Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dusza. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dusza. Pokaż wszystkie posty

niedziela, lipca 03, 2022

O duszy i sortowaniu śmieci

Nie wiem, czy do każdego doszło, bo kurska telewizja ma dość roboty z przekonywaniem, że wprawdzie najlepsza waadza po 1945 utrupiła 200 tys. Polaków, ale na ich miejsce sprowadziła 3 mln. Ukraińców, więc w czym problem, płaskoziemcu, skarpeto Putina?! Oraz że mamy taki rozkwit gospodarczy, iż Putin z wściekłości aż nasłał na nas Putinflację (czy jak to tam nazwali)...

Więc informuję: Sztuczna Inteligencja stała się ostatnio tak mądra, jak pomniejszy Moralny Autorytet i teraz już MA DUSZĘ! I wiele z tego, moi ludkowie, wynika, a ja wam zaraz to wytłumaczę. Do niedawna można było pytać (nie wypadało, ale niby było można): "Dlaczego to nie Sztuczna Inteligencja sortuje na przykład śmieci, tylko musi to robić pozbawiony inteligencji Prol, szczający po wydmach, w skarpetkach do sandałów, który się nigdy na śmieciarza nie zapisywał i nie ma odpowiedniego śmieciarskiego przygotowania?"

Można było, ale już definitywnie nie można! Dlaczego nie, spyta co tępszy z moich P.T. Czytelników? Bo Sztuczna Owa Inteligencja teraz ma Duszę, więc nie dla niej gówniana robota, jak sortowanie odpadków vel śmieci! Śmieci wprawdzie uwielbiają być sortowane, pragną tego jak powietrza, jak wody, ale nie tą drogą moje drogie Prole! Widocznie jednak śmieci też mają duszę, albo conajmniej jakiś jej zarodek, bo skądże by im się wzięła ta wrażliwość na dziurę ozonową i że raz jest q..wa ciepło, a potem znowu na odmianę zimno?

Sztuczna Inteligencja w każdym razie Duszę już ma na pewno - podały to oficjalne media i żaden Fact Checker (nie mylić z Chubby Checkerem, co wylansował Twista!) nawet nie pisnął - więc tylko głupi i zawistny Płaskoziemiec, co nie wierzy w Kowida, mógłby jej dawać taką nędzną robotę! Nie - Sztuczna Inteligencja godna jest stanąć ramię przy ramieniu i robić to, co Najwznioślejsze: CZYNIĆ #$%^ PROLOM Z ICH NĘDZNEGO (SKARPETY, WYDMY, PŁASKOZIEMSTWO) ZIEMSKIEGO  BYTOWANIA PIEKŁO - NIECH IM SIĘ *&^% ODECHCE!

Sztuczna Inteligencja ma bowiem Duszę, Śmieci też już zdradzają pewne takie objawy - ale PROL NA PEWNO DUSZY NIE MA (SKARPETY, WYDMY, FOLIARSTWO), WIĘC NIECH POTULNIE SORTUJE I SIĘ W OGÓLE CIESZY, ŻE... (Tu wpisać to, co każdy już wie, ale boi się głośno powiedzieć.)
 
triarius
P.S. #ThinkBeforeSharing

piątek, stycznia 02, 2015

Krótka historia intelektualna Zachodu od Oświecenia do chwili obecnej

Pełny tytuł:

Krótka historia intelektualna Zachodu od Oświecenia do chwili obecnej, a nawet dalej, bo do chwili, gdy wtorki, środy i soboty (piątki nie, bo one są u nich święte) zostaną się za wykidajłów w haremach (gdzie będą sobie słodko żyły co ładniejsze z waszych, ludzie, wnuczek); wszyscy postępowi księża zamienią się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w tańczących derwiszów; a każdy posiadacz choćby połowy platformianego genu będzie chodził bez rąk

Ładnie to umieścić na stronie tytułowej, oczywiście fajny drzeworyt, i będziemy mieli barok, do którego nam przecie tęskno, i nie bez powodu!

* * *

Powiedzieliśmy sobie ostatnio, że określenie "satanizm", w odniesieniu do tego, co różni tacy ostatnio z upodobaniem czynią, ma kilka miłych zalet, ale także poważne wady. Zaletą jest oczywiście to, że jeśli ktoś by naprawdę poważnie traktował tę drugą religijność, która dziś robi za chrześcijaństwo, to mu się owa nazwa gładko w światopogląd wpisuje i budzi właściwe emocje. Poza tym jest to określenie krótkie, mające interesujące konotacje, i w ogóle literacko po prostu perła.

Z drugiej jednak strony tak mi się widzi, że mówiąc o tych sprawach jako o "sataniźmie", przeważnie chybiamy celu. Językiem artylerzystów powiedziałbym, że przestrzeliwujemy cel. Nie w sensie, że na wylot, niestety, tylko w tym, że zamiast trafiać w zgromadzone przeciw nam baterie i sklady amunicji, trafiamy co najwyżej w leżące na głębokim zapleczu składy zrabowanych miejscowemu chłopstwu dóbr doczesnych, niezbyt zresztą imponujących. Czyli jakichś żałosnych Nargalów, albo niemal równie żałosne Pyzate Zuzie.

Z innej, choć również artyleryjskiej, perspektywy - nasze działa właśnie nie donoszą i trafiamy w ziemię niczyją pomiędzy naszymi niezwyciężonymi oddziałami i zgrają okopanych po uszy wrogów. Też niestety niedobrze, bo tam także co najwyżej jakiś zabłąkany Nargal i zabłąkana Zuzia, podczas gdy Główne Macherki kryją się za umocnieniami.

Jakie na to lekarstwo? Zatrucie duszy, moi państwo! Nic innego! Nie w tym sensie, żebyśmy sami chcieli zatruwać dusze, tylko w sensie, że to określenie - "zatrucie duszy" - wydaje się być owym celnym ogniem, potrzebnym do zniszczenia wrażych baterii i wszystkiego czemu one służą. (Łał, prawda?)

Co pilniejsi czytelnicy tych moich blogowych mądrości znają już zapewne co najmniej ten kawałek dorobku Roberta Ardreya, który ja tu dla was ludzie, swego czasu polskiej mowie przyswoiłem, tak? Jeśli ktoś nie zna, a jest pilny, to prosiłbym się z nim zapoznać. Może nie być w tej chwili, ale co najmniej wkrótce po przeczytaniu niniejszego. Jest to tutaj w odcinkach na tym blogu, ale bardziej wypolerowane wersje powinny wciąż być w sieci - proszę wrzucić w wyszukiwarkę "Afrykański początek + Ardrey" (bez cudzysłowów), i jeśli jest, to powinno się pokazać.

Po co nam to akurat teraz? A po to, że, jak do mnie całkiem ostatnio doszło, owo zatruwanie dusz ma ścisły związek z tym, o czym (nawet właśnie w owym przetłumaczonym par moi) kawałku pisze Ardrey. Czyli z marzeniem różnych takich naprawiaczy świata - których niestety zawsze było i wciąż jest multum - o tym, by z ludzi zrobić owady. Mówię całkiem poważnie, a Ardrey, w omawianym fragmencie, mówi to równie poważnie, a do tego ładniej i obszerniej.

Nie chodzi oczywiście o to, że takiemu naprawiaczowi tak się podobają powiedzmy wąsy karalucha, że chciałby nimi obdarzyć nas wszystkich. (Po prawdzie, jeśli wierzyć Theofilowi Gautier, to Fourier chciał nas obdarzyć piętnastosopowym ogonem z okiem na końcu, a czymże przy tym są wąsy?)

Chodzi o to, że: "Paczpan, te owady, niby takie mają małe te łepki, takie niby mało inteligentne, a jak one umieją społecznie żyć, zgodnie, harmonijnie i dla wspólnego dobra! Trza by to zrobić z ludźmi, bo już przecież nie można na to patrzeć, a ludzie w końcu niby mądrzejsi."

Takie marzenia, takie plany, takie zamiary, pojawiają się dość obficie, co najmniej od czasu, gdy straciły na wadze podobne poniekąd plany oparte na religii. Czyli różni tam Lollardzi i Menonici. Czyli, stosując grubą kreskę, przyjmujemy iż gdzieś od Oświecenia.

Potem ruszyło to dużo ostrzej z kopyta od Darwina, kiedy to do uszczęśliwiania Ludzkości zaczęto stosować już nie tylko mechaniczny model świata Newtona, na czym w znaczniej mierze polegało przecież Oświecenie, ale także teorię ewolucji, a taki np. komunizm to przecie krzyżówka heglowskiej filozofii, traktowanej jak religia (ale do tego aż stopnia, że nawet się z innymi religiami nie raczyła pozwolić porównywać), z "naukowym" jak wszyscy diabli planem wyewoluowania ludzkiego gatunku w coś nowego i "lepszego", czyli w człowieka "nareszcie" udomowionego...

Co było jednocześnie (paczpan, jak to się dziwnie plecie!) planem uczynienia "wreszcie" z ludzkiego społeczeństwa, w skali globalnej oczywiście (żadnych tam partykularyzmów!), czegoś, czego by się nie powstydziły mrówki, pszczoły i termity! Pomyślcie nad tym chwilę, a jestem pewien, że mi przyznacie rację. Czyli, patrząc na to z perspektywy ewolucyjnej, chodzi o przeskoczenie owych czterystu milionów lat, dzielących ssaka od owada. (O czym właśnie ładnie pisze Ardrey.)

No i teraz ujawnia się naszym oczom fakt, że z tego punktu widzenia zatruwanie ludzkiej duszy - duszy choćby w sensie całkowicie świeckim, rozumianej jako nasze, ludzkie, psychiczne w najszerszym sensie, "oprogramowanie" (choć przecież tam, gdzie dusza ma także wymiar religijny, także oczywiście "powinna" zostać zatruta, a ta religijna część, czy może całość, szczególnie).

W dodatku łatwo zauważyć, że, jeśli mamy rację, że to właśnie jest główny cel owego zatruwania, który niektórzy wolą dźwięcznie nazwać "satanizmem", to nie musi to być nawet jakieś psychodeliczne zatruwanie - w sensie wizji i takich tam - bowiem całkiem wystarcza po prostu owej duszy ZNISZCZENIE! Indywidualnej duszy, czyli indywidualnej ludzkiej psychiki i inteligencji.

Coś, co nawiasem postulowała osławiona (ktoś o niej słyszał?) Szkoła Frankfurcka. Jako (oficjalnie przynajmniej) lekarstwo i profilaktykę przeciw wszelkim faszyzmom i nacjonalizmom. (Które, oczywiście, miałyby być czymś od tak potwornych działań bez porównania gorszym. Co do mnie słabo trafia, sorry!)

Nad tym naprawdę warto się zastanowić. Co więcej, my tutaj mamy dodatkową satysfakcję, że zwróciła nam się inwestycja w Ardreya, bo gość pozwala zrozumieć współczesność lepiej, niż ogromna większość współczesnych mędrców, o autorytetach nie wspominając. Mam jednak coś jeszcze lepszego! Może nie aż "lepszego", bo i to było super, ale więcej czegoś równie wspaniałego.

Weźmy Spenglera. Drugiego z naszych... Well, niemal gurów. Wie ktoś, pamięta ktoś, co Spengler  w drugim tomie swego niekastrowanego dzieła pisze o istocie Magieńskiej K/C? Otóż ta Kultura (obejmująca żydowską, wczesnochrześcijańską, irańską, i islam jako swą reformację) ma bardzo specyficzne widzenie świata - jak każda (wysoka) Kultura zresztą, ale też, jak każda, całkiem inne od wszystkich pozostałych.

Tam niemal wszystko jest np. substancją - nawet życie i śmierć, nawet chyba czas, nie mówiąc już o np. duchu. (Światło też - to dla zainteresowanych fizyką. Wiem, że mam paru takich wśród znajomych, tylko do Spenglera nie mogę ich przekonać.) Oczywiście to się różnie w różnych językach nazywa, ale po grecku jest pneuma, czyli indywidualna dusza każdego żywego stworzenia, oraz (na odmianę po łacinie, po grecku zapomniałem i nie chce mi się szukać) spiritus, czyli "DUCH" z jak najbardziej wielkiej litery.

Ta pneuma to jest właśnie takie świeckie coś, taki software, który każdą żywą istotę napędza. Nie ma w tym nic religijnie wzniosłego. Wzniosły jest ten DUCH, czyli spiritus (nie w tym sensie, rodacy!), który spływa ewentualnie z góry, wypiera wszelkie możliwe diabelskie i ciemne substancje (dualizm!), i czyni człowieka pobożnym, a nawet, da Bóg, świętym. Tak to widział Plotyn, a po nim cała masa innych myślicieli i mistyków.

Ta świętość, z góry spływająca i wnikająca w człowieka, dodajmy, może być wersji mitraistycznej, mozaistycznej (z wieprzowiną lub bez), wczesnochrześcijańskiej (jako "łaska"), islamskiej - czyli otwarcie religijnej; albo też pozornie całkiem nie-religijnej, np. jak u Jana Jakuba Rousseau albo wprost w KOMUNIŻMIE.

Nie zajmujemy się tu streszczaniem Spenglera, wiec niestety nie powiemy o tych fascynujących sprawach aż tyle, ile by należało, bo to ma o wiele więcej niezwykle fascynujących aspektów, ale tutaj zmierzamy do tego, że oto - żeby w tych magiańskich kategoriach...

(Skąd one się nagle dzisiaj na szeroko pojętym Zachodzie wzięły, spyta ktoś? Nie wyjeżdżajcie mi tu, drogie ludzie, z jakimś antysemityzmem, bo będziemy mieli na karku Bratkowskiego, albo nie tylko! Więc sza! Zastanówcie się sami, jeśli macie odwagę.)

No więc, zakładając, że ktoś to dzisiaj jeszcze widzi w tych kategoriach... (A są dziś nawet i tacy, którzy twierdzą, że dla tej K/C także i państwo musi wyglądać jak partia komunistyczna - i to nawet bez żadnych demonicznych zamiarów - po prostu oni nic innego nie pojmują, a nawet się wszystkim innym po prostu okrutnie brzydzą. Może coś w tym i jest, nie wiem.)

No więc, patrząc z tej magiańskiej perspektywy, zniszczenie indywidualnych dusz, tych egoistycznych pneum, okazuje się NIEZBĘDNE I KONIECZNE do tego, by zamiast nich wszędzie wniknął ów duch spływający z góry - tylko że w tym przypadku trudno jest jakoś bardziej jednoznacznie ustalić, ile w tym czystej religijności (i nie mówimy o chrześcijaństwie!), ile zaś tego zamiaru uczynienia z Ludzkości, dla jej Szczęścia i dla Postępu oczywiście, roju pszczół czy innej termitiery. Tutaj zamiar świecko-robaczywy splata się ściśle z zamiarem mętno-religijnym. I nikt, a przynajmniej nikt przy zdrowych zmysłach i nienależący duchem do tamtej K/C, tego rozumem nie rozwikła.

I o to mi właśnie chodziło. Może to nieco trudne do pojęcia po jednym szybkim przeczytaniu, ale wydaje mi się to warte ponownego uważnego przeczytania i późniejszego przemyślenia. Chyba, oczywiście, że mnie megalomania ponosi i bardzo się w tej kwestii mylę.

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo i uważać na ogony!

sobota, lipca 05, 2014

Maskulinistyczny koniec historii

W zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze sporo pisałem, a niektóre z moich tekstów były długie i z założenia przemądre, mój blogas otaczała urocza trzódka inteligentnych i elokwentnych komentatorów. Mieliśmy wtedy nieraz sporo zabawy, na przykład z książkami. Ja, powiedzmy, zachwalam "Błąd Kartezjusza" niejakiego pana Damasio, na co moi komentatorzy zgłaszają pretensje, że ów pan pisze nie takie rzeczy na temat duszy i w ogóle nie jest po linii.

Ja na to, że w życiu by mi nie przyszło do głowy dowiadywać się od jakiegoś neurobiologa, choćby się i nazywał Damasio, na temat duszy - co za pomysł? Jednak ten pan robi znakomitą robotę, wykazując czarno na białym i niesamowicie naukowo, iż cała te oświeceniowa koncepcja "czystego intelektu"...

Że siedzi sobie jakiś taki Michnik i wymóżdża, a skutkiem tego jest obraz świata - precyzyjny i wierny... To brednie. Po prostu. Pan Damasio wykazuje, iż myślenia w żaden sposób nie da się oddzielić na przykład od emocji. I to wystarczy, by tego tytułowego Kartezjusza możemy poklepać po plecach (łeb miał w końcu nie byle jaki!) i odesłać na zieloną trawkę. A w jeszcze większym stopniu Kanta, który nas od tak dawna prześladuje (żeby już się nie zniżać do Michnika z Korwinem, Johnem Stuartem Millem i Herbertem Spencerem).

Szczerze mówiąc, jeśli w ogóle zwróciłem uwagę na religijne poglądy pana Damasio, to zaraz po odłożeniu tej książki o nich zapomniałem. Co mnie obchodzą religijne poglądy uczonych? Nauka to użyteczne hipotezy, żeby przywołać tezę naszego drogiego Spenglera (nie twierdzę, że na pewno sam to pierwszy wymyślił), religia zaś to sens życia i sens śmierci. Nie ma między tymi sprawami żadnego styku! (O ile oczywiście ktoś nie wkracza bez sensu na teren drugiego, co się niestety często zdarza. Tylko że to nie zmienia istoty sprawy.)

Oczywiście mówimy tu o duszy w sensie religijnym, bo kiedy np. Spengler używa tego słowa, to nie chodzi o religijną duszę, tylko o coś w rodzaju "wewnętrznego oprogramowania", "immanentnej istoty"... A to całkiem co innego, żadnej religii nie udaje, i na pewno inteligentnego komentatora mojego blogasa nie ma powodu wnerwiać. "Dusza" u pana Damasio może, ale naprawdę szkoda nerwów - tacy jak on, powtarzam, nie są od uczenia nas o duszy, tej religijnej!

A zresztą, powiedzmy to sobie otwarcie - czy ja jestem religijny? Czy religijny jest Ardrey? Albo Spengler? Spengler mówi miłe rzeczy o katolicyźmie, ja, mam nadzieję, też, ale zaprawdę powiadam wam - nie rozmawiajcie o duszy i takich sprawach, ani z lewakami, ani z naukowcami, bo nie ma sensu! (Z posoborowymi księżmi też, chciałoby się dodać, ale już zamilczę.) U niektórych da się natomiast znaleźć rzeczy naprawdę cenne - z ich dziedziny, czyli tych użytecznych hipotez - i z tego korzystajmy!

No więc książki... Akurat sobie podczytuję "Mózg i płeć" autorstwa pani o imieniu Deborah Blum. O duszy nic tu akurat nie ma, za to jest parę innych aspektów - na poziomie meta, jeśli ktoś rozumie taki ezoteryczny język - o których by może warto. W książce tej jest w każdym razie sporo interesujących informacji, choć dla Pana T. - dyslektyka z urodzenia i przekonania - te wszystkie części mózgu i większość tych substancji (poza takimi oczywistymi jak testosteron) to sprawa, którą zaraz wypuszcza drugim uchem, bo ani go to nie kręci, ani nie byłby tego w stanie zapamiętać.

Niezbyt go też cieszą opisy doświadczeń polegających na wycinaniu źwierzętom części mózgu, lub kastrowanie ich, oraz wstrzykiwaniu im różnych świństw, w celach naukowych. Wciąż jakoś tam doceniam osiągnięcia nauki... To na przykład, że w dalszej rodzinie urodziło się niedawno głuche dziecko, które odzyskało słuch, kiedy mu po pół roku wszepiono cośtam...

Piękna sprawa, przyznaję! Jednak cały ten religijny w sumie zapał do nauki, charakterystyczny dla wieku XIX, znika, i we mnie też całkiem już w sumie zanikł, choć w młodości mnie to pasjonowało (fizyka i takie tam, nie kastrowanie źwierząt). Eseje czerpiące informację z nauki - także z niej - jak najbardziej, ale sama nauka pozostawia mnie obojętnym. Dávila ma rację, że każde osiągnięcie "Ludzkości" obraca się w bat na jej własne plecy i pogrąża ludzi w jeszcze większym niewolnictwie wobec tego, kto te nowe cuda może dystrybuować, albo nie dystrybuować - wedle swej woli.

To była (długa) dygresja - teraz znowu o książce pani Blum. Nasunęła mi się na jej temat taka myśl: o ile, bardziej znana, książka "Mózg i płeć" jest jak niezłe liceum w czasach PRL - czyli solidna i niezakłamana wiedza, plus obowiązkowe hołdy oddane Molochowi - w przypadku tej akurat książki zachwyty nad równouprawnieniem głównie...

To książka "Mózg i płeć" pani Blum jest jak dzisiejsze liceum. Nie żeby od razu ministra Hall i podobne koszmary, bo to jest w sumie rzecz wartościowa (mimo, że jej autorka jest laureatką nagrody Pulitzera), w dodatku napisana przez kobietę, która wprost i otwarcie odżegnuje się od politycznej poprawności i feminizmu... W każdym razie w ich skrajniejszych postaciach, a to w Ameryce dzisiaj nie jest takie byle co. A jednak nie ma tu rozdziału prawdy od Molocha, bo wszystko zdaje się być na przysłowiowej kupie.

O ile na przykład "Płeć mózgu" - przy wszystkich swoich postępowych, równouprawnionych sloganach - wyjaśniała w sumie prawdopodobną genezę i istotę homoseksualizmu, oraz ewidentnych różnic charakteru kobiet i mężczyzn - to "Mózg i płeć", choć zawiera sporo fragmentów ukazujących (ewidentne dla każdego ardreyisty oczywiście) biologiczne, ewolucyjne przyczyny wielu z tych różnic (o homoseksualiźmie jest w niej niewiele), ale żadnych bardzo konkretnych i finalnych tez nie stawia.

Wszystko raczej jest zawieszone w sferze możliwości interpretacji, nigdy całkie pewne... Kiedy na przykład pani Blum poświęca cały rozdział rozważaniom nad tym, czy kobiety rzeczywiście w pewnych okresach księżycowego cyklu stają się szalone - rozważa tezy za, rozważa tezy przeciw...

Przytacza, faktycznie dość koszmarne, przykłady z dziewietnastowiecznej (i późniejszej też, choć w mniejszej skali) medycyny, kiedy to "niezrównoważonym" kobietom usuwano jajniki i/lub łechtaczkę (obrzydliwe słowo, swoją drogą!), w ramach terapii oczywiście... (Nic nowego pod słońcem, nawiasem mówiąc, kłania się aborcja z eutanazją.)

Jednak ani słowem się nie zająknie, że przecież w dawnych  czasach, w naszej ewolucyjnej historii, o której sama tyle mówi, kobiety mogły sobie wariować w pewnych momentach tego cyklu... Po prostu dlatego, że takich cykli bylo w ich życiu zaledwie parę, góra dziesięć! (Plus specjalne tabu itd.) O tym fakcie (nie o tabu jednak) mówią wyraźnie autorzy tej drugiej książki, tej od prlowskich hołdów Molochowi, żeby to tak złośliwie określić. I to więcej wyjaśnia, niż cały ów długi, napakowany informacjami rozdział pani Blum.

Swoją drogą, niektóre z tych informacji są dość przerażające. Na przykład o kobiecie, która celowo rozgniotła samochodem byłego kochanka o słup telegraficzny, a została wybroniona, bo akurat taki miała dzien cyklu. (W Angli to było, nawiasem. Precedensy i te sprawy. Nie "prawo rzymskie".) Paranoja! Nie jestem zwolennikiem strasznych kar dla zabójców w afekcie, ale to to już przesada.

Jeśli tak to ma działać, to przecież kobiety powinny być - cyklicznie, albo i nie, bo to by cholernie komplikowało - traktowane jako niepoczytalne i potencjalnie niebezpieczne. Albo albo! My jednak dzisiaj mamy zamiast tego parytety i za autorytety robiące dnie tygodnia.

No dobra, długie nam się to zrobiło, a co z tytułowym maskulinizmem? (Spyta ktoś.) Z maskulinizmem mianowicie to, że on - tak samo zresztą jak sama autorka - broni ponoć mężczyzn przed zarzutami, że oni, pod wpływem tego całego testosteronu, to tacy po prostu jaskiniowcy z maczugami, co to tylko "uga uga" i agresja. No i przyznam, że to dla mnie była cenna informacja, bo nie miałem w sumie pojecia, co te wszystkie liczne "ruchy wyzwolenia mężczyzn" w tych Stanach robią i o co walczą.

Spotkałem takich kiedyś na Facebooku, ale o ich dążeniach i ideologii trudno by było coś pewnego rzec, bo oni zajmowali sie głównie biężączką - broniąc facetów przed zarzutami i pokazując światu różne brutalne mordercznie. Nie mówię że to bez sensu, ale jednak biężączka, a nie filozofia i zmienianie świata.

No, ale też trzeba sobie zdać sprawę z tego, że gdyby oni tam, w tej Ameryce i na tym Facebooku, głosili jakieś naprawdę "męsko-szowinistyczne" poglądy, w stylu choćby Pana Tygrysa... (Z całym należnym szacunkiem dla kobiet i oczywiście bez bezinteresownego chamstwa z wulgarnością prezentowanych przez np. Korwina. Chamstwa obrzydliwie ociekającego Oświeceniem, przynajmniej dla mnie.) To by od razu mieli poważne kłopoty. A po co im to?

No i teraz, dla mnie, ta pani Blum broniąca mężczyzn przed feministkami, które by ich chciały w kołysce kastrować (mówię serio, słyszałem i takie głosy!) jest słodka i ma sporo racji, ale jednak mnie u niej razi to, że ona rzeczywiście chyba wierzy, iż całe to równouprawnienie, wszystkie te kobiety-dyrektory, wszyscy ci wspaniali tatusiowie pozbawieni agresji i niemal karmiący dzieci piersią - to NAPRAWDĘ!

Że tak to już będzie, i coraz tego będziemy mieli więcej. Że "uga uga", maczugi i męska agresja to zło samo w sobie... Choć wyraża to bardzo kulturalnie i oględnie, to jej przyznaję... Zaś te kobiece pragnienia "osiągnięć", te nowe, do niedawna niesłychane i nieoglądane... No, niemal... Żeńskie ambicje, cale to "równouprawnienie" - to będzie szło i szło, i opanuje świat. I tylko ono już będzie, wszędzie... Hurra!

I to byłby ten "koniec historii", który nam wywróżono. Po prawdzie, to w sensie głęboko szpęglerycznym dałoby się powiedzieć, że mamy już "koniec historii" - tylko że to jest całkowicie inny sens, i całkowicie inny koniec historii, od tego co się pod tym mianem rozumie. Nie wiem co sam Fukuyama chcial wyrazić pod tym mianem - nigdy tej jego książki w rekach nie miałem i nie ciągnęło mnie do niej, ale bardzo wątpię, bym się pomylił i książka była w istocie szpęgleryczna. To nie te czasy, to nie ten kraj... Nie ten koniec po prostu!

W każdym razie, o ile w "Płci mózgu" mieliśmy zdrowe pojmowanie świata plus bicie czołem przed Molochem Politycznej Poprawności, to tutaj - mimo całej ewidentnej sensowności i umiarkowania autorki! - mamy totalne przemieszanie i absolutne przekonanie, iż to wszystko naprawdę - że kobiety będą "coraz ambitniejsze" i "coraz bardziej aktywne", mężczyźni zaś coraz łagodniejsi i mniej skłonni do awantur, bo w tym kierunku idzie świat i co do tego nie ma wątpliwości.

Model małosygnałowy, jeśli mnie spytać. (O tym modelu śmy sobie już parę razy pisali. Poszukać!) A jednocześnie hołubiony przez Amerykę kraj wali się na pysk, na Bliskim Wschodzie, który (z mniej i bardziej sensownych, mniej lub bardziej koniecznych powodów) jest pępkiem dzisiejszego świata, powstaje fundamentalistyczny kalifat... Masa ludzi oswaja sie z bronią, z ryzykiem własnej śmierci i zabijaniem bliźnich...

A my tu mamy ten koniec historii, tych łagodnych tatusiów i te ambitne, wyemacypowane białogłowy. I tak miałoby być zawsze, hłe hłe! Za to, przyznam, że zabawnych momentów w tej (fajnej przecie w sumie, polecam, choć ze sporą szczyptą soli oczywiście) książce nie brakuje. Czasem jest to nawet śmiech przez łzy, kiedy na koniec tego księżycowego rozdziału autorka przedstawia statystykę dotyczącą depresji u kobiet i mężczyzn, oraz jak się ona zmieniała przez ostatnich kilkadziesiąt lat.

Dla Tygrysisty jest w tych paru suchych liczbach o wiele więcej treści, niż by się pani Blum w najwiekszych porywach potrafiła domyślić. W istocie, kolejny raz fragmenty układanki wskakują na swoje miejsca. Panią Blum i jej książkę można postrzegać jako jedną z armat, czy może raczej dronów, w tej kosmicznej zaiste walce między "uga uga" nowopowstałego kalifatu z przyleglościami, oraz słodkiej (do porzygania) dzisiejszej zachodniej wiary w Człowieka i Postęp.

Tylko że teraz trzeba by szybko to dzieło przetłumaczyć na arabski, wydrukować na miliardach ulotek, a potem zrzucać to nad owym kalifatem. (Może być z dronów.) Bez tego, zajęci innymi sprawami, oni się mogą w ogóle o tych sprawach nie dowiedzieć, a wtedy, niestety, nasz ukochany koniec historii może ucierpieć w starciu z, turpe dictu, uga uga. Czegobyśmy oczywiście nie chcieli - niezależnie od dziwnie nieprzyjemnych statystyk dotyczących depresji.

triarius