.

Zasady, którym podlega ci, na których się poluje, stosują się także do łowców. Drapieżnik posiadający własne łowieckie terytorium także powinien mieć największą szansę na obiad. Jednak brak autorytatywnej naukowej literatury na temat zachowania mięsożerców jest równie zaskakujący, co wyraźny. Życie lampartów, lwów i wilków fascynowało wyobraźnię zwykłego człowieka od czasów naszych najwcześniejszych przekazów – w dziwny sposób nie zdołało jednak zwrócić na siebie uwagi współczesnych uczonych. A zatem, skoro zachowanie drapieżników w niewoli ma niewielkie znaczenie, zaś obszerna anegdotyczna literatura na temat żyjących dziko niewielką wiarygodność, poczułem się zmuszony uzupełnić obserwacje nauki pewną liczbą moich własnych. Jednak, choć czytelnik powinien sobie zdawać sprawę, wobec naszego własnego od drapieżników pochodzenia, ze znaczenia ich zachowania, musi także zostać ostrzeżony, iż prezentowane tutaj informacje pochodzą z niezwykle wątpliwego źródła – od samego autora.

Sławny południowoafrykański rezerwat zwierząt, Kruger National Park, składa się z dziewięciu tysięcy mil kwadratowych subtropikalnego lasu i graniczy z portugalską Afryką Wschodnią. W południowej części rezerwatu, wokół dolnego biegu rzeki Sabie, zwierzyna została tak przyzwyczajona do obecności samochodów z turystami, że jej zachowania nie można już uznać za normalne. Na północ jednak od rzeki Olifants, na mniej odwiedzanym terenie od obozu Shingwidzi do rzeki Limpopo, warunki, tak samo, jak we wielkich środkowoafrykańskich rezerwatach, niewiele się różnią od tych w stanie nienaruszonej natury.

Strażnicy zwierzyny w rezerwacie Krugera oceniają, że dorosły lew musi konsumować przeciętnie jedną przyzwoitych rozmiarów antylopę na tydzień. Jednak populacja antylop w tym rezerwacie nie przekracza pół miliona, podczas gdy populacja lwów liczy ponad dwa tysiące. Rywalizacja, wynikająca z prostej arytmetyki, sprawia, że życie lwa nie jest tak łatwe, jak wygląda, i że rozległy, na wyłączność posiadany, teren łowiecki stanowi cenną własność. Każde stado lwów, normalnie pojedyncza rodzina, utrzymuje taką wyłączną domenę i jej broni. W północnej części rezerwatu Krugera ma ona przeciętnie promień sześciu mil, zmieniając się zależnie od wielkości stada. Terytorium to będzie bronione przed inwazją innego stada przez wszystkich dorosłych, niezależnie od płci. Śmierć w wyniku konfliktów terytorialnych trzeba umieścić na drugim miejscu wśród przyczyn lwiej śmiertelności. Jednak czy najbardziej szarpiący nerwy ze wszystkich dźwięków, nocny ryk afrykańskiego lwa, jest, tak samo jak śpiew ptaków, terytorialnym ostrzeżeniem – nie wiem. Może służyć temu przede wszystkim celowi, choć jego funkcja zdaje się bardziej wynikać z subtelnej taktyki polowań, czemu przyjrzymy się w innym kontekście.

Najbardziej abstrakcyjne ze wszystkich terytoriów, którymi się będziemy zajmować, właśnie to lwie, nie zajmuje żadnego stałego miejsca. W zachodniej Afryce springbok, a w Tanganice gnu, migrują wraz z deszczami i świeżą, zieloną trawą po ogromnych przestrzeniach. Każde stado antylop utrzymuje ruchome terytorium i go, zdeterminowane przez dostępną paszę i nacisk rywalizujących stad. Lwy idą za stadami antylop, utrzymując własne ruchoma terytoria i broniąc ich, zdeterminowanych przez dostępne lwie pożywienie i nacisk rywalizujących lwów. Ruchome terytorium może się wydawać skomplikowanym rodzajem nieruchomości biznesmenowi, ale z tego co wiem, lwy akceptują je jako względnie prostą sprawę.

Istnieje inny typ terytorium łowieckiego, kolisty i mniej skomplikowany, który może istnieć w zachodniej Ugandzie. Tam, poniżej Gór Księżycowych i na samym równiku, rozciąga się płaski, obszerny Queen Elizabeth Park, z masą trawy, krzewów i drzew euphorbia, wyglądający jak jakiś nadmiernie stylizowany krajobraz, mający ewokować wrażenie samotności. W takich równikowych warunkach lwia żywność pozostaje dość stacjonarną. I to właśnie w takiej scenerii strażnik zwierzyny w tym parku opowiedział mi bardzo dziwną historię. Kilka lat wcześniej, w ciągu dość długiego czasu, stado lwów pojawiało się regularnie co trzy tygodnie w sąsiedztwie stanowiska obserwacyjnego Mweya. W tajemniczy sposób pojawiało się, pozostawało przez kilka dni, potem w tajemniczy sposób znikało. Pojawiało się tak regularnie, że ludzie pragnący przyjrzeć się lwom mogli ustalić sobie termin wizyty przy tym stanowiska obserwacyjnego zawczasu, ze sporym prawdopodobieństwem, że lwy tam będą. Strażnik nie miał na to żadnego wytłumaczenia.

Ja pamiętałem jednak jedno z nielicznych studiów nad drapieżnikami, dokonane przez Franka Illingwortha. Wataha wilków porusza się po kolistym terytorium, o średnicy od dwudziestu do stu mil. Wataha przemieszcza się kilka mil dziennie, na noc chowając się w legowiskach i opuszczając ów okrąg jedynie w celu polowania. Te ruchy są tak regularne, że myśliwy znający obyczaje danej watahy, może przewidzieć jej przybycie do konkretnego punktu nieraz z dokładnością do pół godziny. Jeśli lwy z Queen Elizabeth Park patrolowały takie koliste terytorium, ich pojawianie się koło stanowiska obserwacyjnego byłoby wyjaśnione.

Wśród egzotycznych rodzajów zwierzęcej własności jest podwójne terytorium hipopotama. Żadne zwierzęce społeczeństwo tak się nie kocha przytulać, i żadne nie ma tak na stałe umiejscowionego terytorium jak hipopotamy w dzień. Stado hipopotamów w afrykańskiej rzece składa się z ciasno sprasowanej masy sadła, o średnicy nie większej niż pięćdziesiąt stóp, a zawierającej od pięciu, do trzydziestu indywidualnych bestii. Nie mam pojęcia, dlaczego hipopotam tak uwielbia towarzystwo innych hipopotamów, ani dlaczego całe stado miałoby wykazywać aż takie przywiązanie do swych wodnych rodzinnych okolic. W rezerwatach zwierzyny w południowej Afryce, gdzie hipopotam jest rzadkim zwierzęciem, ich stado można spotkać na takich rzekach, jak Rzeka Krokodyla albo Luvuvhu. Zarządzający rezerwatami mogą spokojnie budować drogi długie na wiele mil do punktów obserwacyjnych ponad stadem hipopotamów. Hipcie pozostaną na miejscu, w tym roku, w przyszłym, i przez wiele, wiele następnych lat.
Hipopotam jest jednak zwierzęciem roślinożernym, które musi przetrawić wielkie ilości paszy, aby utrzymać swoją masę. Tak więc w nocy wychodzi z rzeki, by żerować. Na południu Afryki ma niewiele problemów z konkurencją. W Środkowej Afryce, jednak, dziesiątki tysięcy hipopotamów, wokół takich jezior Ugandy, jak Edwarda, Jerzego i łączący je kanał Kazinga, jak też wokół takich rzek Konga, jak Rutshuru i Ruindi, musi on każdej nocy wędrować kilka mil, aby móc konkurować o paszę. Na takich terenach hipopotam wyznaczy i będzie bronił drugiego swego terytorium, o ruchomym charakterze, jak w przypadku antylopy, którego lokalizacja będzie zdeterminowana dostępnością trawy i konkurencją ze strony innych hipopotamów.




Instynkt terytorialny może być zaspokojony na wiele sposobów, zależnie od natury danego gatunku. Terytorium posiadane indywidualnie może zapewnić swemu właścicielowi wiele korzyści: zapewnione zasoby żywności, czy to dla mięsożercy, czy dla roślinożercy; rozmieszczenie poszczególnych jednostek w określonych odległościach od siebie na przestrzeni habitatu; oddzielenie sprawnych od niesprawnych; przyciąganie seksualnych partnerów; bezpieczeństwo od drapieżników. Jednak, choć me możemy mówić o korzyściach i celach, zwierzę anonsujące se prawa bierze jakieś terytorium w posiadanie po prostu aby je wziąć w posiadanie. Jeśli człowiek jest tak rzadko świadom ostatecznych powodów własnych działań, wydaje się bardzo mało prawdopodobne, by zwierzę było lepiej poinformowane. Będzie zaspakajało swój terytorialny instynkt, jak to zostało w widowiskowy sposób wykazane, niezależnie od tego, czy uzyska z tego jakąś korzyść, czy też nie.

Podczas swych badań nad zachowaniem naczelnych dr. C. R. Carpenter osiedlił 350 rezusów z Indii na niewielkiej wyspie niedaleko Puerto Rico. Był to sławny eksperyment łączący zachowanie zwierząt w stanie dzikim z badaniem i kontrolą w laboratorium. Wiele wniosków wyciągnięto z tego badania i my odwołamy się do nich w dalszym toku niniejszej narracji. Jednak zadziwiającym wnioskiem dotyczącym terytorium zajmiemy się już teraz.

Małpy zostały zebrane z przypadkowych miejsc w Indiach. Przetrwały gwałtowną burzę morską, podczas której panowały warunki, które można opisać jedynie jako zwierzęcą anarchię. Kiedy jednak dotarły do wyspy Santiago, weszły w coś, co każdy naczelny musi uważać za małpią Utopię. Było tam sporo przestrzeni, trzydzieści sześć akrów na kilka setek rezusów. Żaden lampart nie zakłócał ich nocnych godzin, żaden pyton nie zakłócał ich dziennych wypraw. Żywność była obficie rozdzielana, codziennie i równo, przez opiekujących się wyspą. A jednak w ciągu jednego roku cała ta małpia społeczność podzieliła się na kilka grup, z których każda utrzymywała i broniła stałego terytorium, żyjąc w stałej wrogości wobec swych sąsiadów.


3

Kiedy Eliot Howard, we wczesnych latach dwudziestych dwudziestego wieku, stanął naprzeciw swych krytyków z radykalną obserwacją, że samce ptaków konkurują nie o atrakcyjne samiczki, tylko o atrakcyjne posesje, romantyzm umierał z trudem. Powoływał się na gatunki wędrowne. Wśród nich samiec przybywa na miejsce przed samicą. W ptasim świecie nieskażonym niewieścią obecnością, formułuje się roszczenia, walką rozstrzyga się spory, głośno ogłasza się zdobycze, a słaby zostaje wyrzucony poza nawias. Kiedy panie przybywają, wszystkie walki są już zakończone.

Padła odpowiedź: samiec rozgrywa swe terytorialne konflikty z obrazem samicy w umyśle.

Nie była to specjalnie dobra odpowiedź, ale trzeba pamiętać, jak ważna była zasada, o którą toczyła się walka. W każdym razie Howard zaripostował powołując się na przypadek ptaka osiadłego. Podczas zimy stada czajek zbierają się radośnie na neutralnych żerowiskach. Kiedy zbliża się czas lęgu, samce opuszczają stada, aby ustanowić terytoria na terenie lęgowym. Tam szybko się toczyć prawdziwa wojna. Do momentu, gdy każdy samiec czajki, który zdoła to zrobić, zdobędzie sobie własne terytorium, nie ma tam nic poza konfliktem. Jeśli jednak, w samym środku tych walki, kilka samców powróci do żerującego stada zawierającego samice, natychmiast powraca pokój. W obecności samic pomiędzy samcami czajki istnieje wyłącznie dobra wola. Pod nieobecność samic, na terytorialnym polu bitwy, istnieje wyłącznie konflikt.

Na to nie było żadnej odpowiedzi, nawet marnej.

Popęd do zapewnienia sobie wyłącznej własności jakiegoś terytorium, jak już powiedziałem, jest całkiem specjalną sprawą. Może, ale nie musi, być związany z sezonowym rozbudzeniem sił seksualnych. Może, ale nie musi, mieć bezpośredniego związku z zapewnieniem sobie dostępu do żywności, ani też z bezpieczeństwem znajdującego się w gnieździe potomstwa. Może, ale nie musi, odzwierciedlać instynktowną obronę przed tym wiecznie obecnym zwierzęcym koszmarem – drapieżcą. Potrzeba posiadania i ochrony tego, co własne, jest osobnym instynktem.

Potrzos, w ptasich kategoriach, wydaje się być całkiem rozsądnym ptakiem. Jednak Howard raz zaobserwował parę potrzosów w stanie skrajnego podniecenia. Miały one gniazdo i młode, a przyczyną ich podniecenia była łasica. Chórem wyrażały swą histeryczną dezaprobatę dla intruza, podfruwały w jego stronę, starały się odwrócić jego uwagę od gniazda. Łasica nie dawała się zniechęcić ani obelgami, ani powiewem skrzydeł. Wciąż pozostawała w pobliżu. Histeria rosła. Zarówno samczyk, jak i samiczka, uciekały się do wszelkich tych odwracających uwagę sztuczek, z których ptaki są znane. A jednak trzy razy podczas całego tego incydentu samczyk przekierowywał swój atak z łasicy na trzeciego potrzosa, próbującego dokonać inwazji na jego terytorium. Terytorialny nakaz działał w opozycji do nakazu obrony własnych młodych, i wziął nad nim pierwszeństwo.

Zanim rozważymy różne sposoby w jakie ptaki ustanawiają swoje terytoria, rzućmy okiem na fokę. Wędrowne byki, tak jak samce ptaków, przybywają pierwsze na miejsce zamierzonych godów. Jest sporo popychania, szarpania, ryczenia i gryzienia. Ustalają się terytoria. Dopiero wtedy przybywają samice. Dopiero wtedy przybywają samice. Teraz byki zdobywają haremy, których rozmiar zależy od rozległości ich posiadłości, która z kolei została zdeterminowana przez względną siłę i waleczność poszczególnych byków.

Poligamiczne skłonności samca foki dostarczają mu domowych kłopotów, nieznanych przez przyzwoicie monogamicznego ptaka. Natychmiast zostaje otoczony przez kłócące się samice. Nie uzyskuje też żadnej właściwej nagrody za swój podbój i swoją sławę. Samice niestety przybyły będąc już w ciąży. W czasie trwania ciąży, oraz potem, kiedy młode się rodzą i są wychowywane, samiec musi się zadowolić warczeniem na współplemieńców i odpędzaniem kawalerów, których inwazje na jego terytorium nie mogą raczej wynikać z chęci podzielenia się z nim rolą rodzica. Dopiero kiedy teren godowy przestaje być przedszkolem i młode okazują się zdolne do pływania w morzu, samica zaczyna seksualnie reagować. Teraz w końcu harem może przetestować rzetelność dumnych terytorialnych deklaracji.

Ptaki wędrowne ustalają swe terytoria w nieco inny od fok sposób. Samce mają z reguły dwa tygodnie czasu do przybycia samic, podczas którego to czasu rozwiązują swe konflikty i ustalają terytoria. Potem przybywają samice. Samiec bez terytorium jest ignorowany. Samiec posiadający terytorium anonsuje swe zalety i zapewnia sobie towarzyszkę godną owej posiadłości. Rodzinne życie się rozpoczyna.

Dla ptaków osiadłych jednak ten sam proces jest nieco powolniejszy, nieco bardziej złożony, i o wiele więcej nam ujawniający. Potrzosy, na przykład, zimują na nagich zaoranych polach, na polach zasianych, albo w pobliżu rzek. Stada są małe i w swym zachowaniu nie zwracają uwagi na indywidualne różnice płci. Jest to monotonne życie, polegające na poszukiwaniu pożywienia wśród zimowych polach uprawnych, a do tego ryzykowne, kiedy mróz przyciśnie. Drapieżniki stają się równie głodne, jak ich ofiary. Kwestia przetrwania, można by myśleć, do wiosny zdominuje wszelkie inne instynkty. A jednak, gdzieś tak do połowy lutego, samce opuszczają stado. Separują się na bagnistym terenie, nierzadko wciąż zamarzniętym. Tam każdy wybiera jakąś wierzbę czy olchę, śpiewa i stroszy piórka. Co pewien czas odwiedza żerowisko. Stopniowo jednak więcej i więcej czasu spędza na swym wybranym terenie, aż w końcu staje się on jego jedynym domem.

Żółty trznadel postępuje podobnie. Widuje się je dość często w czasie wczesnego zimowego zachodu słońca, kiedy całe ich stada siedzą, częściowo ukryte, w jakimś przydrożnym żywopłocie. Potem, w początkach lutego, nawet przed potrzosami, samiec oddala się od stada. Znajduje sobie posiadłość i jakieś specjalne miejsce, gdzie będzie przesiadywał – bramę, krzak, balustradę, słupek ogrodzenia – i ono stopniowo staje się centralnym punktem jego życia. Wytrwałym śpiewem anonsuje światu żółtych trznadli, że to miejsce jest jego. Wytrwałym gwałtownym podlatywaniem w ich kierunku odpędza wszelkich intruzów.

Zięba także, kiedy instynkt ją przymusi, musi opuścić swe stado, niezależnie jaka jest pogoda. Jego pora przychodzi później, gdzieś pod koniec lutego, ale rzadko nawet wtedy chłód całkiem już zelżeje. Zięba to przyjazne, towarzyskie stworzenie, przez całą zimę można je spotkać, gdy zapada wczesny zimowy zmrok, siedzące wesołymi stadkami na jakimś ostrokrzewie. Wraz z ostatnim tygodniem lutego ciemność nadchodzi niewiele później, lodowaty wiatr staje się niewiele mniej przenikliwy, pożywienie nie staje się obfitsze. Pora gniazdowania jest jeszcze odległa o wiele tygodni, ale bez wyraźnego powodu samiec porzuci teraz miły sercu ostrokrzew, aby „szukać własnego łanu i własnego dębu”. Mimo tylu jeszcze ciemnych dni przed sobą, mimo wciąż niedostatku pożywienia, całą energię zużyje teraz na zapewnienie sobie odrębności.



Jeszcze nawet w roku 1923 kompetentny przyrodnik mógł napisać, że „ptasi śpiew to wyraz radości życia, a przedrzeźniacz jest ze wszystkich ptaków najbardziej radosny”. W jedynie czternaście lat później antyromantyczna rewolucja sprawiła, że inny kompetentny przyrodnik mógł napisać, że „ptasi śpiew rzadko albo nigdy stanowi wyraz spokoju lub przyjemności, większość lub wszystkie mają praktyczny cel”.

Ptasi śpiew występuje kiedy i jeśli samiec zdobywa terytorium. Tak długo, jak trznadle są połączone w stada, na neutralnych żerowiskach, samce nigdy nie śpiewają. Tylko kiedy znajdzie sobie jakieś stanowisko, z którego będzie ogłaszał swe terytorialne istnienie – swoją olchę, swoją bramę, swoją gałązkę wierzby – opanowuje go wola śpiewania. Samcze czajki walczą i śpiewają, śpiewają i walczą, ustanawiając swe oddalone od stada terytoria. Jak widzieliśmy, w przypadkach, gdy samce powracają do neutralnego terenu żerowania, ich wzajemna wrogość ulega zawieszeniu, i tak samo ich śpiew. Eliot Howard śledził kiedyś stado turkawek liczące ponad sto sztuk. Żerowały na ośmioakrowym kawałku pola, gdzie było pełno ziaren, latając tam i z powrotem pomiędzy nim i nieużytkiem, na którym zdobywały sobie własne terytoria. Ani razu nie usłyszał Howard ich charakterystycznego gruchania gdzie indziej, niż na tym właśnie nieużytku z terytoriami.

Śpiew ptasiej samicy jest bez wątpienia oznajmieniem seksualnej gotowości. Ale występuje on w odpowiedzi na oznajmienie samca o jego terytorialnej gotowości. Co więcej, błędem obserwacji jest utożsamienie ptasiego śpiewu wyłącznie z porą godową, ponieważ rozpoczyna się kiedy samce opuszczają samice i idą szukać swego szczęścia. Wtedy, i jeszcze przez jakiś czas, będą śpiewać tak samo, jak pieje kogut – wyłącznie dla męskich uszu. Zazwyczaj – albo przed, albo po przybyciu samic – samiec śpiewa ze swego prywatnego stanowiska, które uczynił swym tronem, i z którego ogłasza swoją suwerenność. Kiedy samiec opuszcza swoje terytorium – przed albo po godach – rzadko śpiewa. W chwili jednak powrotu od razu kieruje się do swego tronu i ogłasza, że król znowu jest w swojej rezydencji.

Pani Nice dała nam dokładny opis terytorialnego konfliktu pomiędzy dwoma samcami śpiewającego wróbla, które obserwowała w Ohio. Jeden był właścicielem, drugi pretendentem. Pani Nice poprzedziła swe obserwacje zaobrączkowaniem 343 wróbli śpiewających na czterdziestu akrach zalewowego terenu w pobliżu miasta Columbus. Kiedy bój o przestrzeń życiową zakończył się, każdy samiec, któremu się udało, uzyskał domenę mającą mniej więcej trzy czwarte akra. To jednak pozostawiło znaczną nadwyżkę pozbawionych własności wyrzutków. I właśnie jeden z owych proletariuszy zdecydował się rzucić wyzwanie członkowi uprzywilejowanej klasy.

Pretendent zbliżał się do terytorium, o które toczył się spór, cicho i czujnie. Właściciel, stojąc czujnie na straży, śpiewał. Pretendent, dokonując skoków od krzaka do krzaka, badał drogi dostępu, podczas gdy champion, także skacząc to, tu to tam, blokował każde dojście. Co pewien czas pretendent dokonywał krótkiego wypadu na kontestowaną posiadłość i został odpierany. Raz po raz atakował, raz po raz zostawał pobity. W końcu pretendent zaakceptował swą porażkę i wycofał się, wracając do koszmarnego losu nadmiarowego, pozbawionego pary, pozbawionego własności samca, podczas gdy champion powrócił na swój, tyle korzyści dający, tron. W czasie całego starcia właściciel śpiewał osiem do dziesięciu razy na minutę, i ani razu tego nie zaniedbał. Pretendent ani razu nie przerwał swego milczenia.

Ptasi samiec śpiewa o swojej własności. Ten śpiew jest charakterystyczny dla całego gatunku, ponieważ skierowany jest jedynie do uszu przedstawicieli tego gatunku. Śpiewa wszystkim innym samcom, że jest ptakiem posiadającym własność i jest gotowy bronić tego, co doń należy. Kiedy śpiewa dla samicy, to nie po to, by jej oznajmić, że jest seksualnie gotowy – skoro jest samcem, jego gotowość można założyć z góry – ale że, jako ptak posiadający własność, wart jest jej uwagi. Jest to informacja istotna dla ucha samicy.

Eliot Howard, podczas całej swej długiej kariery, nigdy nie spotkał ptasiego samca mającego terytorium, który by stracił partnerkę. Ani też ptasiego samca bez terytorium, który by partnerkę zdobył.

4
Jakimi środkami bronione są granice terytoriów? I dlaczego właściciel miałby niemal zawsze zwyciężać?

Naturalna selekcja podczas całej swej długiej historii wykazała wielką otwartość umysłu w stosunku do wszelkich nowych idei, które się sprawdzają. Przypadkowe mutacje mogą podarować antylopie kudu rogi niczym wydłużone korkociągi, antylopie impala niczym wgnieciona w środku lira, antylopie kob niczym pełen wdzięku kamerton widełkowy, a oryksowi niczym lance. Żadne z nich nie zawodzą w swej podstawowej funkcji, więc wszystkie są tolerowane. Naturalna selekcja nie była bardziej dogmatyczna w kwestii ewolucji rodzaju terytorium, jego wielkości czy sposobów jego obrony.

Przyjrzeliśmy się ruchomemu terytorium lwa, okrężnemu terytorium wilka, oraz podwójnemu terytorium hipopotama. Silnie terytorialny domowy pies broni terytorium dokładnie odpowiadającego linii płotu jego pana. Sezonowe zmiany występują w przypadku łosia. W zimie ogranicza się on do niewielkiego „łosiego podwórka”. Latem rozszerza swe terytorium tak, że obejmuje ono trzy do dziesięciu mil kwadratowych. Nadrzewne stworzenia, takie jak ptaki czy naczelne, określają swe trójwymiarowe terytoria według objętości. Gibbon będzie bronił od trzydziestu, do stu akrów, zależnie od wysokości drzew. Wiewiórka będzie broniła trzech dużych drzew, albo pięciu małych. Wszelkie warianty dotyczące rozmiaru czy charakteru terytorium będą przez naturalną selekcję tolerowane tak długo, jak długo dany wariant służy przetrwaniu gatunku. Nawet neutralne terytorium, jeśli przedstawia wartość dla przetrwania, będzie dobrze widziane.

Antylopy zachowują neutralność wodopoju. Większość ptaków osiadłych ustanawia indywidualne terytoria jedynie na okres sezonu godowego, zachowując neutralność żerowiska przez całą zimę. W interesie psów jest udawanie, iż mają dwie osobowości: wrogą wojowniczość na terytorium swego pana, i przyjazne merdanie ogonem na neutralnej ulicy. Jednak zatłoczone środowisko foczych koloni stworzyło neutralne terytoria zadziwiającego rodzaju. Otóż wąskie korytarze dostępu wiodą od morza do posiadłości leżących w głębi lądu. W interesie gatunku jest istnienie takich korytarzy, i ich neutralność respektowana jest przez nawet najbardziej wojowniczego byka.

Tak jak wszystko co działa, może istnieć, kiedy mówimy o charakterze terytorium, podobnie może istnieć wszystko, co zapewnia środki obrony. To samiec, na przykład, niemal zawsze jest nosicielem terytorialnego instynktu, choć jego partnerka może wspomagać go w obronie terytorium. Jednak dobór naturalny toleruje wyjątki nawet od tej niemal powszechnej zasady.

Płatkonóg szydłodzioby to wodny ptak, daleki krewny bataliona, odwiedzający latem Arktykę. Jest dziwakiem. Jakaś przypadkowa mutacja wpłynęła na jego przodków, czego skutkiem jest pewne odwrócenie płciowych ról. Samiec jest bury, samica zaś jaskrawo upierzona. Samica przybywa pierwsza na teren godowy i zajmuje się terytorialnymi przepychankami. Samiec przybywa później i wysiaduje jajka, kiedy ona broni domowego ogniska. Ten system działa i ewolucja wzrusza tylko ramionami.

Innym wyjątkiem od uniwersalnej reguły, że to samiec zajmuje się obroną terytorium, jest kubańska jaszczurka. Inaczej jednak niż płatkonóg szydłodzioby, samiec ma wszystko zorganizowane tak, jak by sobie tylko mógł zamarzyć. Samiec kubańskiej jaszczurki jest panem terytorium nie większego niż dziesięć lub dwadzieścia jardów kwadratowych. Tak jak foka, jest poligamiczny i na swym terytorium panuje nad haremem złożonym z trzech lub czterech samic. Jednak drobny pan jaszczurka nie marnuje sił na zewnętrzne wymagania związane z wrogością do kogokolwiek. W najchytrzejszy znany w naturze sposób, przyznał on samicy rolę obrońcy terytorium, najprostszymi środkami zapewniając sobie jednocześnie jej kooperację. Przejawia bowiem ogromny apetyt na każdą przechodzącą samicę. Harem odpowiada na jego promiskuityczne fantazje strzegąc terytorium z czujnością o wiele przekraczającą wszystko, czego natura mogłaby normalnie wymagać.

Aby jednak przyjrzeć się zwyczajniejszym sposobom obrony terytorium, możemy skierować naszą uwagę na dorobek austriackiego przyrodnika Konrada Lorenza, którego badania stały się dla wielu czytelników znane dzięki jego cudownej książce „Pierścień króla Salomona”. Opisuje tam Lorenz ustanawianie i obronę terytorialnych granic przez wspaniałą rybę, jaką jest europejski ciernik zwyczajny. Jest to czarujący portret, który pasuje do wielu wojowniczych samców w zwierzęcym świecie.

Ciernik, tak jak syjamska ryba-wojownik, to gatunek, w którym to samiec, a nie samica, podejmuje trud budowy gniazda i troski o młode. Takie zachowanie w świecie ptaków wyróżnia dany gatunek jako dziwactwo, jednak nie w świecie ryb. Można się mimo to zastanawiać, czy europejski ciernik i syjamska ryba-wojownik nie zrobiłyby lepiej, pozostawiając tego typu obowiązki paniom, jako że samce obu tych gatunków, poza troskliwością o młode, przejawiają wyjątkowo wredne skłonności.

Ciernik to niebezpiecznie wyglądające stworzenie, skonstruowane bez cienia wątpliwości specjalnie do walki na śmierć i życie. Jego grzbiet jest ozdobiony śmiercionośnym kolcem. Jego agresywność wydaje się nieprzejednana. Jego podejście do odpowiedzialności za rodzinę jest z gatunku surowych i nie przejawia on romantycznych skłonności aż do czasu, kiedy wykopie dołek w piaszczystym dnie, zbuduje w nim gniazdo z roślinnych włókien zespojonych wydzieliną z nerek, i ustanowi w jego sąsiedztwie bezsporne terytorium. Istnieje jednak różnica pomiędzy walecznością europejskiego ciernika i tą, jaką przejawia jego wschodni odpowiednik. Samiec syjamskiej ryby-wojownika, po zakończeniu podwodnego pojedynku przeważnie, albo pozostawia swego przeciwnika w postaci zmasakrowanych zwłok, albo też sam się takimi staje. Ciernik natomiast jest zdolny do kompromisu. Pod tym względem jest raczej typowy dla agresywnej męskości w zwierzęcym świecie. Lorenz nigdy nie spotkał ciernika, który by zginął za swe przekonania.

Główną zasadą jego walki”, pisze Lorenz, „jest, że mój dom jest moim zamkiem”. Skłonność do podjęcia walki może być określona z matematyczną dokładnością: zmniejsza się w prostej proporcji z odległością od gniazda. Ciernik, po zbudowaniu gniazda, patroluje przyległy wodny obszar w poszukiwaniu należących do własnego gatunku intruzów. Spotyka takiego. Jest to samiec ciernika, który także ukończył budowę zamku na przyległym terytorium. Rozpoczyna się walka, ale nie na śmierć i życie.

Nieproszony gość oddalił się zbyt daleko od swego domu. Ucieka. Nasz ciernik ściga go, stwarzając nieodparte wrażenie, iż pragnie go nabić na swój straszny kolec i na wieczne czasy pozbyć się nieznośnego sąsiada. Jednak dzieje się coś tajemniczego. Kiedy przerażony sąsiad zbliża się do własnego zamku, jego odwaga powraca. Jednocześnie odwaga naszego ciernika zaczyna słabnąć. Dzieje się tak, jakby nagle zaczął się on zastanawiać jak też rzeczy się mają w domu. Aż nagle role się odwracają. Ścigany sąsiad staje się ścigającym. Nasz ciernik umyka. Powracają teraz w głąb terytorium naszego ciernika i znowu role się odwracają. Odwaga wzbiera w jednym, zamiera w drugim. Losy walki ponownie się odwracają.

Ten proces trwa niemal bez końca. Jednak, wraz z każdą śmiertelnie ryzykowną wyprawą na wrogie terytorium, odwaga gonionego ciernika powraca nieco wcześniej, tak samo jak wątpliwości goniącego. Odcinek, na którym się ta walka toczy, skraca się. Ryby zawracają szybciej. W końcu nie ma już ucieczki i pogoni. Cierniki, groźnie klucząc, spoglądają jeden na drugiego wilkiem przez niewidoczne ściany. Równowaga odwagi – albo może tchórzostwa – została osiągnięta.

Dr. Carpenter w roku 1934 opublikował podobne obserwacje w swej rewolucyjnej monografii na temat małpy wyjca. Przez osiem samotnych miesięcy, jak widzieliśmy, obserwował on około dwudziestu małpich społeczeństw na wyspie Barro Colorado w Panamie. Te miesiące jednak, choć samotne, wcale nie były nudne, ponieważ ów wybitny amerykański zoolog znalazł zwierzę godne swej cierpliwości.

Wyjec, niczym postać z dobrej farsy, uzyskuje największą wesołość kiedy jest najpoważniejszy, i sugeruje najbardziej uniwersalne wnioski, kiedy jest najzabawniejszy. Jest to stworzenie niemal czarne, z nagą twarzą aktora z dawnych czasów i bokobrodami łączącymi się z zarostem na podbródku. Choć jest niemal tak duży, jak pawian, prowadzi życie całkowicie nadrzewne. Jak większość małp z Nowego Świata, posiada chwytny ogon, którym posługuje się z równą łatwością do zakotwiczania się w nocy, kiedy śpi, do odpędzania owadów, i do manipulowania genitaliami – własnymi lub innej małpy. Pod względem bezwstydnego, obrzydliwego zachowania przy każdej możliwej okazji, wyjec nie ma sobie w zwierzęcym świecie równych.

Wyjec zawdzięcza swą nazwę najbardziej aspołecznemu z możliwych sposobowi witania dnia, każdego kolejnego świtu, krzykiem równie ponurym, co ogłuszającym. Hiszpańscy konkwistadorzy byli pierwszymi ludźmi, którzy skutkiem tego żyli w depresji. Już w siedemnastym wieku odnajdujemy kolonialnych administratorów żałujących, iż musieli opuścić Hiszpanię i notujących swe wątpliwości, czy kiedykolwiek będą w stanie utrupić ostatniego ze swych melancholijnych sąsiadów. Było to, ma się rozumieć, czasy, kiedy ptaki śpiewały z radości życia nie do opanowania, wyjce zaś rozpaczały z powodu swego smutku.



Wyjce, ze swych mieszkań na szczytach drzew, szerzyły także i gorsze od smutku rzeczy. Wcześni Hiszpanie, w swoim nieszczęściu, wszystko to szczerze zanotowali, więc inna jeszcze charakterystyczna cecha stała się częścią związanej z wyjcem tradycji. Jest to niemiły obyczaj oddawania moczu, albo nawet defekacji, na intruzów poniżej własnego drzewa. Carpenter stwierdził, że nie jest to tylko mit. Obiekt jego obserwacji faktycznie często traktował go jako cel. Obrońcy wyjca wyewoluowali hipotezę, iż to obecność człowieka wywołała strach zwierzęcia, a strach opróżnianie pęcherza. Carpenter się nie zgodził. Zbyt wiele razy dostrzegł był samca, który z kolei dostrzegł jego. Obserwował pozbawione skrupułów zwierzę przedzierające się przez gałęzie – raz po raz maskujące swe ruchy poprzez obrywanie liści i udawanie, że je – aż zoolog znalazł się w zasięgu. Carpenter zaświadcza, że manewry były celowe, potrzebny czas efektywnie wykorzystany, a celność także, niestety, niejednokrotnie bez zarzutu. Z godnym podziwu w tych okolicznościach obiektywizmem, Carpenter stwierdza, iż przeciętny czas, wynoszący sześćdziesiąt sekund pomiędzy dostrzeżeniem intruza i fizjologicznymi konsekwencjami, to jednak nieco zbyt wiele, by można to tłumaczyć strachem. Wyjec, odpierając potencjalnego wroga, po prostu stosuje się bez zahamowań do doktryny, iż każdy środek prowadzący do celu jest dobry, czyniąc użytek z najpodlejszej broni, w jaką go natura wyposażyła.

Nie wszystkie jednak zachowania wyjca mogą być uznane za obrzydliwe, niektóre z nich możemy nawet podziwiać. Stworzenie to żyje w społecznościach liczących dwadzieścia lub trzydzieści jednostek, a każda taka społeczność broni wspólnego terytorium liczącego w przybliżeniu trzysta akrów. Odbywające się o świcie i o zmroku popisy wokalne służą jako ostrzeżenie dla wszystkich sąsiednich społeczności, że oto tutaj właśnie nasza grupa ma swoje terytorium. Jeśli chór śpiewa głośno, to terytorium jest rozległe. Jeśli nastrój dla ludzkiego ucha wydaje się być nieznośnie melancholijny, musi to być złożone raczej na karb ludzkich skłonności, nie zaś skłonności wyjców. Wyjec jest w istocie sympatycznym gościem. Fizyczna przemoc rzadko zakłóca jego bytowanie. Rozwinął nawet, dzięki swym wokalnym zdolnościom, sposoby obrony swego terytorium bez konieczności uciekania się do wojny.

Inaczej niż stado pawianów, które rozprasza się na dużej przestrzeni w poszukiwaniu pożywienia, społeczność wyjców trzyma się za dnia blisko, żerując na dwóch czy trzech drzewach. W ciągu miesiąca grupa przemieszcza się z jednego nadrzewnego obozu na swoim terytorium do drugiego. Carpenter sporządził zapis tych ruchów i stwierdził, że im bliżej centrum owego terytorium dany klan się znajduje, z tym większą pewnością kieruje swe ruchy. Jednak gdy grupa zbliża się do skraju swego terytorium, na wykresie pojawiają się zygzaki. Znajome drogi przyciągają, nieznajome odpychają. W przeciągu godzinnego marszu klan coraz częściej wdaje się w wokalne kłótnie, przejawia wahania i wątpliwości co do przywództwa. Kiedy zaś dochodzi do faktycznej granicy przyległego terytorium, cała grupa niezmiennie gwałtownie zawraca. Tak jak cienik czerpie odwagę ze swego zamku, wyjec czerpie pewność siebie ze znajomości swej terytorialnej ojczyzny.

Na Barro Colordo były dwadzieścia trzy klany, kiedy Carpenter studiował całe to małpie społeczeństwo, i każdy z nich posiadał stałą posiadłość. Choć jednak granica mogła zostać rozpoznana w wyniku presji obcości, ustalana była poprzez kontakt z przyległymi klanami.

We wszystkich swych badaniach nad społeczeństwami naczelnych Carpenter nigdy nie zaobserwował dwóch sąsiadujących ze sobą grup żyjących ze sobą inaczej, niż w totalnej wrogości. Wyjec nie jest wyjątkiem. Jednak podczas gdy na przykład pawian musi wyrażać swą wrogość gwałtownym działaniem, wyjec, podobnie jak ciernik, znalazł pozbawiony przemocy kompromis, bez utraty wojennej satysfakcji. Wokalizuje.

Żadne wzloty ludzkiej wynalazczości, zapoczątkowane współczesną dyplomacją i w tak ujmujący sposób widoczne w Radzie Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych, nie zaimponują wyjcowi z jego dawniejszymi i bardziej wyrafinowanymi substytutami wojny. Kiedy dwie grupy dostrzegają się wzajemnie, każda znajdując się na krawędzi własnego terytorium, rozpoczyna się prawdziwe piekło wściekłości. Samce, samice, młode i zupełne maleństwa zaczynają się zachowywać jak mrówki na gorącej blasze, skacząc pomiędzy gałęziami, przeskakując pomiędzy szczytami drzew, piszcząc, warcząc, zajadle między sobą jazgocząc. Leśna katedra staje się zielonym domem wariatów, a ewokujące melancholię wycie piskami istot naprawę oszalałych. Przez trzydzieści minut wściekłość rządzi niepodzielnie, potem obie strony wycofują się z pola chwały. Straty wynoszą zero, terytorium zostało zachowane w stanie nienaruszonym, gniew był wspaniały, a satysfakcja dla obu stron maksymalna. Carpenter zauważa, że jeśli rzeczywiście doszło do wdarcia się na cudze terytorium, to drużyna gospodarzy zawsze wygrywa.

Ciernik i wyjec w ciągu swej historii rozwinęły środki obrony terytorialnej, zapewniające największą dostępną rozkosz dla duszy, przy możliwie najmniejszej szkodzie dla ciała. Nie da się tego samego powiedzieć o wszystkich gatunkach. Tak czy tak, fizyczny konflikt między właścicielami sąsiednich terytorium z zasady będzie miał największe natężenie w okresie, kiedy te terytoria są dopiero ustalane. Raz już ustalone zaś, terytoria z reguły pozostają niezmienne, u wszystkich gatunków z wyjątkiem tych, które utrzymują terytorium wyłącznie w okresie godowym. Kiedy Carpenter wrócił na wyspę Barro Colorado w następnym roku, znalazł bardzo niewiele zmian w umiejscowieniu poszczególnych klanów wyjców. Istnieje też świadectwo pochodzące od pewnego południowoafrykańskiego farmera, który od trzydziestu pięciu lat ma do czynienia z tym samym stadem pawianów pustoszących jego sad.

Stałość terytorium działa jako czynnik redukujący konflikty. Jednak i w tym względzie wśród zwierząt terytorialnych występuje różny szacunek dla praw sąsiada. Ten szacunek istnieje, pomimo powszechnie obowiązującego faktu, że terytorialni sąsiedzi żyją we wiecznej i nieustającej wrogości. Ptak atakuje intruza nie z zamiarem zniszczenia go, albo przejęcia w rewanżu jego terytorium. Zwycięstwo zostaje osiągnięte przez odpędzenie go.

Czapla łowi ryby w określonym miejscu. Jego sąsiad łowi w innym miejscu. Ale pierwsza czapla nie wedrze się na teren łowiecki drugiej, nawet kiedy właściciel jest nieobecny. Pewne ptaki drapieżne posiadają terytoria łowieckie, między innymi orzeł złoty. Ów potężny myśliwy czasem godzi się dzielić swoje terytorium z krukiem. Kruk jednak respektuje suwerenność orła i nie będzie polował, kiedy orzeł poluje.



Użycie antropomorficznego określenia - „respektuje” - jest oczywiście nieprecyzyjne. Jeśli w Kenii stado bawolców pasie się do pewnej linii, ale nie dalej, wynika to z instynktownej pewności, że w każdym konflikcie na terytorium przeciwnika, drużyna grająca u siebie, jak to wykazał Carpenter, zawsze wygrywa. Południowoafrykański przyrodnik o nazwisku Fitzsimons opisał, w czasach gdy jeszcze termin „terytorium” nie był w użyciu, jak na terenie, gdzie pasą się dwa stada niebieskich bawolców, każde stado ma własny, ściśle odrębny, obszar; jak każdy intruz jest odpędzany; i jak szybkość, z jaką intruz się wycofuje zdaje się wskazywać pewien rodzaj świadomości, iż zostało się przyłapanym w niewłaściwej szatni. Tutaj także powtarza się historia ciernika: odwaga topnieje w obcych okolicach, wzmaga się w znajomych.

To, jak potężny i tajemniczy jest wpływ rodzimych okolic na zwierzęce zachowanie, stanowi od dawna przedmiot niejednej ludzkiej deliberacji. Niektórzy z nas mogą z dzieciństwa pamiętać przyspieszony krok konia naszego dziadka, kiedy pod koniec dnia wypełnionego zakupami w miasteczku, nagle, po minięciu któregoś zakrętu, rusza wprost do domu. Albo mogły do nas dojść historie o psie, wygnanym do nowego domu, odległego o tysiąc mil, który nagle, niespodziewanie, pojawia się, jakimś porankiem, na progu swego poprzedniego pana. Albo też zastanawialiśmy się nad niewytłumaczalną zdolnością łososia, który spędza lata w morzach, by potem bezbłędnie trafić do rodzinnego kawałka strumyka, gdzie złoży ikrę i umrze. Być może także rozmyślaliśmy kiedyś nad niesprecyzowanymi, przeważnie niedostrzegalnymi i nieoczekiwanymi przejawami siły zwanej nostalgią na ludzkie sprawy.

Eugène Marais, południowoafrykański przyrodnik-samouk, przeprowadził kiedyś prosty eksperyment, który, odpowiednio uzupełniony pracą w laboratorium, mógłby nam dostarczyć ilościowych pomiarów siły zwierzęcej nostalgii. Marais obserwował dwie kolumny czerwonych mrówek wędrujące poboczem afrykańskiej drogi. Podążały w przeciwnych kierunkach, jak mrówki mają w zwyczaju, jedna kolumna w kierunku mrowiska, druga oddalając się od niego. Kolumna opuszczająca mrowisko była nieobciążona. Każda mrówka w tej drugiej, powracającej, kolumnie, niosła z sąsiedniego pola ziarno niemal tak duże, jak ona sama.

Na początku eksperymentu Marais wyskrobał wąski rowek w poprzek trasy obu kolumn i wypełnił go wodą. Po obu stronach rowka natychmiast zaczęły się kłębić tysiące sfrustrowanych mrówek, skonfundowanych, jak tylko mrówki potrafią być skonfundowane, nieoczekiwaną przeszkodą. Potem Marais ofiarował im wyjście z sytuacji. Położył mianowicie słomkę w charakterze mostu ponad wykopem. Potem usiadł, by obserwować zaskakujący rezultat.

Nieobciążone mrówki, podążające w kierunku oddalającym je od domu, przetestowały most, zawahały się, jeszcze raz sprawdziły, stwierdzając, że nie jest zbyt pewny, cofnęły się, i na koniec odrzuciły ryzyko z mostem związane. Za to kolumna mrówek, z których każda objuczona była gigantycznym ziarnem, nie zawahała się wcale, zgrabnie i pewnie przekraczając kołyszącą się słomkę. Szły do domu.

Terytorialność to powszechny u kręgowców instynkt, determinujący zachowania ryb i płazów, gadów, ssaków i ptaków. Choć musi zatem liczyć sobie wiele setek milionów lat, pojawił się on jednak już po ewolucyjnym oddzieleniu się linii rozwojowej owadów od naszej własnej. Czerwona mrówka, tak jak i inne owady, nie ustanawia i nie broni żadnego terytorium. Jednak przyciąganie domu i rodzimych okolic jest siłą przenikającą nas wszystkich. Nie ulega też wątpliwości, że przeważająca moc terytorialnego właściciela, choć korzysta z lepszej znajomości znajomego terenu, odnajduje jednak swą najgłębszą pewność w odwiecznym, tajemniczym i być może niepoznawalnym źródle zwierzęcej nostalgii.

Świat zwierzęcia to świat pełen strachu. Istnieje stare powiedzenie, że w stanie natury celem egzystencji jest zdobycie obiadu bez dostarczenia obiadu komuś innemu. W takim świecie, stworzenie, które ustanowiło dla siebie godne zaufania terytorium, zdobyło sobie godnego zaufania sojusznika. Ten sojusz może mu dać różnorakie korzyści, zdeterminowane przez konkretne problemy, dotykające danego gatunku: może gwarantować dostęp do pożywienia, może dawać schronienie młodym, może zapewnić pewną przewagę nad stanowiącym postrach jego nocy lampartem. Albo też terytorium może mu dać status w oczach samicy – istoty z natury rzeczy przywiązującej wagę do długoterminowej perspektywy – co dać mu może z kolei lepszą partnerkę i wartościowsze potomstwo. Jakiekolwiek by nie były korzyści, które indywidualne zwierzę, albo konkretna zwierzęca społeczność, może uzyskać z silnego terytorialnego popędu, oczywiste jest, iż szanse na przetrwanie się poprawiają. Naturalna zaś selekcja, równie ślepa, jak mieszkająca w jaskini ryba, gdy chodzi o ostateczny cel, ale sprytna niczym kot, gdy chodzi o chwilową sytuację, dotyka długim palcem tych, u których ten popęd działa najsilniej – dając im największe szanse na przetrwanie; kciukiem zaś wszystkich pozostałych – skazując ich na śmierć. Dlatego ów instynkt kwitnie.