"Satanizm", w rozumieniu Coryllusów tego świata, to fajna nazwa - dźwięczna, soczysta i ewokująca różne głębokie konotacje - ale mnie się widzi, że prościej i bardziej jednoznacznie byłoby mówić o "zatruwaniu duszy".
Choć "dusza" to też oczywiście słowo z pojęciowego kręgu chrześcijaństwa, bez wielkiego trudu daje się jednak rozumieć całkiem ateistycznie - jako swego rodzaju "oprogramowanie" ludzkiej istoty (jak ją zresztą rozumie taki np. Spengler, który przecież do religijnej terminologii się nigdzie wprost nie odwołuje), podczas gdy "satanizm" zakłada istnienie jakiegoś osobowego Szatana, co nie każdemu musi dziś trafić do przekonania. A co najmniej przekonanie, że ktoś inny w takiego wierzy.
Dzisiaj chciałem pogadać chwilę właśnie o tym zatruwaniu duszy, które kto chce może sobie, z moim błogosławieństwem, nazwać "satanizmem". Nie jest to temat, którego nie pragnąłbym rozgryźć od dawna, ale dziś, w ostatni dzień roku, zostałem dodatkowo zapłodniony, a zapłodnila mnie telewizja BBC Entertainment, gdzie kolejno leciał dziś najpierw program o historii Festiwalu Eurowizji, po nim dwuodcinkowa seria na temat zespołu Queen, a na zakończenie ckliwy kawałek o jednej z tych byłych dziewczyn z zespołu ABBA. Dzisiaj starszej niż dąb Bartek, ale ponoć wciąż cudownej, ach!
Tego o Eurowizji, poza drobnymi urywkami, nie oglądałem, ale te urywki były koszmarne. I nie mówię tu wyłącznie o "muzyce", tylko o oprawie - smętne pierdoły na temat walki o wolność we wschodniej Europie, w postaci prawa do oglądania Festiwalu Eurowizji, która w końcu (ach!) wraz z obaleniem Muru... Wszystko oczywiście ilustrowane tymi tam żenującymi występami i kretyńskimi, dętymi komentarzami przeróżnych "znawców".
To o Queen obejrzałem właściwie w całości, i, z reką na sercu powiem, że w życiu dobrowolnie nie wysłuchałem tyle muzycznej szmiry! Oczywiście nigdy nie miałem cienia wątpliwości, że Queen to dno, ale poświęciłem się dla zdobycia wiedzy. (Doktorze Faust, jesteś pan przy mnie zwykły cienias!) Cierpiałem mniej, niż mogłem oczekiwać - nie dlatego, oczywiście, by "muzyka" była mniej denna, niż się spodziewałem, ale widać te faustyczne zamiary Bozia mi wynagrodził.
Zostałem też obficie zapłodniony, na szczęście tylko intelektualnie, przez tą ckliwą historyjkę czwórki zagubionych młodych (na początku) ludzi, chwiejnie oscylujących między głównym nurtem popkultury i subkulturą wprost "gejowską". Trudno ocenić, jaki to konkretnie dało skutek, bo z jednej strony, kiedy Queen np. występowała w Argentynie (u "czarnych pułkowników"!), to, jak nam powiedziano, "nie wiem ile Jumbo Jetów transportowało nam sprzęt", więc nakłady musiały być tu potężne nad wyraz...
(Przypomina się sprawa owych tysięcy husyckich wozów - z rusznicami, armatami, winem i serami - których pisał Coryllus, dowodząc słusznie, że ktoś musial na to najpierw wyłożyć spory kapitał, zanim to się, komuś, zwróciło. Tę tutaj sprawę widzę całkiem podobnie. Z drugiej strony, tego nie można przesadnie uogólniać, i np. Dżingis Chan raczej nie działał za forsę od jakichś Fuggerów, tylko sam z siebie, po prostu po niskich kosztach.)
Więc z jednej strony sprawa, zespół Queen znaczy, miała potężnych sponsorów, którzy na pewno jakoś się to tego jej sukcesu wśród lemingów przyczynili, z drugiej jednak wciąż w tym programie słyszeliśmy, że ta kariera nie była aż tak wielka, jak być powinna, i ile w tym było pecha.
Podczas gdy mnie się raczej widzi, że tak potworna szmira, tak w dodatku jednoznacznie pedalska jak wycie Freddiego Mercury - oczywiście musi znaleźć sporo chętnych lemingów, ale poza hiper-gorliwymi lemingami, mającymi czas, nieco forsy i pieprz w tyłku, kogo jeszcze miałoby się złowić?
Dowcip polega na tym, że ten czołowy wyjec i gwiazda zespołu, niejaki Freddie Mercury, zmarł był na HIV ponad dwadzieścia lat temu, kiedy jeszcze lemingi nie były aż tak receptywne (tutaj to słowo pasuje!) dla "gejowskiej" subkultury, więc teraz, kiedy już dojrzały, warto było całą tę sprawę im przypomnieć... No i PRZYPOMNIANO! Właśnie tym programem przecie, choć to z pewnością nie jest ostatnie słowo.
Właściwie to głupi by byli ci macherzy, których podejrzewamy w owych Jumbo Jetach, gdyby dziś nie spróbowali tej sprawy docisnąć i doprowadzić... (Do końca? Coś takiego zapewne, choć włos sie jeży, gdy człek się zacznie zastanawiać, co by to mogło właściwie oznaczać. Spokojnie - to był tylko durny sylwestrowy program dla lemingów!)
Na temat zespołu Queen, o którym sama myśl doprowadza mnie do mdłości od niepamiętnych czasów, i o tym programie, mógłbym jeszcze sporo ciekawych, jak sądzę, rzeczy powiedzieć, ale mam fajny tytuł i chciałbym na koniec do niego nawiązać. Tym bardziej, że to jednak jest sprawa o wiele bardziej ogólna i głębsza o forsownie lansowanej szmiry dla lemingów.
Tak więc, Deo volente, kiedyś może jeszcze powiem co mi przyszło do głowy na temat dzisiejszej popularnej "muzyki" i związanych z tym spraw, na razie podsumowanie i pointa! Choć faktycznie będziemy musieli wykonać pewien mentalny skok, bo sprawa jest nieco nieprzygotowana.
Otóż przyszła mi do głowy taka myśl:
Dramat wszystkich późnych epok to być może przede wszystkim powszechność zatrucia duszy (które można sobie, jak ktoś chce, krócej i ładniej nazwać "satanizmem"). Przy czym dramat tej sytuacji polegana tym, iż wszystko, poza zwyczajnym życiem (z samej natury będącym biernym oporem) i skierowanymi wprost na przeciwdziałanie temu "satanizmowi" działaniami, w nieunikniony sposób zdaje się to powszechne zatrucie, ów "satanizm", powiększać.
(Nie jest wprawdzie wykluczone, że dotyczy to późnej fazy NASZEJ jedynie cywilizacji, co by jednak w praktyce nie aż tak wiele zmieniło, choć Spengler, gdyby dożył, pewnie by się nie ucieszył.)
Wydaje mi się też możliwe, że to działa tak, że w miarę starzenia się danej cywilizacij, coraz to mniej i mniej ambitne, coraz mniej wiekopomne w zamierzeniu projekty, zaczynają dusze zatruwać i to będzie niemal wszystko, co potrafią osiągnąć. Jeśli by tak było, to niewykluczone, że z czasem nawet zwykle proste życie zaczyna być zatruwaniem duszy, "satanizmem", więc z tego zaklętego kręgu nie ma już, nawet całkiem teoretycznie, żadnej ucieczki.
Nikt tego nigdy nie sprawdzi, nie mówiąc już, że nie my, bo zanim to nastąpi, owa cywilizacja całkiem padnie - sama z siebie, ale raczej wcześniej zostanie zniszczona przez obcych. (Tutaj "proletariat wewnętrzny" i "wewnętrzny" Toynbee'ego.) I to na razie tyle, co mnie do tego natchnął wstrząsający zaiste program o zespole Queen. (To o ABBie, tak nawiasem to było takie nudne, ckliwe dno, że musiałbym je zaatakować od jeszcze innej strony, więc sobie darowujemy.)
I to by na razie było na tyle głębokich wniosków z wyjątkowo chałowatego sylwestrowego programu BBC Entertainment - tyle że w tej chałowatości dostrzegam głęboki zamysł, który się jak najbardziej powiódł, więc, poza ew. intelektualnymi rozkoszami analizowania tych spraw, wielu powodów do radości nie dostrzegam.
W końcu, gdyby ktoś nawet miał możliwość, to, skoro te lemingi takie szczęśliwe - jak przyzwoity człowiek mógłby chcieć im to odebrać? Tak więc, moi państwo, jesteśmy w dupie! I tym optymistycznym akcentem, pozwólcie że zakończę rok Pański 2014, z nadzieją oczekując nowego, w którym nie takie rzeczy jak dotąd dziać się będą...
triarius
Zatrucie duszy.
OdpowiedzUsuńGasset (w Po co wracamy do filozofii) tak to ujął: "[...] Przesądna dusza jest bowiem jak pies poszukujący pana. [...] człowiek odczuwa nieprawdopodobną potrzebę służenia. Pragnie przede wszystkim służyć - służyć drugiemu człowiekowi, cesarzowi, czarownikowi, bożkowi. Czemukolwiek, byleby oddalić od siebie przerażenie samotnego pojedynku z przeciwnościami życia."
No to mamy problem, Huston, bo taki np. Dávila pilnie stara się nas przekonać, że służba czemuś lub komuś jest naturalną potrzebą szlachetnych dusz.
UsuńWeź służbę Matce Boskiej, na której zbudowano niemal wszystko co wzniosłe w naszej (zachodniej znaczy) cywilizacji... Weź służbę Ojczyźnie.
Spróbowałbyś to pogodzić? Nie że coś, ale dla mnie Ortega y Gasset to gość, który przeczytał parę razy Spenglera (studiował pono w Niemczech, jak i Dávila zresztą), mało co zrozumiał, ale wyszarpał stamtąd parę chwytliwych haseł i zrobił spora karierę.
Choć ja go osobiście cenię za uświadomienie mnie wieki temu, że "nie ma żadnej 'osoby ludzkiej' - są tylko mężczyźni i kobiety". To było bezcenne!
(W sensie stricte religijnym to jakaś tam 'osoba ludzka' pewnie i jest, ale przeważnie nie o tym się rozmawia. A zresztą baby i chopy nawet tam są w istocie ważniejsze.)
Pzdrwm
Jeszcze Marksa zgrabnie zacytuj, wtedy może skumasz gdzież to masz problem.
OdpowiedzUsuńNo właśnie! Dzięki! Już się niepokoiłem o swoją wenę, bo jakoś mi tu nie przysyłano pryszczatych funkcjonariuszy spod trzepaka (jak tam przywracanie parytetu?), a tu w końcu jesteś, przybyleś...
UsuńMarks nie jest jakimś moim wielkim faworytem, ale trzeba sobie otwarcie rzec, że na tle "von" Misesa z Korwinem to facte wymiata. Mógłbym go od czasu do czasu zacytować, ale jeśli zacytuję Korwina - wtedy faktycznie możecie się zacząć niepokoić.
Coś jeszcze byś chciał wiedzieć?
Pzdrwm
Zjedz snickersa.
OdpowiedzUsuńNie za dużo oglądasz telewizji?
Usuń