Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Elvis Presley. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Elvis Presley. Pokaż wszystkie posty

niedziela, lipca 03, 2016

"Hello Mary-Lou", czyli Jak Rozpętałem Marzec '68 (odcinek 1)

The London Beats
Gdzieś tak chyba w połowie roku Pańskiego 1967 w księgarni przy głównej ulicy Elbląga, ulicy pod wezwaniem 1 Maja, pojawiły się autentyczne zachodnie płyty długogrające. (To jednak mogłoby być też nieco wcześniej, nie mam teraz możliwości sprawdzenia kiedy to dokładnie było.)

Już pierwszy rzut oka wystawę tego przybytku kultury, gdzie pyszniły się ich kolorowe, lakierowane okładki robił wrażenie - ich wygląd był tak różny od wyglądu dóbr konsumpcyjnych, które się wówczas w Elblągu miało szansę oglądać, że wątpię, by wielu przechodniów pozostało całkiem obojętnymi.

Kiedy przystanąłem, by zobaczyć co to konkretnie jest, dopiero doznałem szoku, bo to były naprawdę niezłe płyty - sporo wykonawców, których znałem z radia lub z magnetofonowych taśm mojego ojca, a niektórych także z filmów. I to dobrych wykonawców. W większości jazz, co dla mnie wtedy akurat było super, bo właśnie to zaczynało mnie najbardziej ze wszystkiego kręcić (co miało jeszcze potrwać jakieś 20 lat). Te płyty, jak wynikało z opisu, były produkcji izraelskiej, choć pod względem "merytorycznym" były to najautentyczniejsze amerykańskie longplaye.

Sam, jeśli dobrze pamiętam, wszedłem w posiadanie tylko jednej z nich - z Rick Nelsonem. Nie wiem dlaczego akurat to, może po prostu tego jazzu było zbyt wiele i zadziałało znane nam z "Patyczków i płatków śniadaniowych" zjawisko? Ten Rick (wcześniej znany jako Ricky, co było nieco dziecinne i wyrósł) to gość, który jako młodziutkie chłopię występował w kultowym (niemal?) westernie Rio Bravo, potem zrobił pewną, niezbyt wielką, karierę jako dość nietypowy wokalista z pogranicza Country (choć był z północy Stanów), w końcu dość młodo umarł. Oczywiście szkoda, ale z punktu widzenia muzyki tragedii nie było.

Z tej jego płyty pamiętam do dziś dwa kawałki: "Hello Mary-Lou", którego w polskim radio było nieco aż zbyt wiele, zresztą i tak by mi szybko zbrzydło, bo to był mocno banalny numer, oraz kawałek, który wtedy naprawdę lubiłem, a nawet dzisiaj nie mam do niego odrazy, choć to też prościutka piosenka i nie ma tam nic nadzwyczajnego. Chodzi o "String Along". Który to wiekopomny utwór możecie usłyszeć klikając tutaj poniżej. A przy okazji zobaczyć, jak wyglądał Rick Nelson (ładne chłopię) i ew. przypomnieć sobie który to był w Rio Bravo,


Swoją drogą, na tej płycie grał James Burton, gitarzysta z niektórych najwcześniejszych nagrań Elvisa, które to nagrania były znakomite, jak i występujący tam gitarzyści (ze zmarłym parę dni temu Scotty Moorem na czele), ale po prawdzie to tutaj akurat Burton nic nie pokazuje.

No a przy okazji poszukiwań powyższego nagrania przypomniano mi, że było tam także "Gypsy Woman". Puściłem to sobie z YT i także niesamowicie prościutkie, jak wszystko na tej płycie. Do wytrzymania raz na dwa lata, góra, James Burton znośny, ale to musiał być akurat jakiś poważny spadek jego formy, albo po prostu to miała być taka łatwa w konsumpcji komercja i gitarzysta nie miał szansy się wykazać. W sumie nie ulega dziś wątpliwości, że łatwo mogłem sobie był kupić coś znacznie lepszego, ale cóż...

Mój wuj, który mieszkał wtedy blisko nas i był b. muzykalny, miał z tego miotu sporo płyt, i to faktycznie lepszych. Pamiętam Armstronga z Ellą Fitzgerald, Brubecka z Desmondem, jakieś bigbandy... To z jazzu. Do tego Eartha Kitt, śpiewająca Cole Portera. "Love for Sale", "Diamonds Are the Girl's Best Friends" i inne takie. Wtedy to uwielbiałem.

(Jeśli wierzyć Lucjanowi Kydryńskiemu, Earthę Kitt uwielbiał też George Harrison.) Cud, że nie zostałem homoseksualistą! (Bo nie zostałem, słowo! Co zaś do Harrisona, to nie mam żadnych pewnych informacji.) Czemu? Bo to podobno jedna z ich ulubionych wykonawczyń. (Musicale też w młodości lubiłem, więc było naprawdę blisko. Swoją drogą sam Kydryński, z tego co się teraz mówi... Nieważne, nie zaglądajmy pod sukienkę, a już szczególnie tam, gdzie sami byśmy nie chcieli się znaleźć!)

Także jakieś symfonicznie wykonane, jak Bóg przykazał, Gershwiny wuj miał i to też musiało być z tego miotu, bo skąd inaczej? I całe "Porgy and Bess" także. No i były te płyty dostępne przez czas jakiś, ciesząc melomanów i wpędzając w głęboką melancholię producentów pocztówek dźwiękowych... Nie wiecie co to takiego? Pomódlcie się i poproście o następny odcinek - żeby się zmaterializował - to się może dowiecie. A także, być może, dowiecie się co reprezentuje sobą ta kapela na zdjęciu u góry.

(Choć musicie wiedzieć, że w tamtych czasach nikt tak by tego nie określił, bo TO by dopiero było WSIowe! To był "zespół" i tyle. Dla koneserów jednak chyba już nie "bigbitowy", ino "rockowy". Może zresztą jeszcze nie "rockowy", tylko właściwa nazwa była pilnie poszukiwana, ale "bigbit" to był obciach zarezerwowany dla odgórnie lansowanych krajowych koszmarków w rodzaju Czerwono-Czarnych, bo Niebiesko- dawali się znieść).

No i najważniejsze - jeśli Bóg, oczywiście, pozwoli, dowiecie się także jak ja ten Marzec '68 rozpętałem. Dawno byście to już wiedzieli, bo miałem zamiar napisać krótki, jadowity tekścik w samo sedno, ale tak mnie wzięło na te dokoła-muzyczne wspominki, poszukiwanie informacji, zdjęć i nagrań, że mi się to rozrosło w rozlazłe starcze memuary... Co mi musicie wybaczyć. (Albo sobie nie wybaczajcie i na drzewo!)

triarius


niedziela, maja 23, 2010

"Blue Moon of Kentucky" w dwóch odsłonach

Najpierw wersja autorska - wielki Bill Monroe, "ojciec muzyki bluegrass". Śpiewa i gra na mandolinie.



Teraz zaś równie znakomita, i całkiem od oryginału inna, wersja Elvisa Presleya z roku '54. Tu nawet takt został całkowicie zmieniony. Nagranie z roku '54, czyli z jego pierwszych, najlepszych lat - kiedy to co Presley robił, to było najczystsze Rock-a-Billy (przodek Rock-and-Rolla, ale właściwie jeszcze należący do obrzeży muzyki Country). A czasami nawet po prostu czyste Country. Na tych dwóch pierwszych płytach dla wytwórni "Sun" z Elvisem grali naprawdę wyjątkowo utalentowani gitarzyści - tutaj Scotty Moore.

(To nagranie w końcu poszło się kochać, ale może da się jeszcze znaleźć na YT.)

Swoją drogą, choć naprawdę bardzo cenię i lubię czarną amerykańską muzykę (choć absolutnie nie wszystko, bo np. Tamla Motown raczej nie, rap mnie, z małymi wyjątkami, odrzuca), to opowieści o tym, jak to Elvis imitował i "okradał" czarnych wykonawców Rhythm-and-Bluesa, wydają mi się raczej śmieszne. Co w tym nagraniu jest takiego specyficznie czarnego, że spytam?

Oczywiście czarna muzyka miała dość poważny wpływ i na Country, nieliczni Czarni bywali sławnymi wykonawcami tej muzyki, ale nie o to teraz chodzi, tylko o jakieś ew. bezpośrednie wpływy Rhythm-and-Bluesa na wczesnego (czyli najlepszego) Elvisa. Że go fascynowało, że go chciwie słuchał - wierzę bez problemu. Że miałby imitować - bzdura! (I nie mówię tego jako jakiś zwariowany wielbiciel Elvisa, z tych co go raz na miesiąc spotykają - jak nie w lokalnym spożywczym, to na stacji benzynowej. Po prostu kocham te jego nagrania z pierwszych lat, plus b. lubię sporo innych, późniejszych.)

Dla mnie (a znam się na tym nieco) to co tu słyszymy to Rock-a-Billy - po prostu, a Rock-a-Billy to była "biała" muzyka. Niewiele tu zmienia wspaniały skądinąd Chuck Berry, który zresztą, z tego co wiem, wychował się w całkiem "białym" środowisku. Nie zmienia tego też fakt, że pierwszym nagraniem Elvisa (dokonanym prywatnie dla matki na urodziny), które na niego zwróciło uwagę, było "That's All Right Mama", czarnego bluesmana (i chyba wykonawcy jednego przeboju, bo mam jego płytę i tam jest niemal tylko ten utwór w wielu wersjach i z różnymi tytułami) Arthura "Big Boy" Crudupa.

To też nie jest żaden czarny blues, ani jego imitacja, tylko znowu Rock-a-Billy, co z tego, że, jak wiele amerykańskich popularnych utworów (a tym bardziej już rock-and-rollowych) na bluesowym schemacie. (Dwunastotaktowym przeważnie, choć bywa np. ośmiotaktowy - jak w wielkim wczesnym przeboju Elvisa "Jailhouse Rock".)

Trudno jednak rozmawiać o muzyce, choćby popularnej, z ludźmi, którzy nie dostrzegają, że taki na przykład Ray Charles, choć niewątpliwie czarny (i momentalnie jako czarny wokalista rozpoznawalny), był w sumie jednak bliższy muzyce Country, niż Rhythm-and-Bluesowi. Nie mówiąc już o tym, żenagrywał p yty z wykonawcami Country, a wiele jego największych przebojów to po prostu piosenki Contry. (Choćby, pierwsze z bregu: "Take These Chains from My Heart". Albo Bucka Owensa "Crying Time". Ale nawet i przesławne kiedyś "Hit the Road Jack", to kompozycja człowieka od Country.)

Naprawdę nie żeby mi to osobiście robiło jakąś wielką różnicę, ale prawda jest prawdą, a Rock-a-Billy dzisiaj w ogóle prawie nikt nie zna i nie potrafi rozpoznać, choć moim zdaniem (skoro już wszyscy nie chcą słuchać Monteverdiego i podobnie ambitnych rzeczy) warto. (A niektórzy zresztą całkiem udatnie to jeszcze i dzisiaj grają - np. Brian Setzer i jego Stray Cats.)

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.