Pokazywanie postów oznaczonych etykietą terytorialność. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą terytorialność. Pokaż wszystkie posty

środa, sierpnia 16, 2023

Terytorialność (plus bonus, jeśli będziecie grzeczni!)

Poniżej macie ładny przykład Terrytorialności. (Morada Kalifornia, ten piątek. Jakby to nie było jasne, to tutaj widać jak domowy pies, fakt że spory, przepędza z ogrodu dziką pumę.)



 

 

 Jest już wprawdzie cholernie późno na czytanie mądrych książek (takich nie traktujących o... nie jesteśmy tu sami, ale chyba wiadomo), ale Ardreya naprawdę należało czytać! Facet staje się bardziej aktualny dosłownie z każdym dniem i, choć nie żyje od 43 lat, nie ma akurat dziś nikogo bardziej aktualnego! Terrytorialność, nawiasem, stwierdzono u dosłownie wszystkich zbadanych na tę okoliczność ssaków, takoż u większości zbadanych kręgowców. Tylko człowiek zamiast takich najbardziej podstawowych und wszechobecnych instynktów ma Merkele i Bidety, Franciszki i Mateusze...

Byliście grzeczni? No to obiecany bonus...


 

"O czym to?" - spyta ten i ów. Chodzi tu o to, że facio podający się za Bezpitula (no bo autentycznej Kobiety nikt na Zachodzie od dawna przecież nie oglądał, i na pewno nie tu by ich szukać!) pobił właśnie babskie (bezpitulne) rekordy w powerliftingu o ponad 200 kg. A przecież Prawica (Pospolita Odmiana Ogrodowa Niskopienna) już nie od dziś broni babskiego (bezpitulnego) sportu przed inwazją transów, ale my - Tygrysiści - wiemy lepiej, prawda?

Nie mamy nic przeciw kobietom czy dziewczynom zabawiającym się sportem (choć po prawdzie wolelibyśmy, żeby się nie okładały ku uciesze gawiedzi po ryjach, powerlifting też mogłyby sobie łaskawie darować, ale niech im tam!), rozumiemy, że bliska rodzina może się dziko podniecać występami ukochanej krewniaczki na powiatowych mistrzostwach, ale robienie z babskiego (bezpitulnego) sportu sprawy wielkiej, narodowej, i wielka forsa wokół tego, ma się tak do Prawicowości, i po prostu do zdrowego rozsądku, jak przysłowiowa pięść do nosa! (Żeby już nie szukać oryginalniejszych porównań.)

"Dlaczego?" - spyta Niewierny Tomasz, albo po prostu ktoś przygłupi. A dlatego, mój słodki człeku, że jeśli im mniej taki ktoś jest kobietą, tym ma lepsze wyniki i większe szanse na zwycięstwo, to to jest po prostu chore! (Nie mówcie mi, że K*win głosi to samo! Wiem i jakoś to przeżyję. Czasem i K*win ma rację. Tusk też zresztą.) Nic kobietom nie ujmując, to naprawdę, jak się pomyśli, paranoja, żeby były nagrody za to, że ktoś jest mniej tym, czym niby jest i być powinien... To, że kiedy mężczyźni byli mężczyznami, nikt normalny i hetero by na taką babę z tarką na brzuchu nawet nie spojrzał, nie jest tu nawet najważniejsze... Choć przecież ważne. Najważniejsze jest... Co? - Mądrasiński!

Nie wiesz? Najważniejsze jest, mój chłopcze, to że tutaj nawet ma pewien sens lewackie "what is a woman?" Nie da się ukryć, że Kobiecość (tak jak i Męskość) to nie jest sprawa całkiem zerojedynkowa - można być mniej lub bardziej męskim, mniej lub bardziej kobiecym. Procentowo. Prawda?

Dla Lewizny (w tym Leberałów!) facet tym lepszy, im bardziej kobiecy, baba - im bardziej męska. My tego lewackiego świra oczywiście nie mamy. (Ja zresztą, tytułem dygresji, dość nawet lubię męskie kobiety, byle w miarę. Takie, jak choćby ta Pearl, która przecudne niszczy Feminizm i to coś, co dziś, w epoce Cuchnącego Trupem Upadku Zachodu, robi za "Kobietę". Zresztą to była półprofesjonalna siatkarka, co widać. Tu poniżej to właśnie ona, jakby ktoś chciał sobie zobaczyć.)


 

Jednak, że wrócę do ostatniego wątku, bokserki, maratonistki, powerlifterki i ogromna większość tej fauny, co ona odnosi w podobnego typu babskich (bezpitulnych) sportach sukcesy, to już drobna przesada i nikt, kto by się wciąż jeszcze dobrowolnie i za darmo na macaną randkę z Transem nie umówił (Transfomob jeden!) tym się nie zachwyci. Zupa, wyszywanie ornatów, karmienie piersią... Te rzeczy mi proszę - nie rzucanie młotem czy okładanie drug druga po mordach! (Kulą rzucać możecie, bo to było i za mojej młodości.)

Zresztą trochę teraz żartowałem, bo nie to jest tutaj, jako się rzekło, najważniejsze, czym powinnyście, Moje Drogie Białogłowy und Bezpitule, rzucać! Rzucajcie sobie czym chcecie, bardzo cenię osobistą wolność, tylko niech nikt nie wmawia nam, że to jest Wielka Narodowa, albo nawet Wielka Intergalaktyczna Sprawa! Wyszywanie ornatów jest taką, karmienie piersią takoż - tamto nie!) 

Zaś najważniejsze jest w tej sprawie to, że tutaj nie ma ścisłych kryteriów, co Kobietą jeszcze jest, a co już nie? Co kogo obchodzi, jakie geny ma ew. taka powiedzmy Środa, Victoria Nuland, czy Nasza Noblistka? Jeśli TO ma być 100% Kobiety, no to sorry, ale musimy sobie wszystko od początku przewartościować, i, niczym Adam w Raju źwierzęta - wszystko sobie od nowa ponazywać!

Dixi!

triarius

P.S. Teraz wychodzimy pojedynczo. Uważać na ogony!

środa, marca 23, 2016

O kozich synach, kurduplach i innych wyrafinowanych przyjemnościach

Mam dla was ludzie ważną wiadomość do oznajmienia, która was powinna ucieszyć. Otóż, wbrew temu co mogłoby się poniektórym wydawać, ja naprawdę nie mam do nikogo większych pretensji, jeśli sobie prywatnie nazywa powiedzmy "kozimi synami"... Kogo właściwie? Islamskich bojowników? Islamistów, choćby nawet (na razie) z terrorem nic wspólnego nie mieli? Muzułmanów ogółem? Całą ludność Bliskiego Wschodu? Egzotycznych imigrantów, skądkolwiek by nie przybywali? No i dlaczego w takim razie nie np. "wielbłądzie syny", skoro już faktycznie "lisy pustyni" zajęte?

Przyznam, że naprawdę nie mam pojęcia. Nie kojarzę co to miano konkretnie oznacza i z czego się wzięło, choć z pewnością mógłbym to dość łatwo ustalić, gdyby mi na tym bardzo zależało. Daruję to sobie jednak, a wy mi wybaczycie, bo w sumie to nie o to nam teraz chodzi. (Swoją drogą dzisiaj na CNN widziałem eksperta od terroryzmu, którego broda była o wiele bardziej "kozia" od bród tych islamistów. Jakkolwiek paskudne by one nie były. Bo to chyba o brody chodzi?)

W każdym razie powtórzę, że ani mi ci ludzie bracia, ani swaty ("swacia" by się ładnie rymowało, ale cóż!) - bojownicy chcący nam tu wprowadzić różne tam szariaty i zagnać nas, wraz z naszymi ew. kobietami, do haremów, choć nie wszystkich w tej samej roli, wyjątkowo mało mi pasują, a potem już stopniowo niechęci do poszczególnych wymienionych tu kategorii czuję mniej i mniej, choć islam ogólnie mnie nie zachwyca, nawet wtedy, kiedy czułe słówka wygłasza o nim któryś z kolejnych katolickich (ponoć) Papieży. Z czego też wynika, że gorliwi islamiści, różni tam wahhabici i temuż podobnież, pasują mi znacznie mniej, od jakichś nikomu nie wadzących, spokojnie sobie żyjących, muzułmanów.

Tyle, że tak czy tak ich w Polsce nie chcę. (Mówię o nowych, nie o naszych odwiecznych Tatarach.) Przyczyna nie jest taka, że jakoś nimi pogardzam, tylko po prostu tu jest NASZ (@#$%^) kraj, innego nie mamy, człowiek to istota terytorialna i społeczna, więc rozbijanie społecznej struktury i zajmowanie mi mojego terytorium naprawdę cholernie mi nie pasuje. Może trochę jakichś egzotycznych chrześcijan by się tu nawet przydało - gadki-szmatki różnych Obamów i Clintonowych, że to "dzielenie ludzi ze wzgl. na religię to podłość", uważam za podłość właśnie i kłamstwo...

Bowiem to, czego oni, te Obamy i Clintonowe, chcą, to żeby religia nie miała dla nas żadnego istotnego znaczenia, podczas gdy ja chcę dokładnie inaczej. MA mieć znaczenie! Nieagresywny, tolerujący katolicyzm ateista, jak ja sam zresztą, jest raczej całkiem OK, ale narzucony przez Merkele i Sorosy muzułmanin - NIE jest i tyle! Te lewackie mendy chciałyby, żeby po "antysemityźmie", pojęcie "rasizmu" i "faszyzmu" rozszerzyło się na zwracanie uwagi na czyjąś religię - nasza, nie nasza, a może po prostu naszej jednoznacznie wroga? nieważne! - oraz niechęć do dzielenia z kimś całkiem obcym łóżka i żony. Niedoczekanie! Na drzewo lewizno!

Tośmy sobie to wyjaśnili - ważna sprawa, choć właściwie nie to jest naszym tu zasadniczym tematem... A więc, wracają do głównego wątku, wymyślajcie sobie Państwu Islamskiemu, Al Kaidzie i komu tam do woli, jeśli poprawia wam to humor... Jeśli dobrze wpływa to na wasze trawienie... Popęd seksualny... Chęć płacenia alimentów... Instynkt macierzyński... Produkcję mleka... Śmietany... Masła... Mięsa, wełny i otrąb jęczmiennych. Dixi!

Lub też jeśli zwiększa to na przykład waszą kreatywność przy wycinaniu kogutków z papieru. W długie zimowe wieczory. Lub hołubców. W remizie. W każdy sobotni wieczór. To wasza prywatna przyjemność (ach jakże wzniosła!). Nie będę was jej przecie pozbawiał. Ale nawet gdybyśmy mieli cieszyć się tym wszyscy, co do jednego, gdyby te wszystkie "kozie syny" miały być chóralnie przez wszystkich bez wyjątku Polaków wyśpiewywane 24/7... Gdyby miało to wyglądać i brzmieć tak, jak u lemurów z Madagaskaru w bezchmurną noc z piękną pełnią księżyca.

(Te lemury, swoją drogą, to są b. interesujące stworzonka i bliskie nam, bo nasz ukochany Ardrey głosi, że właśnie od czegoś takiego pochodzimy. Z karłowatym szympansem Bonobo mamy wprawdzie te same niemal garniturki, ale nasz przodek, to żadna tam "małpa", ino lemur właśnie. Pra-lemur, żeby być super-ścisłym, ale chyba niewiele się różnił. Nie to co my!)

Więc choćbyśmy wszyscy sobie... Prywatnie... Jako te lemury, tymi "kozimi synami" i czym tam jeszcze mieli rzucać, to i tak nie będzie to żadna "walka" z agresywnym islamem; nie będzie to żadne rozwiązywanie naszych, ach jakże licznych, problemów; nie będzie to absolutnie nic sensownego - a tylko zbiorowe bicie piany, tym gorsze, że zbiorowe; zbiorowe się brenzlowanie, tym gorsze od autentycznego, że z tego opluwania...

Naszego, zgoda, wroga, choć jeszcze na szczęście nie aż tak na dziś, choć na pewno na bliższą lub dalszą przyszłość - żadnej formy autentycznego, przez Bozię i Naturę Matkę zgodnie dla nas przewidzianego, spełnienia nie potrafię dostrzec. Tylko to nasze (!@#$ odwieczne, niestety) zakompleksione "wyśmiewanie się" z oprawcy, który nas oprawia, robienie głupich min za plecami zbira, który nas katuje, a akurat się odwrócił, wątlutkie "kpiny" z mendy, która nas poniża i szykuje nasze ew. wnuki na swoich niewolników. (Teraz konkretnie o komuchach mówiłem, i różnych tam .Nowoczesnych agenturach.)

Podobnie z "kurduplami". Putin mnie zdecydowanie nie zachwyca, ale zwalczanie go na różnych Fejsbukach i blogaskach za pomocą epitetów w rodzaju "kurdupla", wydaje mi się wyjątkowo wprost żałosne. Albo trza to zrobić porządnie, to zwalczanie znaczy - albo, moim skromnym, wypadałoby się jednak nieco hamować.

Dałoby się jeszcze sporo, nawet czasem zabawnych, rzeczy o Putinie powiedzieć, o Rosji jeszcze więcej, a nawet to i owo o zaletach niewielkiego wzrostu, tylko że to kiedyś, ewentualnie, innym razem. (Sam mam 185 cm, więc proszę mnie nie podejrzewać o ew. w tym temacie kompleksy.) I jeszcze mamy to robić zbiorowo, wmawiając sobie, że w ten sposób bronimy Polski, bronimy chrześcijaństwa, bronimy "cywilizacji łacińskiej". Czy może być coś żałośniejszego? (I akurat nie o tę wmawianą sobie bez sensu "łacińskość" mi tu chodzi.)

W każdym razie te wszystkie "kozie syny" i "kurduple", jak również radosne pokazywanie w sieci jak to muzułmański imigrant wywraca się na schodach ruchomych, których wyraźnie wcześniej nie widział i nie zdołał rozgryźć, jest, w moich modrych oczach, żałosne. Może faktycznie jakiś przygłup - u nas takich brak? Może naćpany, albo coś. Może bomba, którą niósł pod pachą, była za ciężka?

Oni naprawdę nie są wszyscy tacy durni, jak sobie chcecie wmawiać! Widać to gołym okiem, a kto nie widzi, musi być poważnie wzrokowo upośledzony, albo może siedzi gdzieś od pół wieku w jakimś lesie i nic nie wie. Kiedy się taki gość wypróżnia na peronie w Sztokholmie, to jednak co innego, bo to ostentacyjne, choć paskudne, zgoda, zachowanie w kraju okupowanym. Zapewniam, że u siebie oni tego nie robią. My też, jeśli kiedyś Bóg da nam zająć np. Berlin, nie będziemy się przesadnie wysilać z elegancją, choć jednak wolałbym, byśmy się aż do tego nie posuwali.

Lekceważenie wroga - choćby i przyszłego, ale za to GWARANTOWANEGO w przyszłości - to nie jest mądra strategia. "Optymizm jest tchórzostwem", jak mawiał pewien niegłupi gość, a trudno znaleźć jaskrawszy na to przykład, niż pocieszanie się... No bo chyba w niczyich oczach nie jest to coś, co by, nawet przy najlepszej woli, dało się nazwać "zwalczaniem", prawda? Na pewno nie jest to zwalczanie, jest natomiast wzbudzanie w sobie całkiem nieuzasadnionego poczucia wyższości... Z czego, spytam, ta wyższość?

Z tego, że wciąż rządzi nami Merkela? Że Putin robi z tą "naszą cywilizacją", z tą "naszą Europą", niemal co zechce? (I podobnie owi brzydcy chuligani od "Allach akhbar!" i całej reszty, nic oczywiście z prawdziwym islamem, którego Prorokiem i Jedynym Uprawnionym Interpretatorem jest niejaki Hollande, wspólnego nie mający.)

Oczywiście - coś się (w tej nieszczęsnej) Polsce ostatnio zmieniło, i to na plusa (dodatniego). Jednak, nie oszukujmy się, na razie to dopiero malutki kawałek pierwszego kroku, nasza w tym zasługa była naprawdę niewielka (zasługa Merkeli i "uchodźców" znacznie większa!)... Fakt, że Adaś i reszta ludzi sprawdzających wybory uniemożliwiła tym razem taki szwindel, jak już bywało, a, jak oglądałem to na własne oczy, Adaś tyrał przy tym jak szalony i chudzieńki był już tak, że go prawie nie było widać - ale też jaki to jest procent nas wszystkich?

Tak że zalecałbym nieco więcej POWAGI, godności też, sporo więcej pomyślunku, zaczęcie od siebie i własnych niedoskonałości, przypomnienie sobie (kto już zna) lub przeczytanie (reszta) tego, co na tym blogu Pan T. mówi o rodzajach agresji i "naszym narodowym kalectwie"... Bowiem cały czas kręcimy się wokół TYCH SAMYCH narodowych, czy jakichś może innych, ale paskudnie nam szkodzących, wad. I nie są to bynajmniej te wady, o których się stale słyszy!

Dałoby się, tuszę, dzięki tamu uzyskać pewien całościowy obraz i zacząć cokolwiek z tego co się wokół dzieje rozumieć. I może znaleźć dzięki temu dla siebie jakieś sensowniejsze zajęcie od powielania i wskrzeszania wzniosłej idei NAJWESELSZEGO BARACZKU. Co wy na to?

triarius

środa, stycznia 27, 2016

Silvula rerum

(Tytuł nie jest jakimś popisywaniem się moją łaciną, która obecnie nie może raczej nikogo zachwycić - po prostu musiałem jakiś tytuł temu dać, a ten jest w miarę adekwatny. Jak ktoś nie rozumie, też nie będzie tragedii.)

*

Na początek chciałbym, zanim zapomnę, utrwalić na wieki wieków (in saecula saeculorum) amen, tego bąmota, cośmy go sobie wczoraj wsadzili na fronton tego gmachu. W końcu kiedyś znowu (Deo volente) zmienię fronton, a genialny bąmot zniknie, czego nie chcemy. A więc...

Kiedyś depresja była rzadką chorobą duszy, dotykającą emerytowanych alchemików. Dzisiaj Realny Liberalizm uczynił ją powszechną i dostępną każdemu.

* * *

Nie wiem, czy do was też docierają przemądre intelektualne argumenta za przyjmowaniem "uchodźców" z rozwartymi ramionami... (Żeby już nic o rozchylonych pośladkach nie wspomnieć, ani choćby nogach, co w tych czasach można uznać niemal za pruderię.) Ale w zachodnich telewizjach jest tego masa - chodzi o argumenta tego typu, że przecież zachodnie społeczeństwa są tak bogate, że żadna ilość emigrantów im nic nie robi. Itd.

Jest to dokładnie taki argument, nawet przy założeniu maksymalnie dobrej woli mówiącego, oraz absolutnej autentyczności "uchodźców", jak gdyby taki autorytet (z zamkniętego osiedla) wam, ludzie, rzekł: "sąsiadowi zalało mieszkanie, więc przyjmijcie go do swego małżeńskiego łoża - macie przecież pod dostatkiem poduszek i kołder!"

Cała ta przeinteligentna (inaczej) "dyskusja" sprawia mi - gorzką, ale jednak satysfakcję - no bo, gdyby, zgodnie z moimi, tu wyrażanymi od lat, pragnieniami und postulatami, znalazło się teraz w Polszcze z pięciuset ludzi, którzy przestudiowali i zrozumieli owe cztery Ardreya książki, które my, wołając magna voce na puszczy, próbujemy wylansować, to byłyby po naszej stronie jakieś sensowne, a jednocześnie radykalne i nie znoszące sprzeciwu argumenta przeciw szaleństwom Merkeli tego świata (nie swoim oczywiście kosztem, ale oni tak mają).

Terytorialność - moi rostomili ludkowie! Nie tylko to, ale i tego z nawiązką wystarczy na wszystkie te słowicze tryle o "uchodźcach"! Nie dziwię się, że nasz Ardrey jest teraz trudniej dostępny od Adolfa H., a do tego starannie zamilczany, bo to dynamit i więcej, tylko że na razie jeszcze można, a wkrótce, jeśli ten cały @#$%% ma jeszcze zamiar pożyć, a co dopiero nadal porządzić, zamiast....

Zupełnie przeciwnie... to Ardrey będzie raczej musiał zająć miejsce największych paskudników w historii. Itd. Zachęcałbym więc do przeczytania, póki jeszcze to możliwe, a także do ew. powielania, dystrybuowania, polecania, tłumaczenia, cytowania i STOSOWANIA.

* * *

Chodzi mi po głowie myśl, że być może (jeśli Bóg pozwoli) nigdy jeszcze w historii parę milionów ludzi w tak łatwy, prosty i bezpieczny sposób nie zmieniło jej, historii znaczy, biegu. Po prostu idąc na zwyczajne demokratyczno-liberalne, mało w sumie estetyczne, nieco co najmniej oszukane itd., WYBORY i oddając właściwy głos. Chodzi o Polaków, chodzi o wybory cośmy je mieli w zeszłym roku, chodzi o wybranie Dudy, a nie Bula, oraz PiS, a nie czegokolwiek innego, z Platfąsami na czele.

Naprawdę tak to widzę, choć to tylko faktycznie taka intuicja. Jednak jeśli naprawdę, jak mi się to teraz widzi, te tam Merkele postanowiły docisnąć do dechy i za jednym razem dokończyć dzieła... Czyli załatwić chrześcijaństwo i parę innych rzeczy, do których lud wciąż jakoś, mimo tylu lat nad jego rozwojem pracy, nieco przywiązany, przez co stawia opór racjonalnej hodowli...

Z katolicyzmem oczywiście na czele, szczególnie z jakichś powodów znienawidzonym przez to towarzystwo, choć i tak "więzień Watykanu" - będąc od setek lat więźniem właśnie, mając więc swoich strażników i swoją miseczkę zupki co najmniej raz dziennie (chyba że poważnie strażnikowi podpadnie) - wolniej lub szybciej, chętniej lub mniej chętnie (obecnie jednak chyba bardzo, rozczarował mnie ten Franciszek, ale też co on może?)... I tak idzie tam, gdzie oni chcą, katolików za sobą, w nieunikniony sposób (bo katolicyzm jest hierarchiczny z Papieżem na czele!) prowadząc.

Więc tutaj bym większych nadziei nie miał. Przynajmniej, o ile łaskawy Bóg nie zacznie znowu, i to względnie szybko, czynić cudów tak efektownych i tak skutecznych, jakie są do podziwiania w ST. Jedno czy drugie nie-do-końca-udowodnione uzdrowienie jakiegoś przejedzonego z niestrawnością tutaj niestety już nie wystarczy. (Zresztą "efekt placebo" itd.) Co najmniej ogień z nieba, rozstąpienie się morskich wód - takie rzeczy proszę! Na razie czekamy.

Tylko że ja nie o tym. Ja o tym, że te Merkele i Sorosy zagrały gambitowo, sądząc, że wygrają. (Raczej z takiego powodu się z reguły gambitowo grywa, jeśli nie jest się kompletną nogą.) Nasprowadzają, będzie chaos i bordello, oni jako arbiter, wszystkich za mordę, oczywiście islamistów o wiele mniej, bo oni sobie nie dadzą, ale co Merkelom właściwie islamiści szkodzą...

Społeczeństwo stanie się już do końca bagnem behawioralnym pod znakiem multikulti, a jeśli ktoś będzie chciał budować coś nowego - COKOLWIEK - no to ma do dyspozycji praktycznie czystą kartkę papieru, żeby sobie szkicować, robić samolociki, czapeczki, pisać donosy, manifesty, zagrzewające do stachanowskiej wydajności poemata... Żyć nie umierać! Można by o tym więcej, można by o tym lepiej, zgoda, ale chyba da się zrozumieć.

No ale niewykluczone, że Merkele i Sorosy jednak się przeliczyły, i to właśnie z powodu wschodniej Europy, właśnie z powodu Polski, właśnie z powodu tamtych niedawnych, zaskakujących swymi wynikami wyborów! Gdyby wszystko szło grzecznie, czyli mielibyśmy u władzy Platformę lub jakiś jej @$% avatar, to Niemce przebrały by sobie w tych imigrantach, zatrzymały tych użytecznych, a nam, i innym podludziom, oddały resztę.

Czyli islamistów, psychopatów, lub co najmniej ludzi z IQ na poziomie Bula i niezdolnych do żadnej pracy. A tutaj z rozsyłania nici, zaś opór narasta z każdym dniem w całej złączonej w bratnim uścisku Europie. Niemce mają problem - jacyś smętni idioci, jak Szwedzi, którzy się o to proszą od pół wieku co najmniej, też, ale co to komu szkodzi? Chcącemu zresztą z definicji nie dzieje się krzywda.

Spengler patrzy na to wszystko z jakiejś chmurki i na pewno kibicuje nam tutaj - Tygrysistom znaczy - a nie Merkelom, jak i nie kibicował Hitlerowi, choć były propozycje. Polska, względnie jednorodna i ze zdrajcami ładnie się obecnie odklarowującymi (niczym brudna oliwa w szklance czystej wody) od przyzwoitych Polaków, jest w sytuacji względnie (b. względnie, ale i tego trudno się było spodziewać rok temu!) korzystnej, a Niemcom wiatr nagle w oczy.

W długiej perspektywie - jeśli przetrzymamy - to się naprawdę ma szansę szpęglerycznie odwracać...

* * *

Ktoś uważa, że jakiś moralne skrupuły powstrzymywałyby szeroko pojętą Platformę przed stosowaniem płatnych internetowych trolli? Nie? Śmieszne pytanie, prawda? No to może Platforma nie potrafiłaby dostrzec "pożytku" z owych trolli i wolałaby postawić na inne środki - na przykład na dopieszczenie Polaków i dbanie o polski interes? Też nie? No to już nie wiem... Może by im nie starczyło forsy na parę setek tego typu "bezrobotnych magistrów ekonomii" i "kalek z Berlina" na to klepanie głupot w sieci?

A jeśli to by nie musiało być od razu na "Sowę i Przyjaciół"? Ani na policzki cielęce i ośmiorniczki z Biedronki gdziekolwiek? Znalazłyby się jednak jakieś środki, prawda? (Tak przy okazji, to ten "bezrobotny" i ten drugi to akurat prawda. Ilość ewidentnych folksdojczów na takim szalomie jest nieprawdopodobna i woła o pomstę do nieba, poza tym, że o jakieś @#$$% adekwatne działanie. A to, że lewak, obrażając wszystkich, jednocześnie skamle o litość, to takie dla nich typowe.)

Jeśli więc uznajemy, że Platforma na to wpadła, stać ją i nie ma skrupułów, które by ją powstrzymywały... A mówimy o "Platformie" w NAJSZERSZYM rozumieniu... To powiedzcie mi proszę, z jakiego to powodu taka masa prawicowych i patriotycznych ludzi, z pozoru rozsądnych, dyskutuje "kulturalnie" z trollami, którzy, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie piszą nawet tego, co im naprawdę w duszach śpiewa, tylko powielają, ZA FORSĘ, otrzymane propagandowe kawałki?

Tak mi się to jakoś kojarzy z jedną naszą narodową przypadłością, o której sobie tutaj mówiliśmy, z tym, że to akurat nie chodzi o tę, która dotyka emerytowanych alchemików. O tej drugiej mówiliśmy tu sobie nieco dawniej, ale to były sprawy naprawdę ważne i jako takie zostało to przez całkiem wielu ludzi za ważne, a do tego dość odkrywcze, uznane.

Wiecie o co chodzi? Różne rodzaje... Czegoś tam. No to zastanówcie się łaskawie, czy nie mam racji, a potem jeszcze łaskawiej powiedzcie mnie, i światu, w komęcie, co na ten temat sądzicie. (NIE w prywatnym mailu, do @##$$ nędzy!)

Szczególnie ci, którzy, jako niezłomni patrioci, nie zniżający się do głosowania w bantustanach i woląc zamiast tego masować sobie cnotkę, czekając na białego konia ze Zbawcą na grzbiecie - stracili szansę na zrobienie wbrew Merkelom i Sorosom, teraz mają drobną szansę nieco się zrehabilitować. (A na drugi raz głupio nie mądrować, tylko robić co Pan T. mówi!) Teraz trochę oczywiście żartuję, ale nie do końca, a wy - poprawcie się!

triarius

P.S. I oczywiście zapomniałem o najważniejszym. Mógłby mi ktoś spróbować wytłumaczyć, dlaczego druga część tego kawałka o wiązaniu ogonów jest aż tak dziko popularna? Do popularności Kuraka czy K*wina to się wprawdzie nie zbliża, ale setki wejść przez parę dni, wielokrotnie więcej, niż jakikolwiek mój tekst ostatnio? 794 wejścia na ten jeden tekst 28 stycznia o 17:20. i (jakżesz typowo!) ani jednego komęta.

Dlatego, że wsadziłem tam jeden krótki erotomański wtręt? W sumie żart przecie, choć z drugim dnem? Cieszę się, że wam przypadł do gustu, ale też takie wtręty były już przecież wiele razy i aż takiej sensacji nie robiły.

Zresztą, gdyby mi płacili grosz za każdy erotomański koncept, to byłbym dziś chyba najbogatszym człowiekiem na ziemi, gdyby mi się tylko nie znudziło, bo mógłbym je generować tańcząc na linie na wysokości dwudziestego piętra. (Choć z samym tańczeniem byłoby gorzej.) Więc?

A może chodziło o ujawnienie imienia mojego osobistego kota?!

poniedziałek, czerwca 16, 2014

Uzupełnienia do 10k i dodatkowe atrakcje

Dziesięć tysięcy wygląda tak oto. (W tym przypadku asterisków, więc spokojnie!)

****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************
****************************************************************************************************

A tak zupełnie na marginesie, to właśnie usłyszałem na francuskiej ojro-telewizji, że tych tam islamistów w Iraku jest "góra 10 tysięcy". Niby nic, ale jednak intuicja niektórych (i nie chodzi o moją) musi wzbudzać niesamowity podziw!

A jakby ktoś jeszcze chcial Charyzmatycznego Przywódcę, to proszę - oto on:  ------>   ChP



Wspomniałem o Indianach, wspomniałem o Spartanach... Aż się dziwie, że akurat takie przykłady przyszły mi do głowy. (Przykłady na niezłą obronę własnego kraju bez znaczącej prywatnej własności mianowicie.) Inne przykłady, i zapewne badziej nośne, to:

- Kawalerowie Rodyjscy (przeciw Turcji)
- Afganistan (przeciw ZSRR)
- Północny Wietnam (przeciw USA)
- Stalingrad (przeciw "Nazistom" nieznanego pochodzenia)

Nie chodzi tu o moje sympatie czy ich brak, tylko o fakty, z którymi, tuszę, trzeba się w sumie zgodzić. A że fanatyzm? A że terror i indoktrynacja? Zgoda, w większości z tych przypadków odgrywały one ogromną rolę, ale bez przesady! Bez nienawiści do najeźdźcy i jakiejś tam miłości do własnej ziemi (ale nie prywatnie posiadanej), to by nie wystarczyło. (Pisze o tym Ardrey, co go nawet częściowo zapłodniło do napisania części tego, co napisał.)



Postawiłem hipotezę, że dla zapału i skuteczności do obrony kraju, nie chodzi aż tak bardzo o to, że człek broni swojej prywatnej własności - tylko o to, iż wielu z tych obrońców ma jakieś swoje miejsce, czy swoje stadko, w którym są samcami alfa, natomiast godzą się bez wielkich protestów z sytuacjią, gdy, np. w armii, nie są, tylko jakimiś gammami czy epsilonami. Czyli raczej struktura "stada" (co oczywiście wiąże się z terytorialnością), niż wprost prywatna wlasność.

Czy nie jest zatem super - dla obronności kraju - kiedy duża część jego obywateli to względnie zamożni gospodarze (w sensie rolnicy) i/lub ziemianie? Oczywiście, że to musi być dobra rzecz, i to właśnie dlatego, że wtedy łatwo jest być takiemu właścicielowi samcem alfa na swoim, a jednocześnie kontakt z realnym życiem, jego realne uwarunkowania, autentyczne życie społeczne itd.

Ważne jest jednak, żeby implicite nie sugerować nieuświadomionym (a często jeszcze zarażonym w dziecięctwie wirusem k*winizmu, niestety!), iż kraju broni się dlatego, że w istocie broni się własnej, prywatnej własności, resztę mając w przysłowiowej... Wiadomo gdzie... I broniąc ją, tę resztę znaczy, niejako przy okazji.

Nie - tak mi się widzi, że ta terytorialność, której waga dla obrony kraju musi przecie być ogromna - działa tak, iż człek widzi CAŁY swój kraj, w przypadku inwazji z lewa czy prawa, jako własny teren. Teren, na którym może się względnie swobodnie poruszać, i gdzie, jak stepowa ryjówka czy inny podwórzowy kot, zna, w pewnym sensie, wszystkie zakamarki. Własne gospodarstwo, czy nawet własny region (jak by tego chciała poniektóra lewizna), to zbyt mało.

Oczywiście - kobiety będą raczej bronić własnego domu lub najbliższej jego okolicy. (Za to jak!) KIedy jednak mówimy o wojnie, obronie kraju itd., idiotyzmem wydaje mi się przekonanie, że każdy żołnierz "w istocie" broni tylko własnej wioski czy własnej "małej ojczyzny". Że o własnej jedynie chacie nie wspomnę.



Jeśli z powyższym coś jest na rzeczy, to warto zwrócić uwagę, iż ta sytuacja - czyli alfa u siebie, niekoniecznie alfa w szerszym (własnym) społeczeństwie - to jest dokładnie to, co lewizna, z leberałami na czele, najbardziej zajadle zwalcza. Czymże innym są bowiem wszystkie te ich kampanie buntowania dzieci, "walki z przemocą domową", cały ten pedofilny żęder... A zresztą to idzie o wiele głębiej - aż do kwestii pracy zarobkowej kobiet, przymusowych przedszkoli, rozrywki dla młodzieży... Można by bardzo długo wyliczać, i jeszcze o wiele dłużej wyjaśniać.

W każdym razie naprawdę warto się chyba nad tą tezą zastanowić, bo to może sporo wyjaśnić z tego, co się próbuje z nami robić. (Z nami prolami.)



Na koniec i na odmianę coś lekkiego. Oto książki, które powinny jak najszybciej zostać wydane, bo świat na nie z niecierpliwością czeka...

Do You Zmywak?
Yes I Do!
Czyli angielski dla bystrzaków
oraz
Od trzepaka do zmywaka
Czyli jak przywracałem złoty parytet

(Ta druga to oczywiście wywiady od serca z korwinistami, anarcho-kapitalistami, libertarianami... Całą tą zabawną florą i fauną. Pierwsza to o lemingach, ale większość flory i fauny też się raczej załapie.)

triarius

piątek, czerwca 13, 2014

Czekając na dziesięć tysięcy

W Iraku cała struktura państwa się wali. Rewolta sunnitów na północy. Ich oddzialy, w sile, jak to słyszę, okolo trzech tysięcy, zmusiły (czy może w wielu przypadkach raczej "zachęciły") około 40 tysięcy regularnego irackiego wojska do ucieczki. Wojska szkolonego i wyposażonego przez Amerykanów.

We francuskiej telewizji Irakczyk z Bagdadu mówi: "Przecież ta armia kosztowała nas miliardy dolarów. Połowa wydatków państwa idzie na armię. Niech, do cholery, walczą!" Ale walczą, jak na razie, nie za bardzo. Jeśli ktoś stawia względnie opór rewolcie sunnitów, to raczej tylko plemienne oddziały Kurdów.

Trzeba być oczywiście durnym lemingiem, żeby oglądając różne tam "spontaniczne wywiady z przypadkowymi ludźmi z ulicy", nie zadać sobie za każdym razem pytań o to, po co to nam pokazują i komu to służy. W końcu nie do każdego się podchodzi, i nie wszystko się przecie ludziom pokazuje. Nie możemy wiedzieć, ilu rozmówców zostało przepytanych, a ilu nam pokazano.

Jednak tutaj, w przypadku tego akurat "spontanicznego rozmówcy", nie sądzę, by jego opinie mocno odbiegały od opinii większości tych nowoczesnych, proamerykańskich, niespecjanie religijnych szyitów z Bagdadu. Szyitów, których w tym Bagdadzie jest pono 60 procent - więc jeśli, jak się pewnie zdarzy, rebelianci nie zajmą teraz całej stolicy, to z tego właśnie powodu. Nie będą chcieli, nie będzie im się to opłacać, nie o to im w sumie chodzi.

Armia iracka to oczywiście armia wedle nowoczesnych amerykańskich standardów, więc przecież nie z poboru, tylko zawodowa. I tak właśnie to działa. Ów amerykański żołnierz, którego teraz wymienili za pięciu przywódców talibów, także był, oczywiście, zawodowcem. Jak wszystko wskazuje, zdezerterował, a jego poszukiwania kosztowały życie sześciu innych amerykańskich żołnierzy.

Nie chodzi mi absolutnie o to, że zawodowy żołnierz to z definicji tchórz i łajza! Oczywiście że nie, i sam miałem wśród przodków masę zawodowych oficerów. Jednak wmawianie sobie, że zawodowa armia - jak i wszystko inne oparte na "wolnorynkowych zasadach" - to jest jakieś genialne uniwersalne rozwiązanie wszelkich tego typu problemów, to skrajna głupota, albo i gorzej.

W ogóle - żeby szybko przenieść te rozważania na meta-poziom i w miarę szybko skończyć (bo zaraz wychodzę na trening, à propos takich właśnie krwiożerczych spraw, choć w mocno złagodzonej wersji, bom stary) - to tak mi się widzi, że my jesteśmy całkowicie zaczadzeni ekonomią. W sensie poglądem, że absolutnie wzystko od tej ekonomii zależy. I że zawsze tak było, zawsze tak będzie.

Fakt, że jest ważna. Fakt, że wciąż żyjemy w czasach, kiedy ekonomia zdaje się być sprawą najważniejszą. (Choć i na tej fasadzie daje się dostrzec rysy. I słychać jakby odległy krok dziesięciu tysięcy zdeterminowanych mężczyzn pod charyzmatycznym przywództwem.) Jednak tutaj, w tych militarnych kwestiach, dostrzegam sporo spraw, które mi ten pogląd mocno podważają. (Nie żebym ja akurat był tą ekonomią najbardziej ze wszystkich opętany. Raczej przeciwnie.)

Więc mamy leberałów z ich "w pełni zawodową armią" - mniejsza już z tym, ile było w tym celowej agenturalnej roboty, ile chęci brudnego zarobku, a ile ideologicznej głupoty. O pacyfistach i innych tego typu przypadkach nie będziemy tu dyskutować, bo to materiał do całkiem innych rozważań. (Nie o militariach i ekonomii, tylko o psychiatrii i agenturalności.)

No a "prawdziwa prawica" (swoją drogą to ta, o której Dávila mówi to, co mówi) głosi nam, że dobrze bronić własnego kraju mogą jedynie ludzie mający w nim majątki, najlepiej chyba ziemskie... I takie tam.

Klasa średnia zatem, tak ukochana od liberałów od stuleci. Czyli oczywiście WŁASNOŚĆ na sztandarach. Na co wpadł już był Locke - na to mianowicie, że własność (ach!) to jest to najważniejsze, nawet Bóg niczym innym się nie interesuje... I z tego zresztą powstał cały liberalizm. W XVII w. to było.

Na co by można szybko odpowiedzieć, że coś w tym może być, ale tylko trochę, no bo przecież i Spartanie nie za wiele mieli tej prywatnej własności, i amerykańscy Indianie nieźle, jak na swoją ilość, zasoby, organizację oraz podatność na europejskie choroby (to coś jak Polacy, nawiasem), utrudniali życie europejskim najeźdźcom.

Polski proletariat miejski także się czasem całkiem nieźle na wojnie sprawdzał. Szkoda że to było tak dawno. No i tak mi ostatnio przyszło do głowy, że może należałoby zmienić perspektywę i spojrzeć na tę kwestię od innej strony. Zamiast jak zwykle, do obrzydzenia ekonomicznie - trochę inaczej. Na zasadzie tych moich siedemnastu mopedów pod plandeką. (Kto nie wie, o co chodzi, niech się dowie, bo mu szansa na doktorat z filozofii w wolnej Polsce pryśnie!)

I tak sobie myślę, że można by do tej kwestii podejść ardreyicznie. To znaczy jakoś tak, że tu chodzi:

1. o terytorialność

(czytać ten kawałek Ardreya, com go wam przetłumaczył, tam o tym sporo jest!)

2. o hierarchię w stadzie

Z tą hierarchią to tak mi się to widzi, że taki chłop czy inny ziemianin - który faktycznie w obronie ojczyzny jest często niezły, choć też nie zawsze - to on dlatego jest dobry, być może, iż jest NA SWOIM ALFĄ, ale jednak AKCEPTUJE HIERARCHIĘ władzy i autorytetu swojego kraju (państwa, narodu itd.)

Czyli że tu, u siebie, jest alfą, a w armii jest jakąś najczęściej gammą, i mu to pasuje. I że TO, być może, jest właśnie tajemnicą idealnej armii - w każdym razie armii obronnej. To taka dzika i z czapy hipoteza, bez żadnych na razie dowodów, ale przynajmniej drobna "rewolucja kopernikańska", i nie patrzymy na wszystko cały czas w ten sam, beznadziejnie nudny i dziwnie jałowy, panekonomiczny sposób.

I to by na razie było na tyle. A co do dziesięciu tysięcy, to z pewnością się pojawią, i raczej nie będą "w pełni zawodową armią". Pytanie tylko skąd się pojawią i kiedy. I czy się z tego cieszyć, czy będzie może jeszcze koszmarniej niż teraz. W każdym razie tak modne dzisiaj zamawianie duchów i inny żęder nic tutaj nie mogą, sorry!

triarius

środa, grudnia 12, 2012

(Poniekąd się wypinając na biężączkę) Ukryty wymiar Ardreyizmu

Wcale nie twierdzę, że się nic ważnego czy interesującego nie dzieje. No bo i: nowe weekendowe samobójstwa... Przedsiębiorcy, w ramach swoich kapitalistycznych narad, mordują się nożami, a mordujący, w ramach czynności wstępnych, obrywa sobie dłoń za pomocą przyniesionych w tym celu cząsteczek wysokoenergetycznych, skutkiem czego nie jest zdolny do złożenia zeznań, choć w zamordowaniu tego drugiego nic mu nie przeszkadzało...

A przed chwilą dowiedziałem się, że gościowi, o którym było swego czasu dość głośno, pono wcześniej autentycznemu więźniowi politycznemu III RP, niejakiemu Klaudiuszowi Wesołkowi (którego nazwisko obijało mi się o u uszy wielokrotnie, kompletnie nie kojarzę o co chodzi i nie wiem, za co go III RP nie lubi, ale przecież nie lubi wielu) spalono właśnie chałupę wraz z psami...

Nie mówię, że to nieistotne, ale ja po prostu nie o tym. A o czym? A o tym, że byłem jakiś czas temu w antykwarni, gdzie wszystko po 5 zł (dzięki Adasiu za inicjatywę i polecam się na przyszłość!), gdzie m.in. kupiłem sobie dwie książki Edwarda T. Halla: "Ukryty wymiar" i "Bezgłośny język". Pamiętam je jeszcze z PRL'u, kiedy to zostały wydane (ta pierwsza w '78, w dziesięć lat po oryginalnym wydaniu) i szczerze sobie cenię, choć dawno mi oczywiście (ach te polskie losy!) tamte dawne egzemplarze przepadły.

W jednej z nich, nie pamiętam której, ale to niezbyt tutaj ważne, jest na przykład sporo o fascynującym zjawisku "bagna behawioralnego" ("behavioral dump" - polskie tłumaczenie nie jest specjalnie dosłowne, choć ma wdzięk). O którym to zjawisku pisałem już tutaj parokrotnie, a można by napisać sporo więcej. Pierwszy raz zetknąłem się zresztą z tym zjawiskiem - wysoce ardreyicznym, żeby tak to określić - właśnie w książce Halla. W sensie intelektualnym pierwszy raz, bo w życiu to niestety człek się dzisiaj spotyka na każdym kroku, a już szczególnie taki (Młody Wykształcony) Z WIELKIEGO MIASTA, jak ja.

No  i zacząłem dzisiaj sobie luźno czytać "Ukryty wymiar". No i chciałem wam zacytować tutaj parę drobnych fragmentów. No i to właśnie teraz zrobię.

Już na drugiej stronie "Przedmowy autora" czytamy:
Jako antropolog nawykłem cofać się do początków i szukać takich struktur biologicznych, z których wyrasta dany aspekt ludzkiego zachowania. W podejściu tym szczególny nacisk kładzie się na fakt, iż człowiek - jak wszelkie zwierzę - przede wszystkim, zawsze i ostatecznie jest więźniem swego biologicznego organizmu. Przepaść oddzielająca nas od reszty świata zwierzęcego nie jest zresztą tak ogromna, jak mniema większość ludzi. Im więcej dowiadujemy się o zwierzętach i zawiłych mechanizmach adaptacyjnych wytworzonych przez ewolucję, tym istotniejsze stają się owe badania dla rozwiązania niektórych co bardziej kłopotliwych problemów ludzkich.
Sam Ardrey mógłby to napisać, zgoda? Nawiasem, w obszernej biografii tej książki nazwiska Ardreya nie znajdziemy, co mnie zresztą ani nie dziwi, ani nie oburza, bowiem Hall to "praktykujący" akademicki naukowiec, antropolog (jak zresztą z wykształcenia też Ardrey), więc powoływanie się na eseistyczną robotę nie pasowałoby mu do konwencji, nawet popularnonaukowej książki. Jest w tej biografii jednak, co mnie dość zaskoczyło i raczej ucieszyło - mianowicie Oswald Spengler ze swym Magnum Opus.

Zaledwie kilka stron dalej znajdujemy zaś te oto słowa:
Terytorialność nie tylko chroni gatunek i środowisko. Związane są z nią pewne funkcje społeczne i jednostkowe. C. R. Carpenter przeprowadzał w związku z terytorialnością testy względnego znaczenia seksualnej potencji i dominacji i stwierdził, że na swoim własnym terytorium nawet wykastrowane gołębie mogą wygrać testową utarczkę z normalnymi samcami, chociaż utrata płci pociąga za sobą utratę pozycji w społecznej hierarchii.
Cholernie ardreyiczne - znowu. zgoda? Można by to w dodatku zgrabnie odnieść do tego i owego, westchnąć nad losem emigrantów. I tym, którzy nie wiedzą, uświadomić (na ile może to uczynić blogasek), że los emigranta wcale nie jest aż tak jednoznacznie słodki, jak się wielu wydaje... Ale zaraz przychodzi otrzeźwienie i człek zdaje sobie sprawę, że my tu, w tej III RP, też wcale nie jesteśmy na żadnym "własnym terytorium". Co by można dowolnie długo i owocnie rozwijać, ale chyba każdy tutaj sam może sobie łatwo dośpiewać.

A na koniec, ponieważ dotąd tylko niewiele stron tej książki (after all these years) przeczytałem, jeszcze tylko jeden cytat. Który wydał mi się jakoś szczególnie soczysty i smakowity. (Choć niepozbawiony żądła, żeby tak to określić.) I nawet nie wiem dlaczego, bo owoce morza akurat nie są moją gastronomiczną miłością. (Może przyszli badacze znajdą jakieś zgrabne wytłumaczenie.)
W zimnych wodach Morza Północnego żyje pewien krab zwany Hyas araneus. Wyróżniającą cechą tego gatunku jest  fakt, że w pewnych okresach życia poszczególne osobniki stają się bezbronne wobec innych okazów tego samego gatunku i niektóre z nich są składane w ofierze dla utrzymania populacji na niskim poziomie. Gdy okresowo krab zrzuca z siebie skorupę, jego jedyną ochroną przed krabami będącymi w twardej skorupie jest dzieląca go od nich przestrzeń. Jeśli krab z twardą skorupą zbliży się na tyle, że może wyczuć swego kolegę w miękkiej skorupie - gdy tylko przekroczona zostanie granica zapachu - węch wiedzie drapieżnika w twardej skorupie do kolejnego posiłku.
Fajne, nie? Lewacko-lebaralni naukawcy szału dostają, żeby nas przekonać, że wewnątrzgatunkowa agresja istnieje tylko u ludzi - a i to tylko u paskudnych prawicowców - i żadne źwierzę swego pobratymca nie utrupi, choćby je kąpano w smole i tarzano w pierzu... A tu patrz pan! - nie tylko, o czym my wiedzieliśmy od zawsze, lwy żrą się między sobą i mordują drug druga aż miło, ale nawet i smakowite kraby, które by na oko muszki nie skrzywdziły.

Wszystkie nasze cytaty dotyczyły źwierząt, a nie ludzi, ale dalej, jak pamiętam, w tych książkach, obu, jest całkiem sporo i o ludziach. Choć, po prawdzie, nie wiem, czy to o ludziach jest równie odkrywcze i ardreyiczne. W każdym razie są to naprawdę ciekawe książki, dające sporo do myślenia i niejedno wyjaśniające. I które, w związku z tym, gorąco wszystkim polecam.

triarius

P.S. Własność bez siły to tylko kolejna leberalna ściema.

poniedziałek, sierpnia 20, 2012

"African Genesis" Roberta Ardreya po polsku - rozdział 3

3. Zwierzęce społeczeństwo


Tragiczny, nieznany Eugène Marais, południowoafrykański przyrodnik, którego drobny eksperyment na czerwonych mrówkach opisałem w poprzednim rozdziale, był największym geniuszem, jakiego nauki przyrodnicze wydały w tym stuleciu. I żadna dyskusja o zwierzęcych społeczeństwach nie może się rozpocząć bez oddania mu hołdu.

Marais rozpoczął swą pracę na przełomie wieków, stając się prawdziwym pionierem tego wszystkiego, co może jeszcze być przed nami w naszych próbach zrozumienia samych siebie. To jego oko było pierwszym, które jasno, i tylko z rzadka antropomorfizując, dostrzegało zachowanie człowieka w zachowaniu zwierząt. To on przeprowadził pierwsze badania zarówno owadzich społeczeństw, jak i społeczeństw naczelnych, naświetlające kwestię naszego własnego pochodzenia. To jego umysł jako pierwszy bez zahamowań zajął się obłożonym tabu tematem ewolucji ludzkiej duszy. I to on dokonał pierwszych dłuższych obserwacji zachowania naczelnych w stanie naturalnym. Jednak to, iż nie włączyłem tych wszystkich jego badań do historii współczesnej rewolucji, wynika z bardzo prostego powodu. Pozostały one, z jednym znaczącym wyjątkiem, nieznane nauce, ponieważ zostały napisane w języku afrykanerskim.

Marais to było jeszcze wiele innych rzeczy, poza przyrodnikiem. Był poetą, adwokatem, dziennikarzem, niedokończonym lekarzem, morfinistą i samobójcą. Pochodził z jednej z najstarszych afrykanerskich rodzin i w chwili wybuchu wojny burskiej przebywał w Londynie, studiując prawo. Został internowany. Ukończył studia i jakoś zdołał wydostać się z Anglii. Koniec wojny zastał go w Rodezji, przemycającego broń i amunicję do wyczerpanych walką Burów.

Porażka jego ludu pozostawiła na jego psychice tak dotkliwe blizny, że opuścił ojczyznę. Choć angielskim władał znakomicie – czytałem wiele jego listów – mimo to tylko raz czy dwa opublikował cokolwiek w innym języku, niż afrykanerski. Depresja zaś, jaką odczuwał po owej wojnie, sprawiła, iż porzucając ludzkie społeczeństwo, zaszył się w Waterbergu, górskiej fortecy w północnym Transvaalu, i wybierając społeczeństwo zwierząt. Dla dramaturga jest to zaiste ironiczna okoliczność, że pojedynczy wybór uczynił z wrażliwego człowieka największego w całym stuleciu przyrodnika, jednocześnie skazując go na pozostanie przez całe życie nieznanym.

Marais zamieszkał na fermie w pobliżu Doornhoek, w wysokopołożonej górskiej dolinie. Rok był wtedy, jak to można obliczyć, 1903. Dolina była dzika i bezludna. W niedostępnym wąwozie ciągnący się wzdłuż spiętrzonych poszarpanych skał, stado pawianów, liczące jakieś trzysta osobników, uczyniło sobie sypialnię, zasłoniętą przez masywne konary ogromnej dzikiej oliwki. Ponownie skutki wojny burskiej przesądziły o życiu naszego bohatera. Lokalni farmerzy nadal pozostawali jeńcami wojennymi. Przez całe lata pawiany nie słyszały huku broni palnej, do tego stopnia, że w pewnej mierze zatraciły swój strach przed człowiekiem. Marais mógł się do nich zbliżyć. Zbudował więc chatę przy wejściu do wąwozu.

Przez trzy lata – najdłuższy okres ciągłej obserwacji dokonanej na zwierzęcym społeczeństwie w stanie dzikim – Marais żył z owym stadem i studiował je. Jeden po drugim farmerzy powracali z obozów jenieckich i Marais znalazł się w roli adwokata trzystu urodzonych bandytów, jakich drugich nie ma w całej naturze. Z własnych funduszów kompensował lokalnym farmerom szkody poczynione w ich sadach. Strzelby nadal milczały. Po trzech jednak latach złodziejstwo pawianów przekroczyło w końcu ludzkie możliwości finansowe i badanie się zakończyło.

Marais opublikował swe obserwacje w formie krótkich esejów w pewnej afrykanerskiej gazecie. Pozostały one nieprzetłumaczone i niezebrane do roku 1939, kiedy to niektóre z nich pojawiły się w cienkiej ale niezapomnianej książeczce My Friends the Baboons („Moi przyjaciele pawiany”). To co stanowiło rewolucyjne obserwacje nieco po początku wieku, pozostało rewolucyjnymi obserwacjami trzydzieści pięć lat później. Ale wtedy już Marais nie żył.

Trzeba mimo wszystko z ogromną ostrożnością podejść do obserwacji zwierząt z najwcześniejszych faz kariery Eugene'a Marais. Z początku nie można go określić mianem choćby przyrodnika-samouka, bowiem jego samouctwo dopiero się rozpoczynało. Antropomorfizm bez wątpienia zabarwia niektóre z jego wniosków. Jego umysł, szkolony do zawodu prawnika, był jednak zdyscyplinowany i samokrytyczny, a jego intuicje godne geniusza. Obserwacje społecznych zachowań pawianów, dokonane przez samotnego, przygnębionego, uzależnionego od narkotyków prawnika w niedostępnym Waterbergu, wytrzymały próbę czasu lepiej, niż obserwacje innego pochodzącego z Południowej Afryki naukowca, wysoce wykształconego i o światowej sławie, dokonane w londyńskim zoo.

To po owym okresie spędzonym wśród pawianów Eugène Marais dokonywał jeden po drugim eksperymentów o najwyższym naukowym wyrafinowaniu. Zafascynowały go zachowania insektów i spędził lata obserwując tajemnice społeczeństwa termitów. I jego teorie, stanowiące być może najwyższe w tym stuleciu naukowe osiągnięcia w badaniu zachowania odległych od nas zwierząt, są znane we wszystkich zakątkach świata. Jednak, czy to przez przypadek, czy też nie, nie kojarzymy ich z imieniem Eugène Marais. Dopiero w tym samym roku, w którym opublikowano My Friends the Baboons, a także The Soul of the White Ant, dowiedziano się o tej dziwnej okoliczności poza Południową Afryką. W swej przedmowie do owej książki dr. Winifred de Kok, jej tłumacz, pisze:
Lata wytężonej pracy w veldzie doprowadziły Eugene'a Marais do sformułowania teorii, że indywidualny kopiec termitów jest pod każdym względem zbliżony do organizmu zwierzęcia, z robotnikami i żołnierzami pełniącymi rolę czerwonych i białych ciałek krwi, hodowlą grzybów jako organami trawiennymi, królową funkcjonującą jako mózg, i seksualnym lotem analogicznym do owulacji i ejakulacji.
Mniej więcej sześć lat po tym, jak te artykuły zostały opublikowane, Maurice Maeterlinck opublikował swą książkę The Life of the White Ant („Życie białej mrówki”), w której opisuje tę organiczną jedność termitiery i porównuje ją do ludzkiego ciała. Owa teoria wzbudziła wielkie zainteresowanie w owym czasie i została powszechnie zaakceptowana jako oryginalna teoria sformułowana przez Maeterlincka. Fakt, że nieznany południowoafrykański obserwator rozwinął tę teorię po wielu latach niezmożonych wysiłków, nie była szerzej znana w Europie. Wyjątki z artykułów Eugene'a Marais pojawiały się jednak w okresie ich publikacji w Południowej Afryce w belgijskiej i francuskiej prasie. W istocie oryginalne, napisane w afrikaans, artykuły byłyby dość łatwo zrozumiałe dla każdego Flamanda, bo afrikaans i flamandzki są bardzo zbliżone.

Marais w istocie pozwał laureata nagrody Nobla, twierdząc, że strona po stronie zostały dosłownie wzięte z jego własnych artykułów, zaś naukowa naiwność Maeterlincka była taka, że nawet używał terminologii stworzonej przez Marais sądząc, że to ogólnie przyjęty naukowy język. Jednak mocniejsze dochodzenie swych racji w takim międzynarodowy procesie leżało poza finansowymi możliwościami Marais, więc dzisiaj nie potrafimy ocenić słuszności jego twierdzeń. Wszystko co możemy stwierdzić, to że popadał w coraz większe zapomnienie.

Po roku 1915, jak się zdaje, nie wykonał już wiele pracy naukowej. Nadal dorywczo zajmował się dziennikarstwem i napisał kilka z najwspanialszych wierszy w języku afrykanerskim. Jednak złowieszczy urok morfiny coraz bardziej dominował jego życie. I wtedy, w końcu w roku 1935, w Londynie dr. de Kok podjęta tłumaczenie na Angielski jego wczesnych historii o naczelnych.

Czytałem listy Eugène'a Marais do jego tłumaczki, których kontekst powinniśmy mieć na uwadze: zostały napisane mniej więcej wtedy, gdy badania nad naczelnymi doktora Carpentera po raz pierwszy otwierały drzwi do ewolucyjnego poznania ludzkiej natury, były napisane przez człowieka, który trzydzieści lat wcześniej zrozumiał prawdy, które i dzisiaj zapewne pozostają nieprzeniknięte, i przez człowieka, który w ciągu kilku miesięcy umrze.

Te listy są wesołe, błyskotliwe, precyzyjnie wyrażone. Marais mówi w nich o pewnym południowoafrykańskim wydawcy, który „myśli, że jestem zbyt wielkim głupcem, by można mi powierzyć jakąkolwiek transakcję natury finansowej. Cóż, powinien być w stanie to osądzić, skoro wysondował wszystkie głębie i płycizny mojej duszy pod tym konkretnym kątem – zawsze z własną finansową korzyścią!” Innym razem wykazuje brak pewności siebie, mówiąc o esejach, które za dwa lata będą opublikowane jako My Friends the Baboons. „Zawsze się dość wstydziłem tych opowiadań, leżą tak daleko poza sferą tego, co uważam za swoją prawdziwą pracę. Pojawiały się w odcinkach w pewnej afrykanerskiej gazecie i nigdy nie miały uzyskać żadnej bardziej trwałej postaci.”

W tych listach z goryczą wyraża się o sprawie Maeterlincka, i bez żalu o swym fatalnym zauroczeniu językiem afrykanerskim. Potem wspomina swego wczesnego nauczyciela, anglikańskiego misjonarza, swoje życie w Londynie, i to jak, po porzuceniu czteroletnich studiów medycznych, został przyjęty do prawniczej kongregacji Inner Temple. „Być może moje reakcje na to wszystko zaszokują Panią. Najdłużej trwającym rezultatem było to, że stałem się o wiele bardziej rozgoryczony z powodu tej wojny, niż ludzie, którzy wzięli w niej udział w dojrzalszym wieku, i którzy mieli mniej do czynienia z Anglikami. To z wyłącznie uczuciowych względów odmawiałem pisania w jakimkolwiek innym języku, niż afrikaans, mimo faktu, że o wiele płynniej i łatwiej wyrażam się po angielsku.

Jego angielska proza, której pisania na własną szkodę odmawiał, sprawia, że szkolne wypracowania amerykańskich i angielskich uczonych zdają się kulawe i niezdarne. Jednak, choć Marais w swoim czasie był pionierskim umysłem współczesnej zoologii, samotnie i nieuzbrojony w choćby najbardziej mglisty precedens, był on też, jak każdy inny Bur, przede wszystkim zwierzęciem terytorialnym. I żadne ludzkie względy, czy wymogi racjonalności, mogły rywalizować z przymusem ze strony tak niezaspokojonego instynktu.

Na późniejszych stronach tej korespondencji mamy zapierające dech wrażenie, iż Eugène Marais znowu zapala się naukowym ogniem. Zaczynają go absorbować plany przetłumaczenia i wydania drugiej jego książki, The Soul of the White Ant, co dr. de Kok rzeczywiście później zrealizowała. Miały tam się znaleźć jego teksty o termitach sprzed Maeterlincka. Widzimy także, jak zwierza się swej tłumaczce z nadziei na zebranie, ze swych starych polowych notatek i nieopublikowanych tekstów, materiału na kolejną książkę, którą zawsze widział jako swe największe dzieło, The Soul of the Ape („Dusza małpy”). W jednym z listów, napisanym w końcu roku 1935, ubolewa nad swym słabym zdrowiem i niezdolnością do pracy: „Piszę to w łóżku, pod wpływem i z inspiracji bólu”. W następnym liście przeżywa uniesienie. I nikt, kto czyta ten jego natchniony list ćwierć wieku później, nie może nie poczuć także uniesienia.
Widzi Pani, że jej miły entuzjazm mnie zaraził! … Musi Pani wiedzieć, że wykonałem wiele pracy, a moja interpretacja wyników będzie nowa dla nauki. Nikt inny, pracując w terenie, nie miał takich możliwości jak ja, by studiować naczelne w całkowicie naturalnych warunkach. W innych krajach masz szczęście, jeśli uda ci się dostrzec to samo stado dwukrotnie w ciągu dnia. Ja żyłem w środku stada dzikich pawianów przez trzy lata. Chodziłem z nimi na ich codzienne wyprawy, spałem między nimi, karmiłem je, nauczyłem się rozpoznawać każdego indywidualnie, nauczyłem je ufać mi i kochać mnie – a także nienawidzić mnie tak gwałtownie, iż moje życie było kilka razy w niebezpieczeństwie. Tak niepewne były ich uczucia do mnie, że cały czas chodziłem uzbrojony, z automatycznym Mauserem pod lewą pachą, jak amerykański gangster! 

Jednak dowiedziałem się najtajniejszych sekretów ich życia. Będzie Pani zaskoczona, dowiadując się, w jakie ciemne i odległe zakamarki psychiki to mnie doprowadziło. Myślę, iż odkryłem prawdziwe miejsce w naturze hipnotycznych warunków u zwierząt niższych i u człowieka. Mam całkowicie nowe wytłumaczenie dla tak zwanej podświadomości, i powód dla którego przetrwała u człowieka. Myślę, że mogę udowodnić, iż cała koncepcja Freuda opiera się na splocie złudzeń. Nikt nigdy nie zbliżył się nawet do prawdziwej koncepcji podświadomości u człowieka, jeśli nie zna naczelnych w naturalnych warunkach. … Proszę się nie przejmować sprawą zdrowia. Głupio zrobiłem pisząc w taki sposób – po prostu okres depresji, jakiej co pewien czas podlegam. Proszę przyjąć moje podziękowania i pozdrowienia – Eugène Marais.
To był ostatni list. Następny, kilka miesięcy później, był od przyjaciela w Pretorii, informujący dr. de Kok, że Eugène Marais popełnił samobójstwo. Wspominał pewne szczegóły z burzliwego, zniszczonego przez narkotyki życia, i kończył się tak: „Żałuję, że nie miała Pani przywileju spotkania go. Był przystojnym, dobrze zbudowanym mężczyzną, i naprawdę czarujący. My, którzy mieliśmy przywilej nazywać go przyjacielem, nigdy go nie zapomnimy.”

Tak jak żadna galeria sztuki współczesnej nie może nie być nawiedzona przez płonące oczy Vincenta van Gogha, tak samo kartki poświęcone przyszłej nauce nie mogą nie być nawiedzone przez melancholijną, samotną, mniej dotykalną obecność Eugène'a Marais. To jego umysł jako pierwszy przeniknął sekrety cudownego świata zwierzęcia, oraz pojął najistotniejsze z tajemnic cudownego świata człowieka.


2

Najsławniejszym spośród zwierzęcych społeczeństw jest społeczeństwo owadów. Więcej napisano o życiu pszczoły, mrówki czy termitu, niż o wszystkich innych przedludzkich społeczeństwach razem wziętych. Nic dziwnego, że tajemnica zachowania owadów tak fascynowała Eugene'a Marais w początkach jego kariery. A zatem, kiedy zwracamy badawczy wzrok na te zwierzęce społeczeństwa, które mogą mieć lub nie mieć związku z naszym ewolucyjnym pochodzeniem, zacznijmy od insektów, abyśmy mogli je wykluczyć. Nie mają praktycznie żadnego związku.

Badania i teorie dotyczące społeczeństw owadów zaprezentowane światu przez Maeterlincka, stanowiły podstawę kilku najbardziej szokujących obserwacji zachowania zwierząt, jakie kiedykolwiek miały stać się częścią literatury. Aby poznać najnowsze spośród zadziwiających rewelacji, można się dziś zwrócić w stronę doświadczeń doktora Karla von Frischa na pszczołach miodnych. Jednak moje własne spotkanie w Kenii z pewnym mniej od pszczoły znanym owadem dostarczyło mi zarówno momentu trudnego do wyrażenia zadziwienia, jak i powodu by na stronach niniejszego sprawozdania poświęcić owadom jedynie niewiele miejsca.

Żyje w Kenii stworzenie zwane flattid bugi, z którym zapoznał mnie w Nairobi, kilka lat temu, ten sam wielki dr. L. S. B. Leakey, który dzisiaj w ogromnych ilościach wydobywa z wąwozu Olduvai przedludzkie szczątki. Ściślej mówiąc, tym z czym mnie dr. Leakey zapoznał, był kwiat w kolorze koralu, w postaci kiści wielu malutkich kwiatków – coś jak aloes albo hiacynt. Każdy z tych kwiatków miał podłużny kształt, długości może około centymetra, który przy bliższym zbadaniu okazał się być skrzydłem owada. Kolonia owadów przyczepiona do martwej gałązki tworzyła całość tego kwiatu, tak autentycznego z wyglądu, że można się było po nim spodziewać jedynie wiosennego zapachu.

Mój moment prawdziwego osłupienia miał jednak dopiero nadejść. Nigdy dotąd nie widziałem nic porównywalnego to tego owadziego kwiatu, ale podobnego typu ochronne imitacje istnieją w naturze szeroko. Patyczak stwarza tak znakomitą imitację gałązki, że nawet ma cienie na plecach. Istnieje ćma kryjąca się pośród liści, która ma na skrzydłach wzór żyłek widocznych na liściu. Pośród innych ciem rozwinęły się całkiem niewiarygodne zdolności mimetyczne, jak to się określa. Niektóre smakujące ptakom ćmy wytworzyły sobie wzory na skrzydłach stanowiące dokładną imitację takich gatunków, które ptakom nie smakują, bo są gorzkie. W jaki sposób przypadkowe mutacje mogą być odpowiedzialne za takie upodobnienia to zmartwienie dla genetyków. Jednak imitacje istnieją w naturze i, aby się popisać wiedzą, wyraziłem podziw dla niezwykłego owada, dorzucając do tego kilka podobnych przykładów.

Leakey słuchał rozbawiony, zgodził się ze mną, potem jednak od niechcenia wspomniał pewien fakt. Koralowy kwiat odtworzony przez te owady nie istnieje w naturze. I wtedy właśnie rozpoczął się mój moment osłupienia. Społeczeństwo tego owada stworzyło ową formę.

Kiedy ja cierpiałem na mentalną niestrawność po usłyszeniu tej niewiarygodnej informacji, ów sławny Kenijczyk, który dwa lat później miał odkryć dawne stworzenie, nazwane Zinjanthropus, i postawić przed nauką masę nowych zagadek – momentalnie dostarczył nowego materiału dla mego, związanego z owym owadem, zadziwienia. Powiedział mi mianowicie, że w muzeum Coryndon wyhodowano wiele pokoleń tych stworzonek. I że w każdej partii jaj składanych przez samicę, zawsze będzie co najmniej jedno z którego potem wyłoni się owad z zielonymi, nie koralowymi, skrzydłami, oraz pewna ilość z którego wyłonią się owady ze skrzydłami w odcieniach pośrednich.

Przyjrzałem się uważnie. Na szczycie owadziego kwiatu znajdował się malutki zielony pączek. Dalej leżało około pół tuzina nie całkiem dojrzałych kwiatów, na których koralowej czerwieni było tylko trochę. Za nimi, na gałązce, przyczaiła się cała potęga społeczności owada o nazwie flattid bug, o skrzydłach z najczystszego koralu, dopełniająca dzieła i potrafiąca zmylić oczy najgłodniejszego z ptaków.

Istnieją chwile, gdy jedyną reakcją na jakieś ewolucyjne osiągnięcie może być uczucie mrowienia w skórze głowy. A jednak moje osłupienie nie osiągnęło jeszcze swego szczytowego momentu mózgowej pustki i zdrętwienia. Leakey potrząsnął patyczkiem. Przestraszona owadzia kolonia podniosła się z gałązki, wypełniając powietrze masą trzepoczących skrzydłami owadów. Wydawały się całkiem takie same, jak wszystkie inne chmary ciemii, które spotyka się w afrykańskim buszu. Potem wróciły na swoją gałązkę. Wylądowały bez jakiegoś zorganizowanego porządku i przez chwilę na gałązce roiło się od drobnych stworzeń, włażących jedno drugiemu na plecy, w czymś, co wyglądało jak przypadkowe ruchy. Te ruchy jednak nie były przypadkowe. Moment później gałązka była nieruchoma i znowu można było na niej podziwiać ten sam kwiat. Zielony przywódca znowu zajął pozycję, w której wyglądał całkiem jak pączek, a jego wielokolorowi towarzysze ustawili się tuż za nim. Masa szeregowców także zajęła swe zwykłe pozycje. Śliczny kwiat w kolorze koralu, nieistniejący w naturze, został stworzony na moich oczach.

Tak właśnie wygląda kolonia tego owada uformowana w nigdzie poza tym nie istniejący kwiat.iii

Jakiś rok później spędzałem noc w południowoafrykańskiej wiosce, wraz z grupą naukowców. Jednym z tej grupy był dr. C. K. Brain, zadziwiający młody człowiek z muzeum Transvaalu. Brain to naukowiec naukowców i nie znam nikogo, kto by w tak młodym wieku, na jakimkolwiek kontynencie, osiągnął tak szeroką renomę z powodu tak różnych osiągnięć. Jest Rodezyjczykiem, pochodzi z rodziny spokrewnionej z rodziną Eugene'a Marais. Ma długą, dystyngowaną twarz, a jego zachowanie, całkiem inaczej niż moje, składa się przeważnie z długich, dystyngowanych chwil milczenia. Brain miał wtedy dwadzieścia siedem lat i wcześniej uzyskał doktorat z geologii. Następnie przyszły trzy owocne lata antropologii, w którym to czasie dostarczył paleontologii jedynego pełnego geologicznego badania wszystkich pięciu stanowisk zawierających szczątki australopiteków; rozwinął metody datowania dawnych znalezisk, o których nikt przed nim nie pomyślał; a jego odkrycie prymitywnych tłuków pięściowych z Sterkfontein zostało przez dr. Kennetha Oakleya z British Museum uznane za jeden z kamieni milowych stulecia. Teraz zaś, w wieku dwudziestu siedmiu lat, ku rozpaczy antropologii, Brain kierował swą uwagę na zoologię. Wolał, jak sam stwierdził, rzeczy żywe od martwych.

Byliśmy zatem w Potgietersrus, pora była już dobrze po północy. Siedzieliśmy, popijaliśmy, zajęci późną rozmową. Wspomniałem o owadzie zwanym flattid bug, stosownie tajemniczym temacie na taką porę. Nikt nigdy o nim nie słyszał. Opisałem go ze szczegółami i przywołałem moje własne wrażenia. Jak takie dziwy mogły istnieć? Wszyscy siedzieli w milczeniu. W końcu odezwał się Brain.

Musimy sobie uświadomić”, powiedział, „że owad jest o dobre trzysta milionów lat starszy od nas.”

Ssak ma historię liczącą nieco ponad sto milionów lat. Historia owada sięga czterystu milionów lat. Ewolucja miała dodatkowe trzysta milionów lat na udoskonalenie intuicji, komunikacji i wzorców społecznego zachowania rządzących życiem owadów. Kiedy zadziwiają nas społeczeństwa flattid bug, albo pszczoły, znajdujemy się w sytuacji dziecięcego gatunku o wybitnych zdolnościach, zaszokowanego osiągnięciami istot niższych, które, o czym mamy skłonność zapominać, są od nas zdecydowanie starsze.

Owady rozpoczęły są ewolucję w momencie bardzo wczesnym w stosunku do historii wszelkiego życia. Możemy studiować, jeśli chcemy, indywidualne zachowanie owada, jego kolektywną psychikę, i jego społeczeństwo, skonstruowane jako pojedynczy organizm, w którym jednostka istnieje jako ułamek całości. I to nasze badanie musi w nas wywołać ogromny podziw dla tego, co natura, mając dosyć czasu, potrafi skonstruować z czegoś tak niewielkiego. Kiedy jednak eksplorujemy świat natury w poszukiwaniu tych horyzontów zwierzęcego zachowania, które są genetycznie związane z naszymi, możemy niemal całkiem pominąć społeczeństwa owadów. Ich droga oddzieliła się od naszej zbyt dawno, podążając własnym szlakiem przez eony całkiem dla naszej dziecinnej wyobraźni nie do pojęcia.

Pradawność owadziego społeczeństwa jest czynnikiem ignorowanym w rozważaniach wielu politycznych myślicieli. Niektórzy z nas mogą widzieć w termitierze doskonały model współczesnego państwa, a w zachowaniu społecznym insektów idealny wzór dla ludzi. Nawet uznając mądrość takiego ideału, musimy przetestować pokłady naszej własnej cierpliwości. Udoskonalenie owych subtelnych instynktownych schematów, których owadzie społeczeństwa wymagają, zajęło naturze dodatkowe trzysta milionów lat.

3

Człowiek jest kręgowcem – co oznacza, że ma wyposażony w stawy kręgosłup, coś, co w ewolucyjnym procesie rozwinęło się zbyt późno, by mogło wpłynąć na tę gałąź, do której należą owady. Pojawiło się także zbyt późno, by mogło wpłynąć na losy mątwy i ośmiornicy, kraba i małży. Tak więc możemy mówić, iż zachowanie małży, dla przykładu, która nie może się poszczycić kręgosłupem, ma dla człowieka mniejsze znaczenie, niż zachowanie złotej rybki, która kręgosłup ma. Jeśli zaś znajdujemy jakąś cechę dominującą wśród wszystkich gałęzi kręgowców, jak na przykład instynkt utrzymywania i obrony terytorium, musimy stwierdzić, że instynkt ten jest naprawdę istotny.

Bardziej konkretnie, człowiek jest ssakiem. Nie składamy jaj, a nasze ciała są ciepłe. Wiek ssaków można w przybliżeniu określić jako sto milionów lat, aa zachowanie ssaków musi mieć większe znaczenie dla ludzkiego badacza, od zachowania kręgowców w ogólności. Tak zatem zachowanie lwa i wilka, antylopy i myszy, musi oświetlać zachowanie człowieka, z większą intensywnością niż zachowanie dorsza.

Człowiek jest jednak przede wszystkim naczelnym. Z tego powodu ród nadrzewnych istot, które wyodrębniły się z obejmującego wszystkie ssaki tła siedemdziesiąt milionów lat temu, i w którym, od równie długiego czasu, zawiera się cała nasza ewolucyjna historia, musi nas dotyczyć nas najbardziej. Gdy przyglądamy się społecznemu zachowaniu małp, spoglądamy na coś leżącego bardzo blisko domu. Kiedy zaś spojrzymy, jak to uczynimy w dalszym toku naszej narracji, na zachowanie naczelnego który poluje – tej drapieżnej podrodziny, której człowiek jest jedynym żyjącym przedstawicielem – wtedy, z jedną istotną różnicą, będziemy patrzeć na samego człowieka.

Co to właściwie jest naczelny? Ze wszystkich zwierząt jest on najtrudniejszy do zdefiniowania. Na różnych stadiach ewolucji naczelnych różne gałęzie tej rodziny stawały się najbardziej widoczne. Raz były to nadrzewne ryjówki, innym razem wyraki albo lemury. Małpy w różnych okresach stawały się tymi naczelnymi, które najlepiej oświetlone zostały niezmożonym punktowym reflektorem ewolucji. W tej zaś chwili, przynajmniej na razie, naczelnym jest człowiek. Bardziej szczegółowo przyjrzymy się charakterowi i historii rodziny naczelnych, kiedy zaczniemy się zajmować pojawieniem się ludzkiego gatunku. Na razie wystarczy stwierdzić, że naczelne wyróżniają się jako grupa swym brakiem specjalizacji. Tylko jeden anatomiczny szczegół mają wszystkie one rozwinięty bardziej niż inne zwierzęta: mózg. Od ryjówki do człowieka, sekretem siły naczelnych wydaje się połączenie nadzwyczajnego, przerośniętego mózgu, ze zwyczajnym, nie za wielkich rozmiarów ciałem. Jest to ciało zdolne do wykonania każdego zadania, nie ograniczane jednak ani swą masywnością, ani specjalnymi potrzebami – ani przez kopyta, ani przez rogi, ani przez monstrualny apetyt. Jesteśmy jednak tak, jako rodzina, niewyspecjalizowani, iż jeśli ktoś chce znaleźć szybki sposób na odróżnienie małpy wąskonosej od szerokonoseji, można tylko stwierdzić, że szerokonosa huśta się na gałęziach, po których wąskonosa biega, oraz że wąskonose mają ogony, a szerokonose nie.

Poza powiększonym mózgiem, my naczelne mamy jeszcze jedną cechę – fizjologiczną –ą u nas powszechną, a wyjątkową w świecie zwierząt. Jest nią nasza wolność od seksualnych ograniczeń związanych z sezonową rują i okresem godowym. Periodyczność u samic jest charakterystyczną cechą wszystkich żyjących gatunków naczelnych, i nie tylko to, ale cykl menstruacyjny trwa u wszystkich gatunków w przybliżeniu tyle samo. U szympansów jest to 34-36 dni, u rezusów 28, u pawiana 30-40. I choć, zgodnie z najlepszą ustanowioną przez Du Chailluii tradycją, uważano, że brutalny, oszalały z żądzy samiec małpoluda brał swoją samicę nawet w czasie jej menstruacyjnych okresów tabu, mamy teraz wyższe mniemanie o jego dobrym smakuiii. Włazi na nią, fakt, ale nie stara się wejść w nią. Jak Carpenter kiedyś to określił, to jest jedynie przyjacielski gest.

Modne kiedyś było, jak już to widzieliśmy, sprowadzanie społeczeństwa naczelnych wyłącznie do unikalnej możliwości uzyskiwania przez cały rok seksualnej satysfakcji. Jednak inne unikalne czynniki mają porównywalne znaczenie. Mamy więc powiększony mózg i jego zwiększoną zdolność uczenia się. Mamy ciało tak w sumie bezbronne wobec drapieżników, że brak mu nawet pazurów, którymi mogłoby walczyć. No i jest też instynkt terytorialny, zapewne najistotniejszy z tego wszystkiego. Każdy gatunek naczelnych, który dotąd badano – ze znaczącym wyjątkiem goryla – utrzymuje własne terytorium i broni go.

Wszystkie te cztery czynniki – seks, terytorium, powiększony mózg i bezbronne ciało – wniosły swój wkład w ewolucję złożonego społeczeństwa naczelnych. Piątym czynnikiem, dominacją, zajmiemy się w następnym rozdziale. Ostatnim zaś czynnikiem był oczywiście życie na sposób drapieżcy – wkład dokonany przez australopiteka. O tym porozmawiamy w przyszłości.

Możliwość korzystania przez okrągły rok z żeńskiego towarzystwa przyczyniła się bez wątpienia do rozwoju u naczelnych trwałej rodziny, tak charakterystycznej dla małp szerokonosych. Jednak wśród wielu gatunków ptaków samiec, z niewielką szansą na seksualną satysfakcję, także bierze sobie towarzyszkę na całe życie. Samiec lwa cieszy się posiadaniem stałego haremu, ale jego przyjemności, choć mnogie, są jednak wciąż sezonowe. Inne więc czynniki niż seksualna satysfakcja muszą więc skłaniać samce wielu gatunków, zarówno naczelnych, jak i do naczelnych nie należących, do zaakceptowania seksualnych układów na całe życie. Wśród małp zaś, wąsko i szerokonosych, te układy są tak różne, i czasem tak skomplikowane, że nie daje się z przekonaniem stwierdzić, iż choćby tylko sama trwała rodzina naczelnych, nie mówiąc już o ich trwałym społeczeństwie, spoczywa wyłącznie na seksualnym fundamencie.

Gibbon, najaktywniejszy i najliczniejszy spośród obecnie żyjących małp szerokonosych, żyje w południowo-wschodniej Azji. Bierze sobie na głowę żonę i na tym poprzestaje, jest monogamiczny. Mniej wiadomo o zachowaniu jego indonezyjskiego sąsiada, orangutana. Ten może być monogamiczny, albo i nie. Inaczej jednak niż gibbon, dostrzega on, jak się wydaje, niewiele uroku w ryzyku związanym z damskim towarzystwem. Choć utrzymuje stałą rodzinę, ucieka od niej ile tylko może, samotnie rozmyślając na jakimś osobnym drzewie. Dwie afrykańskie małpy szerokonose, szympans i goryl, nie znajdują w monogamii żadnych zalet. Każda z nich bierze sobie harem tak duży, jakiemu tylko potrafi podołać, jednak zazwyczaj nie więcej, niż dwie lub trzy kobiety. Wiosną roku 1960 nasze oceny dotyczące goryla zostały jednak gwałtownie zweryfikowane w górę. Kilka tygodni przed moim przybyciem do Ugandy na stokach góry Mahavura zakończył życie ogromny samiec. Pozostawił po sobie syna-niedorostka i pięć wdów. Syn wciąż uczepiony był martwego olbrzyma, a dziś znajduje się w londyńskim zoo. Pięć wdów, porzucając zarówno dziecko, jak i umierającego partnera, jak jeden mąż wyruszyły na gorączkowe, trwające dziesięć dni, poszukiwania nowego męża. Znalazły go – starzejące się stworzenie z jedną samicą i jednym dzieckiem. Tak więc te wdowy znajdują się dzisiaj gdzieś na stokach wulkanu w Ugandzie, stanowiąc istotną część sześcioosobowego haremu. Jest powód by przypuszczać, że w świecie naczelnych rozmiar męskiego haremu nie zawsze jest zdeterminowany męskim wyborem.

Rodzina naczelnych, szczególnie wśród małp szerokonosych, może powstać poprzez trwały seksualny układ pomiędzy samcem i jedną lub większą ilością samic. Na tym się to jednak nie kończy. Ta grupa rozszerza się dzięki szczególnej cesze młodych naczelnych – powolnemu dojrzewaniu. Małpa szerokonosa dojrzewa w tropikach w tym samym, mniej więcej, tempie, co człowiek. Powolność zaś fizycznego rozwoju dodatkowo komplikuje inny czynnik, utrzymujący ich dzieci długo na łonie rodziny. Ich instynkty są słabo rozwinięte. Muszą się uczyć poprzez doświadczenie.

Marais przeprowadził kiedyś udany eksperyment, mający przetestować względną siłę instynktów i doświadczenia u wyższych i niższych zwierząt. Z rodzinnego gniazda uzyskał malutką wydrę, a z ramion zmarłej matki, malutkiego pawiana. Wydra, tak jak pies, jest jednym z najbystrzejszych przedstawicieli zwierzęcego świata poza naczelnymi. Pawian, największa z małp wąskonosych, jest jedynym szerokowystępującym naczelnym, który z powodzeniem żyje na ziemi. Choć fizycznie małpa szerokonosa jest nieco bliżej spokrewniona z ludzką linią ewolucyjną, to jednak pawian jest najbardziej znaczącym spośród wszystkich naczelnych. Jego naziemne życie stwarza mu problemy z przetrwaniem, które bliskie są naszym własnym.

Maleństwa Maraisa były nowonarodzone. Wychował je z dala od ich naturalnych środowisk. Wyda nigdy nie widziała wody, poza wodą do picia. Pawian nigdy nie widział gór, które były przeznaczonym mu domem. Żadne z nich nie miało żadnego kontaktu z przedstawicielami własnego gatunku, ani też nie skosztowało pożywienia, które stanowiłoby część ich normalnej diety. Po trzech latach Marais przywrócił każde z tych stworzeń jego naturalnemu środowisku: wydrę uwolnił na brzegu rzeki, pawiana włączył do stada. I oba zwierzęta były głodne.

Wydra, po raz pierwszy w życiu została skonfrontowana ze swym naturalnym środowiskiem, wodą. Zastanawiała się przez może trzydzieści sekund, potem dała nurka i w ciągu niewielu minut złapała rybę. Instynkt rządził. Inna była jednak historia biednego pawiana. Pałętał się tu i tam bez celu. Dla niego zwykłe pozycje z diety pawianówkorzonki, kolczaste gruszki, kolby kukurydzy, owoce z sadów – nie znaczyły nic więcej, niż popękane kamyki albo szczapy drewna. Widok skorpiona – wyjątkowego przysmaku na stole pawiana – wywołały u niego apetyt wyłącznie na paniczną ucieczkę. Nieszczęsne głodujące stworzenie, z beznadziejnym, w wyniku źle spędzonej młodości, życiem, zakończyło ów smutny eksperyment zjadając trujące jagody, których normalny pawian by za nic w świecie nie ruszył, i musiało zostać uratowane przed naturą przez samego przyrodnika.

Sławna historia młodej lwicy Elsy, tak wspaniale opowiedziana przez Joy Adamson w książce „Born Free”, jest tu także dobrym przykładem. Zanim Elsa mogła zostać przywrócona jej naturalnemu buszowi, musiano ją nauczyć zabijać. Jest to jednak wszystko, czego trzeba nauczyć młodą lwicę, cała reszta to sprawa instynktu. Stado lwów to polujący zespół. Starsi biorą na siebie odpowiedzialność za formowanie zdolności młodych w jedynym społecznym celu całego stada – zabijaniu. Żadne inne działania nie są podejmowane. W Rezerwacie Krugera największą przyczyną śmiertelności lwów jest rywalizacja o pożywienie pomiędzy dojrzałymi i młodocianymi członkami stada. Od momentu, kiedy przestaje ssać, lwiątko nie otrzymuje od lwicy żadnej pomocy ani ochrony. Zależy wyłącznie od siebie i często z tego ginie.

Dla naczelnych problem ten ma całkiem inną skalę. Elsa miała trzy lata, kiedy powróciła do dziczy. Szympans, wzrastając w tropikach, nie dojrzeje zanim nie skończy ośmiu czy dziesięciu lat. I tutaj powiększony mózg wkracza na scenę naszej społecznej ewolucji. Choć zapewnia on naczelnym ogromne korzyści z uczenia się, ten sam mózg osłabia ich instynkty. Młody naczelny nie może być wolno puszczony w świat, zanim nie zostanie wyedukowany. Tak więc rodzina, ten podstawowy element konstrukcji społeczeństwa naczelnych, rozszerzona zostaje o długi szereg młodych, w różnych rozmiarach i na różnym poziomie głupoty. Samiec orangutana, rozmyślający na swym osobnym drzewie, być może zaakceptował stałość związku, odrzucając jednak katastrofalne jego konsekwencje. Orangutan ma jednak inne przygnębiające powody do rozmyślań: kurczenie się własnej domeny, która kiedyś rozciągała się aż do Chin, teraz zaś ogranicza się do kilku wysp w archipelagu Indonezji; rzadkość występowania swego gatunku i trudności ze znalezieniem męskiego towarzystwa; stały brak wystarczającej ilości owoców, by wyżywić własne wątłe ciałko, z wynikającą z tego koniecznością ciągłych emigracji na stały ląd, daleko od ulubionych bagnistych brzegów rzek. Nie jest szczęściem być ewolucyjną porażką, a do tego ojcem!

Jakkolwiek nie byłby orangutan nastawiony do rodziny, jako instytucji społecznej, reszta świata naczelnych wita ją z radością. Tak cenne w niej widzą rozwiązanie swych życiowych problemów, że niewiele naczelnych zadowala się jedynie towarzystwem własnych samic i potomstwa. Miast tego rozszerzają tę grupę do hałaśliwej hordy, stałego i często pomieszanego stowarzyszenia kilku, albo i wielu, rodzin – prawdziwego społeczeństwa naczelnych.

4

Jeszcze w roku 1927 sławny antropolog Malinowski mógł zadeklarować, że: „rodzina jest jedynym rodzajem zgrupowania, który człowiek przejął od zwierząt”. To twierdzenie nie neguje społecznej natury naczelnych. Sugeruje jednak, że wszelkie przedludzkie społeczne więzy i konflikty miały związek z seksem lub jego konsekwencjami. Jego teza i wcześniejsze podobne wnioski miały głęboki wpływ na współczesną psychiatrię. A jednak jest to ewidentnie teza fałszywa.

Rzadko występujący orangutan z reguły żyje w izolowanych grupach rodzinnych. Ewolucja jednak nie pokazuje go jako zwycięzcy. Odnoszący sukcesy gibbon, najdoskonalszy z akrobatów, także akceptuje społeczeństwo ograniczone do współpartnera i dzieci. Jednak poza tymi dwoma przykładami nie można w świecie małp znaleźć przykładu stworzenia, które by konsekwentnie w stanie natury utrzymywało społeczeństwo tak proste, jak pojedyncza rodzina.

Grupa wyjców zawiera przeciętnie trzech samców i sześć lub osiem dorosłych samic. Panamski czepiak żyje w stałych społecznościach zawierających z reguły około ośmiu samców i piętnaście samic. Stado rezusów, uważnie obserwowane przez Carpentera w Syjamie, zawierało sześć samców i trzydzieści dwie samice. Ja sam nigdy nie zaobserwowałem w Afryce stada koczkodanów liczącego mniej niż czterdzieści osobników.

Szympansa trudno jest obserwować, a jego obyczaje wydają się zmieniać. Niels Bolwig opowiadał mi w Kampali, że jego obserwacje we wschodniej Ugandzie wskazują na skłonność do społeczeństw złożonych z jednej rodziny. Jednak spośród dwudziestu grup badanych przez Nissena w Gwinei Francuskiej, sześć zawierało dwóch lub więcej samców. Obserwacje goryli także w przeszłości były tak niepełne, iż pozostawiały miejsce na przekonanie, że goryl to stworzenie żyjące w pojedynczej rodzinie. Badane nad górskimi gorylami w paśmie kongijskich wulkanów, dokonane przez George Schallera, zawiera jednak obserwacje stałych grup, liczących nawet i dwadzieścia siedem osobników, z czego siedem dorosłych samców i dziewięć samic.

Pawian hamadryas, w Sudanie, żyje w stadachiv liczących do trzystu sztuk. Stado pawianów chacma, którymi zajmował się Marais, także liczyło trzysta osobników. Fitzimons kiedyś obserwował stado pawianów chacma liczące aż pięćset sztuk. Z powodu swego naziemnego życia, pawian, jak to już sugerowałem, prowadzi egzystencję bardziej zbliżoną do egzystencji człowieka od każdego innego z naszych krewniaków wśród naczelnych. Nie musimy jednak koncentrować się na środowiskowych podobieństwach chcąc wycisnąć z pawiana pewne ludzkie podobieństwa. Z wyjątkiem gibbona i orangutana, wszystkie wyższe naczelne mają skłonność łączyć się w społeczności większe i bardziej złożone od pojedynczej rodziny.

Przyrodnicy z pokolenia Malinowskiego (i Freuda) nie potrafili pojąć, że społeczeństwo naczelnych rzadko jest ograniczone do jednej rodziny. I choć Zuckerman i jego współcześni skorygowali ten błąd, uznając fakt istnienia wśród pod-ludzkich naczelnych szerszego społecznego życia, nadal szerzyli owo wyolbrzymiające znaczenie seksu złudzenie, a to w wyniku prowadzenia swych obserwacji w chronionych klatkach ogrodów zoologicznych. Nie potrafili dostrzec roli drapieżnika w życiu stworzenia o delikatnym ciele, i nie potrafili ocenić zachowań terytorialnych przejawianych wyłącznie poza tymi ogrodami. W stanie naturalnym seksualne możliwości i obowiązki mogą służyć do stworzenia u naczelnych stałej rodziny, ale terytorialne korzyści, możliwości i konieczności sprawiły, iż wyewoluowały u nich większe społeczeństwa.

Samiec gibbona ma na swych szczytach drzew środowisko dające mu niezłą ochronę i nie potrzebuje sojuszników do obrony swego terytorium przeciw innym gibbonom, ani swej rodziny przeciw naturalnym wrogom. Pole bitwy zawieszone sto stóp ponad ziemią stanowi potężnego sprzymierzeńca dla akrobaty jak nikt znającego swe nadrzewne terytorium. Carpenter obserwował syjamskie gibbony dokonujące na swoim terytorium skoków prosto w dół o długości czterdziestu lub pięćdziesięciu stóp. To niebezpieczne życie i spora ilość szczątków gibbonów, które kiedykolwiek zostały znalezione, ukazuje ślady zaleczonych złamań kości. Szansa na przeżycie wśród tych, którzy bronią terytorium musi być znacząco wyższa, niż wśród tych, którzy dokonują inwazji.

Samiec gibbona ma także korzyść z innej, i bardziej u naczelnych zadziwiającej od monogamii, okoliczności. Jego popęd seksualny jest słaby. Kopuluje rzadko, w wyniku czego ma niewiele rodzicielskich obowiązków, a ze swą mała rodziną może sobie pozwolić na brak szerszych więzów. Ze swą pogardą, zarówno dla grawitacji, jak i dla wielożeństwa, ten szczupły szary akrobata żyjący wysoko wśród zieleni, bardziej przypomina ptaka, niż innych naczelnych. I jak ptak, dzieli swe terytorium jedynie z własną rodziną. Mimo to, mając naprzeciw siebie naturalnego wroga, takiego jak na przykład człowiek, gibbon także docenia obronne korzyści, jakie zapewnia liczba. Carpenter kiedyś zakłócił swą obecnością spokój aż trzech grup gibbonów naraz. Wszystkie samce natychmiast połączyły się we wspólnych zwodzących manewrach. Kiedy Carpenter się wycofał, wszystkie wróciły na swe zwykłe terytoria.

Jeśli spośród naczelnych gibbon cieszy się najbardziej sprzyjającym habitatem, konstrukcją cielesną i temperamentem, to pawian ma tych radości najmniej. Zamieszkuje bezlitosną ziemię, gdzie na względy może liczyć tylko specjalista. Pawian zaś nie wyspecjalizował się w niczym, poza złodziejstwem. Zebra może uciec, biegnąc szybciej od swych prześladowców – pawian nie. Borsuk może się zagrzebać od nich głębiej – pawian nie potrafi kopać głębiej, niż do swego ulubionego korzonka. W ciągu milionów obfitych w pożywienie lat lampart rozwinął w sobie szczególny apetyt na mięso pawiana, a pawian nie może się z nim równać ani siłą, ani zdolnością kamuflażu, ani szybkością. Od niepamiętnych czasów pyton przejawia wyjątkowe upodobanie do niemowląt pawiana, ale natura dała pawianowi niewiele miejsc, gdzie mógłby się schronić, i które by nie były równie dostępne źle mu życzącemu pytonowi. Aby go do końca pognębić, natura obdarowała pawiana także burzliwym życiem erotycznym. Wobec tylu utrapień, pawian musi szukać sposobów przetrwania nie tylko dla siebie, ale także dla chmary swych żon i dzieci.

Pawian też oczywiście nie jest całkiem pozbawiony atutów. Jest całkiem silny. Jak wszystkie naczelne nie ma pazurów, ale jego paznokcie są groźne. Ma kły jak sztylety. No i ma spryt. Kiedy plądruje na jakiejś farmie i mężczyzna wyjdzie z domu, ucieknie. Jeśli wyjdzie kobieta, zignoruje ją. Jednak jeśli zdeterminowany ludzki wróg płci męskiej przebierze się w kobiece ubranie, pawian natychmiast da nogę. W Południowej Afryce farmerzy są przekonani, że pawian potrafi liczyć do trzech. Gdy stado pawianów chacma pustoszy sad i pojawi się wściekły farmer, stado wycofa się, by się pojawić natychmiast kiedy farmer sobie pójdzie. Jeśli trzech farmerów wejdzie do sadu i dwóch się wycofa, pawiany nie dadzą się oszukać i będą się trzymały z daleka. Dopiero jeśli do sadu wejdzie czterech farmerów i trzech się wycofa, matematyczne zdolności pawiana zawiodą. Wróci do sadu i wpadnie w pułapkę.

Taka bystrość jednak nie przyczynia się za bardzo do bezpieczeństwa pawiana, ponieważ oznacza ona tylko tyle, że do, i tak imponującej, listy wrogów, dla których pawian nie jest równym przeciwnikiem, dołączył także człowiek. Można by się zastanawiać dlaczego w ogóle na świecie istnieją jakieś pawiany, skoro wszystkie szanse zdają się przemawiać przeciw nim. A jednak pawian jest ewolucyjnym sukcesem na niewiarygodną skalę. Po prostu kwitnie. Adaptuje się do najbardziej nawet marginalnych warunków klimatycznych i terenowych. Jako czołowy afrykański bandyta, jest praktycznie nie do wytępienia, o czym zaświadczy każdy farmer. Jak przetrwał? Najbardziej bezbronne ze zwierząt, uziemiony naczelny, pawian przetrwał znakomicie rozwijając najbardziej wyrafinowane ze wszystkich znanych naturze środków obrony – społeczeństwo.

To nie jest ewolucyjny przypadek, że bezpiecznie żyjący gibbon może sobie pozwolić na życie w społecznościach należących do najmniejszej w świecie naczelnych, ani to, że zewsząd zagrożony pawian żyje w społecznościach, które należą do największych. Stado pawianów może liczyć wiele dziesiątków, albo i setki, osobników. W typowym przypadku będzie liczyło tuzin, albo więcej, dorosłych samców, każdy z własnym haremem i gromadą gąb do wykarmienia. Będzie też zazwyczaj liczyło pewną, i różną w różnych przypadkach, ilość kawalerów, tolerowanych ze względu na ich udział w plądrowaniu i obronie, a żyjących w romantycznej frustracji o różnym nasileniu. Dominujący pawian to praktyczne zwierzę, które zdaje się być wystarczająco przekonane o tym, że ilość przekłada się na siłę, by zaakceptować pewne skalkulowane ryzyko dla swego rodzinnego pożycia.

Stado trzyma terytorium wykorzystujące wszelkie korzyści, jakich może dostarczyć okolica, i broni go przed pobratymcami. Jako społeczeństwo przejawia ono wszystkie owe nieprzyjazne cechy, które charakteryzują indywidualnego posiadacza terytorium, a więc izoluje się od ogółu świata pawianów. Jednak grupa pawianów to społeczeństwo złożone z jednostek – to nie jest kolonia owadów. Pawian nie ma jak skorzystać z bogactwa społecznych instynktów ewoluujących przez czterysta milionów lat, które by pokierowały jego zbiorowym zachowaniem. Mimo to, pojedynczy pawian, jeśli ma przetrwać, musi zadbać o to, by przetrwało jego społeczeństwo. Musi, dla dobra grupy, stłumić wiele odruchów indywidualnej ekspresji.

Pawiany – i wszystkie inne naczelne – zbudowały swe złożone społeczne instytucje na prostocie pradawnego terytorialnego popędu. Członkowie grupy są jednocześnie izolowani od wszystkich innych przez terytorialną wrogość, i zespoleni ze sobą przez obronę terytorium. Obcy musi być znienawidzony, swój musi być chroniony. Dla obcego nie może istnieć żadna tolerancja, żadna litość, żaden pokój, wobec swojaka trzeba czuć przynajmniej jakąś prostą lojalność i poświęcenie. Jednostka musi bronić grupy, grupa musi bronić jednostki.

Przez wiele lat wielki autorytet w sprawach zachowania człekopodobnych w niewoli, W. Kohler, eksperymentował na szympansach w swoim ośrodku na Teneryfie, jednej z Wysp Kanaryjskich. Szybko zaobserwował, że jeśli jeden szympans miał być ukarany, dozorcy groziła zemsta wszystkich. Zuckerman zauważył ten sam problem w londyńskim zoo. Przez wiele lat zbiorowisko pawianów hamadryas trzymano tam na terenie nazwanym – dzięki wzlotowi wyobraźni, jakim tylko człowiek mógłby się poszczycić – Monkey Hill („Małpie wzgórze”). Usuwanie stamtąd martwych pawianów stanowiło poważny problem dla strażników – pawiany broniły nawet martwych ciał.

Grupy zebrane w warunkach niewoli są sztuczne, ale mimo to bronią jednostki. W dziczy będą jej bronić nawet kosztem znacznego ryzyka. Jeden z największych afrykańskich strażników dzikiej zwierzyny, Stevenson-Hamilton, zaskoczył kiedyś w buszu stado pawianów. Stado natychmiast się wycofało, ale jeden z ich liczby pozostał samotnie na drzewie. Opuszczony, przerażony pawian wołał o pomoc. Część stada powróciło. Nie były gotowe go zostawić. Stevenson-Hamilton złapał tego samotnego pawiana, a stado nadal nie chciało odejść. Dopiero kiedy kilka zwierząt zostało zastrzelone, stado w końcu uciekło.

Afrykańscy myśliwi wspominali liczne przypadki altruistycznego zachowania. Zanotowano na przykład, że ciekające stado pawianów zabrało swego rannego członka. Pewien myśliwy zabił pawiana i znalazł się oko w oko z całym stadem. Stado otoczyło zabitego i nie chciało odejść. Istnieje też historia o pewnym stadzie, które wpadło w pułapkę i uciekło, pozostawiając kilku zabitych. Jednym z nich była matka, do której martwego ciała przytulało się niemowlę. Inny pawian zawrócił, złapał malca i uciekł. Jak wiele z tych opowieści jest prawdziwych, nie potrafię ocenić. Przykłady autentycznego poświęcenia, lub czegoś przypominającego prawdziwy heroizm, muszą z pewnością być rzadkie. Niebezpieczne jest też opisywanie takich zachowań przy pomocy ludzkiej kategorii – altruizmu. Nie da się jednak zaprzeczyć, że wszystkie jednostki będące członkami grup, wykazują, w różnym stopniu, w odpowiedzi na wszelkie zewnętrzne zagrożenie, reakcje mające na celu grupowe przetrwanie. I czasem taka reakcja może być naprawdę niezwykła.

Eugène Marais zanotował pewien przypadek, co którego nie istnieją żadne powody, by go kwestionować. W paru swych wczesnych obserwacjach, jak już wspomniałem, wydaje się, że mógł wpaść w pułapkę antropomorfizmu. Jednak w jego zapisie jednego strasznego zmierzchu w Waterbergu nie można znaleźć posmaku dobrodusznej spekulacji czy ludzkiej identyfikacji. Interpretacja nie gra tu żadnej roli. Te rzeczy się wydarzyły i wydarzyły się w pewnej kolejności. To wszystko.

Pawian boi się człowieka, jako najnowszego uzupełnienia swej listy naturalnych dyskomfortów. Nieszczęściem pawiana jest to, iż jego apetyt na owoce i kolby kukurydzy, w połączeniu ze skłonnościami, które trudno byłoby nazwać umiłowaniem prawa, doprowadzają go tak często do konfliktu z lokalnymi farmerami. Co pewien czas pawian jest oficjalnie ogłaszany plagą. Za jego skalp wyznacza się nagrodę. Strzelanie do pawianów stawało się w co trudniejszych czasach swego rodzaju patriotycznym czynem, dokonywanym dla domu i ojczyzny. Jednak to nie ten, tak niedawno pozyskany, wróg, jakim jest człowiek, wzbudza w pawianie prawdziwą panikę. Ta rola jest zarezerwowana dla wroga o wiele dawniejszego – dla lamparta. O zmierzchu.

Waterberg to było samotne miejsce, w tamtych latach na przełomie wieków. Nadal zresztą jest, jeśli o to chodzi. Noc zapada jak cichy pociąg ekspresowy, a mrok staje się spokojny od zwierzęcego nasłuchiwania. W ostatniej godzinie przed zmrokiem stada pawianów na całym kontrolowanym przez Maraisa terenie powracały ze swych porozrzucanych żerowisk do bezpieczeństwa domu i znacznej liczby. Jedno szczęśliwe stado, na przykład, spało w niemal niedostępnej jaskini, pięćset stóp ponad ziemią, na bardzo stromym klifie. Dostęp do tej groty zapewniała półka skalna, długa na pół mili i miejscami mająca zaledwie sześć cali szerokości, zawieszona, jak i sama grota, na wysokości, z której upadek musi być śmiertelny zarówno dla pawiana, jak i dla każdego z jego wrogów. W ostatniej godzinie przed zachodem słońca ta półka zatłoczona była przez stado poszukujące bezpieczeństwa. Marais obserwował, podziwiając porządek, w jakim zwierzęta się poruszały. Ostrożność wyjątkowo uciszyła normalną paplaninę pawianów. Dorosłe samce prowadziły, potem szły bezdzietne samice, następnie samice, których pleców i brzuchów czepiały się niemowlęta. Marais zanotował, że niebezpieczeństwo może wprawdzie uciszyć głos pawianów, ale nie chęć do zabawy ich młodych. W najbardziej niebezpiecznych miejscach dzieciarnia nie potrafiła się oprzeć pokusie pociągania sąsiadów za ogony, jeśli nadarzyła się taka okazja. W końcu jednak grota się wypełniła, a skalna półka opustoszała. Zapadła noc. Śmierć na bezszelestnych stopach wędrowała przez las, przez krzaczaste zarośla i przez polanę. Zimne gwiazdy, brutalne w swej nieczułości, uczyniły z nieba niemal pustą przestrzeń. Ale przynajmniej zwierzęce społeczeństwo było bezpieczne i mogło spać spokojnie.

Inne stada żyjące w Waterbergu, jak na przykład stado które studiował Marais, nie posiadały fortec o porównywalnej sile. Wszystkim im jednak, jakiekolwiek byłoby zagrożenie, noc przynosiła jedno przerażające widmo. Marais zawsze wiedział, kiedy lampart znajdował się w pobliżu jego stada. Chronione wyłącznie przez wgłębienia w poszarpanych skałach i zamaskowane jedynie przez konary masywnego starego figowca, stado zaczynało się wtedy niespokojnie poruszać. Wyczuwał niepokój, a potem dochodziło go specjalne, związane z zagrożeniem, zawołanie. Bezsilnie stado oczekiwało, aż niewidzialna śmierć, nie zauważywszy go, pójdzie dalej. Pewnej jednak nocy lampart przyszedł wcześnie.

Był wciąż jeszcze zmrok. Stado pawianów dopiero co wróciło z żerowiska i ledwo miało dość czasu, by się rozproszyć po skałach wysoko się piętrzących poza figowcami. I oto nagle wydaje z siebie pisk przerażenia, a Marais widzi lamparta. Wyszedł z buszu, pewny swego, powolutku. Tak bezbronne są te pawiany, że lampart zdaje się dostrzegać, iż nie ma powodu do pośpiechu. Przysiadł tuż pod niewielkim skalnym nawisem, obserwując swą zdobycz i analizując teren. Marais zauważył zaś dwa samce pawiana ostrożnie wyłaniające się zza skały wprost ponad drapieżnikiem.
Oba samce poruszały się ostrożnie. Lampart, jeśli je w ogóle dostrzegł, zignorował je. Całą jego uwagę przykuwała wielka kłębiąca się, piszcząca, bezbronna horda pomiędzy skałami. Potem oba samce rzucają się w dół. Spadły na lamparta z wysokości dwunastu stóp. Jeden wgryzł się w kręgosłup drapieżnika, drugi rzucił się mu do gardła, uczepiając się od spodu łapami jego szyi. Momentalnie lampart rozpruł pazurami swych tylnych łap brzuch pawianowi wiszącemu mu na szyi i chwycił szczękami tego, którego miał na plecach. Było jednak już za późno. Pawian z rozprutym brzuchem, dość długo przed śmiercią wpijał się zębami w jego gardło, by dosięgnąć kłami żyły szyjnej. 
 
Marais obserwował, podczas gdy pod niewielkim skalnym nawisem wszystko zastygało w bezruchu. Zapadała noc. Śmierć, ukryta przed wszystkimi poza niewzruszonymi gwiazdami, otuliła zarówno zdobycz jak i drapieżnika. We wgłębieniach zaś majaczących w ciemnościach skał, zwierzęca społeczność zapadała w sen.

5
Seks to dodatkowe przedstawienie w zwierzęcym świecie, bo dominującą barwą tego świata jest strach. Tylko za ogrodzeniami czy fosami ogrodu zoologicznego ujrzymy seks zajmujący miejsce na głównej scenie. Bo nie ma terytoriów w zoologach, nie ma drapieżnikówv, i nie ma strachu. Wszystkie te subtelne instynktowne mechanizmy, które dzięki naturalnej selekcji wyewoluowały, aby sprzyjać przetrwaniu jednostek lub przetrwaniu gatunków, także są zawieszone. Jedynie seks i zdrowy apetyt pozostały dla nas widoczne. Jak to, jednak subtelne mogą być owe instynktowne społeczne reakcje w stanie natury, zostało zanotowane przez niejednego obserwatora. Nawet w zoo można niektóre z nich dostrzec.

Kiedy Kohler obserwował prawdopodobieństwo zbiorowej retrybucji ze strony szympansów, zanotował także, iż ta obrona następowała jedynie jeśli ukarany szympans wydał konkretny, charakterystyczny okrzyk. Zuckerman obserwował to samo dziwne zachowanie wśród pawianów na Małpim Wzgórzu. Grupa ruszała bronić jednego ze swych członków, ale tylko jeśli wydał on pewien określony okrzyk. Stevenson-Hamilton zanotował podobne zachowanie wśród pawianów w stanie dzikim. Zbiorowa reakcja w społeczności naczelnych nie jest wywoływana przez nieszczęście pojedynczego członka, tylko przez specjalny głosowy sygnał.

Zuckerman zauważył też, że ilekroć strażnicy próbowali usunąć ze Wzgórza zwłoki – dowolne zwłoki, czy to było niemowlę w ramionach jego matki, czy starzec który przeniósł się do lepszego świata, czy po prostu jakąś nadmiernie poturbowaną ofiarę zwierzęcych porachunków – obrona tych zwłok była zawsze poprzedzona charakterystycznym niskim, chóralnym szczekaniem. Zuckermanowi wydało się bardzo nieprawdopodobnym, by pawian potrafił jakoś specjalnie rozpoznać śmierć, a ja raczej się z nim zgadzam. Grupa broni zwłok tak, jakby broniła żywego towarzysza, nie rozpoznając jego specjalnego stanu. Śmierć nie jest dotykalną rzeczą, a czymś ogólnym, wnioskiem, nazwą, którą człowiek nadaje pewnemu konkretnemu abstrakcyjnemu stanowi nie-istnienia, i wydaje mi się wysoce nieprawdopodobne, by zwierzę potrafiło reagować na taki konceptualny stan. Jest tu jednak pewien problem. W głębi Waterbergu, ponad pół wieku temu, Marais słyszał i opisał to samo charakterystyczne szczekanie pawianów. Leżąc w środku nocy w swym łóżku, słyszał ten ich chór, gdzieś głęboko w górach. I wiedział z całą pewnością, że rano najdzie zwłoki przyjaciela, który odszedł.

Jest wiele rzeczy, których się jeszcze od zwierząt nie nauczyliśmy, wiele takich, które niedługo poznamy, i wiele takich, których nie poznamy nigdy. Jeśli zgadzam się z Zuckermanem co do niewielkiego prawdopodobieństwa głosowej reakcji zwierzęcej społeczności na śmierć któregoś ze swoich, czynię tak dla zasady, a także dlatego, iż nie zgromadzono dotąd dość dowodów, które by tę tezę podważały. Czynię tak jednak z głęboką wiedzą o tym, że tym autorytetom od zachowania zwierząt, które z największym przekonaniem głosiły doktryny o zwierzęcych ograniczeniach, historia zgotowała wyjątkowo żałosny los.

Społeczeństwo środkowoamerykańskich wyjców, o ile wiem, nie reaguje głosem na śmierć. Jednak poszczególny wyjec komunikuje swe reakcje na dziewięć różnych sytuacji za pomocą dziewięciu określonych i różnych od innych okrzyków, każdy z których ma znaczenie dla jego społeczności. To jest dokładnie ta sama liczba, co liczba okrzyków gibbona czy dalekowschodniego siamanga. Najbardziej charakterystycznym z okrzyków wyjca jest sygnał, że terytorium jest zagrożone inwazją, który ma mniej więcej taki wpływ na grupę wyjców, jak okrzyk „Pamiętaj o Alamo!” na grupę Teksańczyków. Inny okrzyk, całkiem inny, wyraża po prostu podejrzenie. To jest alarm, kierujący uwagę grupy na jakiś możliwy kłopot. Emocjonalną konsekwencję tego okrzyku, całkiem przeciwnie, niż w przypadku zawołania wojennego, wyraża cisza. Inny sygnał głosowy, o wiele mniej dramatyczny, dałby się prosto zinterpretować jako „Idźmy w tę stronę”. Pojawia się wtedy, gdy jakiś samiec, w ciasno zbitej żerującej grupie, wpada na nagły pomysł tego rodzaju, którym musi się zresztą podzielić. Jeśli grupa go zaakceptuje, wtedy wszyscy ruszają za pomysłodawcą. Często się jednak zdarza, że inny samiec powtarza ten sam okrzyk, wyrażając w ten sposób swoje własne zdanie na temat przyszłego kierunku marszu całej grupy. Kłótnia, która się potem wywiązuje, zgodnie z uświęconą wśród wyjców tradycją, będzie zawierała minimum przemocy przy maksimum harmideru. Prędzej czy później grupa dogada się ze zwycięzcą i wszyscy ruszą w drogę.

Lorenz miał długie doświadczenie ze społecznością kawek, niewielkiej, inteligentnej i uroczej odmiany europejskiej wrony. Odkrył w społeczności kawek okrzyk porównywalny pod względem znaczenia, a także w wynikającej zeń kłótni, do „Idźmy w tę stronę” wyjca. Kawki mają jednak także i inny okrzyk, całkiem inny pod względem brzmienia i znaczenia, a oznaczający: „Wracajmy do domu!” Jeszcze inny spośród charakterystycznych okrzyków kawek wynika z pewnej szczególnej cechy tego gatunku: otóż pisklęta kawki nie potrafią rozpoznać naturalnych wrogów. Pisklę kawki będzie naiwnie przyglądać się z zaciekawieniem zbliżającemu kotu. Nic, z wyjątkiem owego specjalnego okrzyku wydanego przez inną kawkę, nie zakłóci dobrego samopoczucia pisklaka. To ów okrzyk, nie zaś widok wroga, uczy go, kto na tym świecie dobrze mu życzy, kto zaś źle.

Ptaki, tak jak i naczelne, mają znakomitą zdolność uczenia się z doświadczenia. Natura skorzystała z tej zdolności, wyposażając społeczeństwo kawek – nie zaś indywidualną kawkę – w świadomość zagrożeń. Każde pokolenie kawek komunikuje następnemu, poprzez swój ostrzegawczy okrzyk, mądrość zgromadzoną przez całą historię ich gatunku. Kiedy pojawia się nowe zagrożenie w życiu kawek, widoczne staje się, o ile bardziej selektywny i przystosowawczy od sztywnego aparatu indywidualnego instynktu jest mechanizm zbiorowego doświadczenia.


6

Społeczeństwo jest najlepszym przyjacielem każdego z naczelnych. W grupowej reakcji odnalazł on broń zwielokrotniającą liczbę jego oczu, wagę jego mięśni, ilość rzędów jego bojowych zębów. Poprzez mechanizm społeczny naczelny zapewnił sobie największy zwrot ze swego największego zasobu: mózgu; i najmniejsze możliwe straty z powodu swej wrodzonej ułomności: ogólnej słabości swego ciała.

Istnieje porządek w całym zwierzęcym świecie. Stoimy przed klatką w zoo i obserwujemy coś, co wydaje nam się być pogodną lub rozdrażnioną anarchią. W każdym razie jest to życie wolne od reguł, może zresztą dlatego tak lubimy chodzić do zoo. Jednak w stanie natury życie zwierzęcia nie jest takie. Stosuje się do reguł i przepisów terytorialnego zachowania. Jeśli to zwierzę społeczne, to przestrzega reguł i przepisów własnego społeczeństwa, a jego osobiste skłonności muszą, czasami, ustąpić przed tego społeczeństwa potrzebami. W tym względzie zwierzę akceptuje i przyjmuje na siebie swego rodzaju pierwotną moralność.

Dzikie zwierzę nie jest wolne. Jeśli jest małpą, jego zachowanie podlega wymogom przetrwania jego potomstwa, które musi zostać nie tylko nakarmione i obronione, ale także wyedukowane; wymogom obrony terytorialnej; oraz prawom dominacji, którym zaraz się przyjrzymy. Przede wszystkim zaś, ponieważ jest to zwierzę polegające dla swego przetrwania na społecznych mechanizmach, jego osobiste skłonności podlegają porządkowi narzuconemu przez wymagania jego społeczeństwa. Naczelny to gość wyjątkowo wprost uporządkowany. Usuńmy jednak z jego życia jeden czynnik – terytorium – i wszystko może się wydarzyć.

Opowiadałem już wcześniej, jak to C. R. Carpenter osiedlił jakieś 350 indyjskich rezusów na wyspie Santiago, w pobliżu wybrzeża Puerto Rico. Ów długi, starannie kontrolowany, eksperyment był może tym, który najwięcej ujawnił na temat zachowania naczelnych, ze wszystkich, kiedykolwiek dokonanych, obserwacji. Jeden jednak jego etap przebiegł nie całkiem zgodnie z planem.

Zwierzęta były transportowane morzem. Przeniesienie ich do nowego habitatu oznaczało, iż musiały się przyzwyczaić do nowej diety. Aby je do tej nowej diety przyzwyczaić, konieczne było karmienie ich bardzo skąpo i utrzymywanie w stanie ciągłego głodu. Ta faza przygotowania, zgodnie z planem, miała mieć miejsce podczas morskiej podróży. Na morzu jednak małpy nie miały terytoriów. W Indiach terytorialne zachowania były częścią ich ewolucyjnej tradycji, na wyspie zaś Santiago miały ustalić sobie nowe terytoria i zorganizować nowe społeczeństwa. Na statku nie było jednak takiej możliwości. Tak więc, bez maszynerii ich społecznego życia, głodne małpy pogrążyły się w anarchii, tracąc najprostsze nawet odruchy swego społecznego porządku.

Można by sądzić, że obrona własnego dziecka przez matkę będzie instynktem tak głębokim, iż będzie wciąż działał, niezależnie od wszelkich odstępstw od normalnego życia. Nic nie mogłoby być bardziej fałszywe! Bez dyscypliny terytorium i społeczeństwa, matki kotłowały się w walce o pożywienie, nie zwracając uwagi na swe dzieci. Raz po raz jakaś matka walczyła z własnym dzieckiem o byle ochłap. Żaden samiec, ma się rozumieć, nie wystąpił w obronie kolegi czy potomka. Bez terytorium był tam tylko terror. Do końca podróży dziesięcioro młodych było martwych.

Coś koło roku zajęło tym rezusom, jak już wspomniałem, podzielenie trzydziestu sześciu akrów wyspy Santiago na terytoria, każde z jego nowozorganizowanymvi społeczeństwem. W czasie tego roku nie było tam braków żywności, ponieważ opiekun rozdzielał ją codziennie. Nie brakło tam, w istocie, niczego poza społeczeństwem. To było jednak dość. Do końca tego roku więcej małych rezusów zostało zabitych przez dorosłe rezusy, niż zmarło ze wszystkich innych powodów łącznie. Potem warunki się ustabilizowały. Ustalone zostały terytoria, społeczeństwa oddzieliły się od siebie i zunifikowały. Samice odzyskały macierzyńskie uczucia, samce odzyskały szacunek dla reguł i przepisów. Śmiertelność dzieci szybko przestała być problemem zagrażającym przetrwaniu rezusów.

Istnieją ptaki, takie jak jaskółka i kawka, oraz ryby, takie jak śledź i dorsz, tworzące społeczeństwa oparte na czymś innym, niż popęd terytorialny. Jednak w rodzinie naczelnych, do których nasza własna gałąź należy od siedemdziesięciu milionów lat, pozbawienie terytorium, to pozbawienie społeczeństwa, a być pozbawionym społeczeństwa to niemal to samo, co być pozbawionym wszystkiego.

-----------------------------------------------------------------

PRZYPISY (wszystkie pochodzą od tłumacza, czyli mnie):

i Tak to skomentował na moim blogu jeden czytelnik: „Ardrey zrobił literówkę albo oficjalna pisownia się nieco zmieniła od tego czasu. Flatid bugs to są pluskwiaki z rodziny Fulgoromorpha - piewikowate. Sądząc po opisie moze chodzić o "flatid leaf bugs"- piewika z gatunku Phromnia rosea, nie ma polskiej nazwy.” I dał mi link do tego obrazka, który tu wkleiłem. Dzięki! Ale skoro „nie ma polskiej nazwy”, to pozostanie tak, jak Adrey napisał.

ii Bo ćmy, jak się niedawno dowiedziałem, wcale nie muszą być szaro-bure i nocne! A tym bardziej jeśli afrykańskie. No o te flattid bugi to są właśnie ćmy.

iii To akurat zdjęcie nie pochodzi z książki Ardreya, tylko zostało znalezione w internecie, ale uznałem, że warto to pokazać. (Próbowałem je umieścić w samym przypisie, co by było elegantsze, ale są z tym techniczne problemy.)


iv Czyli w oryginale „ape” i „monkey”. (To „ape” nazywa się także ponoć ostatnio hipernaukowo „małpoludem”, ale to by nam tutaj za wiele myliło.

v Paul Belloni du Chaillu (ur. 31 lipca 1835, zm. 30 kwietnia 1903) - amerykański podróżnik i antropolog. (Nieco więcej w Wikipedii, ale raczej nie tej po polsku, bo tam niemal tylko tyle. Plus portrecik.)

vi Tego, przyznam, całkiem nie zrozumiałem. Tłumaczę jednak absolutnie wiernie, bo taka moja rola.

vii W oryginale, i w ogóle po angielsku, takie „stado pawianów” to „baboon troop”, a „troop” to „oddział”, jak wojska. Co dodatkowo wzmacnia i dodaje kolorytu temu, co Ardrey mówi o pawianach.

viii Oczywiście chodzi tu o to, że nie ma drapieżników, które by polowały na zwierzęta w zoologicznym ogrodzie. Same drapieżniki w zoologach jak najbardziej bywają. (Wyjaśniam, choć to chyba dość oczywiste, żeby nie było, że coś źle przetłumaczyłem.)

ix Żaden TW nie będzie mi dyktował, jak mam pisać po polsku! Takie rzeczy zawsze pisało się razem i ja tak nadal będę pisał.