piątek, lipca 14, 2006

Czym jest polityka (i jakie z tego płyną wnioski)?

Postanowiłem w końcu przymusić się do napisania tekstu, jeśli się uda to zasługującego na miano “eseju”, w którym wyjaśniłbym jak rozumiem pojęcie “prawicowości” i dlaczego (mimo, że przecież definicje to tylko kwestia umowy) nie mogę się pogodzić z większością opinii, które się w teraz Polsce na ten temat słyszy.

Na razie mam napisanych nieco kawałków tego tekstu, z których jeden wydaje mi się stanowić pewną całość, a także poruszać dość istotną sprawę. Dlatego też, w nadziei spowodowania intensywniejszego fermentowania prawicowej myśli w naszym kraju, zdecydowałem się go opublikować, nie czekając ukończenie całości eseju, w którego skład miałby ew. wejść. Nie jest oczywiście ten fragment żadnym dogłębnym studium tematu, po prostu parę myśli, które mogą kogoś zainteresować, albo nawet – Deo volente – zainspirować do własnych przemyśleń. (Albo przynajmniej do wyrażenia własnego zdania.)


* * *

Czym jest polityka? Lub może nieco inaczej – co jest zasadniczym przedmiotem polityki? Najważniejszą kwestią każdej polityki jest to, kto może podejmować decyzje wpływające na los innych ludzi. Wpływanie na los innych ludzi wymaga zaś, przynajmniej czasem, narzucania im swej woli. Nawet najłagodniejszy i najlepszy władca, jeśli ma być władcą, a nie marionetką, musi mieć możliwość podejmowania decyzji wpływających na losy poddanych, choćby to miało być “za nich”, czy “w ich imieniu”. Nawet przy założeniu, że myślałby jedynie o powszechnym dobru i prawidłowo je rozpoznawał. To samo dotyczy także każdego innego rodzaju władzy, także najautentyczniejszej demokracji.

Dlaczego tak jest? Ponieważ uwzględnianie zawsze woli każdego pojedynczego człowieka – poddanego czy obywatela – automatycznie daje liberum veto, tylko w jeszcze skrajniejszej od znanego z czasów saskich wersji. To raz. Po drugie – nie zawsze daje się ustalić dostatecznie szybko i precyzyjnie, jaka jest ta wola ogółu. Po trzecie, władca nie mający zdecydowanie większych od swych poddanych możliwości wpływania na decyzje dotyczące swej domeny, z definicji nie jest żadnym władcą i powstaje logiczna sprzeczność. Jeśli zaś “władcą jest sam lud”, to tego błędu logicznego unikamy, ale powracają nieprzezwyciężone w praktyce trudności z ustaleniem woli “władcy”.

Polityka to nie to samo, co administrowanie, choć praktycznie każdy polityk jest w większym lub mniejszym stopniu administratorem, a przejścia między tymi rodzajami działalności są zazwyczaj płynne i trudne do wyraźnego sprecyzowania. Administracja to jednak właśnie zarządzanie w sferach, gdzie opór ze strony innych ludzi można uznać (z punktu widzenia danego obserwatora) za pomijalny.

Inaczej można powiedzieć, że w administrowaniu wszystko dzieje się w ramach akceptowanych przez wszystkie zainteresowane strony reguł. (Jest to prawdą nawet w tak, pozornie paradoksalnych sytuacjach, jak administrowanie terenami okupowanymi, które stanowi “administrowanie” dla tych, którzy okupację akceptują (niekoniecznie z entuzjazmem), zaś “politykę” dla wszystkich innych.)

Polityka to też nie to samo, co ekonomia. Nie jest to także żadne “stwarzanie odpowiednich warunków dla rozwoju ekonomicznego”, ani nawet “budowa odpowiednich mechanizmów”, mających temu celowi służyć. Dlaczego? Dlatego, że takie cele należą do administrowania, a nie do ”czystej” polityki. Wcale nie twierdzę, iż politycy, czy partia polityczna muszą, albo powinni, być na te sprawy obojętni, tylko że nie jest to centralna kwestia w ich działalności.

Tą centralną kwestią każdej polityki jest przede wszystkim kierunek, w jakim będzie się zmieniać dana społeczność i jej losy. Jest bez porównania ważniejszą sprawą, czy władzę w jakimś kraju będą sprawować rodzimi trockiści, prosowieccy stalinowcy, czciciele Baala, Radykalni Zwolennicy Chodzenia w Trepach, Chiny, Korea Północna, Paragwaj, albo powiedzmy kraj stanie się dominium USA - niż większość innych spraw, którymi zajmują się politycy, a które obejmują zarówno to, co określiłem jako “czystą politykę”, jak i to, co określiłem jako “administrację”.

Nawet ludzie o całkiem niepodobnych do moich przekonaniach potwierdzają pośrednio tę tezę, choćby przyznając, że w demokracji konieczne są wielorakie instytucjonalne zabezpieczenia przed jej zniszczeniem przy pomocy środków całkowicie z jej własnego arsenału. Chodzi o takie sytuacje, jak dojście Hitlera do władzy, jak wiadomo w sposób całkowicie demokratyczny.

I tutaj każdy się łatwo zgodzi, że dojście czy niedojście nazistów do władzy było kwestią bez porównania ważniejszą, niż wszelkie jednomandatowe okręgi, liniowe albo hiperboliczne podatki, i tysiące innych spraw, które ogłasza się za niezwykle ważne, oskarżając jednocześnie nielubianych polityków, że “chcą tylko władzy”. Po prostu to, kto ma władzę determinuje kierunek zmian, a inne kierunki ruchu, po jakimś czasie muszą dać ogromną różnicę w “położeniu”. I ta różnica będzie się zwiększać, zwiększać, zwiększać!

To trochę jak z rybą i wędką ze znanego powiedzenia – poszczególne cele i zagrożenia to ryby, zaś to, kto będzie rządził to wędka. Jeśli więc chcemy mieć adopcję dzieci przez homoseksualistów, wolność wyrażania jedynie lewicowych poglądów, i całą masę równie “pięknych” rzeczy... To po co mamy się męczyć wprowadzając w życie każdą z nich oddzielnie, skoro możemy – w ramach “delegowania odpowiedzialności” niejako – oddać władzę ludziom, dla których to są właśnie życiowe cele. To, kto ma władzę, przesądza o tym, co spotka w przyszłości daną społeczność. Znacznie bardziej definitywnie, niż takie, czy inne decyzje konkretnej władzy.

Przyznam, że zawsze odczuwam ogromną podejrzliwość, słysząc oburzone krzyki polityków, że ich przeciwnicy “są nastawieni wyłącznie na walkę” i że “pragną wyłącznie władzy”. W końcu, jeśli ty masz władzę, to kto inny jej nie ma, a więc – nawet jeśli niewiele sam zrobisz – to masz szansę nie dopuścić do zmian, które ci się nie podobają. To wcale nie jest takie głupie ani z definicji podłe nastawienie! W końcu nie żyjemy w raju, a ludzie to nie anioły.

Zresztą bardzo zabawne jest słuchać, jak ci sami ludzie, którzy zdają się nieskończenie silnie wierzyć w skuteczność i zbawczą moc instytucjonalnych mechanizmów i balansów, podnoszą larum, kiedy ktoś, korzystając ze swych całkowicie legalnych możliwości, zwiększa swój stan posiadania. Co się wtedy nazywa “zawłaszczaniem państwa”. To coś jak równie absurdalnego i zarazem bezczelnego, jak medialnie nagłaśniane gruchanie o “psuciu państwa” w wykonaniu czołowego propagandzisty Międzynarodówki Anarchistycznej w naszym zakątku globu.

Zresztą można się uciec do łatwo zrozumiałego w naszym kraju przykładu... Gdyby na przykład komuniści “pragnęli wyłącznie władzy", a nie “tworzenia nowego człowieka i nowego społeczeństwa”, lub choćby “wymuszania spontanicznego poparcia” (o którym tak celnie pisał J. Fest w książce "Oblicze Trzeciej Rzeszy"), to Polska i wiele innych krajów byłoby znacznie mniej doświadczonych przez historię. Bowiem wtedy rozsądek i własny interes rządzących miałby coś do powiedzenia przeciw absurdalnej, nie liczącej się z rzeczywistym światem i ludzką naturą ideologii. Zgoda?

Można by nawet zaryzykować twierdzenie, że III RP to właśnie taki kraj, gdzie nadal te same cyniczne i perfidne “elity” kierują się swoim własnym interesem, takim jak go pojmują, a nie ideologią, jak to było w PRL-prim. (Służalczość wobec obcych jednak pozostała, przez co różnice są znacznie mniejsze, niż by być mogły i powinny.)

"Libertarianizm" to anarchizm udający...

"Libertarianizm" to przecież nic innego, jak anarchizm, z jakichś niezrozumiałych powodów udający, że jest "prawicowy". Tak jest, czy już całkiem mi się w mózgu z tej sklerozy pokręciło? Zanim otrzymam autorytatywną odpowiedź, pójdę tym tropem. No więc idę...

Skąd się biorą anarchistyczne skłonności bez trudu rozumiem, każdy zbuntowany nastolatek je ma, a niektórym nie dane jest nigdy wyjść z sieci "genialnych" odkryć, których się w młodości dokonuje. W końcu do tego potrzeba albo realnego kontaktu z realną rzeczywistością - o którą w tych wirtualnych i rozmemłanych czasach coraz trudniej - albo sporo myślenia i studiowania mędrszych od siebie.

Dużo bardziej od tego pytania: "skąd się biorą anarchistyczne dzieci", intryguje mnie kwestia tego taka: PO KIEGO GRZYBA ANARCHISTA KONIECZNIE CHCE SIĘ UWAŻAĆ ZA "PRAWICOWCA"?

Wyjaśnień zapewne jest kilka, albo i sporo, bo dusza ludzka to skomplikowany organ... Ale jako najoczywistsza nasuwa mi się taka oto, że jak z bogatych i konserwatywnych rodzin wychodzą "zbuntowani" anarchiści, tak z biednych i postępowych wychodzą "libertarianie".

Czyli w sumie dokładnie to samo - po prostu zbuntowana młodzież, jaka była zawsze, kiedy życie stawało się względnie lekkie i nie do wytrzymania bezpieczne. Zwykła zbuntowana młodzież, która po latach stanie się zwykłymi przechodzonymi hippisami à la '68, jacy panują nam dziś łaskawie z Brukseli. Tyle że ci są "prawicowi", więc słuszną rzeczą jest, iż mają swoją odrębną nazwę.

Ja większych istotnych różnic nie dostrzegam, a po głowie, nie wiem dlaczego, kołacze mi się coś... takie zdanie, jak ono brzmi... coś o tym, że "po owocach ich poznacie je". Dziwne, prawda? Co to w ogóle ma do rzeczy?

Ale korzystając z okazji proszę pięknie, dygnąłbym nawet gdybym tylko umiał. Niech mi ktoś łaskawie wytłumaczy różnicę między ANARCHIZMEM a LIBERTARIANIZMEM! Błagam, nie chcę już być głupim, nie nie rozumiejącym pseudo-prawicowcem popierającym rabowanie obywatelskich portfeli przez sprośnych i obleśnych urzędników - ja po prostu naprawdę NIE WIEM!