środa, grudnia 31, 2014

O takich jednych na "b", czyli libertariańskich służbach specjalnych

Sam się poniekąd moim własnym tekstem sprzed godziny zapłodniłem do napisania niniejszego. (To się naukowo chyba nazywa "partogeneza".) Łał? Jasne że łał!

Tak więc, zacząłem się po raz tysięczny zastanawiać nad tym, kto właściwie rozwala zgrzybiałe i stojące nad grobem cywilizacje - czy Toynbee może mieć rację, że to "proletariat wewnętrzny", a więc tacy różni nieprzystosowani i znajdujący się poza strukturami (jak np. kiedyś wcześni chrześcijanie); lub "proletariat zewnętrzny", a więc, mówiąc po ludzku, obcy barbarzyńcy.

Wydało mi się natychmist oczywistym, że tutaj, w naszym przypadku, żaden "proletariat wewnętrzny" wiele nie zdoła zrobić, i że to ewentualnie mogą być - niechby i "wewnętrzne" - ale służby. Specjalne. Tajne, widne i dwupłciowe. (A nawet więcej-niż-dwupłciowe zapewne, bo Postęp wciąż nabiera tempa.)

I wtedy doznałem nagłego oświecenia! Przecież bolszewicy to także były służby - specjalne, tajne, widne i co najmniej dwupłciowe - tylko że PRYWATNE! Nie-państwowe, a nawet anty-państwowe. Liberalne zatem, czy może nawet LIBERTARIAŃSKIE.

Działające zgodnie z regułami wolnego rynku - tyle że oczywiście wolny rynek na służby specjalne (tajne, widne itd.), to nie jest całkiem ten sam wolny rynek, co na pietruszkę i różowe golarki do damskich sfer intymnych (te dwa ostatnie też nie są zresztą całkiem tym samym), tylko taki specjalny wolny rynek, na którym wolnorynkowo sobie się tam... Co tam się robi na wolnym rynku. Na rynku służb specjalnych. Prawda? Nie da się logiki tego rozumowania podważyć.

Tak samo, jak prywatni prawnicy, w których śmy sobie czas temu jakiś wykryli alternatywę dla rozpasanej biurokracji, bowiem stanowią oni swego rodzaju PRYWATNĄ BIUROKRACJĘ. Zgraję biurokratów do wynajęcia, działających na rynku, na własny rachunek. Zgoda? Jak się o tym pomyśli, że oni tak samo jak tamci robią w przepisach i papierkach, różne sprawy załatwiają, tyle że wolnorynkowo, dla tych co dadzą więcej.

Jeśli mam rację, a z całą pewnością ją mam, to mamy tutaj spore historiozoficzne odkrycie, a przy tym spory krok dla zrozumienia wolnego rynku i wszystkich tych pięknych liberatariańskich (czy jakich tam, bo w tym się normalny człowiek za cholerę nie połapie) wartości. Ach! Co więcej, teza Dávili, że: "Liberalny burżuj to starszy brat bolszewika", staje się niniejszym jeszcze w bardziej oczywisty sposób słuszna i celna.

No a tutaj jeszcze mogą być formy mieszane, i bolszewicy mogliby być taką właśnie mieszaną formą. Jeśli, w miejsce dwóch przewidzianych przez Toynbee'ego, przyjmiemy sześć możliwości: proletariat wewnętrzny i zewnętrzny, służby wewnętrzne i zewnętrzne; oraz proletariato-służby wewnętrzne i zewnętrzne...

Zaraz! W teorii co najmniej, możliwe byłoby także istnienie krzyżówek proletariatu wewnętrznego ze służbami zewnętrznymi, oraz proletariatu zewnętrznego (czyli "nienaszego") ze służbami wewnętrznymi (czyli "naszymi"). Przy odpowiedniej optyce nawet i dzisiejsze (pro)ruskie zielone ludki na Ukrainie to by mogło być to pierwsze. A ten drugi przypadek? To samo, ale widziane nie z Ukrainy, tylko z Rosji. (A więc pełna symetria.)

No a, żeby od tych hybrydowych przypadków przejść znów do prostych: taka np. Al Kaida byłaby (dla Zachodu) służbą zewnętrzną, jak najbardziej prywatną, liberalną i wolnorynkową; a bolszewicy dla Rosji służbą wewnętrzną. Także prywatną, liberalną i wolnorynkową, z pochodzenia - nie zaś państwową, która się dopiero po jakimś czasie ze smyczy zerwała, czy ew. straciła swoje państwo.

Jeśli by uznać, że jakiś udział proletariatu też tam był, no to mielibyśmy przypadek hybrydowy, i to nawet przy uznaniu, że zagraniczne służby (niemieckie konkretnie, słynny zaplombowany wagon itd.) też w tym istotnie maczały palce. Wtedy to by była krzyżówka wewnętrznych prywatnych służb, wewnętrznego proletariatu i służb zewnętrznych.

Fajne? W każdym razie nie da się ukryć, żeśmy tu sobie odkryli piękną rzecz, oświetlającą nam jak reflektorem spory kawał historii i niemało tajemnic ze sfery politycznych ideologii: BOLSZEWICY TO BYŁY PRYWATNE, ANTYPAŃSTWOWE (A WIĘC JAK NAJBARDZIEJ LIBERALNE I WOLNORYNKOWE) SŁUŻBY SPECJALNE. Z czymś jeszcze może zmieszane, ale to nie zmienia istoty sprawy. Wreszcie coś się w tych mętnych sprawach zaczyna nam ładnie klarować!

A teraz, GPS'y tego świata (bo dla Korwinów takie zagwozdki są ewidentnie zbyt trudne, co udowadniają od lat ignorując wszystkich poza idiotami wewnętrznymi i zewnętrznymi) - prosilibyśmy o światły komentarz i ustosunkowanie się do tych naszych niewątpliwych odkryć. A więc do roboty!

triarius

O Sataniźmie, czy może raczej po prostu o Zatruwaniu Duszy

"Satanizm", w rozumieniu Coryllusów tego świata, to fajna nazwa - dźwięczna, soczysta i ewokująca różne głębokie konotacje - ale mnie się widzi, że prościej i bardziej jednoznacznie byłoby mówić o "zatruwaniu duszy".

Choć "dusza" to też oczywiście słowo z pojęciowego kręgu chrześcijaństwa, bez wielkiego trudu daje się jednak rozumieć całkiem ateistycznie - jako swego rodzaju "oprogramowanie" ludzkiej istoty (jak ją zresztą rozumie taki np. Spengler, który przecież do religijnej terminologii się nigdzie wprost nie odwołuje), podczas gdy "satanizm" zakłada istnienie jakiegoś osobowego Szatana, co nie każdemu musi dziś trafić do przekonania. A co najmniej przekonanie, że ktoś inny w takiego wierzy.

Dzisiaj chciałem pogadać chwilę właśnie o tym zatruwaniu duszy, które kto chce może sobie, z moim błogosławieństwem, nazwać "satanizmem". Nie jest to temat, którego nie pragnąłbym rozgryźć od dawna, ale dziś, w ostatni dzień roku, zostałem dodatkowo zapłodniony, a zapłodnila mnie telewizja BBC Entertainment, gdzie kolejno leciał dziś najpierw program o historii Festiwalu Eurowizji, po nim dwuodcinkowa seria na temat zespołu Queen, a na zakończenie ckliwy kawałek o jednej z tych byłych dziewczyn z zespołu ABBA. Dzisiaj starszej niż dąb Bartek, ale ponoć wciąż cudownej, ach!

Tego o Eurowizji, poza drobnymi urywkami, nie oglądałem, ale te urywki były koszmarne. I nie mówię tu wyłącznie o "muzyce", tylko o oprawie - smętne pierdoły na temat walki o wolność we wschodniej Europie, w postaci prawa do oglądania Festiwalu Eurowizji, która w końcu (ach!) wraz z obaleniem Muru... Wszystko oczywiście ilustrowane tymi tam żenującymi występami i kretyńskimi, dętymi komentarzami przeróżnych "znawców".

To o Queen obejrzałem właściwie w całości, i, z reką na sercu powiem, że w życiu dobrowolnie nie wysłuchałem tyle muzycznej szmiry! Oczywiście nigdy nie miałem cienia wątpliwości, że Queen to dno, ale poświęciłem się dla zdobycia wiedzy. (Doktorze Faust, jesteś pan przy mnie zwykły cienias!) Cierpiałem mniej, niż mogłem oczekiwać - nie dlatego, oczywiście, by "muzyka" była mniej denna, niż się spodziewałem, ale widać te faustyczne zamiary Bozia mi wynagrodził.

Zostałem też obficie zapłodniony, na szczęście tylko intelektualnie, przez tą ckliwą historyjkę czwórki zagubionych młodych (na początku) ludzi, chwiejnie oscylujących między głównym nurtem popkultury i subkulturą wprost "gejowską". Trudno ocenić, jaki to konkretnie dało skutek, bo z jednej strony, kiedy Queen np. występowała w Argentynie (u "czarnych pułkowników"!), to, jak nam powiedziano, "nie wiem ile Jumbo Jetów transportowało nam sprzęt", więc nakłady musiały być tu potężne nad wyraz...

(Przypomina się sprawa owych tysięcy husyckich wozów - z rusznicami, armatami, winem i serami - których pisał Coryllus, dowodząc słusznie, że ktoś musial na to najpierw wyłożyć spory kapitał, zanim to się, komuś, zwróciło. Tę tutaj sprawę widzę całkiem podobnie. Z drugiej strony, tego nie można przesadnie uogólniać, i np. Dżingis Chan raczej nie działał za forsę od jakichś Fuggerów, tylko sam z siebie, po prostu po niskich kosztach.)

Więc z jednej strony sprawa, zespół Queen znaczy, miała potężnych sponsorów, którzy na pewno jakoś się to tego jej sukcesu wśród lemingów przyczynili, z drugiej jednak wciąż w tym programie słyszeliśmy, że ta kariera nie była aż tak wielka, jak być powinna, i ile w tym było pecha.

Podczas gdy mnie się raczej widzi, że tak potworna szmira, tak w dodatku jednoznacznie pedalska jak wycie Freddiego Mercury - oczywiście musi znaleźć sporo chętnych lemingów, ale poza hiper-gorliwymi lemingami, mającymi czas, nieco forsy i pieprz w tyłku, kogo jeszcze miałoby się złowić?

Dowcip polega na tym, że ten czołowy wyjec i gwiazda zespołu, niejaki Freddie Mercury, zmarł był na HIV ponad dwadzieścia lat temu, kiedy jeszcze lemingi nie były aż tak receptywne (tutaj to słowo pasuje!) dla "gejowskiej" subkultury, więc teraz, kiedy już dojrzały, warto było całą tę sprawę im przypomnieć... No i PRZYPOMNIANO! Właśnie tym programem przecie, choć to z pewnością nie jest ostatnie słowo.

Właściwie to głupi by byli ci macherzy, których podejrzewamy w owych Jumbo Jetach, gdyby dziś nie spróbowali tej sprawy docisnąć i doprowadzić... (Do końca? Coś takiego zapewne, choć włos sie jeży, gdy człek się zacznie zastanawiać, co by to mogło właściwie oznaczać. Spokojnie - to był tylko durny sylwestrowy program dla lemingów!)

Na temat zespołu Queen, o którym sama myśl doprowadza mnie do mdłości od niepamiętnych czasów, i o tym programie, mógłbym jeszcze sporo ciekawych, jak sądzę, rzeczy powiedzieć, ale mam fajny tytuł i chciałbym na koniec do niego nawiązać. Tym bardziej, że to jednak jest sprawa o wiele bardziej ogólna i głębsza o forsownie lansowanej szmiry dla lemingów.

Tak więc, Deo volente, kiedyś może jeszcze powiem co mi przyszło do głowy na temat dzisiejszej popularnej "muzyki" i związanych z tym spraw, na razie podsumowanie i pointa! Choć faktycznie będziemy musieli wykonać pewien mentalny skok, bo sprawa jest nieco nieprzygotowana.

Otóż przyszła mi do głowy taka myśl:

Dramat wszystkich późnych epok to być może przede wszystkim powszechność zatrucia duszy (które można sobie, jak ktoś chce, krócej i ładniej nazwać "satanizmem"). Przy czym dramat tej sytuacji polegana tym, iż wszystko, poza zwyczajnym życiem (z samej natury będącym biernym oporem) i skierowanymi wprost na przeciwdziałanie temu "satanizmowi" działaniami, w nieunikniony sposób zdaje się to powszechne zatrucie, ów "satanizm", powiększać.

(Nie jest wprawdzie wykluczone, że dotyczy to późnej fazy NASZEJ jedynie cywilizacji, co by jednak w praktyce nie aż tak wiele zmieniło, choć Spengler, gdyby dożył, pewnie by się nie ucieszył.)

Wydaje mi się też możliwe, że to działa tak, że w miarę starzenia się danej cywilizacij, coraz to mniej i mniej ambitne, coraz mniej wiekopomne w zamierzeniu projekty, zaczynają dusze zatruwać i to będzie niemal wszystko, co potrafią osiągnąć. Jeśli by tak było, to niewykluczone, że z czasem nawet zwykle proste życie zaczyna być zatruwaniem duszy, "satanizmem", więc z tego zaklętego kręgu nie ma już, nawet całkiem teoretycznie, żadnej ucieczki.

Nikt tego nigdy nie sprawdzi, nie mówiąc już, że nie my, bo zanim to nastąpi, owa cywilizacja całkiem padnie - sama z siebie, ale raczej wcześniej zostanie zniszczona przez obcych. (Tutaj "proletariat wewnętrzny" i "wewnętrzny" Toynbee'ego.) I to na razie tyle, co mnie do tego natchnął wstrząsający zaiste program o zespole Queen. (To o ABBie, tak nawiasem to było takie nudne, ckliwe dno, że musiałbym je zaatakować od jeszcze innej strony, więc sobie darowujemy.)

I to by na razie było na tyle głębokich wniosków z wyjątkowo chałowatego sylwestrowego programu BBC Entertainment - tyle że w tej chałowatości dostrzegam głęboki zamysł, który się jak najbardziej powiódł, więc, poza ew. intelektualnymi rozkoszami analizowania tych spraw, wielu powodów do radości nie dostrzegam.

W końcu, gdyby ktoś nawet miał możliwość, to, skoro te lemingi takie szczęśliwe - jak przyzwoity człowiek mógłby chcieć im to odebrać? Tak więc, moi państwo, jesteśmy w dupie! I tym optymistycznym akcentem, pozwólcie że zakończę rok Pański 2014, z nadzieją oczekując nowego, w którym nie takie rzeczy jak dotąd dziać się będą...

triarius

poniedziałek, grudnia 29, 2014

Spengler to był jednak idiota!

Determinizmy, historiozoficzne pesymizmy... (Raczej "histeryzoficzne", jeśli mnie spytać!) Zachód niby ma się chylić ku schyłkowi! Co za idiotyzm! Czasem jedno zwyczajne zdjęcie potrafi człowieka wyrwać z tego zaklętego kręgu obłędu i samobiczowania. Na szczęście!

Zachód, wbrew Spenglerom tego świata, jak najbardziej kwitnie, a jego subtelna cywilizacja się rozszerza i zdobywa świat. Żadne tam pacyfizmy Zachodu nie podgryzają - wbrew smętnym moherowym bredniom niedouczonego (co to w końcu jest doktorat z filozofii, w dodatku niemiecki i kiedy nawet nie było internetu?) szkopa, powtarzanym bezmyślnie przez jego późnych akolitów.

No bo czy ten cały Spengler był w stanie przewidzieć coś tak pięknego, coś tak optymistycznego i nabrzmiałego humanizmem, jak to widać na poniższym zdjęciu?




Odpowiedzią na powyższe pytanie musi być oczywiście gromkie, chóralne NIE. A zatem...

Czyż nie ma w tym symboliki bez porównania głębszej i potężniejszej od tych wszystkich, które ów cyniczny zwodziciel niedoformowanych umysłów ("umysłów"?! zbyt dobre słowo!) próbował nam, na tysiącu niemal stron czystego bełkotu, wmówić? Tu jest po prostu wszystko i moglibyśmy, każdy z nas, usiąść teraz i od ręki napisać po tysiąc stron dzieła, które by wszystkie Spenglery, i wszystkich w ogóle niedowiarków, wysłało w międzygalaktyczną przestrzeń.

A zatem, ludu mój - wpatrywać się w ten obraz, smakować go i wyciągać zeń ach, jakże głębokie historiozoficzne wnioski! Optymistyczne - a jakże! Bryła świata i te sprawy. Alleluja! Przyszłość jest nasza i niech się tylko pojawi jakiś niedowiarek - to ta pani mu pokaże! Ta u góry.

Pogadali, pogadali, a teraz do roboty, prole! Macie jeszcze parę lat do eutanazji, przynajmniej większość, więc mi się tu nie opieprzać! Władza łaskawa, ale może się to zmienić. Po robocie panie oczywiście na maty, rzucać młotem, podnosić ciężary, obijać drug drugu mordę, biegać maratony... Matka Narodu, Główna Macherka i Amazonka (oczywiście nie hetero!) w jednym - to wasz cel!

A panowie w tym czasie oczywiście mają trenować karmienie piersią. W końcu musi się udać, a telewizje śniadaniowe i weekendowe wydania czekają! I telewizje, właśnie, wszelkie, pilnie oglądać! A jak któryś akurat ma czas, to na stadion i machać tymi tam różnymi, meksykańską falę robić! No i wznosić okrzyki oczywiście, byle słuszne.

Niniejszym (choć już myślałem, że nikt nie pamięta moich dawnych win i mi się upiecze) składam samokrytykę, wyrzekając się wszystkich moich sprośnych błędów, do których mnie skłonił ten.... Nie wiem nawet jak to określić, bo mój język nie zawiera słów mogących oddać taką bezczelną sprośność. Więc pozwólcie, że po prostu zakrzyknę:

Obywatele! Lemingi! (Byłe mohery nawet, które w końcu przejrzały na oczy!) Pokażcie Spenglerom tego świata i wszelkiej innej ohydzie gdzie jej miejsce! W końcu to zdjęcie nie może być całkiem jedyne na całym globie, więc i powodów do optymizmu... Więcej! Alleluja! (W tle "Oda do radości" na orkiestrę i tysiącpięćsetosobowy chór studentów europeistyki ze wszystkich krajów Unii.)

triarius

P.S. Na poważniejszą nutę... Ja akurat nie jestem źle nastawiony do wszelkich grapplingów, i nawet, choć z pewnym trudem, mogę zrozumieć kobiety, które się tym zajmują. Jednak fakt, że masa normalnie przez Bozię wyposażonych kobiet nie znajduje dziś nic lepszego do roboty niż to albo maratony, wydaje mi się dość przygnębiający. No a fakt, że miliony pozornie zdrowych ludzi nie ma nic lepszego do roboty, niż to oglądać i się tym dziko podniecać... Sapienti sat, a lemingom i tak nie mam wiele do powiedzenia.

sobota, grudnia 27, 2014

Znowu se strzelę biężączkę - a co mi tam!

Kurak napisał parę dni temu, a konkretnie w pierwsze święto, fajny tekścik. Linek tutaj:

http://kontrowersje.net/w_rodku_chrze_cija_skich_wi_t_trzy_zgony_wieckiej_tradycji

W tekściku owym chodzi o to, że jakoś w tym roku w Gazowniku (i chyba w pokrewnych mediach) znikło kilka świeckich tradycji - czyli tematów, którymi się mniej wartościową ludność tego nieszczęsnego kraju dotąd rutynowo i radośnie waliło po łbach. (I gdzie popadło.)

Nie żeby jakiś kompletny zwrot sytuacji i powód do patriotycznego orgazmu na słodko, bo trzech tekstów o aborcji i jednego o pedofilii Kurak się jednak w GWybie doliczyl, ale coś się zmieniło i autor stara się dojść przyczyn.

Pierwsza z tych spraw, które znikły to świąteczny karp. Nie ma podobno nic o zdrożności jego mordowania. Tutaj wydaje mi się wyjaśniać całą zagadkę hipoteza Kuraka, że wynika to z nabrzmiałego akurat aktualnościa tematu rytualnych zabó... Chciałem powiedzieć rytualnego zarzy... Wróć! Rytualnego oczywiście - uboju!

Choć, po prawdzie, co ja tam mogę o rytualnych karpiach pod choinką wiedzieć. Gdyby mi ktoś kazał podawać automatyczne skojarzenia, to na "karp" odpowiem "po żydowsku", nie wiedząc zresztą co to znaczy, bo ryb od małego nie jadam, a karpia w wannie wspominam jako jedno z przykrzejszych przeżyć mego, samego w sobie niezbyt rozkosznego, dzieciństwa.

Zresztą dzisiejsze wigilie są dla mnie tak mało autentycznie religijne, a jako święto "rodzinne", no to właściwie nie bardzo wiem, co mielibyśmy święcić, skoro rodzina (na dobre i złe) jest już dziś niemal tylko skorupą, w której manipulują urzędnicy, autoryteci i agenci. (Ci ostatni z jakichś powodów lubią mieć po pięcioro dzieci. Tego nawet Kurak nie wyjaśni!)

Drugą świecką tradycją to, że zacytuję samego Kuraka: 'podróże, wycieczki, przygody, atrakcje, słowem „dość tego bezsensownego obżarstwa i kłótni przy stole”'. Co do przyczyny, to, że znowu zacytuję:

I tutaj mam kłopot, bo przyczyn jakby brakuje. Fajnie to hulało, z jednej strony rytualnie obrabiało się tyłki prymitywnemu ludowi wierzącemu w gusła, z drugiej napędzało biznes rozmaitym korporacjom i „europartnerom”.
I stawia Kurak, choć chyba bez wielkiego przekonania, tezę, że się po prostu przestało opłacać. Zyski miałyby być zbyt niskie, żeby to miało ekonomiczny sens. Coś w tym może być, choć niektórzy wiedzą, że tego typu wyjaśnienia mnie osobiście rażą, kojarząc mi się w sposób (z jakiegoś dziwnego powodu) niezbyt przyjemny z przedwojennymi Nalewkami.

Sam dodałby do tego wyjaśnienia drugie - takie mianowicie, że w ostatnich miesiącach ilość tych miejsc, do których możnaby sobie, choćby całkiem teoretycznie, lemingiem czy przedstawicielem bardziej wartościowej ludności, będąc, zapodróżować - takich gdzie lokalna wersja GWybu w każdym domu, poprawność polityczna króluje, a bać się czego mają tylko mohery i "faszyści" - dość gwałtownie się zmniejszyła, z dalszą jakby tendencją spadkową.

Mówimy oczywiście o tzw. "Państwie Islamskim", który sobie Zachód, z bardziej wartościową częścią ludzkości na czele (no bo gdzie by ona mogła być, jeśli nie na czele?), pracowicie i z sukcesem wyhodował. Swoją drogą, wiecie, że liczący trzy miliony mieszkańców Mosul, drugie miasto w Iraku, bojownicy islamscy zdobyli w cztery dni, w czterystu, przepędzając pono jakieś 25 tys. regularnej armii Iraku?

I nie jest to wiadomość z islamskiej stronki (zresztą ich nie odwiedzam), tylko jak najbardziej oficjalna z BBC. Jeśli tak wyglądają te sprawy, no to trudno się dziwić, że GWyb nie pali się, by swoim wyznawcom tego typu sukcesy wyśpiewywanej przez siebie ideologii - mówimy tu, w tym konkretnym przypadku, o realnym liberaliźmie, i nam to wystarcza - przypominać.

Trzecia świecka tradycja, która jakoś Kurakowi znikła z łamów w tym roku, to narzekania na "antysemickie" szopki. Wiecie, takie z małym Jezusikiem, Marią, Józefem, wołkiem (nie tym!), osiołkiem (też nie!)... Ponoć ich nie ma. Nie Wołków (i innych Osłów, o których Kurak nie wspomina), tylko ubolewań na "antysemityzm".

Żadnego wytłumaczenia nie otrzymujemy, Kurak jakoś to kojarzy z księżą pedofilią, ale słabo mu to wychodzi. Ja mam chyba lepsze wytlumaczenie, które dodatkowo mrozi mi krew w żyłach i stawia wlosy na sztorc. (Nie na głowie oczywiście, aż tak redaktorów GWybu nie kocham, żeby chcieć wyglądać jak tow. Kociołek! Czy inny Hartman.)

My tu chyba w tym świątecznym nastroju całkiem zapominamy, że GWyby tego świata mają nie tylko kij, ale i marchewkę. Czy może raczej - nie tylko karpia, ale także KREMÓWKĘ. Prawda? No i tak mi się widzi, że tu może chodzić o to, że dość już tego walenia ich po łbach karpiem, trzeba ich teraz trochę zemdlić i uśpić kremówką! Mądrość etapu taka.

To zaś z kolei kojarzy mi się dziwnie mocno z sytuacją, że jak podchodzimy do źwierzęcia, to z dala możemy sobie stąpać głośno i nawet na cały głos wyśpiewywać "O Nowej to Hucie piosenka, o Nowej to Hucie melodia", ale kiedy już jesteśmy b. blisko, musimy na paluszkach i nawet "Pust' wsiegda budiet sołnce" nie zamruczymy. Bo...? Bo nam się źwierzyna spłoszy - wot dlaczego!

I to mnie właśnie lekko zaniepokoiło, bo przejście przez Gazownik z trybu Karpia na tryb Kremówki - właśnie teraz, właśnie w tej chwili - jakoś mi się niepokojąco kojarzy z tym podchodzeniem źwierzyny, i z całą masą różnych nieprzyjemnych rzeczy, które starałem się swego czasu opisać tutaj:

http://bez-owijania.blogspot.com/2013/09/nike-nobel-oscar-zote-klamki-wszystko.html

To jest to opowiadanko o Icku i dobrym doktorze Mengelmanie. Jeśli ktoś tego nie zna, to (mimo że za marketingiem nie przepadam) polecam. Chyba warto, choć oczywiście żaden ze mnie Szalony Mozart Poezji czy Laureat Nagrody Nike. I w tym świątecznym nastroju...

triarius

poniedziałek, grudnia 22, 2014

Nieco biężączki (grudzień 2014)

Obejrzałem sobie dzisiaj (formalnie już wczoraj, ale nie przesadzajmy z pedantyzmem) Macierewicza na TV Trwam. Był naprawdę niezły, ale napisać chciałem teraz o tasiemce z najaktualniejszymi wydarzeniami, która sobie leciała cały czas u dołu. Szczególnie zainteresowały mnie dwie informacje...

Pierwsza, że Obama się był wypowiedział, wyjaśniając, że ostatnie wydarzenia związane z Północną Koreą i firmą Sony, to nie była wojna, tylko "cyberwandalizm". Byty mnożą się ostatnio jak króliki, a biedny Ockham chyba już po prostu wiruje w swoim grobie. Z drugiej strony trudno się Obamie dziwić, bo jak się dostało pokojowego Nobla "na zachętę", to ilość wojen w które człek z podniesionym czołem może wplątać swój kraj staje się nieco ograniczona.

To znaczy można do woli, bo przecież tego Nobla już nikt mu nie odbierze, ale fajniej jest i lemingi się badziej cieszą, jeśli wojen nie ma. Niechby zamiast tego była dowolna ilość "terroryzmu" i innych tam "cyberwandalizmów"!

Mówiąc zaś całkiem poważnie, to Obama ma oczywiście rację, bo ten akt w wykonaniu hackerów to nie jest, ściśle rzecz biorąc, wojna. Nie aż tyle. USA aż wojny z Koreą Północną ba razie nie prowadzi. Chyba że zimną..

Jednak jeśli inaczej przeprowadzimy linię frontu (lepsze przeprowadzanie różnych linii frontu to, by the way, moja tygrysia pasja i specjalność) i usawimy z jednej strony Zachód, zdominowany przez USA, z drugiej zaś resztę świata, również przez USA (i Zachód) w dużym stopniu zdominowaną, ale jednak przeważnie mniej, to okazuje się, że cała masa rzeczy, które się ostatnio dzieją, i z którymi USA i Zachód marnie sobie radzą (co by nam o tym różne propagandy nie opowiadały), a będzie gorzej, daje się bez wielkich akrobacji wpisać w zarys, well...

III Wojny Światowej - po prostu! Oczywiście ta wojna jest taka dwudziestopierwszo-wieczna, częściowo wirtualna, rzadko oficjalnie wypowiedziana (co może zbijać z tropu dyplomatów i prawników, ale dla tygrysistów nie stanowi wielkiej różnicy), częściowo ekonomiczna (zielone ludki napadają twój kraj, a twój rząd jednocześnie negocjuje z napastnikiem ceny dostaw, obłęd!)...

Bardzo po prostu w swych formach i treściach urozmajcona - a będzie gorzej... Jednak to wszystko to już jest pewną formą wojny, w dodatku światowej, która może się wkrótce rozwinąć w coś bardziej przypominającego te poprzednie, choć jednak różnic też będzie sporo. I pokojowe Noble "na zachętę" niewiele tu, kochane lemingi (jeśli to czytacie, swoją drogą pozdrawiam serdecznie!), mogą.

* * *

Druga informacja na tej tasiemce w TV Trwam była o tym, że właśnie powstał (swoimi słowami z pamięci to powiem, ale w sumie o to chodziło) Ośrodek Cośtam Bohaterów Służby Poza Granicami. Czyli coś, co ma padcziorkiwać i dopieszczać tych naszych bohaterów, którzy w tych różnych egzotycznych krajach rozdają dzieciom (chyba że mam jakieś mylne informacje, co też możliwe) cukierki, a nieco starszej młodzieży prezerwatywy i portrety prezydenta Komorowskiego.

Przyznam, że aż mi włosy (na plecach, włosami na klatce nie będę się w tych metroseksualnych czasach chwalił) stanęły sztorcem. Wyraźnie ktoś znowu zgłasza zapotrzebowanie na tych naszych dzielnych wojaków, a my, oczywiście, nie mamy pojęcia kto i do czego. W końcu kim my jesteśmy, żeby nam mówili? (Nie jest to oczywiście zarzut akurat wobec TV Trwam.)

Zaś po tej "naszej" (ale śmieszne słowo w tym kontekście!) stronie ktoś słusznie stwierdził, że my tutaj, między tą Odrą i Nysą, to znaczy Bugiem, jesteśmy totalnie bezpieczni, więc nasze elitarne oddziały - złożone z wojaków, którzy są zdolni samodzielnie podnieść tyłek z krzesła znaczy... (Bo za tę resztę przecie nikt złamanego grosza nie da, ani po plecach nie poklepie.)

Więc tych wszystkich, nieco ponad dwudziestu w sumie, naszych elitarnych wojaków postanowiono na gwałt dowartościować, pokazać im, że opłaca się wystawiać - niewazne, że w cudzym szemranym interesie! - na lufy talibów, bo potem wieczorki zapoznawcze i filmy z Hansem Klossem, a jak się trafi, to nawet uścisk dłoni którejś kolejnej wersji Ewy Kopacz. Łał!

Odzew na pewno będzie masowy, sława oręża III RP jeszcze bardziej wzrośnie, a Putiny tego świata i inne agresywne brzydale dostaną solidną nauczkę. Zatem pozwólcie, że korzystając z dorocznej okazji (XMas! XMas!), wykrzyknę: Alleluja!

triarius

niedziela, grudnia 21, 2014

Takie sobie myśli...

W popularnych tygodnikach można czasem znaleźć informację o tym, o ile sekund skraca nam życie jeden pocałunek - jednak, o dziwo, nikt nie postarał się dotąd obliczyć o ile skraca nam życie wypelnienie jednego druczka.

(Wiem, że byście chcieli, żebym tu także wspomniał o przemówieniach Komorowskiego i podobnych sprawach - bo one to dopiero muszą skracać życie! - no ale chcącemu nie dzieje się krzywda, więc to nie jest to samo co druczki.)

* * *

W życiu każdej cywilizacji (o ile, oczywiście, ktoś jej wcześniej nie utrupi) przychodzi w końcu taki czas, gdy wszystko co może ona zaoferować swym najzdolniejszym, to spektakl rozkładu i upadku. Kiedy ta chwila nadejdzie, dni są policzone także dla lemingów - jak pełne wiary i naiwnego entuzjazmu by nie były.

* * *

Idea liberalnej demokracji opiera się na kilku błyskotliwych pomysłach, z których najważniejszym wydaje się pomysł oddania władzy akurat największym zerom, jakie się uda znaleźć. W idealnym świecie to by faktycznie chyba mogło ładnie działać, ale niestety w idealnym świecie nie żyjemy, więc skutki są takie, jakie oglądamy.

triarius

piątek, grudnia 19, 2014

Pyzata Zuzia, Muzy i Spengleryczny Pesymizm

Jako że my się tu często żywimy gotowym, żywym mięsem - nie zaś trawą, którą dopiero musielibysmy przerabiać na nasze własne tkanki - zaczniemy dziś od tego, że Coryllus-Maciejewski napisał tekst o pyzatej Zuzi, co to nie tylko poetka, ale także rytualnie z kolegą utrupiła tatusia, kiedy spał. I od tego wyjdziemy.

Tutaj ten tekst na szalomie: http://coryllus.salon24.pl/622152,jak-szatan-werbuje-poetow,

a tutaj na jego własnej, coryllicznej, stronce: http://coryllus.pl/?p=1940

Jest to sensowny tekst z kilkoma strzałami w samo bycze jądro, jak to, że w mrocznych czasach nie można było zostać w tym kraju poetą bez milicyjnych czy homoseksualnych kontaktów; jak to, że na Zachodzie potrzeba do tego homoseksualnych protekcji ze strony angielskiego dworu i agentury; że tzw. krytyka literacka to ściema... Jednak nie potrafię ukryć, że czytając poczułem dość znaczny niedosyt - z powodów zarówno formalnych, jak i merytorycznych, lub niemal-merytorycznych, że tak to określę.

Otóż te perły obserwacji i celności sformułowań, te strzały w bycze jądro, toną w zwykłym, sieriozno-ślamazarnym (jak na tego autora) wywodzie, z którego można by wysnuć wniosek, że cała ta "poezja" pyzatej Zuzi, to było coś poważnego, wartego w jakimś stopniu naszej (i autora) uwagi "per se"... Tak samo jak owa "krytyka literacka", która Zuzię nam wylansowała, choć ten i ów "krytyk" po prawdzie akurat się Zuzią nie zachwycił, o czym nam nawet wprost zechciał powiedzieć.

Kiedy Coryllus stwierdza, że (moimi własnymi słowy): "być może już trubadurzy to byli faceci w stylu Zuzi, którzy dodatkowo szpiegowali dla swoich mocodawców", to jest to oryginalne, błyskotliwe, ale jednak jakoś, w moich oczach, bez sensu podnosi Pyzatą Zusię i jej "poezję". Być może jestem nieuleczalnie skażony spenglerowskim widzeniem tych spraw (Nicka niestety nie ma, on by mi to zaraz skwapliwie potwierdził), ale dla mnie problem jest już w samej tej "poezji" - zuzinej i tej trubadurów.

No i, wbrew pozorom, nie jest to wcale kwestia nieistotna - więcej powiem, dla mnie jest ona być może właśnie najistotniejszą ze wszystkich! Trubadurzy mogli sobie szpiclować, możemy to oceniać negatywnie, ale jednak to co oni wyśpiewywali nie było SAMO W SOBIE czystym hołdem dla, i robotą na rzecz, TegoKtóryNieMarnujeŻadnychOkazij, jak to określa Coryllus. Czyli na rzecz Szatana, mniej lub bardziej świeckiego.

To znaczy, może oni nawet wyśpiewywali rzeczy, które się Szatanowi podobały - taki Bertran de Born, z jego elokwentnymi orgazmami na temat masakr i przelewu krwi, mógłby tutaj pasować - ale chodzi mi o to, że FORMA tych jego śpiewów nie była jednoznacznie diabelską sprawą. Forma zaś, jeśli się bardzo nie mylę, jest właśnie w sztuce najważniejsza.

Nie chodzi nam o jakieś późne, martwe i wysilone formalizmy oczywiście, nie chodzi nam o klasycystyczne wypieszczanie formy kosztem wszystkiego innego (również spenglerycznie późne, martwe i wysilone, z definicji), że o "czystej formie" nawet nie wspomnę. Chodzi mi o to, że jeżeli "sztuka" - to forma, forma przede wszystkim, a reszta, czyli "treść" (ikonografia, wyrażane idee itd.) oczywiście powinna być "kompatybilna", ale jest drugorzędna.

Dlatego też np. proza nie do końca jest "sztuką" (jak na przykład ten blogas), choćby nawet miała takie pretensje, ponieważ treść zdecydowanie dominuje w niej nad formą. (No, chyba że ktoś się cholernie sili na jakieś forsowne wygibasy, ale to już nie będzie proza.) Co oczywiście nie umniejsza znaczenia prozy (czy tego blogasa), a raczej przeciwnie!

Zawsze mnie bawiło, że nie aż tak dawno temu faceci, którzy na pewno powinni byli pisać prozą i dzisiaj by tak robili - bo mieli coś konkretnego do przekazania, albo im się tak w każdym razie wydawało - żeby być "wieszczami" i by ich dzięki temu traktowano poważnie, musieli pisać "poezje", często z prawdziwą poezją nie mające wiele wspólnego. Mówię o Norwidzie, ale dotyczy to także w jakiejś mierze nawet Słowackiego. Który przecież robi za hiper-poetę. Albo taki Wyspiański.

Ponieważ my tu bez żadnego udawania do szpiku kości jesteśmy przesiąknięci spenglerowską interpretacją historii - dla nas jest oczywiste, że proza jeszcze jakiś czas ma szansę sobie poistnieć i może reprezentować niezły poziom... Wszystkie te Spenglery, Ardreye, blogi Pana T. czy pana Coryllusa... Ale z autentyczną sztuką - "stuprocentową", nie mówimy o jakości, tylko o przewadze jej formy nad merytorycznym przekazem, tym który by ew. można podać jakoś inaczej - tą ambitną, jest bez porównana gorzej. Na co nawet, jak się pod właściwym kątem przyjrzeć, nawet pyzata poetessa Zuzia jest przykładem.

Dzisiaj mądrzy nad wyraz eksperci od sztuki powiedzą wam, np. w stosownych wykładach w telewizji BBC, że "celem artysty jest uzyskanie jak największej władzy nad naszymi emocjami". I co? I nic! Nikt się przeciw tej tezie nie zbuntuje, nie zaprotestuje, nie mówiąc już o wyjściu na ulice i wzywaniu magna voce do zrobienia czegoś z "artystami"!?

"Artystami", którzy nas przecie bez obcyndalania się łapią za to, co naintymniejszego w ogóle mamy, i zniewalają nas dla jakichś sobie tylko znanych celów? Dla mnie jest to nieco dziwne, bo cóż może być bardziej explicite szatańskiego, niż takie właśnie działania? No ale "artystyczne" przecie jak cholera, i przez to jakoś tam uświęcone - jak nam to pracowicie klarują certyfikowani znawcy,

Tak to widzę, że nikt poza Tygrysizmem (uzbrojonym z niezłomny oręż Spengleryzmu) nie idzie w tych analizach i krytykach dostatecznie głęboko, żeby potrafić dostrzec, że JUŻ sama "poezja" pyzatej panny Zusi - ba, już sama jej chęć, żeby być "poetką" - stanowi, jeśli nie sedno, to co najmniej początek problemu. Problemu, w skład którego wchodzi, przypomnijmy, bo ja się tego wcale nie wypieram, rytualne zamordowanie swego śpiącego ojca.

Powie ktoś "gdzie Rzym, gdzie Krym". Jasne, jak można porównywać! Jednak jeśli można mówić o poezji w kontekście agentur, milicji obywatelskiej, brytyjskiego dworu i homoseksualnego lobby - no to bez przesady, to nie są takie całkiem osobne sprawy: ta "poezja", w sensie choćby wyłącznie "formy", i takie różne działania, które wciąż jeszcze nie są nam lansowane jako godne pochwały.

Skoro celem artysty jest "zdobycie władzy nad naszą psychiką", czy tam "emocjami" - przynajmniej tak to niektórzy eksperci interpretują i ci właśnie zostali oddelegowania do edukowania nas  - no to to jest sprawa poważna! Każdy wie, jeśli się chwilę zastanowi, co potrafią emocje, prawda? Jeżeli zapomniał, to niech włączy telewizor. No a jeśli do tego są ci artyści manipulowani przez milicje, dwory i agentury - to bez żartów!

Toyah-Osiejuk, w którego, b. dobrze zresztą napisanym, tekście pierwszy raz przeczytałem o pyzatej Zuzi, słusznie podnosi kwestię tego przedziwnego czegoś na Facebooku, pod nazwą "Kraina Grzybów". Gdzie, w urywanych fragmentach bez sensu, dziwnych rysunkach, w poezji naszej pyzatej pannicy właśnie, itd. itd., dostrzega wyraźny satanizm. Satanizm który miałby wpłynąć na Zuzię i spowodować jej czyny. Zgoda, z opisu Toyaha ta "Kraina Grzybów" wygląda dość paskudnie, ale jak w takim razie z takim np. Picassem?

Kilka lat temu mieliśmy z Toyahem ogromną wirtualną awanturę, która rozpoczęła się akurat od tego, że on wyraził zachwyt nad Picassem, na co ja z kolei wyraziłem zdziwienie i zacząłem gościa wyśmiewać. A raczej obu gości - Toyaha i Picassa. Jeśli porównamy wpływ Picassa z wpływem "Krainy Grzybów", to sorry, ale kierunek i cel dokładnie ten sam, komusze poparcie tak samo oczywiste, a skala tysiąckrotnie większa. To się nie daje zrozumieć?

(Nie jestem specjalnie dumny z tej masy agresywnej ironii, którą głowę na biednego Toyaha wtedy spuściłem, choć sam się o to prosił próbując mnie zniszczyć własną, pożal się Boże, ironią. Plus sprawa tego "Blogera Roku", który to tytuł Toyah otrzymał od samego Żakowskiego, a o co wielu miało doń pretensje, on zaś wtedy odbieral wszelką krytykę swej osoby jako perfidną nagonkę.)

Żeby jeszcze dzisiaj to ew. zakończyć i nie musieć pisać następnych odcinków, powiem tak... Kiedyś sztuka, ta ambitna (dla spenglerysty "Ornament") to było POSZUKIWANIE PRAWDY. Prawda, Religia, Bóg, Matematyka, Natura (na ile była dla tych ludzi interesująca), Proporcja, Harmonia - to było, w głębokim sensie, JEDNO. Absolutne i najważniejsze ze wszystkich spraw.

Wielcy artyści popychali swoją sztukę o krok dalej w stronę tej Prawdy, a artyści mniejsi robili swoje, adorując i popularyzując ową Prawdę, w tym miejscu, do którego ich ci wielcy doprowadzili. (I też było super!) Tak oni to widzieli i nie mieli co do tego cienia wątpliwości. Oczywiście nie chodzi o to, że na pewno muzyka XVI w. jest "lepsza" od chorału z wieku X, albo że Caravaggio jest jednoznacznie "lepszy" od Fra Agelico...

Mimo że ci późniejsi byli "bliżej" tej Prawdy, do której oni wszyscy dążyli. Prawdy ich cywilizacji (a bardziej po spenglerowsku ich "Kultury"), która dla nich, a także dla odbiorców ich sztuki, była prawdą OBIEKTYWNĄ. (Da to się zrozumieć?) Jednak to, że byli "bliżej", wcale DLA NAS nie stanowi o automatycznie większej wartości tej sztuki. My tam widocznie szukamy czegoś innego - na dobre i złe. (Interesująca myśl i chyba dość odkrywcza.)

Potem, nie musimy w tym miejscu ustalać dokładnie kiedy, zresztą dla różnych rodzajów sztuk ta chronologia jest nieco inna, misją sztuki stało się łechtanie zmysłów burżujów, "wyrażanie niepokojów swojej epoki", "krytyka rzeczywistości", "wychowywanie nowego człowieka" (choćby to było i jego "uszlachetnianie"), "budowa nowego społeczeństwa", "dawanie głosu tym co go nie mają"...

Teraz zaś jest to już niemal jedynie "uzyskanie władzy nad naszymi emocjami" - co może być robione jako cel sam w sobie, albo też w jakimś innym, "ważniejszym i konkretniejszym" celu. W dodatku sztuka - ta współczesna - nie może po prostu żyć bez handlarzy, objaśniaczy, krytyków, sponsorów, ministrów, bankierów, spekulantów i policji.

Trudno przypuścić, by to całe towarzystwo miało wyłącznie "artystyczne" kryteria co do tego, co do nas dotrze jako "arcydzieło", a czego autor zemrze z głodu prywatnie lub w spokojnie odpłynie w niebyt po długim pobycie w zakładzie zamkniętym, Zresztą to też by nie robiło nam wielkiej różnicy, bo autentyczny "gust" tych pomocników, sponosorów i objaśniaczy, także, w mojej opinii, władny jest zatruć miliony dusz. Samym sobą - pomijając nawet wszelkie celowo zdrożne cele i agenturalność.

Z celami tego towarzystwa jest chyba jednak raczej wprost przeciwnie. One są ściśle określone i nie-do-końca "artystyczne". Jakby z tym tam nie było - dla mnie SAM ten fakt, że "celem sztuki jest zdobycie władzy nad naszymi emocjami". wystarcza, by uznać tę sztukę za syf i, jeśli ktoś lubi tę terminologię, dzieło szatańskie.

Czy robotę satanistów, mówiąc inaczej, bo ktoś, kto chce nade mną, nad moimi emocjami, zdobyć władzę - nieważne czy z próżności, dla zysku, czy w jakichś jeszcze bardziej ponurych zamiarach - to dla mnie satanista na pewno nie mniej groźny od takich co palą Biblię i odmawiają "Ojcze nasz" od tyłu. Może i dzisiaj są jeszcze jacyś pojedynczy prawdziwi poeci (jak Kelus), ale INSTYTUCJA "Poety" i INSTYTUCJA "Poezji" to jest dno, które nas duchowo patroszy i resztę składa w dani Belzebubowi.

(A propos Kelus... Chcecie drobny przykład prawdziwej, a przecie współczesnej, poezji? Oto: "szesnaste miejsce na świecie w konkursie na samotność zajął księgowy w GSie". Chodzi za mną od trzydziestu lat, a przecie nie ma w tym żadnego zadęcia czy pretensji do ponadczasowej wielkości.)

To samo dotyczy malarstwa, rzeźby, muzyki... Oczywiście łatwo jest mówić tu o Heavy Metal, ale mi chodzi nie o taką łatwiznę, tylko o to, że każda "sztuka" traktowana śmiertelnie poważnie (bo jeśli nie aż tak poważnie, to sprawa staje się błaha) jest DZIŚ (w tej późnej, schyłkowej epoce) Z ZAŁOŻENIA czymś nieludzkim, zwyrodniałym i - jeśli ktoś chce - "szatańskim".

To, że młodzi ludzie, na których zrobiła wrażenie jakaś dawniejsza poezja, zechcą sami coś podobnego napisać, żeby się "sprawdzić" itd., nie jest samo w sobie niczym zdrożnym. Jednak powinniśmy traktować to mniej więcej tak, jak pryszcze-zachciewajki, mimowolną masturbację na lekcji fizyki, łamanie się głosu z powodu mutacji itd. Robienie z tego misji i wmawianie dzieciakowi, że dokonuje właśnie czegoś wielkiego, to idiotyzm, a może i dużo gorzej.

We wspomnianym tutaj artykule Coryllusa raziło mnie może najbardziej poważne traktowanie tych szemranych "krytyków". A co taki ktoś może w opóle wiedzieć o poezji - nawet zakłądając, że nie jest wprost idiotą czy agentem wpływu? Skoro nagrodę Nobla dostaje "oszalały Mozart poezji" w postaci ewidentnej grafomanki... (Swoją drogą to dęte określenie, użyte w oficjalnym uzasadnieniu, jest równie grafomańskie. Wart Pac pałaca!)

Jak jej tam było? Naprawdę nie pamiętam. Wiecie o którą chodzi, nie? (Po kwadransie mi się przypomniało: Szymborska.) Oczywiście - babsko pisało całkiem sprawnie, umiało rymować, miało spore słownictwo... Jednak Z POEZJĄ nie miało to nic wspólnego (i pomijam tu całkowicie różne jej ody do Stalina), a udawanie jest w tej akurat sprawie wyjątkow obrzydliwe, przynajmniej w moich oczach.

No, ale jeśli tylu ludzi, o niby wyrobionym smaku (hłe hłe!), zachwyca się jeszcze o wiele koszmarniejszą grafomanką Osiecką.. No to o czym my w ogóle mówimy? To w ogóle nie jest poezja, a jeśli gdzieś się jakaś poezja w tych podłych czasach w ogóle pojawia, to tylko ukradkiem, przemykając się - a na pewno nie z zadęciem, pieniami krytyków i milionami ze spadku biednego oszukanego Nobla!

To samo zresztą dotyczy i filmu - żeby nie było że nie! Może w nieco mniejszym stopniu, bo w filmie jednak "treść" może mieć większą wagę w stosunku do formy, niż np. w poezji, ale jednak. Podobnie z teatrem. W ogóle, jak ja to widzę, to WSZYSTKO co jest dziś, i od co najmniej XIX w., w dziedzinie "sztuki" robione z pełną powagą, tak jak była robiona sztuka dawna, ta do powiedzmy XVII w., to oszustwo, albo i gorzej. A co dopiero, kiedy taki celuje w nieśmiertelność i ruszanie z posad!

Dotyczy to tak samo pisanych w XXI w. oper, patriotycznych kantat o Żołnierzach Wyklętych (choć tu chociaż zamiar może być słuszny, albo i nie), ambitnych dzisiejszych obrazów czy rzeźb, oraz każdej architektury próbującej "stworzyć coś naprawdę nowego" (bo to co już istnieje, jest wystarczająco koszmarne, załgane i upodlające człowieka zmuszonego to oglądać, albo, o zgrozo, w tym żyć, a to "nowe" zawsze okazuje się jeszcze gorsze), jak i facebookowej poezji różnych pyzatych nastolatek - choćby nawet jeszcze rytualnie nie zdążyły zaszlachtować ojca.

Mówię o "tworzeniu" - nie o odtwarzaniu! (Choć po prawdzie rzępolenie dziś Beethovenów i Wagnerów tego świata, że nie wspomnę o Stockhausenach i Pendereckich, uważam za oszustwo, skrajną głupotę, drewniane ucho, albo smutną ekonomiczną konieczność. Ale my teraz nie o tym.)

I na tym właśnie polega ów pesymizm, wyrażony w słowach Spenglera, że "optymizm jest tchórzostwem"! Pięćset lat temu dziewczyna w wieku Zuzi mogła być autentyczną poetką - dzisiaj jest to niemal niemożliwe, nawet jeśli nie zaangażują się w to szemrani krytycy, znawcy i handlarze. Jeśli zaś oni się w tę "poezję" zaangażowali, no to z całą pewnością będzie to szatańska i zatruwająca dusze sprawa. Dixi!

triarius

środa, grudnia 17, 2014

Mam nowe i chyba cholernie...

... interesujące przemyślenia na temat natury religii, ich rozwoju, a także satanizmów... Sprawy po prostu (chyba po raz pierwszy tutaj) istotnie rozszerzeające spengleryzm.

Zainspirowane sprawą pyzatej "poetki" Zuzi, co to ostatnio rytualnie utrupiła tatusia, i tej całej "Krainy Grzybów", com o niej przeczytał u Toyaha. No i też, po prawdzie, islamskim fundamentalizmem, co go sobie oglądam w telewizorze, i nie można powiedzieć, żeby chłopcy się nie starali.

Nie wiem, czy to kogoś w ogóle jeszcze interesuje, w każdym razie nie mam ochoty pisać długich i, z konieczności, ambitnych tekstów - więc albo Adaś by musiał mi to nagrać wypowiedziane ustami, albo też trzeba by to jakoś interaktywnie. Tutaj albo na Tygrysim Forum na niepoprawni.pl.

Jak tam sobie chcecie. Piłka jest w waszym korcie.

triarius