Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Pico della Mirandola. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Pico della Mirandola. Pokaż wszystkie posty

wtorek, listopada 07, 2006

Prawo Kristola w akcji... w ostrzejszej, polskiej wersji

Wywalono mnie ostatecznie z forum prawica.net. Samo w sobie żadna tragedia, bo z jednej strony człowiek nieco się wyżywał, z drugiej jednak marnował masę czasu i energii na jałowe pyskówki z lewakami. Jedyne, czego naprawdę szkoda, przynajmniej z wąsko egoistycznego punktu widzenia, to tych paru ludzi, z którymi się nawiązywało jakąś więź i z czasem może dałoby się coś zrobić.

Zresztą nie mogę powiedzieć, bym sobie świadomie nie zapracował na tego bana - cenzury jakoś dziwnie nie lubię, niezależnie od tego czy okropnie paskudna, czy obiektywnie nic strasznego, ino wersal, jak w tym przypadku - więc specjalnie wsadzałem tam różne kontrowersyjne sformułowanka, wiedząc, że w końcu czara goryczy się przeleje. (Bolek zgoda, trza tępić. Cieniasy takoż. Ale co mi szkodzi to piskliwe chłopię Wróbel?) Nie o to jednak chodzi i nie o mnie, tylko o tą masę lewaków i trolli, wspartych różowymi cienasami. To jest ta dzisiejsza polska "prawica"? Naprawdę?

Najgorsze jest to, że Prawo Kristola potwierdziło się kolejny raz, a na dodatek w polskiej, czyli jak zwykle znacznie gorszej, znacznie zaostrzonej wersji. Taki jakiś mamy od niepamiętnych czasów przeklęty przez Boga kraj. Prawo Kristola brzmi mniej więcej tak: "Każda instytucja czy organizacja, która na wstępie nie określi się jednoznacznie jako prawicowa, będzie w nieunikniony sposób dryfowała na lewo".

Niestety, w Polsce, tej dzisiejszej i stanowiącej część "Europy", określenie się jako witryna "prawicowa" wyraźnie nie pomaga. Lewacki desant na tym forum przypomina zapuszczony ogród duszący wszelką w miarę szczerze prawicową myśl, niczym gromada chwastów dusząca każdą szlachetniejszą roślinę. A do tego "milcząca większość" zwolenników Platformy Obywatelskiej i liberalizmu, którzy na odmianę uważają się za najszczerszą prawicę i, jak na "milczącą większość" przystało - dziko ujadają.

Uff, co to jednak za ulga już nie musieć udawać upudrowanego markiza, w wersji "jak sobie mały Jasio wyobraża"! Prawdziwy markiz użyłby po prostu lokajów z kijami do rozmowy z niektórymi, grzecznie zaś rozmawiałby jedynie z ludźmi na porównywalnym poziomie. Ale skąd mają o tym nasi liberałowie wiedzieć? Nie żebym chciał na każdego zagubionego lewaka, czy nawet większość trolli, napuszczać zbirów, ale jeśli rozmowa, to - pardon monsieur le gauchiste - raczej tylko taka. To jest ta druga strona dobrego wychowania, bez której ono staje się ono niczym więcej, niż bezzębnym kastrowanym pedalstwem. Niektórzy to nazywają "tolerancja". Jeszcze gorzej, choć krótsze!

Co z takimi robić? Na cudzym forum z pewnością nic się nie da, należałoby chyba skonstruować własne. Gdyby ktoś chciał się do tego przyczynić, to proszę się ozwać. Parę stów, pięćdziesięciu szczerze prawicowych, szczerze zainteresowanych użytkowników - i sprawa może ruszyć w ciągu tygodnia góra.

Przy okazji, ktoś tam na tym forum prawica.net stwierdził, że "u pana Tygrysa też cenzura, bo nie można bez zgody właściciela wpisać komentarza" (cytat niedosłowny, ale oddaje sens). Otóż tak to było ustawione nie ze względu na moją chęć cenzurowania komentarzy - przy takiej popularności tego nietypowego blogu, jaką on ma, to nawet najdziksze lewackie trolle nie zrobią tu wiele szkody. Chodziło o boty, które wpisują automatycznie i masowo komentarze na cudzych blogach, w celach... a jakże, komercyjnych, w takich czasach przecież żyjemy (liberalizm i te rzeczy).

W dodatku zawsze dotąd akceptowałem nawet najmniej przychylne i po prostu lewacko-durne komentarze (naliczyłem tu w sumie jeden taki). Po prostu trzeba było poczekać, aż kliknę na link w emailu, który otrzymuję w takich razach od bloggera. No, a teraz odblokowuję to moderowanie komentarzy i zobaczymy jak to będzie. I jeśli nie będzie tu masy automatycznych komentarzy w wykonaniu botów, to tak zostanie.

Oczywiście sto razy wolę mieć tu komentarze wściekłych i ew. chamskich lewaków - to w końcu oznaka jakiegoś zainteresowania, jeśli to bractwo uzna za stosowne przyjść i pyskować - niż dziesiątki pseudo-komentarzy nie mających w istocie nic wspólnego z tym, co tu piszę, czy moją osobą.

Tak, że - bez demonizowania Łaskawi Panowie! Nie boję się nieprzychylnych uwag, raczej ucieszy mnie zainteresowanie tym blogiem. Nie jest to w końcu blog z hiper-aktualnymi informacjami trudnymi do zdobycia w normalnych mediach, inteligentnie skomentowanymi przez jakiegoś - siedzącego jednym półdupkiem w służbach, drugim zaś w Sejmie - mistrza dziennikarstwa, ino takie coś, gdzie nikomu nie znany amator wkleja sobie wszystko, co napisze, a co ma jakikolwiek związek z polityką, ideologią czy historią. Trudno mi się więc dziwić, że ludzie częściej odwiedzają Katarynę, Adama Haribu, MyśloZbrodnię i masę innych blogów - tych "prawdziwych".

Ale tutaj za to naprawdę nic nie wiadomo - jestem jak człowiek Pica della Mirandola - niby niższy od aniołów, a w pewnym sensie wyższy, ponieważ posiada WOLNOŚĆ i może zmieniać swe miejsce w hierarchii bytów, one zaś nie mogą. Oczywiście żartuję, ten blog jest po prostu taką moją szufladą, nieco bardziej publiczną. Na razie nie ma się czym podniecać, a pewnie nigdy nie będzie.

Ale jeśli ktoś może tym być zainteresowany, i jeszcze ma ochotę się wypowiedzieć, to proszę bardzo. W końcu staram się, w miarę moich skromnych możliwości, utrzymać tu jak najlepszy poziom

piątek, listopada 03, 2006

Kiedy mówimy... WOLNOŚĆ (część I: rys historyczny)

Postanowiłem napisać mini-esej przestawiający moje własne przemyślenia na temat problemu wolności osobistej i szeroko rozumianej polityki. Zacząłem go pisać od “krótkiego rysu historycznego”, a ten rozrósł się i powstał taki – dość lekki, ale w sumie serio, a do tego nie pozbawiony całkiem istotnych faktów i przemyśleń - tekścik.

Którym się dzielę, bo do szuflady pisać nie lubię, konkurencja nie śpi i publikuje jak opętana, a całość eseju nie wiadomo kiedy, i czy w ogóle, powstanie.

Dodam, że to jest tylko szkic, bo jak na część eseju to jest może nieco za chaotyczne, za żartobliwe, i w ogóle za długie,, uwzględniając, że to właściwie obok zasadniczego tematu. Bo esej, z tego co wiem, musi być z definicji dobry. Co za wyzwanie!

Naprawdę nie wiem, czy takie kawałki kogokolwiek dzisiaj interesują, tym bardziej tutaj. Jeśli ktoś ma sposoby, jak w czasie potrzebnym na przeczytanie czegoś takiego zarobić 50 zł, to może faktycznie nie warto. Gdybym ja sam miał pomysł, jak w ciągu godziny zużytej na napisanie zarobić choćby sto dolarów, też bym się chwilę nad tym pisaniem zastanowił. Ale cóż, Onassisem już nie będę, więc mogę być domorosłym filozofem. A jeśli ktoś się chce do takiej bezproduktywnej działalności, w jakimkolwiek charakterze, przyłączyć, to proszę bardzo.



Kiedy mówimy... WOLNOŚĆ

Całkiem osobiste rozważania o wolności jednostki i polityce


“Wolność” w politycznych ideologiach i manifestach naszej epoki zajmuje całkiem specjalne, niejako honorowe, miejsce. I jest już tak od paru setek lat. Nie zawsze jednak tak było...


Część 1 - krótki rys historyczny

Zacznijmy od średniowiecza i ograniczmy się jedynie do naszej zachodniej cywilizacji...

Gdybym miał na poczekaniu zaimprowizować hipotezę, dlaczego niegdyś sławiono posłuszeństwo i postawę niewolnika władzy i Boga, później zaś wręcz przeciwnie, byłaby ona taka...

W średniowieczu dożycie do następnego dnia musiało dla większości ludzi być niemal takim samym sukcesem i powodem do radości, jak dzisiaj solidna wygrana w "Jednym z Dziesięciu". Szumu informacyjnego praktycznie nie było, życie było autentyczne, ciężkie i często przykre. Podległość społeczna i wynikające z niej ograniczenia osobistej wolności w większości przypadków oznaczały także zwiększone bezpieczeństwo. Struktura społeczna była bardzo, w porównaniu z późniejszymi czasami, stała, oraz łatwo dla każdego zrozumiała. Na filozofowanie ogromna większość ludzi nie miała ani czasu, ani ochoty, ani wykształcenia, czy intelektualnego potencjału. Ci, co mieli, zajęci byli precyzowaniem dogmatów wiary i interpretacją dzieł przeszłości. Religia i jej fizyczne przejawy rysować się musiały jak jakieś jasny i piękne światło w ponurej i szarej, często krwawej, rzeczywistości.

Więc bez oporów możemy chyba przyjąć, że indywidualna wolność, choć bardzo często mogła, i z pewnością była, praktycznym problemem, większego problemu intelektualnego w owej odległej epoce nie stanowiła. Potem czasy zaczęły się zmieniać, i to szybko, choć wedle naszych dzisiejszych kryteriów wciąż bardzo wolno. Dochodzimy do epoki reformacji. I co? Nic, poza tym, że taki np. Martin Luter uczy, iż (cytuję z pamięci): “Bóg jest władcą, a ziemscy królowie i książęta to jego kaci i katowscy pachołkowie”. Jeśli to kogoś raziło, to niewielu i nie za bardzo.

Kiedy czasy jeszcze się trochę bardziej zmieniły i religia przestała wszystkim tak do końca wystarczać i dostarczać wszystkich odpowiedzi, stworzono teorię umowy społecznej. Jej pierwszym powszechnie znanym przedstawicielem jest piszący w połowie XVII w. Hobbes, ale ma on poprzedników, choćby w postaci kalwińskiego myśliciela Grotiusa, który jednak religii do tych akurat spraw nie mieszał.

Dla tych filozofów wolność jednostki jest znaczącą wartością, jednak w praktyce zawsze musi ona zostać podporządkowana woli władzy, i to właśnie ze względu na interes danej jednostki, a przede wszystkim jej bezpieczeństwo. (To dobrowolne podporządkowanie jest także korzystne dla całej społeczności, ale nie tym się teraz zajmujemy.)

Teoria umowy społecznej jest już całkiem świecka i nie odwołuje się do żadnych religijnych czy quasi-religijnych sankcji, jak również nie daje tego typu satysfakcji, bez których jednak na dłuższą metę nijak. Człowiek to istota religijna, lub quasi-religijna, co często wychodzi na jedno, bo daje podobne przeżycia.

Skoro nikt nas nie zmusza do zachowania ścisłej chronologicznej kolejności, może to być dobry moment, by wspomnieć, iż pierwszym, który podniósł indywidualną wolność człowieka do kategorii religijnej – albo może quasi-religijnej, bo nie chcę się tutaj pakować w teologiczne dysputy, grożące teologicznemu laikowi wypowiedzeniem jakiejś herezji – był, o ile wiem, renesansowy florencki filozof Pico della Mirandola. Dowodził on, że człowiek jest wyższy od aniołów, ponieważ od jego woli zależy, gdzie się w hierarchii bytów znajdzie, anioły zaś są w niej na stałe przyporządkowane do swego miejsca.

W ten oto sposób indywidualna ludzka wolność nabrała religijnego smaku, i dobrze się stało, bowiem wkrótce będzie na takie namiastki religii ogromne zapotrzebowanie.

Kiedy już indywidualna wolność stała się zdecydowanie wartością cenną, filozofowie i inni ideolodzy napotkali poważny problem. Jeśli chciało się poapoteozować jakaś wspólnotę społeczną, państwo, naród, które ewidentnie, z samej swej natury, ograniczają jednostkę, trzeba było jakoś to ograniczanie uczynić naturalnym, ba – korzystnym dla indywidualnej wolności.

Problem był o tyle trudny, że w międzyczasie powstały silnie, w porównaniu z dawniejszymi, scentralizowane państwa, władza monarchów była zarówno absolutna, a sankcji religijnej czy quasi-religijnej coraz bardziej jej brakło. W dużym uproszczeniu, chodziło o to, że coraz mniej ludzi wierzyło, iż otarcie się o króla wyleczy ich ze skrofułów, coraz więcej zaś chłonęło skandaliczne plotki z dworu i miało się czas zastanawiać, czy wszystkie te podatki, które płacą naprawdę służą powszechnemu bogactwu i bezpieczeństwu.

Tak nadszedł okres heroiczny w historii politycznych ideologii: najtęższe łby filozofii społecznej – od Rousseau, aż po Marksa – męczyły się z tym zadaniem, a ich uczniowie i epigoni – od Robespierre'a po Stalina i Pol Pota, i dalej – wprowadzali drobne acz istotne poprawki i testowali wnioski w praktyce. Nie, żeby tego typu filozoficzne poglądy w ogóle dawały się w praktyce zweryfikować, ale nie o to przecież chodziło. Ważna była ich siła propagandowego przekonywania, która, wsparta środkami bezpośredniego nacisku, z reguły okazywała się spora, oraz skutki zastosowana, które można było, na szczęście, ocenić tak lub inaczej, zależnie od sympatii dla samej ideologii.

Jakieś tam przejawy powszechnego poczucia wolności zawsze dawało się zaobserwować, czy to w śpiewaniu popierających daną ideologię piosenek, czy w fakcie, iż ogromna większość obywateli, mimo przejściowych trudności i wrogiej propagandy, pozostaje jednak w kraju. Nie żeby całkiem dobrowolnie, ale jednak. Zresztą te rzeczy to i tak, z filozoficznego punktu widzenia, miły acz niekonieczny dodatek – w końcu nie chodzi o wolność i szczęście byle jakie, tylko o wolność i szczęście prawdziwe, które bez danej ideologii w ogóle by nie mogło zaistnieć, jak więc je mierzyć, jeśli się samą ideologię odrzuca?

Żeby nie demonizować z założenia wszelkiej filozofii starającej się jakoś pogodzić szacunek dla indywidualnej wolności z kultem wspólnoty – czasem wspólnoty nie utopijnej i nie jedynie rzutowanej w przyszłość, lecz realnie już istniejącej i, dla postronnego obserwatora, wysoce opresyjnej (jak w przypadku rewolucyjnej Francji, czy Prus niezależnie od epoki) – powiem, że filozofowie klasycznej Grecji nieźle radzili sobie z tym problemem, a ich współobywatele zdawali się być z zaproponowanych rozwiązań zadowoleni. Co więcej zaś, wolni ludzie – odróżnieniu od licznych realnie istniejących niewolników – zdawali się nie żywić cienia wątpliwości co do tego, iż są naprawdę wolni, mimo nieuniknionych ograniczeń narzucanych przez społeczeństwo.

Z dwóch biegunów, między którymi znajdowały się wszelkie greckie poleis – Sparty i Aten – obywatele tej pierwszej, jeśli na coś cichcem narzekali, to nie na brak wolności, a raczej na cierpienia, ryzyko i uciążliwości, które musieli dla swej wymagającej ojczyzny znosić, Ateńczycy zaś, szczególnie ci z epoki Peryklesa, musieli się, wedle powszechnej oceny, czuć tak wolni, jak żadni inni ludzie przedtem albo potem. Niewolni byli dla Greków na przykład Persowie, padający na twarz przed królem królów, tak samo jak ich właśni nieszczęśni rodacy znajdujący się pod władzą tyranów. Ale oni sami byli, jak to później wyraził w słynnym zdaniu Cycero, “niewolnikami praw, aby móc być wolnymi”. I tak to mniej było więcej widziane w całej grecko-rzymskiej historii, w każdym razie tej nie całkiem już schyłkowej.

Na czym polega ten elegancki, i całkiem, moim zdaniem, naturalny, sposób, w jaki klasyczna grecka filozofia godzi indywidualną wolność z wymaganiami życia w społeczeństwie? Uważano w niej, że człowiek to “zwierzę polityczne”, a o wiele ściślej “zwierzę którego naturalnym habitatem jest polis – miasto-państwo”. Z czego wynika, że także naturalne ograniczenia, które jednostce narzuca wszelkie życie w tego typu społeczności są dlań rzeczą normalną i właściwie go nie ograniczają. To coś takiego, jak w przypadku tygrysa, którego chcielibyśmy uszczęśliwić uwalniając go od konieczności polowania i zdobywania względów urodziwej partnerki – czy byłby szczęśliwy? Oczywiście, że nie! Czy poczuje się bardziej wolny? Wątpię.

Nasza własna koncepcja szczęścia, jeśli mogę sobie pozwolić na taki nagły skok o dwa tysiąclecia, to jednak właśnie takie coś, jak w przypadku owego wyimaginowanego tygrysa. “Tygrys otrzymujący najsmakowitsze mięso i przeżywający tygrysi orgazm jest najszczęśliwszy? Dajmyż mu więc jeszcze więcej mięsa, jeszcze więcej orgazmów, i tak przez całe życie, albo najlepiej całą wieczność!”

To samo oczywiście w przypadku ludzi. No, dobra, to było o szczęściu. A jak to się ma do wolności? Zabawne, ale jeszcze dziwniej, oto jak: “Wolność sprawia radość? Wolność sprzyja szczęściu? Wolność zaś to brak ograniczeń, przymusu, konieczności czekania na gratyfikację? A zatem żadnych ograniczeń! Żadnego przymusu! Żadnego czekania! Nigdy!”

Nie da się ukryć, tak sobie to wyobrażamy, choć faktycznie większość normalnych ludzi nie kładzie się na ziemi tupiąc, bijąc głową o podłoże i wrzeszcząc “ja chcę!”. Co nie zmienia faktu, że w głębi naszej jaźni czujemy, że nieposiadanie tego czegoś ogranicza naszą wolność, jednocześnie stojąc na przeszkodzie naszemu szczęściu. Gdzież nam do możliwości choćby zrozumienia słynnej tezy Solona, że “szczęście to dobra śmierć”, popartej zresztą przez tegoż Solona licznymi przykładami! Zgoda, że w tym musiało być sporo filozofowania, moralizowania, oraz literackiej pozy, ale dla nas jest to całkiem absurdalna optyka, podczas gdy dla Greków ewidentnie taką nie była.

Dobra, ale my o wolności... Więc Grecy rozumieli to w ten sposób, że wolność polega na możliwości życia zgodnie ze swoją naturą, natura człowieka zaś polega w dużym stopniu na uczestniczeniu w życiu społecznym i politycznym. To zaś wymaga istnienia społeczeństwa, którego istnienie z kolei zakłada pewne podporządkowanie swoich prywatnych zachcianek dobru ogółu. Całkiem sensowne rozumowanie, moim zdaniem, a co ważniejsze, wyraźnie trafiające ówczesnym do przekonania.

Przy okazji wyszło tu na jaw, że pisząc o wolności, trudno jest uniknąć tematu szczęścia. Widać jest między nimi dość ścisły związek. (No, bo to chyba nie jest jakaś wyłącznie moja idiosynkrazja, prawda?) Może ten związek zawsze istniał, a może istnieje właśnie w naszym nowoczesnym rozumieniu tych dwóch spraw? Spróbuję to jeszcze przeanalizować, na razie wyskoczyła ta obserwacja całkiem mimochodem, bo wciąż jeszcze chciałbym mówić o historii pojęcia wolności, tylko mi taka gawęda szlachecka wychodzi.

Powrót to wątku głównego... Jak mam nadzieję wykazałem, Grecy całkiem nieźle pogodzili życie społeczne z wolnością jednostki, zarówno w filozofii, jak i w praktyce i odczuciach realnych ludzi. W każdej ze znanych mi nowożytnych prób dokonania tej samej sztuki istnieje jakieś ziarno tego samego rozwiązania, a więc ziarno prawdy. Mimo, iż wiele z tych prób, jeśli nie znaczna większość, to doktryny filozoficzne, albo dziwnie łatwo godzące się na, a nawet inspirujące, praktykę totalitaryzmu, albo mające jakieś inne pokraczne intelektualne, i nie tylko, potomstwo. (Amicus Plato itd.)

Co nie zmienia faktu, że doktryny głoszące, iż “prawdziwa wolność jednostki” zawsze i bez wyjątku polega na spełnieniu “woli ogółu”, na “zmuszaniu ludzi, by byli wolnymi” (jak to elokwentnie powiedział Robespierre), nie mówiąc już o Hegla wizji państwa pruskiego jako swego rodzaju Boga, przynajmniej w pewnej historyczne epoce (nieco tu upraszczam, to fakt), tego samego zresztą, co u Lutra, żeby było zabawniej, wymagały niewyobrażalnej ilości niesamowitych myślowych akrobacji i nie mogło doprowadzić do niczego dobrego. Co nie zmienia faktu, że doktryny te okazały się niezwykle płodne, a ich potomstwem są dzisiejszy marksizm, “nowa lewica”, a jak by nieco poskrobać, to pewnie prawie wszystkie co bardziej wpływowe dzisiaj doktryny społeczne.

Jednak filozofia w końcu stała się praktycznie niepotrzebna, przynajmniej nie do karmienia nią mas, czy choćby “intelektualistów”. Każdy, kto może się bez niej obejść, a ma do tego pomoc w pop-kulturze, narkotykach, pornografii, i ogólnie białym – czy może jeszcze nie całkiem białym, ale za to różowym – szumie informacyjnym. Kto nie potrafi, czyli kto mimo wszystko musi kompulsywnie drapać własne zwoje mózgowe, co jest przekleństwem ludzkości od prawieków, twórczo filozofię, albo inne pokrewne dziedziny wiedzy, rozwija, przyczyniając się tym samym do zwiększenia tego szumu. Chodzi o to, by oszołomić, ogłuszyć i ululać ludzi tym szumem, a potem karmić ich opowieściami, o tym, jacy to są wolni.

Nie wiem, przyznam, że o masonerii mam realnie bardzo niewielkie pojęcie, ale dla mnie to właśnie samo jądro masońskiej idei – oświecony despotyzm, ale jednak o tyle inny od normalnego, że intensywnie, nie szczędząc środków wmawiający ludowi, że to on - lud - jest super, że to on rządzi... Oczywiście gardząc jednocześnie tą zgrają podrygujących w rytm dysko, tyrających, by mieć na najnowszy model, łykających propagandę i rozrywkę, proletów.

Skąd to wiem? Faktycznie poza “Czarodziejskim Fletem”, który widziałem w różnych wersjach kilkanaście co najmniej razy w życiu, niewiele mam na temat masonerii i jej ideologii ścisłych informacji. Ale ten, nie oszukujmy się, “Flet” daje do myślenia i sporo wyjaśnia. Do myślenia daje także fakt, że tak często się go pokazuje. W końcu lud i tak nie zrozumie, a narybek trzeba skądś brać, zgoda? Jasne, że raczej spośród amatorów Mozarta, niż rapu.

(Szczerze mówiąc, nie tylko “Czarodziejski Flet” daje mi takie myśli, mam nieco innych informacji, dość nawet bulwersujących, ale to może kiedyś, innym razem.)

Tutaj, w każdym razie, kończę tę krótką historyczną analizę losów pojęcia wolności na przestrzeni wieków stwierdzeniem, że doszliśmy do stadium, kiedy to już wystarcza dość często mówić “wolność, wolność”, oczywiście przy akompaniamencie odpowiedniego podkładu dźwiękowego i efektownej szaty wizualnej, a problem wolność jednostki vs. społeczne ograniczenia sam się rozwiązuje.