piątek, listopada 03, 2006

Kiedy mówimy... WOLNOŚĆ (część I: rys historyczny)

Postanowiłem napisać mini-esej przestawiający moje własne przemyślenia na temat problemu wolności osobistej i szeroko rozumianej polityki. Zacząłem go pisać od “krótkiego rysu historycznego”, a ten rozrósł się i powstał taki – dość lekki, ale w sumie serio, a do tego nie pozbawiony całkiem istotnych faktów i przemyśleń - tekścik.

Którym się dzielę, bo do szuflady pisać nie lubię, konkurencja nie śpi i publikuje jak opętana, a całość eseju nie wiadomo kiedy, i czy w ogóle, powstanie.

Dodam, że to jest tylko szkic, bo jak na część eseju to jest może nieco za chaotyczne, za żartobliwe, i w ogóle za długie,, uwzględniając, że to właściwie obok zasadniczego tematu. Bo esej, z tego co wiem, musi być z definicji dobry. Co za wyzwanie!

Naprawdę nie wiem, czy takie kawałki kogokolwiek dzisiaj interesują, tym bardziej tutaj. Jeśli ktoś ma sposoby, jak w czasie potrzebnym na przeczytanie czegoś takiego zarobić 50 zł, to może faktycznie nie warto. Gdybym ja sam miał pomysł, jak w ciągu godziny zużytej na napisanie zarobić choćby sto dolarów, też bym się chwilę nad tym pisaniem zastanowił. Ale cóż, Onassisem już nie będę, więc mogę być domorosłym filozofem. A jeśli ktoś się chce do takiej bezproduktywnej działalności, w jakimkolwiek charakterze, przyłączyć, to proszę bardzo.



Kiedy mówimy... WOLNOŚĆ

Całkiem osobiste rozważania o wolności jednostki i polityce


“Wolność” w politycznych ideologiach i manifestach naszej epoki zajmuje całkiem specjalne, niejako honorowe, miejsce. I jest już tak od paru setek lat. Nie zawsze jednak tak było...


Część 1 - krótki rys historyczny

Zacznijmy od średniowiecza i ograniczmy się jedynie do naszej zachodniej cywilizacji...

Gdybym miał na poczekaniu zaimprowizować hipotezę, dlaczego niegdyś sławiono posłuszeństwo i postawę niewolnika władzy i Boga, później zaś wręcz przeciwnie, byłaby ona taka...

W średniowieczu dożycie do następnego dnia musiało dla większości ludzi być niemal takim samym sukcesem i powodem do radości, jak dzisiaj solidna wygrana w "Jednym z Dziesięciu". Szumu informacyjnego praktycznie nie było, życie było autentyczne, ciężkie i często przykre. Podległość społeczna i wynikające z niej ograniczenia osobistej wolności w większości przypadków oznaczały także zwiększone bezpieczeństwo. Struktura społeczna była bardzo, w porównaniu z późniejszymi czasami, stała, oraz łatwo dla każdego zrozumiała. Na filozofowanie ogromna większość ludzi nie miała ani czasu, ani ochoty, ani wykształcenia, czy intelektualnego potencjału. Ci, co mieli, zajęci byli precyzowaniem dogmatów wiary i interpretacją dzieł przeszłości. Religia i jej fizyczne przejawy rysować się musiały jak jakieś jasny i piękne światło w ponurej i szarej, często krwawej, rzeczywistości.

Więc bez oporów możemy chyba przyjąć, że indywidualna wolność, choć bardzo często mogła, i z pewnością była, praktycznym problemem, większego problemu intelektualnego w owej odległej epoce nie stanowiła. Potem czasy zaczęły się zmieniać, i to szybko, choć wedle naszych dzisiejszych kryteriów wciąż bardzo wolno. Dochodzimy do epoki reformacji. I co? Nic, poza tym, że taki np. Martin Luter uczy, iż (cytuję z pamięci): “Bóg jest władcą, a ziemscy królowie i książęta to jego kaci i katowscy pachołkowie”. Jeśli to kogoś raziło, to niewielu i nie za bardzo.

Kiedy czasy jeszcze się trochę bardziej zmieniły i religia przestała wszystkim tak do końca wystarczać i dostarczać wszystkich odpowiedzi, stworzono teorię umowy społecznej. Jej pierwszym powszechnie znanym przedstawicielem jest piszący w połowie XVII w. Hobbes, ale ma on poprzedników, choćby w postaci kalwińskiego myśliciela Grotiusa, który jednak religii do tych akurat spraw nie mieszał.

Dla tych filozofów wolność jednostki jest znaczącą wartością, jednak w praktyce zawsze musi ona zostać podporządkowana woli władzy, i to właśnie ze względu na interes danej jednostki, a przede wszystkim jej bezpieczeństwo. (To dobrowolne podporządkowanie jest także korzystne dla całej społeczności, ale nie tym się teraz zajmujemy.)

Teoria umowy społecznej jest już całkiem świecka i nie odwołuje się do żadnych religijnych czy quasi-religijnych sankcji, jak również nie daje tego typu satysfakcji, bez których jednak na dłuższą metę nijak. Człowiek to istota religijna, lub quasi-religijna, co często wychodzi na jedno, bo daje podobne przeżycia.

Skoro nikt nas nie zmusza do zachowania ścisłej chronologicznej kolejności, może to być dobry moment, by wspomnieć, iż pierwszym, który podniósł indywidualną wolność człowieka do kategorii religijnej – albo może quasi-religijnej, bo nie chcę się tutaj pakować w teologiczne dysputy, grożące teologicznemu laikowi wypowiedzeniem jakiejś herezji – był, o ile wiem, renesansowy florencki filozof Pico della Mirandola. Dowodził on, że człowiek jest wyższy od aniołów, ponieważ od jego woli zależy, gdzie się w hierarchii bytów znajdzie, anioły zaś są w niej na stałe przyporządkowane do swego miejsca.

W ten oto sposób indywidualna ludzka wolność nabrała religijnego smaku, i dobrze się stało, bowiem wkrótce będzie na takie namiastki religii ogromne zapotrzebowanie.

Kiedy już indywidualna wolność stała się zdecydowanie wartością cenną, filozofowie i inni ideolodzy napotkali poważny problem. Jeśli chciało się poapoteozować jakaś wspólnotę społeczną, państwo, naród, które ewidentnie, z samej swej natury, ograniczają jednostkę, trzeba było jakoś to ograniczanie uczynić naturalnym, ba – korzystnym dla indywidualnej wolności.

Problem był o tyle trudny, że w międzyczasie powstały silnie, w porównaniu z dawniejszymi, scentralizowane państwa, władza monarchów była zarówno absolutna, a sankcji religijnej czy quasi-religijnej coraz bardziej jej brakło. W dużym uproszczeniu, chodziło o to, że coraz mniej ludzi wierzyło, iż otarcie się o króla wyleczy ich ze skrofułów, coraz więcej zaś chłonęło skandaliczne plotki z dworu i miało się czas zastanawiać, czy wszystkie te podatki, które płacą naprawdę służą powszechnemu bogactwu i bezpieczeństwu.

Tak nadszedł okres heroiczny w historii politycznych ideologii: najtęższe łby filozofii społecznej – od Rousseau, aż po Marksa – męczyły się z tym zadaniem, a ich uczniowie i epigoni – od Robespierre'a po Stalina i Pol Pota, i dalej – wprowadzali drobne acz istotne poprawki i testowali wnioski w praktyce. Nie, żeby tego typu filozoficzne poglądy w ogóle dawały się w praktyce zweryfikować, ale nie o to przecież chodziło. Ważna była ich siła propagandowego przekonywania, która, wsparta środkami bezpośredniego nacisku, z reguły okazywała się spora, oraz skutki zastosowana, które można było, na szczęście, ocenić tak lub inaczej, zależnie od sympatii dla samej ideologii.

Jakieś tam przejawy powszechnego poczucia wolności zawsze dawało się zaobserwować, czy to w śpiewaniu popierających daną ideologię piosenek, czy w fakcie, iż ogromna większość obywateli, mimo przejściowych trudności i wrogiej propagandy, pozostaje jednak w kraju. Nie żeby całkiem dobrowolnie, ale jednak. Zresztą te rzeczy to i tak, z filozoficznego punktu widzenia, miły acz niekonieczny dodatek – w końcu nie chodzi o wolność i szczęście byle jakie, tylko o wolność i szczęście prawdziwe, które bez danej ideologii w ogóle by nie mogło zaistnieć, jak więc je mierzyć, jeśli się samą ideologię odrzuca?

Żeby nie demonizować z założenia wszelkiej filozofii starającej się jakoś pogodzić szacunek dla indywidualnej wolności z kultem wspólnoty – czasem wspólnoty nie utopijnej i nie jedynie rzutowanej w przyszłość, lecz realnie już istniejącej i, dla postronnego obserwatora, wysoce opresyjnej (jak w przypadku rewolucyjnej Francji, czy Prus niezależnie od epoki) – powiem, że filozofowie klasycznej Grecji nieźle radzili sobie z tym problemem, a ich współobywatele zdawali się być z zaproponowanych rozwiązań zadowoleni. Co więcej zaś, wolni ludzie – odróżnieniu od licznych realnie istniejących niewolników – zdawali się nie żywić cienia wątpliwości co do tego, iż są naprawdę wolni, mimo nieuniknionych ograniczeń narzucanych przez społeczeństwo.

Z dwóch biegunów, między którymi znajdowały się wszelkie greckie poleis – Sparty i Aten – obywatele tej pierwszej, jeśli na coś cichcem narzekali, to nie na brak wolności, a raczej na cierpienia, ryzyko i uciążliwości, które musieli dla swej wymagającej ojczyzny znosić, Ateńczycy zaś, szczególnie ci z epoki Peryklesa, musieli się, wedle powszechnej oceny, czuć tak wolni, jak żadni inni ludzie przedtem albo potem. Niewolni byli dla Greków na przykład Persowie, padający na twarz przed królem królów, tak samo jak ich właśni nieszczęśni rodacy znajdujący się pod władzą tyranów. Ale oni sami byli, jak to później wyraził w słynnym zdaniu Cycero, “niewolnikami praw, aby móc być wolnymi”. I tak to mniej było więcej widziane w całej grecko-rzymskiej historii, w każdym razie tej nie całkiem już schyłkowej.

Na czym polega ten elegancki, i całkiem, moim zdaniem, naturalny, sposób, w jaki klasyczna grecka filozofia godzi indywidualną wolność z wymaganiami życia w społeczeństwie? Uważano w niej, że człowiek to “zwierzę polityczne”, a o wiele ściślej “zwierzę którego naturalnym habitatem jest polis – miasto-państwo”. Z czego wynika, że także naturalne ograniczenia, które jednostce narzuca wszelkie życie w tego typu społeczności są dlań rzeczą normalną i właściwie go nie ograniczają. To coś takiego, jak w przypadku tygrysa, którego chcielibyśmy uszczęśliwić uwalniając go od konieczności polowania i zdobywania względów urodziwej partnerki – czy byłby szczęśliwy? Oczywiście, że nie! Czy poczuje się bardziej wolny? Wątpię.

Nasza własna koncepcja szczęścia, jeśli mogę sobie pozwolić na taki nagły skok o dwa tysiąclecia, to jednak właśnie takie coś, jak w przypadku owego wyimaginowanego tygrysa. “Tygrys otrzymujący najsmakowitsze mięso i przeżywający tygrysi orgazm jest najszczęśliwszy? Dajmyż mu więc jeszcze więcej mięsa, jeszcze więcej orgazmów, i tak przez całe życie, albo najlepiej całą wieczność!”

To samo oczywiście w przypadku ludzi. No, dobra, to było o szczęściu. A jak to się ma do wolności? Zabawne, ale jeszcze dziwniej, oto jak: “Wolność sprawia radość? Wolność sprzyja szczęściu? Wolność zaś to brak ograniczeń, przymusu, konieczności czekania na gratyfikację? A zatem żadnych ograniczeń! Żadnego przymusu! Żadnego czekania! Nigdy!”

Nie da się ukryć, tak sobie to wyobrażamy, choć faktycznie większość normalnych ludzi nie kładzie się na ziemi tupiąc, bijąc głową o podłoże i wrzeszcząc “ja chcę!”. Co nie zmienia faktu, że w głębi naszej jaźni czujemy, że nieposiadanie tego czegoś ogranicza naszą wolność, jednocześnie stojąc na przeszkodzie naszemu szczęściu. Gdzież nam do możliwości choćby zrozumienia słynnej tezy Solona, że “szczęście to dobra śmierć”, popartej zresztą przez tegoż Solona licznymi przykładami! Zgoda, że w tym musiało być sporo filozofowania, moralizowania, oraz literackiej pozy, ale dla nas jest to całkiem absurdalna optyka, podczas gdy dla Greków ewidentnie taką nie była.

Dobra, ale my o wolności... Więc Grecy rozumieli to w ten sposób, że wolność polega na możliwości życia zgodnie ze swoją naturą, natura człowieka zaś polega w dużym stopniu na uczestniczeniu w życiu społecznym i politycznym. To zaś wymaga istnienia społeczeństwa, którego istnienie z kolei zakłada pewne podporządkowanie swoich prywatnych zachcianek dobru ogółu. Całkiem sensowne rozumowanie, moim zdaniem, a co ważniejsze, wyraźnie trafiające ówczesnym do przekonania.

Przy okazji wyszło tu na jaw, że pisząc o wolności, trudno jest uniknąć tematu szczęścia. Widać jest między nimi dość ścisły związek. (No, bo to chyba nie jest jakaś wyłącznie moja idiosynkrazja, prawda?) Może ten związek zawsze istniał, a może istnieje właśnie w naszym nowoczesnym rozumieniu tych dwóch spraw? Spróbuję to jeszcze przeanalizować, na razie wyskoczyła ta obserwacja całkiem mimochodem, bo wciąż jeszcze chciałbym mówić o historii pojęcia wolności, tylko mi taka gawęda szlachecka wychodzi.

Powrót to wątku głównego... Jak mam nadzieję wykazałem, Grecy całkiem nieźle pogodzili życie społeczne z wolnością jednostki, zarówno w filozofii, jak i w praktyce i odczuciach realnych ludzi. W każdej ze znanych mi nowożytnych prób dokonania tej samej sztuki istnieje jakieś ziarno tego samego rozwiązania, a więc ziarno prawdy. Mimo, iż wiele z tych prób, jeśli nie znaczna większość, to doktryny filozoficzne, albo dziwnie łatwo godzące się na, a nawet inspirujące, praktykę totalitaryzmu, albo mające jakieś inne pokraczne intelektualne, i nie tylko, potomstwo. (Amicus Plato itd.)

Co nie zmienia faktu, że doktryny głoszące, iż “prawdziwa wolność jednostki” zawsze i bez wyjątku polega na spełnieniu “woli ogółu”, na “zmuszaniu ludzi, by byli wolnymi” (jak to elokwentnie powiedział Robespierre), nie mówiąc już o Hegla wizji państwa pruskiego jako swego rodzaju Boga, przynajmniej w pewnej historyczne epoce (nieco tu upraszczam, to fakt), tego samego zresztą, co u Lutra, żeby było zabawniej, wymagały niewyobrażalnej ilości niesamowitych myślowych akrobacji i nie mogło doprowadzić do niczego dobrego. Co nie zmienia faktu, że doktryny te okazały się niezwykle płodne, a ich potomstwem są dzisiejszy marksizm, “nowa lewica”, a jak by nieco poskrobać, to pewnie prawie wszystkie co bardziej wpływowe dzisiaj doktryny społeczne.

Jednak filozofia w końcu stała się praktycznie niepotrzebna, przynajmniej nie do karmienia nią mas, czy choćby “intelektualistów”. Każdy, kto może się bez niej obejść, a ma do tego pomoc w pop-kulturze, narkotykach, pornografii, i ogólnie białym – czy może jeszcze nie całkiem białym, ale za to różowym – szumie informacyjnym. Kto nie potrafi, czyli kto mimo wszystko musi kompulsywnie drapać własne zwoje mózgowe, co jest przekleństwem ludzkości od prawieków, twórczo filozofię, albo inne pokrewne dziedziny wiedzy, rozwija, przyczyniając się tym samym do zwiększenia tego szumu. Chodzi o to, by oszołomić, ogłuszyć i ululać ludzi tym szumem, a potem karmić ich opowieściami, o tym, jacy to są wolni.

Nie wiem, przyznam, że o masonerii mam realnie bardzo niewielkie pojęcie, ale dla mnie to właśnie samo jądro masońskiej idei – oświecony despotyzm, ale jednak o tyle inny od normalnego, że intensywnie, nie szczędząc środków wmawiający ludowi, że to on - lud - jest super, że to on rządzi... Oczywiście gardząc jednocześnie tą zgrają podrygujących w rytm dysko, tyrających, by mieć na najnowszy model, łykających propagandę i rozrywkę, proletów.

Skąd to wiem? Faktycznie poza “Czarodziejskim Fletem”, który widziałem w różnych wersjach kilkanaście co najmniej razy w życiu, niewiele mam na temat masonerii i jej ideologii ścisłych informacji. Ale ten, nie oszukujmy się, “Flet” daje do myślenia i sporo wyjaśnia. Do myślenia daje także fakt, że tak często się go pokazuje. W końcu lud i tak nie zrozumie, a narybek trzeba skądś brać, zgoda? Jasne, że raczej spośród amatorów Mozarta, niż rapu.

(Szczerze mówiąc, nie tylko “Czarodziejski Flet” daje mi takie myśli, mam nieco innych informacji, dość nawet bulwersujących, ale to może kiedyś, innym razem.)

Tutaj, w każdym razie, kończę tę krótką historyczną analizę losów pojęcia wolności na przestrzeni wieków stwierdzeniem, że doszliśmy do stadium, kiedy to już wystarcza dość często mówić “wolność, wolność”, oczywiście przy akompaniamencie odpowiedniego podkładu dźwiękowego i efektownej szaty wizualnej, a problem wolność jednostki vs. społeczne ograniczenia sam się rozwiązuje.

2 komentarze:

  1. Trzy drobne uwagi:
    1. "Prawdziwa wolność" została krótko i błyskotliwie zreferowana przez Mrożka w "Na pełnym morzu". Lepiej trzymać się z dala od wszystkiego co ma z przodu hasełko "prawdziwa/e/y cóś" i nie mieszać tego z "cósiem", bo to tylko miesza w głowach.
    2. Podejrzewam, że "Czarodziejski flet" nie schodziłby ze scen nawet, gdyby za libretto miał książkę telefoniczną - taka to już muzyka.
    3. "Jomini da Jomini, no o wodkie ni poł słowa" Jak to tak, pisać o wolności i nie wspomnieć anarchistów ?

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. @ Breyciu

    Ad 1 - Znam i b. kiedyś lubiłem.

    Ad 2 - I odwrotnie, i odwrotnie! To znaczy sama fabuła bez muzyki też by mogła chodzić 24/7. Tyle, że na razie celebryci muszą jednak zarabiać i się celebrycić. Ew. jedna drobna przeszkoda, że lud już tak durny, że nie zrozumie. Zbyt długie i zbyt skomplikowane. Ale w sumie to Harry Potter na dopalaczach.

    A co do muzyki zgoda. Choć osobiście wolę co najmniej o sto lat wcześniejszą.

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń