Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szkolnictwo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szkolnictwo. Pokaż wszystkie posty

wtorek, września 20, 2011

Przeklęci ministrowie i królowie przeklęci

"Takie będą rzeczpospolite, jak ich młodzieży chowanie", rzekł był któryś z dawnych polskich mędrców i miał rację. Prawdę tę, choć chyba raczej z innego źródła, znają też, jak widać, świetnie nasi wrogowie, skutkiem czego mamy taką edukację, jaką mamy. Z koszmarną pod każdym względem min. Hall włącznie.

Jest z pewnością gorzej pod tym względem, niż za PRL'u. Wtedy były oczywiście kłamstwa i interpretacje "po linii", byli także obowiązkowo dyrektorzy z partyjnego rozdzielnika, plus belfry od "wychowania obywatelskiego" i "przysposobienia obronnego" związani z SB.

Byli także, oczywiście, partyjni nauczyciele, nawet "mocno partyjni", ale sporo z nich wspominam jako kompetentnych i przyzwoitych, którzy mi nigdy żadnego partyjnego trucia nie wduszali i dość pobłażliwie patrzyli na "mój młodzieńczy bunt do potęgi", niepozbawiony politycznego podtekstu, gdyby komuś chciało się dokładniej przyjrzeć.

(Na przykład matka mojego kolegi, b. zresztą przystojna, pani Niedbalska, żona jednego z dyrektorów ZAMECH'u. Dzięki której miałem przed końcem podstawówki dodatkowe lekcje polskiego w elbląskim "Domu Partii" i pierwszy raz w życiu nauczyłem się wreszcie rodzimej gramatyki. Naprawdę nieźle. Co mi się potem b. w życiu, poprzez inne języki, przydało. Nie mówiąc już o tym, że przy mojej ówczesnej ortografii i stosunku do szkolnych lektur nie byłbym bez tego gwiazdą języka polskiego w liceum, a w pewnym sensie byłem. Zresztą pewnie bym do liceum po prostu nie zdał.)

Ja w zasadzie nie o tym, ale, skorośmy już przy moich osobistych "wspomnieniach niebieskiego mundurka" (nawiasem jedna z ulubionych książek mojego dzieciństwa i polecam!), to może jeszcze parę drobiazgów - ku rozrywce i zbudowaniu młodego pokolenia. (A także ludzi, którzy sami mają jakieś osobiste wspomnienia z PRL - dla porównania.)

W końcu mamy tu (każdy wysoce zorganizowany system w coraz większym stopniu zajmuje się samym sobą i zjadaniem własnego ogona) gawędę szlachecką virtualis - a nie jakieś tam skończone i przemyślane publicystyczne teksty. (Chcecie takich tekstów? To mi PŁAĆCIE! Albo przynajmniej pokażcie, że one zmieniają wasze życie! Nie, w sumie żartuję, ale pisać mi jakoś coraz trudniej.)

Piszemy sobie tutaj po prostu tak, jak nam najłatwiej to przychodzi. Jeśli nam do głowy nagle przychodzi (ach ten cudny pluralis maiestatis!) jakieś fajne wspomnienie, albo jakiś koncept, to go najczęściej do tekstu pakujemy - bo następnej okazji może już, w tym ziemskim życiu, nie być.

Ale OK - skoro mamy coś konkretnego do powiedzenia, to może jednak oznaczymy to jakąś inną czcionką niż wszystkie te figlasy, wspominki i fioritury. Tak będzie uczciwie i, da Bóg, skuteczniej.  Oto mi się akurat wspominków na temat prlowskiej szkoły i jej nauczycieli odechciało, więc może kiedyś. Wracamy do zasadniczego wątku!

Chodzi mi o to, że - jakby się to mogło nieprawdopodobne wydawać - za PRL'u jednak ze szkołą było jednak, pod wieloma względami, o wiele lepiej. Kłamali, ale poza tym uczyli całkiem nieźle. Ja tam większość szkół podstawowych i średnich przeszedł w prowincjonalnym i robotniczym Elblągu, a jednak - mimo młodzieńczych buntów i wstrętu do szkoły (także qua komunistycznej) - szkołom naprawdę sporo zawdzięczam.

Dzisiaj natomiast oni już są cwańsi i zamiast kłamstwa tu i ówdzie, zamiast jakiegoś wykręcenia prawdy, jakiejś topornej "dialektyki"... Oni naprawdę wzięli się za stworzenie, wyhodowanie, nowego człowieka. Może nie całkiem człowieka - raczej jakiejś dwunogiej i wyrośniętej mrówki - ale na pewno nowego i na pewno wyhodowanie. (Powinno się o tym napisać jakąś naprawdę głęboką analizę, albo i więcej analiz, ale w ogromny skrócie powiem, że to jest naprawdę cholernie "naukowe", bo tu chodzi, ni mniej, ni więcej, tylko o WYHODOWANIE CZŁOWIEKA UDOMOWIONEGO! Zachęcam, w wolnych chwilach, do przemyślenia tej tezy.)

W każdym razie z humanistyką - a szczególnie z historią, szczególnie ojczystą - jest w tej chwili tak w rodzimej edukacji fatalnie, że ludzie zaczynają coś tam przebąkiwać o tajnych kompletach. Jak za szkopskiej okupacji. Piękna to idea, ale, niestety, nieco, jak mi się zdaje, mało praktyczna.

Na ile kojarzę, to dzieci, te nieco starsze, pod szkopską, nazistowską okupacją do szkoły właśnie nie chodziły, a teraz chodzą. Mają wiec teraz mało czasu na ew. komplety, podczas gdy wtedy miały go akurat sporo. Dzisiaj mają więc na jakieś komplety o wiele mniej czasu, o wiele mniej energii, a do tego, obawiam się, o wiele mniej entuzjazmu. (Że to tak eufemistycznie określimy.)

Wtedy, jak rozumiem, rozglądały się, co by tu ze sobą, i z wolnym czasem, zrobić. I oferowano im coś na pograniczu konspiracji. Pomijam już wszelkie inne istotne kwestie, jak ówczesny status inteligenta i patriotyczne tradycje, których dzisiaj jakby mniej się w naszym powietrzu unosi.

Poza tym wtedy nie było telewizji. Której nawet, jak jakiś dzieciak nie chce sam z siebie oglądać, to i tak w szkole belferka go spyta i każe opowiadać własnymi słowami. Więc na wsiakij słuczaj musi obejrzeć wszystko, przynajmniej wszystko to, co oglądają lemingi. Tak to działa! A jest to tylko jeden z całej masy aspektów tego współczesnego - miękkiego na razie, niech będzie - totalitaryzmu w dziedzinie akurat edukacji.

Do tego oczywiście dochodzi brak czasu rodziców, którzy - zgodnie z planem tych, od których coś zależy, a którzy za nic nie odpowiadają - ryją po całych dniach z nosem przy ziemi. (I nie oszukujcie się, że tak nie jest, że nie w waszym przypadku! Prawie nikt dzisiaj tego rycia nie uniknie, chyba że kompletny lump!)

Do tego kwestia autorytetu rodziców. I w ogóle dorosłych. Z tym jest b. marnie i raczej trudno będzie to odkręcić. Wiąże się to oczywiście z nosem przy ziemi, choć to nie tylko to. Do tego kwestia - którą widzę, jako b. poważną - skąd mielibyśmy niby wziąć nauczycieli do tych kompletów? Ludzi zarówno kompetentnych, jak i ideowych, a do tego mających masę wolnego czasu... Czyli sprzeczność wewnętrzna, w praktyce przynajmniej.

Do tego trza by im płacić. A tutaj władza zadbała i dalej dbała będzie, by to się nie dało zrobić. Kasy fiskalne - ktoś myśli, że tego uniknie? Ktoś myśli, że z nimi taka WPROST WYWROTOWA działalność może się na nieco dłuższą metę udać? Ja niestety tak nie myślę, przykro mi.

OK, tośmy sobie pomalowali świat na czarno, pokazali trudności i niemożliwości... Ale kwestia pozostaje - CO ROBIĆ? (Czyli, za klasykiem, szto diełat', jak by zresztą podobną myśl wyraził w rozmowie z samym sobą obecny prezydent III RP. Niech mu ziemia i to szybko!)

Oczywiście to nie jest pełne rozwiązanie, bo takiego niestety nie dostrzegam - może jest, może będzie, może nie ma i nie będzie już nigdy - ale na pewno KSIĄŻKI. A także (tu ukłon w stronę Nicka) dobre filmy, w tym seriale. Co do filmów, to ja akurat jestem wyjątkowo niewielki kinoman (włączając w to telewizję), ale z zamierzchłych czasów pamiętam całkiem niezłe seriale, wyświetlane zresztą w prlowskiej TV, w rodzaju "Ja Klaudiusz", według książki Roberta Gravesa. (Ogólnie b. polecam Gravesa, także, a nawet głównie, w postaci książek.)

Sądzę, że powinniśmy sobie stworzyć swego rodzaju "ogólnokrajowy" KANON książek i filmów (głównie tych dostępnych na video, w sieci itd., żeby mieć pod ręką)  - na różne, z historią związane, bo o tym teraz mówimy, tematy; na różne lata rozwoju takiego dzieciaka... Dotyczące historii rodzimej, a także tej mniej rodzimej, bo to ja osobiście także uważam za ogromnie ważne. Tę mniej rodzimą historię znaczy - europejską głównie, ale też nie tylko.

Asumpt (w prostszym języku "kopa") do napisania niniejszego dała mi lektura znanej książki Maurice Druona "Królowie przeklęci". Którą sobie jakiś czas temu kupiłem na allegro, i którą sobie podczytuję. I w której akurat przeczytałem fajny fragment ukazujący istotne mechanizmy polityczno-ekonomiczne, funkcjonujące bez przerwy od czasów, kiedy powstała gospodarka pieniężna, a w każdym razie międzynarodowe banki i kredyt. (Tam chodziło akurat o pierwszą połowę wieku XIV.)

To są b. cenne, moim skromnym, nauki dla inteligentnego młodego człowieka (nie wykluczając młodej panny), którego chcielibyśmy uczynić... Każdy chyba sam wie. A tego typu spraw jest w tej książce - w istocie tego jest siedem tomów, choć niezbyt ogromnych - naprawdę niemało. Natomiast jakichś politycznych głupot, czy historycznych przekłamań, się nie dopatrzyłem.

Oczywiście - trzeba sobie zdawać sprawę ze specyfiki fikcji historycznej! Na przykład z tego, że wiele wielkich i prawdziwych (w sensie "potwierdzonych przez wiedzę historyczną") wydarzeń musi tam wynikać ze spraw drobnych, przynajmniej stosunkowo, o których wiedza historyczna nic nam nie mówi...

Z działań ludzi nieznanych, postaci fikcyjnych... Inaczej to będzie jakiś marksizm z "Niewzruszonymi Prawami Ekonomii realizującymi się w Historii", albo inny Hegel z "realizującym się w Historii Duchem" (kulminującej się w państwie pruskim).

(Swoją drogą dzisiejsi "konserwatywni liberałowie" z wszelkich tego typu wielkich und "naukowych" ambicji już zrezygnowali i po prostu skamlą. To coś jak przejście od czystego marksizmu do socjaldemokracji!)

Dobry autor książki historycznej - jak ja to widzę - to gość (w tym niewiasta, bo parę takich też jest, lub raczej było), który potrafi takie rzeczy pokazać w sposób przekonujący i, zarazem, historii nie wypaczający. Oczywiście każdy historyk, nawet ten najbardziej naukowy, opowiada po swojemu, widzi tam to co widzi, i obiektywizmu w tym aż tak wiele nie ma, ale jednak co innego uczciwa osobista interpretacja, a co innego chamska propaganda czy ideologia.

I tak to ja właśnie widzę - kanon lektur, w tym sporo fikcji literackiej, czyli powieści historycznych, i kanon filmów/seriali. Gdyby ode mnie to zależało, to bez przesadnego nacisku na historię (nie mówiąc już o martyrologii czy innej duszoszczipatielnosti!) w ścisłym sensie krajową. Oczywiście - tę młodość trzeba natchnąć patriotyzmem, dumą z (niektórych) przodków! Oczywiście trzeba im dać jakąś "masę krytyczną" wspólnych, z innymi Polakami dzielonych wartości, pojęć, "narracji", archetypów, cytatów itd. Ale osobiście uważam, że to można osiągnąć stosunkowo niewielkim nakładem Sienkiewiczów i innych rodzimych autorów.

I że co najmniej różnie ważne jest zakorzenienie w cywilizacji Zachodu. A także pewne nasiąknięcie antykiem - nie dlatego, żebym za Konecznym uważał Polaków za późnych Rzymian, tylko dlatego, że cywilizacja Zachodu (a polska pod niektórymi względami właśnie szczególnie!) tym się od zawsze żywiła. Czyniły to ELITY - co, moim zdaniem, nie pozwala nam mówić, że istnieje jakaś ciągłość, bo do tego CAŁA cywilizacja musiałaby wykazywać masę analogii, a nie wykazuje (chyba, że w nieprecyzyjnym chciejstwie Konecznego) - ale elity są bardzo ważne i starożytność JEST ogromnie ważna dla całego Zachodu. No a dla Polski, stojącej cały czas oko w oko z najgorszego sorta azjatyckim barbarzyństwem - szczególnie!

No i to by było na tyle na ten temat, co mi do głowy przychodzi. Może jakaś dyskusja się wywiąże, może kogoś to zapłodni, wtedy sobie doprecyzujemy. I - da Bóg! - może coś z tego uda się wprowadzić w życie, bo jak nie, to nas ta koszmarna Hall i cała zgraja degeneratów w krótkich abcugach zeżrą. (Po czym wydalą i znowu zeżrą. Jak to oni.)

Swoją drogą książka Druona jest i po polsku, i jest nawet, jak stwierdziłem po krótkim guglowaniu, dostępna. A do tego istnieje na jej podstawie zrobiony francuski serial (z Depardieu i takimi sławami) - tutaj możecie sobie o nim znaleźć: http://www.filmweb.pl/serial/Kr%C3%B3lowie+przekl%C4%99ci-2005-258938. Może to się jakoś da dorwać, na DVD, czy jakoś. Ja nie potrzebuję, bo mam książkę w oryginale, ale, jeśli się da, to polecam.

Tak nawiasem - jeśli komuś tam, w tym serialu, albo w tej książce - nieco zabraknie mroczności, grozy i nastroju, no to zgoda. Moim zdaniem to jest naprawdę dobra powieść, ale czasem mam wrażenie, że to trochę powieść dla młodzieży. Nie, że nie dla dorosłych, ale dla młodzieży może szczególnie. Jednak czy my WŁAŚNIE nie o młodzieży rozmawialiśmy? Czy nie książki dla młodzieży są nam najbardziej potrzebne? W końcu ludzie dojrzali mają możliwość czytania "autentycznej", "naukowej" historii i mniej potrzebują literackiej fikcji (Choć bywa taka fikcja, że naprawdę warto ją poznać. I Druona bym do niej też jednak zaliczył.)

Tak więc, im bardziej jest taka książka odpowiednia dla naprawdę młodego wieku - a przy tym w jakiś sposób mądra i prawdziwa - tym dla nas cenniejsza!

Jeśli kogoś powyższe zainteresowało, to prosiłbym oczywiście o danie głosu, w tym także ew. propozycje pozycji (!) do kanonu.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, maja 22, 2010

Ludzie to, czy jakieś dzikie źwierzęta? (czyli edukacja und szkolnictwo wczoraj i dziś)

Chciałem sobie znowu nieco poczytać Spenglera - a konkretnie drugi tom Magnum Opus, ten traktujący wprost o historii i (niech ją szlag!) teraźniejszości - ale nie mogę go w całym tym moim, książkowym i nie tylko, bałaganie znaleźć. By ukoić jakoś mój ból, wyciągnąłem z półki inną książkę, taką co ją mam od dobrych dwudziestu lat, alem nigdy dotąd nie czytał... I czytać ją, after all these years, zacząłem.

Książka nazywa się "Medieval Panorama: The Horizons of Thought" (na nasze "Średniowieczna panorama: Horyzonty myśli"), autorem zaś jest G.G. Coulton. (Który jednak nie ma chyba nic wspólnego ani z programem gadu-gadu, ani z Generalną Gubernią.) Wydane to zostało po raz pierwszy (żeby już te nasze didaskalia uczynić kompletnymi) w 1938 w Cambridge.

Jest to rzecz interesująca, a miejscami nawet i zabawna. Na przykład taki fragment, com go sobie właśnie przed chwilą do poduszki był przeczytał. (Wszystkie dłuższe cytaty rozbiłem na mniejsze akapity, przekład miejscami językowo dość luźny, ale merytorycznie wierny.) Cytuję:
[...] studenci mieszkający na stancji, na których skarży się statut uniwersytetu w Oxfordzie, że: "śpią cały dzień, a w nocy włóczą się po knajpach i domach złej sławy, szukając okazji do rabunku i zabójstwa" - ludzie z którymi możemy zestawić tych irlandzkich, szkockich i walijskich studentów, na których Izba Gmin dwukrotnie skarżyła się królowi (1422 i 1429), że: "nie mając gdzie by mogli mieszkać, popełnili liczne zabójstwa, morderstwa, gwałty i rabunki po całej okolicy", w końcu zaś zorganizowali system szantażu, utrzymując okoliczne dystrykty w stanie oblężenia.

Znaczącym komentarzem do tego jest, że jak już widzieliśmy, notoryczne włóczenie się po nocy, czyli wychodzenie na zewnątrz po oficjalnej godzinie gaszenia wszystkich ogni, karane było dwukrotnie wyższą grzywną, niż wystrzelenie strzały w stronę proctora [gościa nadzorującego studentów z ramienia uniwersytetów, przyp. mój] próbując go zranić. [_ _ _] w Bolonii "atak z użyciem kordelasa w sali wykładowej obciążał (winnego) opłatą za stratę czasu i pieniędzy zebranych tam studentów".
Druga strona, też jednak - i tutaj mamy wreszcie drobną różnicę z czasami miłościwie nam panującego realnego liberalizmu - nie pozostawała całkiem bierna. Oto stosowny cytat:
Podczas inauguracji Doktora Gramatyki, uniwersytecki bedel musiał mu dostarczyć witkę, "palmer" (czyli płaski kawałek drewna do bicia po dłoni), oraz "cwanego chłopca"* (czyli niezbyt łagodnego czy dobrze ułożonego). Po dokonaniu na tym chłopcu czego należało**, kandydat musiał mu zapłacić 4 denary za jego "pracę"***, i tę samą sumę bedelowi, za wypożyczenie instrumentów.
Hłe, hłe, hłe! Fajne było? Istne "Wspomnienia niebieskiego mundurka" (jedna z ulubionych książek mojego dzieciństwa, by the way). Bo my sobie tutaj uogólniamy, filozofujemy na temat historii, a tutaj takie drobne konkretne coś, co może nawet niektórych pasjami lubiących płakać nad upadkiem obyczajów i zepsuciem młodzieży "w demokracji" nieco zdziwić, żeby nie powiedzieć zaskoczyć. (Choć ich chyba nic nie zdziwi, oni po prostu takich rzeczy nie czytają, woląc - i to o ile! - Misesa. A gdyby nawet, to i tak jak woda po kaczce.)

-------------------------------------------
* "Shrewd boy".
** W oryginale:"after performing on the boy". Co, jako żywo, brzmiałoby smakowicie... Gdyby chodziło o dziewczynę: "after performing on the girl". Ach! A tak, to raczej tylko dla jakiegoś Biedronia.
*** W oryginale: "labour".Wszelkie odniesienia do położnictwa to czysty bonus.

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, kwietnia 27, 2009

Do Unii też należeć chcę... czyli Totalitaryzm grafomański

W dzisiejszym przeglądzie prasy tygodnika "Wprost" naprawdę ciekawe rzeczy. Na przykład taka wiadomość, że (jak donosi "Nasz Dziennik") sześciolatki są teraz w zerówce uczone wierszyków na chwałę Unii, na przykład takiego: "Do Unii też należeć chcę, to drugi dom, więc cieszę się". Cóż, wyjaśnia się powoli dlaczego już sześciolatki muszą chodzić do szkoły, ale ja tu dostrzegam jeszcze znacznie więcej materiału do refleksji.

Wykrzyknie ktoś: "tak, tak, ktoś na tym zarabia, korupcja, kiedy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze!" A ja odpowiem: "sorry, ale gdybyż to tylko o to chodziło!" Na to tamten się spieni, nadmie, jak to oni mają w zwyczaju. Wyjaśniam: bonmota, że zawsze chodzi o pieniądze, uważam za błyskotliwego i całkiem głębokiego... Jeśli odniesie się go do właściwego kontekstu. Czyli do życia prywatnego i zawodowego geszefciarzy, szczególnie tych określonego, choć niewymawialnego, pochodzenia. (I to nie jest żaden anty, nie tym razem!)

Oczywiście - jakiś urzędnik ma szwagra grafomana, więc mu załatwił napisanie wierszyków dla nowoczesnej, europejskiej zerówki. Szwagier se na tym zarobił, odwdzięczył się urzędnikowi. Zgoda, ale jeśli ktoś mi powie, że to jest cała tajemnica, uznam go za durnia. W każdym razie za politycznego durnia. To tak nie działa! Ci co mówią, że "jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze" - odnosząc to do polityki - to albo polityczni idioci, albo też agenci wpływu. Po prostu, tertium non datur!

Nie wierzy ktoś? Cóż, skoro ten ktoś zadał sobie dość wysiłku, by dotąd doczytać, wypada mi zadać sobie też nieco trudu i spróbować mu wyjaśnić co i jak. A więc próbujmy!

Oczywiście, że mały urzędniczyna (tak nawiasem, jeśli on jest mały, to jacy jesteśmy my, "obywatele" Unii?) robi swoje małe, brudne interesiki, kosztem naszych dzieci! Jednak tak właśnie ma być - to stanowi część wielkiego planu! Ktoś nie wierzy w wielkie plany? Naprawdę trudno mi w to uwierzyć, ale spróbuję sceptyków przekonać.

Co mamy dziś na czołowym miejscu, na pierwszej stronie "Gazety Wyborczej"? (Nie, nie czytam, po prostu widzialem wywieszone na kioskach, a zresztą pisze także o tym "Wprost", oto link.) Tytuł "Lubimy być piratami", a zaraz potem jak to 5 milionów Polaków radośnie ściąga piracką muzykę i oprogramowanie. Dlaczego taki akurat temat na tym właśnie, najbardziej eksponowanym miejscu tej specyficznej gazety?

No to proszę się zastanowić, czy to nie ma przypadkiem - czy może w ogóle nie mieć - związku z tym, że Unia w najbliższych dniach ostro zabiera się za kontrolowanie internetu, do czego oczywiście eleganckim i nie płoszącym zwierzyny pretekstem jest skala tzw. "piractwa". Można sobie o tym poczytać tutaj i np. tutaj. (Warto to także rozpropagować. Ta stronka jest w wielu językach, więc także wśród znajomych za granicą, jeśli ktoś takich ma.)

Zaawansowanym koneserom teorii spiskowych polecam to. Naprawdę, jeśli w kraju tak "świadomym swych zagrożeń", namawia się akurat papieża, by zrezygnował ze swych zwykłych, i jak dotąd niezawodnych, środków bezpieczeństwa, to coś to oznacza. Czy ktoś sobie wyobraża, co by się stało, gdyby papież tam zginął w zamachu? Widać jednak ktoś ocenił, że to co by się stało, miałoby, z jego punktu widzenia, więcej zalet niż wad. Inaczej tego się nie da ocenić. No, chyba, że ktoś należy do wesołej gromadki powtarzającej jak mantrę, że "jeśli nie wiadomo o co chodzi, z pewnością chodzi o pieniądze".

Wszystko tu się ze wszystkim zazębia! Wszystko jest kontrolowane z góry. Co z tego, że mały urzędniczyna tych wszystkich subtelności nie rozumie? Jego po prostu popycha się, kijem i marchewką, w odpowiednim kierunku... Jemu się po prostu umożliwia pewne działania, innym zaś się uniemożliwia inne działania - takie, które by spowalniały postępy projektu.

Pogadaliśmy sobie o zaletach i wadach sentencji i tym, że "jak nie wiadomo... to..." - sprawa zasługuje moim zdaniem na wyjaśnienie, ale teraz chciałem przejść do sprawy, dla mnie przynajmniej, najistotniejszej w tych żałośnie grafomańskich, za to czołobitnych wobec Unii, wierszykach.

W każdej walce, a polityka nie jest tu wyjątkiem, niezwykle ważne jest, by mieć inicjatywę. Mieć inicjatywę, oznacza, że to my za każdym razem decydujemy, jaki wykonamy ruch, przeciwnik zaś musi dopiero znaleźć nań odpowiedź. Nie ulega dla mnie cienia wątpliwości, że w walce pomiędzy Unią i związanymi z nią (mniej lub bardziej formalnie i mniej lub bardziej ściśle) Siłami Postępu, a ich przeciwnikami, to Unia i Siły Postępu mają całkowitą inicjatywę. Powiedzmy sobie zatem, co z tego faktu dalej wynika.

Wynika to, co w każdym przypadku walki, w której jedna strona ma cały czas inicjatywę - to, że ta strona ocenia, jaki stan chce i jest w stanie osiągnąć w następnym ruchu ("ruchu" w takim sensie jak w szachach: raz ty, raz ja, choć oczywiście tutaj to jest raczej w czasie rzeczywistym), i to dyktuje jej podejmowane decyzje.

Profesjonalny gracz w bilard nie tylko wbija te tam kule do tych tam dziur, ale także przewiduje ich ułożenie po wykonaniu uderzenia. Szachista, jak każdy wie, przewiduje wiele ruchów naprzód. Wyszkolony bokser zadając cios, przewiduje już własną pozycję i pozycję przeciwnika, przygotowując swój następny cios czy obronę. Każdy to chyba wie, tyle, że nie w polityce, bo tam różni cwani macherzy uczą nas mądrości w rodzaju, że "jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze".

No i teraz zadajmy sobie pytanie: jakiegoż to stanu oczekuje Unia skutkiem przymusowego uczenia sześciolatków wierszyków w rodzaju tego, któryśmy sobie tu na początku zacytowali? Że dzieci staną się euroentuzjastami, tak? Z całą pewnością to także. Co dalej? Że rodzice wielu z tych dzieci, ci kochający Unię, dostaną z tego powodu orgazmu. Zgoda, pewnie dostaną, choć po prawdzie nie wiem, czy tego by się nie dało zorganizować znacznie prostszymi środkami.

Istnieje bowiem - mówię teraz czysto teoretycznie - ryzyko, że jakaś część rodziców tych dzieci, niech to będzie 20%, niech to nawet będzie i mniej - gnana elementarnym poczuciem smaku wyśmieje przy dziecku ową grafomańską a wobec Unii czołobitną "poezję". Jakaś drobna część może także przekazać dziecku swoje zastrzeżenia i argumenty z przyczyn merytorycznych - uważając na przykład, że taka indoktrynacja małych dzieci jest po prostu obrzydliwa i typowa dla reżimów totalitarnych.

Zgoda, to będzie mniejszość. Cóż jednak, jeśli ta mniejszość nie da się przekonać? Nie da się ugłaskać? Jeśli trwać będzie w swych sprośnych, antyunijnych błędach niezależnie od wszystkiego? A w dodatku... aż się włos jeży, może się, teoretycznie oczywiście, zdarzyć tak, że Unia z jakichś powodów straci nieco ze swego nieodpartego uroku... Jakiś kryzys, jakaś świńska grypa dotykająca brukselskich urzędników i ich lokalnych kolaborantów... Był AIDS, którego się nikt przecież w radosnych latach wolnej miłości i kwiatów nie spodziewał, może być i taka grypa...

No i tutaj mamy znowu gambitową sytuację. Coś takiego, jak z tym papieżem w Izraelu, który nie ma chronić się w papamobilu... Nie wiadomo oczywiście dlaczego nie ma, ale jeśli się człek zastanowi, co z tego może wyniknąć, to sprawa staje się dziwnie jednoznaczna... Coś jak ta dzisiejsza tytułowa strona w "Gaziecie Wyborczej".

Jeśli ktoś zastrzeli papieża, w końcu, choćbyśmy przyjęli, że prawdopodobieństwo jest minimalne, to po co i tak je zwiększać, prawda? Jeśli byśmy przyjęli, że zawsze istnieje ryzyko, iż ludzie, których nachalna unijna propaganda skierowana do małych dzieci - w dodatku przy pomocy żałosnej grafomanii - Unię tę kompromituje... Że ci ludzie zdołają do swej opinii przekonać innych ludzi, ci zaś następnych... Po co ryzykować? Prawda pani minister?

No właśnie, rozumowanie jest słuszne, ale tylko pod warunkiem, że się przyjmie, iż jest tu jakieś ryzyko. Co wcale nie jest jednak takie pewne. Bardzo prawdopodobne bowiem jest, iż Unia - ci którzy to wszystko jakoś na parę ruchów naprzód przewidują, ci którzy to jakoś wszystko koordynują, oczywiście nie ten mały urzędas, co to swemu szwagrowi załatwił grafomańską fuchę! - ryzyka żadnego tutaj nie dostrzegają. I że mają w tym rację.

Po prostu ci ludzie tak to widzą, że oporu nijakiego nie będzie... Że ci, którzy swoim dzieciom mieliby przekazywać antyunijne treści, czy powiedzmy wyśmiewać prounijną "poezję", szybko się, pod naciskiem faktów, opamiętają. Nikt przecież nie chce swoim dzieciom zamknąć drogi do wykształcenia - kiedy już praktycznie każdy ma wyższe studia, nasze dziecko ma zakończyć edukację na... Zerówce, chciałem powiedzieć, ale przecież nikt nie powiedział, że takie dziecko, co to nie potrafi nawet wyrecytować prostego i duszoszczipatielnego prounijnego wierszyka w ogóle tę zerówkę ukończy!

TW Bolek szkół nie kończył i jest euromędrcem, fakt - jednak kto zagwarantuje, że nasze dziecko drugim Bolkiem zostanie?! A to przecież nie wszystko. Jeśli rodzice sami stracą pracę... Jeśli zostaną publicznie napiętnowani... Jeśli nie będą mieli czasu nic dla siebie i dziecka zrobić, będą bowiem ciągani do szkoły... Albo i po sądach, czemu nie? Pobrykają, pobrykają, ale w ciągu paru lat się nauczą. A potem wymrą, zaś dzieci, wychowane na prounijnych wierszykach urosną, zajmą przysługujące im miejsca w społeczeństwie, no i będą dalej głosić i egzekwować miłość do Unii.

I o to przecież tu chodzi - nie o żadne pieniądze dla szwagra! To jest pierwszy krok... No, nie całkiem pierwszy, bo takich kroków była już przecież masa i wciąż mamy nowe... To jest kolejny krok na drodze, którą Unia idzie całkiem świadomie... A przynajmniej ci, którzy wiedzą, którzy koordynują, od których coś (poza fuchą dla szwagra) zależy.

Jeśli Unia może sobie pozwolić na tak wulgarne, tak totalitarne postępowanie wobec małych dzieci, oraz ich rodziców, to widać ma opracowane dalsze ruchy. To zaś świadczy jednoznacznie o tym, że Unia ma opracowany plan wprowadzenia całkowitego totalitaryzmu. Ja sam nie mam co do tego wątpliwości od całkiem dawna, ale może cała ta powyższa analiza przekona o tym kogoś następnego. Oby!

P.S. Już po napisaniu tego tekstu znalazłem tutaj całość wierszyka, a w każdym razie większą porcję. Otóż idzie on tak:

Do Unii też należeć chcę,
to drugi dom, więc cieszę się.
Dwa domy mam tak bliskie mi,
w jednym chcę żyć, w drugim chcę być.

Nic dodać, nic ująć, prawda?

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.