Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Najwyższy Czas. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Najwyższy Czas. Pokaż wszystkie posty

sobota, marca 16, 2013

Habamus papus

Zacznę od tego, że jakoś tak mam od dłuższego czasu wrażenie, iż blogaskowanie - to "istotne" - bardziej już wpada w oczy, i serca, różnym tam ubecjom, tajnym, widnym, dwupłciowym, jakoż i różnym Mossadom, niż komuś, dla kogo warto by było pisać. Jest to jeden z zasadniczych powodów, dla których nie mam ostatnio zapału do blogaskowania. No, ale poblogaskujmyż jeszcze trochę, skoro paru ludzi (i Łubianka) wciąż nas z jakichś względów odwiedzają... Tak? Czy może jednak już nie?

* * *

Alleluja, dostaliśmy chyba całkiem idealnego papieża! O czym zdaje się także świadczyć ów dziki, nawet jak na tę trzodę, skowyt wszelkiej lewizny - od rozczulającego "to nie jest nasz papież" tego tam płciowo niedookreślonego stwora pt. "Środa", po konsekwentną już międzynarodową kampaniię oskarżania Ojca Świętego o różne brzydkie - w przekonaniu lewizny (zakładając, że lewizna ma tego typu przekonania, a nie tylko "mądrość etapu", co wydaje mi się bardziej jednak prawdopodobne) - uczynki.

Oskarżeniami lewizny oczywiście nie ma się co przejmować, z wielu zresztą powodów o różnej wadze i ogólności. Najogólniejszym i najbardziej "filozoficznym" jest ten, który wynika z pewnej b. mądrej sentencji de La Rochefoucauld. Sentencji, o której warto by było "naszej prawicy" bardziej pamiętać, a już szczególnie, gdy ma do czynienia z lewizną. (Włączając w to oczywiście także leberałów.)

Jaka to sentencja? Nie chce mi się szukać oryginału, by potem dosłownie tłumaczyć, ale sens jest dokładnie taki, że: "Kiedy ktoś ci coś mówi, zastanów się, jaki ma powód, by w ogóle do ciebie mówić, oraz jaki ma powód, by ci powiedzieć prawdę. Uwierz mu jedynie wtedy, kiedy ma dobry powód ci powiedzieć prawdę."

Powie ktoś, że przecież to samo mogłoby dotyczyć prawicy. Ale to nie całkiem tak: po pierwsze, prawica to przecież MY. I to (wbrew różnym mędrkom) przesądza. Po drugie zaś, dla prawicy prawda jest sama w sobie wartością, i to nie byle jaką. Dla lewizny (a mówimy o tej wściekłej lewiźnie, która np. tak fajnie zareagowała na nowego papieża, nie o porządnej lewicy, która od nas różni się w sumie jedynie nieco priorytetami) prawda nie jest żadną istotną wartością - a w każdym razie w porównaniu z "przyszłym szczęściem ludzkości", "nowym człowiekiem" (hodowlanym i mrówczo posłusznym światłemu przywództwu), itd., jest to wartość pomijalnie drobna.

Tak że, jeśli komuś jeszcze trzeba to tłumaczyć, od razu było wiadomo, że jeśli nowy papież nie będzie lewiźnie po myśli, zacznie się opluwanie, szczucie, haki i biały szum informacyjny. Przyznam, że papież Latynos był moim marzeniem (jak nie wiecie czemu, to pytajcie!), choć oczywiście w tym przypadku istniało spore ryzyko, że załapie się jakiś lewak - teologia wyzwolenia, czy inne tego typu sprawy. Tak się mi przynajmniej wtedy wydawało, kardynałowie jednak wykazali się szokującą dla mnie mądrością i troską o dobro Kościoła i wiernych.

Afryka jeszcze zbyt młoda, w sensie katolicyzmu, papież "kolorowy" po Obamie to już by i tak nie było wielkie coś. Trochę "odgrzewany kotlet", co swoją drogą nie brzmi przesadnie subtelnie. Przyjdzie i na to czas (Deo volente), ale nie ma co się na siłę spieszyć. Zresztą "ludy kolorowe" generalnie też trochę jeszcze jakby w tym kontekście "przymłode". Ew. jakiś Filipińczyk mógłby się nadać, jeśli nie Latynos. Ale zrobiono (o ile nas jeszcze coś b. nieprzyjemnego nie zaskoczy, ale wierzę, że nie) najlepiej jak się dało.

Gość nawet włoskojęzyczny z domu ("Od Apeninów do Andów" się przypomina, jedyna fajna książka ulubionego przez Brixena i znienawidzonego od przedszkolnych czasów przeze mnie Amicisa), co w sytuacji, gdy będzie teraz mówił głównie po włosku, daje mu dotatkowy atut elokwencji.

Nie wiem, na ile nowy papież będzie odkręcał Vaticanum Secundum, które usobiście uważam za koszmar i dzieło wyjątkowo pokracznego Belzebuba, ale wygląda na to, że na jakiś czas odsunęła się bezpośrednia groźba, iż KK stanie się jakąś mało istotną filantropijną doczepką do światowego establiszmętu, który nas tak pragnie uszczęśliwić, już nie mówiąc o uszczęśliwieniu naszych ew. wnuków, a na katolików będzie się bezkarnie polować z nagonką i eksponować z dumą ich skalpy.

Zresztą, o ile dobrze zrozumiałem sens jednej z pierwszych wypowiedzi papieża Franciszka... Mniejsza, że to były obce języki, bo na jakiejś obcej telewizji - jeden włoski oryginału, a na to nakładało się jakieś inne, nie pamiętam już jakie, tłumaczenie, no ale przede wszystkim wzruszenie... To rzekł on explicite coś takiego, że "Bez Chrystusa Kościół to byłaby tylko dość marna organizacja charytatywna". Czyli, o ile właściwie zrozumiałem istotę wypowiedzi, dokładnie to, o czym mówiłem.

Może obejdzie się bez "katolickich talibów", co by musieli z establiszmętem nieco konkretniej porozmawiać, może się nie obejdzie, ale jeszcze nie teraz, w każdym razie jest nadzieja, że Kościół przestanie się płaszczyć przed każdym, odnajdować "głęboką prawdę" w najbardziej sprzecznych z jego własną doktryną ideologiach i religiach. No i przede wszystkim - pozostawiać swoich wiernych na pastwę rozpasanych leberałów i ich psychopatycznych hunwejbinów, nadstawiając za każdym razem drugi policzek, tyle, że nie całkiem własny. (Oczywiście, ściśle rzecz biorąc, to nie "Kościół" tak postępował, tylko co najwyżej jego hierarchia. Ale też niespecjalnie mi się to podobało.)

Słowo daję - mógłbym jeszcze sporo na ten temat i co najmniej część z tego nie byłaby pozbawiona sensu i wartości, ale na tym na razie poprzestańmy. Jak coś, to sobie jeszcze kiedyś te kwestie obgadamy. Zresztą nie sądzę, by lewizna tak łatwo dała za wygraną. W końcu ONI NAPRAWDĘ BYLI PEWNI, ŻE, PRZYNAJMNIEJ NA TYM "RELIGIJNYM" ODCINKU FRONTU, BÓJ TO JEST ICH OSTATNI.

I  OSTATNI BÓJ KOŚCIOŁA KATOLICKIEGO, jeśli to, co się ostatnio działo, w ogóle można "bojem" nazwać. I pewni byli, że nie może być już cienia wątpliwości, kto zwycięzcą, kto zaś pokonanym. A tutaj... Patrz pan, taki okrutny psikus!

* * *

W komęcie pod niedawnym tekstem Sea*** (Seamana? Seawolfa? któregoś z nich) na szalomie, zresztą naprawdę fajnym, ktoś podał takie oto info na temat sprawozdania na żywo z wiadomych wydarzeń na TVN. Cytuję to, co ten ktoś zacytował:
Red. Oliwnik: Jest, jest, biały dym! A zatem habamus papus!
Prof. Szwarcman (nieśmiało): Habemos papes...
(Wytłuszczenia moje.) Przyznam, że  mnie szczególnie zachwyciło to drobne "nieśmiało", w subtelnym nawiasie, choć cała reszta też zwala z nóg. Znajomość łaciny ostatnio nie jest mocną stroną Polaków, bez czego dość chyba trudno w pełni ocenić śmieszność i głupotę powyższych "łacińskich" zwrotów, ale proszę mi uwierzyć na słowo - to jest po prostu obłęd! To coś jeszcze o wiele pięter poniżej wszelkiej "łaciny kuchennej" z dawniejszych czasów. No, ale też - co wtedy były za autorytety?

Jeśli jest w tym cokolwiek z prawdy, to ci ludzie powinni się do końca swego nędznego życia chować w mysiej dziurze i ze wstydu nikomu nie pokazywać. (Fakt, że wielu powinno, a zamiast tego mamy weekendowego samobójcę i radosne autorytety moralne.)

Ani jedno słowo nie jest tu tak, jak powinno, a w końcu to tylko dwa niezbyt trudne słowa, których można się było nauczyć na pamięć, tym bardziej, że miało się komentować wybór papieża. Nie wiem - może gość z tego komentarza przesadził, ale coś chyba musi być na rzeczy. Obłęd!

Cieszmy się (znowu ten mój historiozoficzny pesymizm!) tym, krótkim zapewne, okresem, kiedy oni jeszcze sobie nie zdają sprawy z tego, jakie mało imponujące w nas wzbudzają wrażenia, a już te wrażenia wzbudzają i możemy się, zamiast bać, pośmiać. Jak się w końcu zorientują, jakie z nich "autorytety", to zaczną wsadzać (łagry, psychuszki) i/lub strzelać. Nie będą po prostu mieli innego wyjścia.

No, chyba żeby się to skończyło tak jak w przypadku niezapomnianego Black Addera ("Czarna Żmija" on się chyba nazywał po polsku, co zresztą miało akurat sens), który zorganizował sobie ekipę najgorszych bandziorów, aby zniszczyć swego wroga - wyjątkowego skurwiela i zbrodniarza. Ci dzielni ludzie zadali sobie jednak szybko dość oczywiste pytanie: "A dlaczego mielibyśmy służyć tej łamadze, zamiast facetowi takiemu, jakim sam każdy z nas pragnąłby zostać?" I dali Black Adderowi popalić, nawet dość ostro i w naprawdę wyrafinowany sposób. Oby!

* * *

Byłem sobie na rynku i (oprócz paru pisemek komputerowych) kupiłem sobie dwa, całkiem niedawne, egzemplarze "Najwyższego Czasu!" Przyjemne zaskoczenie. Oczywiście nadal masa o "wolnym rynku", "liberatarianiźmie" i tego typu pierdołach, nadal jest tam (a mieli się pono kłócić, czy nie?) niezawodny Korwin, ale parę rzeczy całkiem interesujących.

Na przykład przegląd najnowszych osiągnięć światowej lewizny. Najbardziej mi się spodobało, jak to w Szwecji ostatnio choremu na raka dwudziestotrzylatkowi urzędasy kazali podać szacunkową datę jego śmierci, stawiając to jako warunek wypłacenia mu zasiłku. Cóż, uszczelniamy system! (Swoją drogą, czy to się liberałom rynkowym nie powinno przypadkiem właśnie podobać?!)

Drugą fajną rzeczą w "NCz!" - i w dodatku cykliczną, obecną chyba w każdym numerze - są korespondencje z Izraela gościa o imieniu (czy też ksywie, nie wiem) Kataw Zar. Są zabawne, przenikliwe, b. złośliwe wobec tego państwa... Po prostu, gdyby to nie był certyfikowany (z całą pewnością) Żyd, to by łowcy anysemitników, hasbary i reszta tej trzody, mieli używanie. A tak to nie mogą, biedaczyny.

Wrzucę tu drobny przykład tego, co ów korespondent "NCz!" z Izraela pisze. Strasznie mi się ten fragmencik spodobał - a ile w nim podtekstów i wieloznaczności!
Religijna prasa pisała po hebrajsku, ale myślała w yidisz, podając, że "premier to i owo obiecał, ale nie zobowiązał się dotrzymać słowa". Trudno tej definicji odmówić uroku, zalatującego atmosferą galutu (rozproszenia).
Owo "rozproszenie", to chyba musi być słynna "diaspora", tylko tym razem nie po grecku, a w jakimś bardziej tubylczym narzeczu. Premier zaś to wcale nie Tusk (choć nie żeby do niego też ładnie nie pasowało), tylko ten tam ich Neta... njahu? Czy jakoś. (Którego Kataw Zar nazywa zresztą Bibijahu, co pewnie ma jakiś powód i coś zabawnego oznacza, ale dla mnie jest niejasne, bo nie w każdym numerze niestety to autor objaśnia, a moja znajomość zarówno yidisz, jak i hebrajskiego, jest niemal zerowa.)

* * *

I to by było na tyle. (Żeby zacytować niezapomnianego Jana Tadeusza Stanisławskiego. Co zresztą każdy robi, ale ja przynajmniej podaję tym razem źródło. Warto czasem takich ludzi przypomnieć.)

triarius

niedziela, lipca 17, 2011

To by mogło być w NCz! (ale jest u mnie, i co?)

Z książki, co ją sobie tu (w przerwach między sprowadzaniem Konecznego do sensownych rozmiarów) wykorzystujemy - tej o "Kraju narkomanów bezpieczeństwa" - dzisiaj sobie tu wklepiemy krótki, ale za to jakże słodki, kawałek o ruchu drogowym. A więc gaz do dechy i jazda!

* * *

W artykule w Dagens Nyheter (17/9 2005) opowiada się o mieście Drachten w północnej Holandii. Mieście, gdzie postanowiono pozbyć się praktycznie wszystkich świateł i znaków drogowych. Inżynier ruchu drogowego Hans Mondemann jest sprawcą tej rewolucji w Drachten. Podstawą dla jego idei było to, że zaobserwowano, iż od wielu lat ilość znaków drogowych z roku na rok się zwiększa, a mimo to ilość wypadków się nie zmniejsza, a przeciwnie. Znaki zdawały się sprawiać, że luzie przestawali myśleć i nie byli uważni. Przy dużej ilości przekazów i pouczeń, niemożliwe było śledzenie wszytkiego na raz.

Po przepracowaniu sprawy w zarządzie miasta, Hans Mondemann zdołał zrealizować swój projekt. Skutek był taki, że ruch drogowy, w Drachten w 60 procentach złożony z rowerzystów, zaczął się odbywać całkiem bez jakichkolwiek regulacji. Rowerzyści sami muszą sobie radzić na niestrzeżonej przestrzeni z ciężarówkami, autobusami, samochodami i pieszymi. Nikt nie nosi kasku rowerowego, a nawet chodniki nie są specjalnie wyraźnie oznaczone. Brzmi to jak scenariusz na prawdziwą katastrofę, ale od wprowadzenia nowego systemu ilość wypadków ogromnie się zmniejszyła, a w roku 2005 osiągnęła liczbę zero! Oto przykład silnie przemawiający za tym, że nie trzeba zakazywać, aby coś uczynić mniej niebezpiecznym.

* * *

"Nie trzeba zakazywać"? Raczej, jak z tego wynika, "NIE WOLNO zakazywać"!

Nudne było, zgoda - znaki drogowe i rada miasta - ale też krótkie i chyba całkiem pouczające. (I całkiem w stylu "NCz!") Tak więc nie płakać, tylko iść i obalać znaki drogowe! (A urzędasom robić kęsim.)


* * *

No to może jeszcze na deser bonmot, który mi przyszedł przed chwilą do głowy. Na nabrzmiałe tematy. Zadedykowany, z głębokim ukłonem, pani Maryli z blogmedia24.pl:

"Czysto polskie wartości" to nie"wartości", tylko co najwyżej FOLKLOR.

("Patriotyzm", pani Marylo, też nie jest żadną "polską wartością" - choć oczywiście jego obiektem w naszym przypadku jest Polska. Myśmy go jednak nie wynaleźli i nie my jedyni go praktykujemy. Zakładając nawet, że go praktykujemy.)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

czwartek, grudnia 09, 2010

Systemy takie i inne (część 1)

Ten wpis jest zasadniczo rozrośniętą odpowiedzią na komęt pod moim ostatnim postem, który to komęt oto:
Blogger piotr34 pisze...
@triarus Sorry ale Spengleryzm NIE MOZE byc systemem doskonalym i ostatecznym.Nie moze bo sam Spengler tak napisal.Przeciez sam Spengler napisal ze wedlug niego JEDYNA MISJA jaka jeszcze zostala do wypelnienia upadajacemu Zachodowi jest wlasnie stworzenie nauki historiozofii i on sam jest tylko PIERWSZYM ktory to czyni(no bo fakt ze ci przed nim to slabiaki byli)ale PO nim przyjda inni ktorzy ROZWINA jego nauke.Wiec nie badz anyspengleryczny @triarusie-sam Spengler tak napisal;) Oczywiscie ci kolejni stoja na ramionach GIGANTA jakim byl Spengler ale to rzecz zupelnie OCZYWISTA.W sumie jak tak o tym mysle to mi Szpenio imponuje-wiekszosc filozofow i naukowcow uwaza iz wszystkie rozumy pozjadala i ich nastepcy juz nic nie maja do roboty ale Spengler byl ZNACZNIE MADRZEJSZY-on WIEDZIAL ze po nim przyjda inni ktorzy korzystjac z postepu nauki(chocby historii czy archeologii)beda wiedziec i rozumiec WIECEJ-on to wiedzial i chyba mozna by nawet powiedziec iz CHCIAL tego(to byla jego misja dla Zachodu).W tym sensie(spenglerycznym?)Toynbee czy Koneczny to NIE konkurenci Spenglera to jego mniej czy bardziej udani UCZNIOWIE na ktorych on sam czekal z niecierpliwoscia. Wiec @triarusie zamiast walczyc z Toynbeem czy Konecznym moze by tak sprobowac ich jakos zgrac ze Szpeniem jak by pewnie ON SAM probowal? P.S.Ja nie mowie ze takie laczenie konieczie musi sie udac ale chyba warto poprobowac?
czwartek, grudzień 09, 2010 1:49:00 AM
(Czemu nie odpowiadam także po prostu komętem? Ponieważ: a. komęty szybciej się "moralnie starzeją"; b. blogger ma takie mętne ograniczenia na długość komętówi to bywa męczące; c. staram się nieco zwiększyć w ten sposób publiczność dla tego, co mam tu zamiar powiedzieć.)

No to odpowiadam.

Nieźle bracie kompinujesz, ale wydaje mi się, że moje grzechy tutaj sprowadzają się raczej tylko do tego, że nie dość zrozumiale wyraziłem o co mi chodzi. W istocie dzieło Spenglera wcale nie jest w mojej opinii "systemem doskonałym i ostatecznym", choćby z tego powodu, że sam termin "system" jest dość w tym kontekście wieloznaczny i może być mylący.

Otóż to, co Spengler stworzył (czy po prostu, dla mniej entuzjastycznie nastawionych, "napisał") NIE JEST właśnie "systemem doskonałym i ostatecznym" - po prostu dlatego, że w powszechnie przyjętym w (zachodniej) filozofii sensie TO CAŁKIEM PO PROSTU NIE JEST "SYSTEM"! Spengler, co więcej, niejednokrotnie (w swym Magnum Opus*) wyraża swą pogardę dla wszelkich filozoficznych systemów - co najmniej do tych tworzonych w naszych późnych czasach, które (na dobre i złe) utraciły już swą intelektualną naiwność.

Mówiąc o "systemie" miałem na myśli nie standardowy "system filozoficzny", tylko całkiem po prostu system w sensie intelektualnym, czy może cybernetycznym. Coś w sumie jak "model intelektualny". I tutaj nadal będę się upierał, że jest on na tyle spójny i zamknięty, iż nie da się go po prostu połączyć z, ani "uzupełnić", czy "ulepszyć", jakimś innym systemem, czy choćby kolekcją poglądów.

Albo (pozostając przy ściśle pojętej historiozofii, bo Spengler mówi sporo ciekawych rzeczy także na inne tematy) Kultury i Cywilizacje są czymś quasi-organicznym... Czy, jak my byśmy to raczej skłonni bylibyśmy wyrazić w cybernetycznym języku: "systemami samosterującymi z homeostazą". Spengler niestety cybernetyki nie dożył, dzięki czemu chmary różnych jałowych mędrków mogą się z niego bezpiecznie wyśmiewać, że "naiwnie postrzega cywilizacje jako organizmy żywe" (to akurat cytat z pamięci, ale Wielomski właśnie to mówi, nie on jeden zresztą).

Albo więc, jako rzekłem, Kultury i Cywilizacje są czymś quasi-organicznym, czy cybernetycznymi układami z homeostazą, albo też są czymś tak amorficznym jak przedstawiają się one u (excusez le mot!) Toynbee'ego. Naprawdę nie chciałbym się tutaj nad tym panem, ani też nad Konecznym, znęcać, ale może odwalmy tę nieprzyjemną, choć konieczną, robotę i miejmy to z głowy.

No więc ja u Toynbee'ego - którego nieźle znam i do którego parokrotnie zabierałem się BEZ ŻADNYCH UPRZEDZEŃ (czyli inaczej, niż niektórzy moi oponenci do Spenglera czy Ardreya!) dostrzegam dość naiwną i mało udaną próbę budowania historiozofii "od dołu" - czyli uogólnianie tego, co się w historii działo (co sądzimy, że się działo, żeby być ścisłym) i wydobywanie z tego "ogólnych zasad".

Te "ogólne zasady" są, w mojej opinii, albo b. trywialne i oczywiste, albo też z kolei wątpliwe i arbitralne. O metodologii Toynbee'ego trudno (i przykro) w ogóle mówić. Gość kompromituje się już na pierwszych stronach skróconej (przez samego autora zresztą, z tego co pamiętam) wersji swej "Historii". "Unikając metafizyki Spenglera" - jakże by inaczej, skoro to był przysięgły liberał i wyższy urzędnik ONZ! - Toynbee, napędzany tylko własną zdroworozumowością, wykonuje skok i... (Mnie to akurat nie zaskakuje) oczywiście pada na mordę.

"Metafizyka" Spenglera, czego ludzie pokroju T. nie rozumieją, nie jest żadną "metafizyką" - wręcz przeciwnie, to jest dojrzały sceptycyzm naszej cywilizacji, co zresztą sam Spengler wyraźnie stwierdza i ma rację. Spengler opiera całą swoją historiozofię na własnej - SCEPTYCZNEJ, choć nie tak jałowej, jak sceptycyzm starożytnych, czy "błazeństwo" różnych Kołakowskich - filozofii, na własnej psychologii... Tworzy pewien model świata, w którym m.in. "wyższe Kultury i Cywilizacje" stanowią te swego rodzaju "organizmy".

Można to przyjąć, można to odrzucić, ale w całości! Nie da się tym "zainspirować, jednocześnie, odrzucając idealizm i metafizykę"! Marks wprawdzie "postawił Hegla na nogi (któren dotychczas stał na głowie)", ale skutek tego i tak jest dość wątpliwy, a Toynbee'emu do Marksa (któren jednak miał łeb jak piec, choć sporo błądził i/lub kłamał) bardzo daleko. Krótko mówiąc - kompletnie nic z tego nie wyszło, ani metodologicznie, ani w sensie zrozumienia historii. (O jakiejkolwiek "filozofii" nie da się w ogóle w związku z Toynbeem mówić, bo to jest cały czas ta sama liberalna pożal-się-Boże "filozofia", ciągnąca się od Locke'a i Voltera.)

Żeby było nieco bardziej konkretnie, niech sobie ci wielbiciele Toybeego chwilę pomyślą nad jego genialną definicją "cywilizacji". W skrócie (ale niewielkim) polega to na tym, że "cywilizacja" to jest takie coś, co przejawia tę samą reakcję na dane konkretne wyzwanie ze strony "środowiska". I tu Toynbee (jak pamętam) przytacza przykład Greków, oczywiście starożytnych, którzy z problemem przeludnienia radzili sobie za pomocą wysyłania ludzi, by zakładali kolonie. Podczas gdy wielu innych stosowało dzieciobójstwo, lub inne brzydkie metody.

Oczywiście to jest wielkie uproszczenie, bo w takiej rolniczej Beocji tego tak nie robiono, dzieciobójstwo było w starożytności powszechne i tylko w Egipcie nie występowało masowo (o czym wprost pisze Herodot), a co najważniejsze - wedle tej genialnej definicji cywilizacje są dynamiczne jak cholera, ich zasięg i sama treść zmieniają się nie tylko niemal z roku na rok, ale także, I PRZEDE WSZYSTKIM, zależnie od wybranego przez nas kryterium!

Jeśli to jest "odrzucenie naiwnej metafizyki", jeśli to jest "ściśle naukowa metodologia", to ja serdecznie dziękuję, ale przyjmijcie mnie z powrotem do podstawówki, bo muszę się jeszcze sporo uczyć! Na serio, to jest, moim oczywiście skromnym jedynie zdaniem, wyjątkowo tandetna "metodologia", która oczywiście, jako fundament całego gmachu owej "historiozofii", sprawia, że ten gmach nie tylko od razu by upadł, ale po prostu... On tak naprawdę wcale nawet nie powstał. To FATAMORGANA, rostomili ludkowie!

Dlaczego jednak Toynbee tak się potrafił spodobać wielu całkiem niegłupim ludziom, w rodzaju moich w tej tutaj dyskusji oponentów? Moja teoria w tej kwestii jest prosta, elegancka i osobiście ja ją całkowicie podzielam. Otóż widzę to tak, że - oczywiście, dla człeka o raczej ścisłym umyśle i takim wykształceniu... A kto ma dzisiaj naprawdę humanistyczne wykształcenie, że spytam?

Tusk to "historyk", Komóra z Ruskiej Budy to "historyk"... Paranoja! Zresztą humanistyczne wykształcenie, przykro mi ludzie, zaczyna się od łaciny. Grekę wam już daruję, ale humanista bez łaciny to tylko farbowany wumlik - lepiej już w takim razie humanisty po prostu nie udawać!

No więc, jako się rzekło, dla człeka raczej konkretnego - ścisłego czy biznesmańskiego - któren z historią nie ma wiele do czynienia, czytanie takiej "racjonalnie opisanej" i "zanalizowanej" historii może być naprawdę fascynujące. Bo to i historia w sobie - jedna z najbardziej fascynujących spraw, jakie istnieją... A do tego "racjonalna" analiza, nie żaden tam bałagan i chaos. Ci ludzie kochają przecież ekonomiczne teorie, nieważne, jak odległe od rzeczywistości - dokładnie z tego samego powodu!

Z tego, że tam jest jednocześnie bogactwo faktów, i PORZĄDEK, LOGIKA... Że złudne i przeważnie fałszywe? A komu to robi wielką różnicę pod podwórzowym trzepakiem? Albo przed zaśnięciem? Czyż może wtedy być coś słodszego, niż najnowsze wydanie "NCz!"... i Toynbee?

W końcu ile taki człek, z tych, o których tu mówię, przeczytał w życiu autentycznych, dużej klasy książek o historii? Góra kilka w ogóle, dużej klasy zapewne żadnej. No to co się dziwić, że taką popularność w tych kręgach zdobywa Toynbee? (O Konecznym, Deo volente, później sobie pogadamy, ale tutaj i on pasuje, choć mój doń stosunek jest jednak o wiele pozytywniejszy, niż do Toynbee'ego.)

Nie chodzi tu o jakieś puszenie, bo to nie świadczy o mądrości czy wspaniałości człowieka, ale dla porównania powiedzmy sobie, że taki ja, na przykład, przeczytałem przez to pół wieku parę setek niezłych książek o historii, w paru językach, nieco oficjalnie ją postudiowałem... (Filozofię zresztą i historię idei toże.)

No to kto może lepiej, że spytam, ocenić genialność, czy jej brak, czyichś historiozoficznych analiz? Tu naprawdę nie chodzi o to, kto jest genialniejszy - ja czy wy - tylko o to, że wy, z tego co rozumiem, nie bardzo w ogóle macie faktograficzną (i nie tylko, bo i metodologiczną) podbudowę, by o historii z sensem mówić. Toynbee akurat, żeby nie było, to był autentyczny historyk, ale kiedy porywa się "na coś więcej", pada, jako rzekłem, na mordę, i u uświadomionych ludzi może jedynie wzbudzić śmiech, ewentualnie z domieszką szczerego współczucia.

Samo napisanie "Historii świata" w 50 (czy ilu tam, ale jest to dzieło niespotykanej objętości) tomach zasługuje na pewien szacunek, ale też sugeruje coś nie tak ze zdrowiem psychicznym. Tym bardziej, kiedy się potem to dzieło wyciska i pozostaje jeden, niezbyt wielki tomik... Który i tak nie daje się czytać i nie zawiera żadnych głębszych myśli. Tak właśnie, w mojej skromnej opinii, mają się rzeczy z Toynbeem. Nie mówiąc już o tym, że to po prostu jest całkiem inna koncepcja od koncepcji Spenglera, więc jak tu, do q...y nędzy, coś można "połączyć"?!

c., Deo volente, d.n.

------------------------------------------------------
* Określenie to stosuję nie dlatego, żeby coś na siłę sugerować, tylko po prostu dlatego, że oryginalny tytuł tego dzieła jest długi i niemiecki, pełne polskie wydanie nie istnieje, a określenie Magnum Opus (w skrócie MO) wydaje mi się w sumie zgrabniejsze, niż używanie tu albo jakiegoś naprędce wymyślonego tytułu, albo też tytułu angielskiego (bo ja to czytałem po angielsku, w autoryzowanym przekładzie, oczywiście pełnym).


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

poniedziałek, czerwca 05, 2006

Strajki, socjaldemokrata Pinior i tow. Borowski

Nie jestem libertarianem, mimo że od lat czytuję "Najwyższy Czas!", ale całkiem możliwe, że się nim wkrótce stanę. Dzięki naszym dzielnym górnikom i pracownikom służby zdrowia.

Co do górników sprawa jest dziecinnie prosta - albo mieli te pieniądze oficjalnie obiecane, albo nie. Jeśli nie mieli obiecanych, to nie mają do nich żadnego prawa i tyle. Mogą sobie negocjować z pracodawcą nowe warunki, ich prawo. Może im się nie podobać tak ciężka, brudna, niebezpieczna praca poniżej pewnej płacy, ich prawo. Ale jeśli nie mieli obiecanych pieniędzy, ani określonej części zysków, to nic im do nich.

Z lekarzami i pielęgniarkami sprawa wydaje się być nieco trudniejsza. Mają dziwnie mało płacone, za ciężką i bardzo odpowiedzialną pracę, do której w dodatku muszą się całe lata z wysiłkiem i kosztem wielu wyrzeczeń przygotowywać. (Te studia to ewidentny przykład na "opportunity cost".)

Jednak narzuca się pytanie - czy dotychczas było w porządku? Czy coś się wyraźnie pogorszyło w ciągu ostatniego półrocza? Dlaczego takich strajków nie było za rządów SLD, czy AWS'u z Unią Wolności?

W dodatku firmy farmaceutyczne, które wydają się być ogólnie wyjątkowo cynicznymi graczami w skali światowej, oskarżanymi o wyjątkowo paskudne sprawy, bez wątpienia jakąś rolę w tym wszystkim tutaj odgrywają. Rolę mniejszą lub większą, ale z tych paru ujawnionych dotąd faktów wynikałoby, że raczej sporą. Tak to wygląda, na zasadzie czubka góry lodowej.

Nie jestem (jeszcze? wciąż się jak widać rozwijam) pryncypialnym wrogiem związków zawodowych. I nie chodzi o to, że zakładałem kiedyś w swoim zakładzie Solidarność, bo akurat czysto związkowa działalność nigdy mnie nie interesowała i chodziło mi o coś zupełnie innego, robiło się po prostu to, co było możliwe. Ale dziki kapitalizm, taki jak ten wielokrotnie ujawniany w polskich filiach Daewoo, albo w hypermarkecie Biedronka, musi być zwalczany. I to przede wszystkim same ofiary mają prawo się bronić. Prawo do samoobrony to to, co odróżnia wolnego człowieka od niewolnika, jeśli państwo, lub jakaś inna potęga, nie potrafi ludzi całkowicie ochronić przed bezprawiem, to nie ma moralnego prawa pozbawiać ich prawa do samoobrony. Może bardziej chrześcijańskie byłoby nastawienie drugiego (i trzeciego) policzka, ale mnie to dość mało wzrusza.

Jednak warto by było wyjaśnić sprawę, dlaczego personel medyczny uznał swoją sytuację za nie do zniesienia akurat teraz, a nie powiedzmy dwa lata temu. Dobrze by było, gdyby obecny rząd tę próbę przetrzymał i, jeśli trzeba, pozwalniał z pracy, albo - w ostateczności - wziął w kamasze.

Przy okazji, wspomniałem tu o "Solidarności". Wczoraj oglądałem spotkanie prominenta naszych rodzimych socjaldemokratów Józefa Piniora z młodzieżówkami różnych partii. Facio wydaje się dość w sumie nieszkodliwy osobiście, ale kompletnie pozbawiony hormonów. Co nie znaczy, iż nie było w jego wypowiedziach sporej ilości nadużyć. Na przykład twierdził on, że "program socjaldemokracji najbardziej ze wszystkich programów polskich partii odzwierciedla 21 postulatów Solidarności". Co za naiwna demagogia! Wtedy każdy wiedział, czego się na pewno nie da powiedzieć głośno i z konieczności ludzie walczyli, o to, co był cień szansy uzyskać. Dzisiejsza partia z tym samym programem to nie jest nawet porządny związek zawodowy!

Skoro już jesteśmy przy Piniorze, to rozczulające było, kiedy zapytany o różnice między jego socjaldemokracją, a SLD, odpowiedział, że "teraz jesteśmy nie w fazie wyszukiwania różnic, ale w fazie wyszukiwania podobieństw". I na tym oczywiście kwestia różnic się skończyła.

No i jeszcze coś mi się przypomniało. Spytany o Borowskiego - o to jak taki dawny aparatczyk komponuje się z etosem Solidarności do którego się Pinior i socjaldemokracja przyznaje - Pinior odparł, że Borowski to w istocie ofiara komunizmu, bo w '68 odebrano mu z powodów politycznych pracę naukową. Paradne! Na co w takim razie tow. Borowski robił przez następnych 21 latek? I jak znalazł się w SLD?

Wydarzenia roku '68, każdy to wie, to była przede wszystkim wewnątrz-partyjna dintojra, co kogo to obchodzi, że tow. Borowski miał drobne przykrości, bo np. uznano go za Żyda? Albo np. za marionetkę jakiegoś wyżej postawionego partyjnego Żyda? (Byli wtedy inni?)

Tak właśnie działają tego typu programy - jeśli pytanie jest niewygodne dla "naszego człowieka", daje się "ofierze" odpowiedzieć cokolwiek, byle wyglądało na zbicie argumentów przeciwnika, po czym przechodzi się do następnego pytania. Większość nadużyć w środkach przekazu to nie ewidentne kłamstwa, tylko umiejętne wykorzystanie informacyjnego szumu i rozkładanie akcentów. O czym wszyscy już wiedzą, ale może warto sobie to co pewien czas zwerbalizować.