Pokazywanie postów oznaczonych etykietą architektura. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą architektura. Pokaż wszystkie posty

piątek, lipca 11, 2014

Dlaczego współczesna sztuka jest taka denna? (001)

Czasem sobie żartujemy, ale temat zawarty w tytule traktuję absolutnie poważnie. Jest to poza tym obszerne zagadnienie, którego na pewno nie uda mi się omówić w jednym blogowym tekście, co jest choćby dlatego nieco smutne, że nie mam już wielkiego przekonania do tekstów w odcinkach. Jednak ten temat chodzi za mną od lat i w końcu chciałbym nieco o tym pogadać.

* * *

Naszym tematem tutaj jest nie tyle cała sztuka - nie wszystko, co się daje tym terminem określić - tylko w sumie muzyka i tzw. sztuki plastyczne (malarstwo, grafika, rzeźba). Plus architektura. Sztuki posługujące się słowami (literatura, dramat) wymagałyby z pewnością sporo osobnego potraktowania.

(Nie żeby na niego nie zasługiwały, po prostu na razie koncentrujemy się na tamtych.) Są też takie rzeczy "z pogranicza", jak film czy pantomima. Nie będziemy ich na siłę w nasze rozważania pakować, ale niewykluczone, że będą one do nich lepiej pasować, bez wielu koniecznych modyfikacji i uzupełnień, niż do tych sztuk "słownych".

* * *

W owych latach, gdy obficie korzystałem z uroków miejskiej biblioteki w Uppsali, wpadła mi raz w ręce dość niezwykła książka z dziedziny, która zawsze mnie, raz bardziej, raz trochę mniej, interesowała. Był to kurs rysowania, ursprungligen duński, oparty na metodzie, której nigdzie indziej nie spotkałem - mianowicie na kopiowaniu dawnych mistrzów.

Autor tego kursu w przedmowie argumentował, że przecież tak właśnie uczyli się swego rzemiosła dawni malarze, rytownicy itd., łącznie z największymi. Z tymi największymi, których dzieła najbardziej podziwiamy... Podczas gdy dzieła współczesnych - przeważnie nikogo nie kopiujących i z tego bardzo dumnych, aż tak genialne, nie da się ukryć, nie są.

Dość do mnie ta argumentacja trafiła, choć już wtedy wydawało mi się, że to aż takie proste nie jest. Nie aż tak proste, żeby samo kopiowane załatwiało sprawę i zasypało, powiedzmy, tę przepaść pomiędzy jakimś Caravaggiem i jakimś tam... Nieważne, nie znam ich, ale wpiszcie tu sobie nazwisko najbardziej cenionego współczesnego malarza...

Albo też wpiszcie sobie zmienną M - bo w końcu tu chodzi jedynie o to, że kiedyś ci najwięksi byli o wiele więksi niż teraz, natomiast ci zupełnie średni (jeśli oczywiście nie mówimy o całkiem prowincjonalnych pacykarzach czy snycerzach) może jeszcze bardziej różnili się na korzyść od dzisiejszej średniej.

Na tym ten wątek na razie zakończę, nie wyjaśniając nawet do czego zmierzam - wrócimy sobie do tej sprawy, Deo volente, w dalszym ciągu naszego (nie bójmy się tego słowa!) eseju.

* * *

Całkiem na marginesie, to zadziwia mnie fakt, że tak wiele spośród najlepszych książek, które udało mi się złowić w uppsalskiej bibliotece, spotkałem tam tylko jeden raz, przez tych dziesięć lat. Co napawa mnie smutną myślą, iż ilość wspaniałych książek, których nigdy nawet nie ujrzałem, musiała tam być także spora, jeśli nie znacznie jeszcze większa.

Szczerze - serce mne boli, kiedy pomyślę, że mogłem nigdy nie trafić na Ardreya, albo że coś innego tej wartości, co jego "Territorial Imperative", było cały czas w czytaniu i już nigdy go nie spotkam.

* * *

I (wracając do poprzedniego wątku) my tu nawet nie mówimy o jakichś tam "performance'ach", wypchanym psie na wypchanym koniu, gównie w szkatułce, sedesie przerobionym na mandolinę... Nie - ta "nowoczesna sztuka", o której chcę mówić, to całkiem poważne, w zamierzeniu całkiem uczciwe, a w dodatku dziko ambitne zamierzenia.

Bardzo łatwo jest wyśmiewać te lewackie hece, na które biedni mocherowi podatnicy bulą, żeby ich obrażano itd., choć z drugiej strony wcale nie jest aż tak łatwo coś na ich temat powiedzieć nowego i sensownego. Może kiedyś i tego spróbujemy, ale na razie mówimy o sztuce jak najbardziej...

Nie powiem "prawdziwej", bo to by wywołało paskudny zgrzyt, o ile nie po prostu wybuch, w zderzeniu z moją przewodnią tutaj tezą - tą mianowicie, że:

AMBITNA NOWOCZESNA SZTUKA TO (NIESTETY) Z ZAŁOŻENIA DNO, PORAŻKA I BARDZO CZĘSTO CZYSTY SATANIZM.

Co więcej, ten "satanizm" nie jest tylko dla ludzi wierzących w realnego, osobowego szatana - nawet dla kogoś całkiem w sumie niewierzacego, jak choćby ja, jeśli się w to naprawdę mocno wgryźć i wczuć - to będzie coś zdecydowanie zalatującego siarką i do czego określenie "satanizm", choćby w jakimś metaforycznym sensie, wprost przedziwnie pasuje, a nawet samo się jakoś narzuca.

* * *

No dobra, a co to będzie ta "nowoczesność" w tej "nowoczesnej sztuce"? Z naprawdę wielką ostrożnością rzekłbym, że na pewno od początku XX w. Ta ostrożność wydaje mi się jednak w wielu przypadkach aż ZBYT wielka, i, może z pewnymi wyjątkami, bez większego trudu bym się cofnął do połowy XIX w. co najmniej, jeśli nie do jego początku.

(Już w XVIII w. w sztuce jest coś, dla mnie, niezbyt zdrowego... Nie całkiem w całej zapewne, ale w sporej części. Ale to jednak było coś w istotny sposób różnego od tej późniejszej, którą tu sobie ochrzciliśmy mianem "nowoczesnej".)

* * *

Ów nasz chronologiczny podział da się, z pewną trudnością, ale jednak, zsynchronizować ze spenglerowską chronologią naszej, to jest zachodniej, czyli "faustycznej" Kultury/Cywilizacji. Tutaj jednak nic nie robimy na siłę - jeśli to się ładnie zgodzi, pięknie! Jeśli nie, cóż, nie musi.

(W końcu Spengler kochał np. Beethovena i nie czuł odrazy do Wagnera, Montevrdiego zaś w swym Opus Magnum wspomina niemal mimochodem, bez orgazmu na słodko... My zaś, Tygrysiści znaczy, dokładnie odwrotnie. Więc tu nie chodzi o żadne mentalne niewolnictwo czy święte księgi.)

Ze Spenglera będziemy jednak potrzebować czegoś o wiele ważniejszego w tym kontekście od chronologii. Chodzi o jego podział sztuk na Ornament i Imitację. Sięgając teraz wyłącznie do własnej kory mózgowej, powiem, że Ornament to jest sztuka najwyższego lotu...

Znaczy niekoniecznie tworzona przez absolutnych geniuszy, ale tego właśnei rodzaju. Czyli sztuka w sporej, jeśli nie w ogromnej, części sakralna, lub, że to tak na razie prowizorycznie wyrażę, z nią duchowo spokrewniona. Jest to sztuka, która posiada swoją "naukę". W końcu teoria harmonii, kontrapunktu, czy architektury takiej jak gotycka, to naprawdę nie jest byle jaka wiedza, i nie jest tego wcale mało.

Człek się tego uczy latami, terminuje, szlifuje, siedząc w ławce albo u stóp Mistrza, lub też zaczynając od malowania fałd na jego obrazach, aby potem ewentualnie przejść do malowania dłoni... Te rzeczy!

Podczas gdy Imitacja, to jest sztuka przy której - w mniej lub bardziej dosłownym sensie - nogi same skaczą (Buck Owens "Streets of Bakersfield"!) i/lub łzy się same cisną do ócz (Mary Travers "You'll Know Me by No Other Name"). Czasem też na przykład ręka sama sięga do głowni karabeli, podczas gdy druga podkręca wąsa.

Czyli sztuka względnie spontanicznie tworzona, folklor albo coś doń w sumie zbliżożonego, i wypływająca w znacznej mierze ze spraw, żeby to tak skrótowo określić, biologicznych. W sensie przede wszystkim rytmu, i to rytmu w każdej postaci i w każdym niemal znaczeniu. Także np. w malarstwie.

Żeby nie było - nazwa Imitacja to nie jest żadna obelga! Ta sztuka może być naprawdę bardzo fajna, wybitna też, nie mówiąc, że ja osobiście gorąco kocham różne folklory i "popularne" rodzaje muzyki (choć też wielu "popularnych" nie znoszę).

Jednak my sobie tutaj zamierzamy właśnie wykazać, że - o ile Imitacja może nadal istnieć i, w niektórych swych przejawach, ma sie całkiem dobrze nawet w tych paskudnych i pozbawionych cienia smaku czasach - to Ornament, czyli ta sztuka z założenia WIELKA, ta sztuka napawdę ambitna i przeznaczona dla "wyrobionej publiczności", to już dzisiaj, i to od co najmnej gdzieś początku XX wieku, o ile nie znacznie wcześniej, niestety i bez ratunku tytułowe DNO, PORAŻKA... I co jeszcze? Zgoda - całkiem często (taki czy inny. mniej lub bardziej świecki, mniej lub bardziej antyreligijny) SATANIZM.

My się tu mamy zamiar skoncentrować na ORNAMENCIE. (Czego już się pewnie co bystrzejszy i pilniejszy P.T. domyślił.)

* * *

W ogóle, w nieco pobocznym wątku, dodam, że jako historyk sztuki Spengler jest naprawdę WIELKI, przełomowy, rewolucyjny i w ogóle! W dodatku, choć tego pracowicie nie porównywałem, to o sztuce i jej historii nie zostało chyba aż tak mocno wykastrowane w tej liberalnie skastrowanej wersji jego Magnum Opus, której polskie tłumaczenie dałoby się jeszcze z pewnością znaleźć, gdyby ktoś naprawdę się postarał. Ale róbcie sobie jak chcecie, kochane ludzieńki!

* * *

Niestety tylko sobie nieco uporządkowaliśmy przedpole, nie dochodząc do żadnych naprawdę istotnych i nowych dla ew. P.T. Publiczności wniosków, ale tego już się zrobiło sporo, pora późna, do wymarzonego celu jeszcze daleko... Więc sobie na razie zakończymy, stwierdzając, że jeśli Bóg zechce, to będzie dalszy ciąg. Czyli, skrótowo...

c.d.n. (Deo volente)

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!

czwartek, marca 06, 2008

Totem, tabu... i kto głosował na platfusów Tuska

Czytam wielkie dzieło Oswalda Spenglera. Trzeci raz od początku do końca i metodycznie, nie licząc różnych wyrywkowych czytań. I nie licząc tego upiornie skastrowanego wydania, które jest, a w każdym razie było jakiś czas temu, dostępne w sprzedaży po polsku. Skastrowane, jak wszystkie zdaje się wydania tej książki w całej dzisiejszej Europie - metodycznie próbuje się stwarzać wrażenie, że tę książkę trzeba skrócić, zapewne żeby pozbawić dłużyzn, dzięki czemu ten i ów inteligent zdoła ją może, z obowiązku, przeczytać.

Zabawnie tylko, że amputowana są akurat najciekawsze, najaktualniejsze i najbardziej kontrowersyjne (choć przyznam że dla mnie akurat one kontrowersyjne aż tak bardzo nie są) części tej książki. Czyli te, dotyczące bezpośrednio historii, a przede wszystkim kwestii schyłku cywilizacji. Pozostawiono natomiast Spenglera fenomenologiczne rozważania na temat sztuki.

To był w(s)tręt, nie całkiem o tym mam zamiar pisać. Nie mogę jednak tej - jakże symptomatycznej przecież - sprawy pomijać, kiedy piszę o Spenglerze. No a o czym chcę w takim razie pisać?

Otóż właśnie teraz przeczytałem Spenglera rozważania na temat dwóch stron życia - strony "totemu" i strony "tabu". Ta pierwsza jest związana z czymś, co by można nazwać czystym życiem: rodzeniem się, umieraniem, trwaniem, uprawianiem ziemi, odwiecznymi, a w każdym razie bardzo powoli się zmieniającymi obyczajami... Ta druga to coś świadomego, czego się człowiek uczy, co studiuje, co nauczyciel czy mistrz przekazuje uczniowi...

Spengler, słusznie moim zdaniem, na licznych przykładach udowadnia, iż nasza zachodnia historia sztuki (a jest inna?) popełnia ogromny błąd, traktując jako jedno i nie czyniąc istotnych rozróżnień pomiędzy czymś tak całkowicie różnym, jak pomiędzy architekturą świątyni, a "architekturą" wiejskiej chaty. Albo między zwykłym codziennym strojem jakiegoś ludu, a ornamentem, który ten strój być może zdobi. (Oczywiście mówimy o ludach sprzed epoki telewizji i hipermarketów.)

Spengler dowodzi, że sztuka - język mniej więcej świadomych form, czyli strona tabu, każdego ludu może się dość łatwo zmieniać, podlegać wpływom, i niewiele w istocie mówi to o samym ludzie i istotnych zmianach, jakim on podlega. Zresztą nie tylko "język form", bo nawet język po prostu, jak i każda inna rzecz reprezentująca stronę tabu.

Zdobienia używanych przez taki lud przedmiotów, które potem nasi archeologowie odkopują, a my podniecamy się potem tworzonymi przez nich na tej błahej podstawie teoriami na temat losów tego ludu. I "okazuje się", że jest to ten sam lud - choćby znalezione artefakty występowały w bardzo od siebie odległych miejscach. Albo też odwrotnie - lud nagle okazuje się być całkiem inny, bo nagle zmieniają się znajdowane na danym terenie ornamenty. A jednak ornamenty, wraz z całą stroną tabu, czyli wszystkim tym, co w dużym stopniu wyuczone, mogą się zmieniać całkiem szybko i często zadziwiająco łatwo, w odróżnieniu od strony totemu, dużo mniej irracjonalnej, bez porównania mniej podlegającej modom i wpływom.

Pisze Spengler:
Gdybyśmy w zachodniej Europie jedynie znaleziska ceramiki ze stuleci pomiędzy Troją a Chlodwigiem, nie mielibyśmy najmniejszego pojęcia o tym, co znamy jako "wielka migracja". Ale obecność owalnego domu w rejonie Morza Egejskiego, a inny, bardzo uderzający jego przykład w Rodezji, jak też szeroko dyskutowana zgodność saskiego chłopskiego domu z domem libijskich Kabylów, ujawnia kawałek historii rasy. Ornamenty rozprzestrzeniają się, gdy ludzie wprowadzają je do swego języka form, ale typ domu daje się przeszczepić wyłącznie razem z daną rasą. Zniknięcie jakiegoś ornamentu oznacza nic więcej, niż tylko zmianę języka, ale kiedy zanika jakiś typ domu, oznacza to, że rasa wyginęła.
Pragnę zwrócić uwagę Czytelnika na to ostatnie zdanie, które także w oryginale jest zaznaczone italikiem. Kiedy je czytałem, przypomniało mi się, jak jako młode chłopię mieszkałem w Krakowie, na Bronowicach. Były to czasy dość wczesnego Gomółki. I bardzo blisko nie tylko Krakowa czy Bronowic, ale także mojej szkoły "tysiąclatki" i paskudnych bloków z nieotynkowanej cegły, w których wtedy mieszkaliśmy, stały najautentyczniejsze wiejskie chaty - z drewna, bielone wapnem, przeważnie z dodatkiem błękitnej farbki... Oraz ze słomianymi strzechami!

To naprawdę nie były żadne skanseny, tylko najprawdziwsze ludzkie domy. I nikogo to wtedy nie szokowało. Inne cechy tej wiejskiej, a często raczej całkiem podmiejskiej, architektury, także byłyby chyba dla nieco młodszych Czytelników szokujące. Na przykład to, że obory, z tego co pamiętam, były w tym samym budynku. (Co nie znaczy, że w tej samej izbie, to już jednak nie były kurne chaty.) Z mniejszych spraw, też jednak z dziedziny totemu, można dodać, że w takich chatach bywało się przeważnie częstowanym ziemniakami z kwaśnym mlekiem.

Słuchajcie młodzi (jeśli któryś z Was dotąd doczytał, w co skądinąd wątpię). Kwaśnym mlekiem, które już dzisiaj, zgodnie z utartą od stuleci w krajach anglosaskich i atakującą po kolei wszystkie "cywilizujące się" kraje, jest największym świństwem na świecie, jeśli nie wprost trucizną. (Odwrotnie, niż Walentynki i Halloween oczywiście.)

Chciałem jednak wrócić na zakończenie do tych wiejskich chat krytych strzechą i zakończyć na melancholijną nutę. Otóż, jeśli Spengler ma rację, a ja osobiście uważam, że ma ją niemal zawsze (i nie dlatego, Bóg mi świadkiem, bym kochał Niemców, czy coś podobnego), to owe wiejskie chaty odeszły... RAZEM Z RASĄ LUDZI, KTÓRZY W NICH OD STULECI MIESZKALI I KTÓRZY JE PRZEZ STULECIA, JEŚLI NIE DŁUŻEJ, BUDOWALI! No bo nie jest tak, że z każdego przedstawiciela zrobił się inteligent, czy choćby wyksztłciuch. Ale ten lud mieszka teraz w betonowych pudełkach z furą wystawioną na widok sąsiadów i przyjezdnych. I wcale go to nie boli, ani mu za tymi krytymi strzechą chatami nie tęskno.

Bo to po prostu nie jest już ten lud! Tamten wymarł. Jeśli wierzyć Spenglerowi. Zabiła go Cywilizacja - ta w spenglerowskim znaczeniu, czyli stopniowe zamieranie sił żywotnych tego, co wcześniej było, wedle spenglerowskiego określenia, Kulturą. I wszystkiego co nie jest metropolią, ekonomią, prasą, rozrywką, inteligencją, wieczną prawdą, dowcipasem... Ale także cywilizacja całkiem po prostu, czyli Postęp, który wzbudza tak powszechny entuzjazm i na którym nawet rzekoma hiper-prawica opiera cały swój utopijny system.

No bo w końcu jak inaczej można znaleźć sens podporządkowania wszystkiego dzikiej rynkowej ekonomii, jeśli nie we wierze w wieczny postęp, dzięki któremu każdy dosłownie będzie kiedyś - wedle dzisiejszych kryteriów - bardzo bogaty, a bogaci będą bogatymi nie-do-wyobrażenia! (Wow!)

No i, nie da się wykluczyć, że zabili ten lud, komuniści. Czy jak tam należałoby nazwać tę zgraję, która Polską rządziła z sowieckiego nadania, a i dzisiaj ma się całkiem nieźle, choć większości porządnych ludzi aż tak się nie poprawiło.

I to jest myśl dla mnie na przykład bardzo przykra, ale mająca tę zaletę, że wiele wyjaśnia. Zamiast dziwić się, co się stało z sumieniem, odwagą i rozumem tych krakusów, którzy na malutkich, pokracznych konikach siali popłoch wśród doborowych kozackich oddziałów i wprawiali w zachwyt Napoleona, który na gorliwość naszego mięsa armatniego zdążył się już był przecież uodpornić, więc tu musiało chodzić o coś lepszego. Oni nie zidiocieli! Nie sparszywieli! Nie skurwili się! Nie sprzedali! Nie dali kupić! Nie stracili całej dawniejszej przyzwoitości! Oni po prostu WYGINĘLI!

Po prostu nie polski lud wybierał Tuska do władzy, nie polski lud darowywał życie Urbanom i Jaruzelskim, nie polski lud czyta "Gazetę Wyborczą", ogląda szkło kontaktowe... To nie polski lud głosował za Anschlussem do Ojro-Unii, to nie polski lud popiera w tych wszystkich, skądinąd załganych, sondażach platformianych platfusów i ojropę! Tamci wyginęli, na ich miejsce przyszli jacyś nowi. Skąd przyszli? Ideowo to chyba jasne, stronę tabu mamy więc jakby załatwioną. Co do strony totemu zaś... A czy to w końcu ma aż takie znaczenie, w przypadku tych smętnych istot?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.