Pokazywanie postów oznaczonych etykietą BJJ. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą BJJ. Pokaż wszystkie posty

sobota, września 17, 2022

Bonmot szachowy i nie tylko

Serio - najgorsze w przegrywaniu jest mimowolne robienie przyjemności innemu facetowi!

triarius

P.S. Wychodzimy pojedynczo. Uważać na szpicli i kamery!

sobota, listopada 12, 2016

Ugauga Jitsu 0003 - Mit "czystego ciosu w szczękę" (C)

Uga Uga Jitsu w wykonaniu dwóch czarnych pasów

Z tego co dotychczas, ktoś mógłby dojść do wniosku, że my tu w ogóle uważamy walenie pacjenta w szczękę za głupotę, a w porywach nawet i do takiego, że całe Uga Uga polega na genialnym pomyśle, by zamiast wszystkich bloków, parad, zasłon i uników, nadstawiać gościowi szczękę do bicia, bo to najlepsza obrona.

Oczywiście to bzdura i my nic takiego nie mówimy. (Nawet czoła nie radzimy podstawiać pod pięści, choć to ma trochę sensu, o czym może kiedyś, szczególnie jeśli poprosicie. W każdym razie bywa to swego rodzaju mniejszym złem, ostatnią linią obrony... I to z ukrytym żądłem. No a niektórzy, jak np. Archie Moore, uczynili nawet z tego tricku swoiste Wunderwaffe, Czego nijak nie da się powiedzieć o nadstawianiu szczęki, nawet jeśli jest mocno makromegaliczna.)

Walenie w szczękę ma oczywiście swoje zastosowania, niektóre nawet bardzo użyteczne - trzeba tylko wiedzieć o co to chodzi. Fakt, w boksie, takim współczesnym - w rękawicach i z dłońmi dodatkowo ciasno i fachowo owiniętymi metrami bandaża - występuje to, wedle naszej własnej oceny, znacznie rzadziej, niż się to panom sprawozdawcom, i co za tym idzie panom kibicom, wydaje, ale to inna sprawa.

Uga Uga, trzeba sobie powiedzieć, bardzo docenia wszelkie takie chytre sposobiki, które umożliwiają oswojenie się z padającymi w naszą stronę ciosami; z pewnym, jakby nie było, zagrożeniem; przycelowanie w szybko poruszającego się i dodatkowo w naszą stronę wymachującego kończynami człowieka, itp., itd. - czyli wszystkie te juda, boksy, BeJotJoty, zapasy, samba, suma (!) - jednak jest najbardziej zainteresowane walką realną. (Choć nie zawsze na śmierć i życie, do czego ogranicza się całkiem spora część nastawionych na real metod, szczególnie tych wojskowych, co w ich przypadku zresztą jest sensowne.)

No i tutaj mogę wam, drodzy P.T. Potencjalni Czytelnicy, sprzedać jedno z podstawowych twierdzeń Uga Uga. Oto ono: Rękawica jest bronią. W tym sensie, że zmienia, jeśli nie wszystko, to cała masę istotnych rzeczy. Zmienia w obie strony, ale masę na korzyść urękawiczonego jednak. (Podobnego typu twierdzenie mówi, że But jest bronią. Jest on nią w innym sensie i z innymi skutkami, niż bokserska, czy jakaś do MMA powiedzmy, rękawica, ale też masę zmienia. I tu już w praktyce wyłącznie na korzyść obutego zresztą. Oczywiście nie mówimy o szpilkach czy innych koturnach.)

* * *

Dygresja:

Nie mam wątpliwości, że sporo ludzi będzie uważać, że zajmuję się głupotami, nikogo nie interesującymi, i w ogóle zaniżam poziom. OK, mogę to zrozumieć, a nawet na swój sposób się z tym zgadzam. Tylko że, po pierwsze, nikt mnie dotąd nie przekonał, bym ten blog traktował jako coś więcej, niż moje prywatne poletko do figli. I nie pisał tu tylko wtedy, kiedy akurat najdzie mnie taka (dziwna) ochota, oraz tego, co mnie akurat, z jakichś przyczyn, nierzadko z pewnością przyczyn na granicy patologii społecznej, bawi

To mogło zabrzmieć szorstko, a nie chciałbym tak brzmieć wobec ludzi, którzy, jakby nie było, jakoś się moim blogasem interesują, czym wyświadczają mi jednak pewien zaszczyt. No to, w tonie na odmianę pojednawczym, oraz po drugie, powiem, że aktualności tutaj nikt chyba nigdy nie znalazł i chyba się ich nadal nie spodziewa, a jest tu już ponad 10 lat pisania i czasami było to bardzo poważne pisanie, w zamierzeniu sondujące niezmierzone głębie, więc jeśli tego komuś brak, to może by się tamtym dawnym zainteresował. Nawet i tym, co już kiedyś widział, choć na pewno nikt wszystkiego tu nie czytał, nawet pomijając różne błahe figlasy.

Tak że zachęcam wszystkich, którym nie odpowiada ta obecna moja problematyka, a jednocześnie, z jakichś względów, nie chcą sobie zamiast mnie, poczytać Blogera X, czy Blogerki Y, do rozejrzenia się po naszych tu dawniejszych tekstach. NO I OCZYWIŚCIE ARDREY, do @#$# nędzy, bo to podstawa! Już i tak myślę, żeby zmienić nazwę tego bloga na coś w rodzaju Niepubliczne Przedszkole Podstawowego Kojarzenia Prostych Faktów "Pełzający Leming" - i to właśnie głównie z powodu waszej, ludzie, pilności w czytaniu Ardreya.

Ardrey, powtarzam, to PODSTAWA, a jeśli to do kogoś nie trafia, to w ogóle nie rozumiem... Znowu zabrzmiało szorstko, sorry! Widać te mordobicia i córki mariachich tak na mnie działają. Plus liberalizm, oczywiście.

Choć jest dla was i inna opcja, ludkowie moi rostomili... Rozkręćcie mi tu wściekłą INTERAKTYWNOŚĆ, a wtedy będę was kochał, kochał tego blogasa, i pyskował zapamiętale na wybrane przez was tematy. Albo albo!

* * *

W kwestii uderzania - brzydkich ludzi znaczy - mamy dwie zasadnicze sprawy: 1. narzędzie którym uderzamy, oraz 2. miejsce które dostaje. W dyskutowanym tutaj przez nas przypadku narzędziem jest przód pięści, pierwsza falanga palców dłoni, jak by to chyba należało przemądrze określić, jak w (szeroko pojętym) zachodnim boksie, czy w tsuki w karate. Na tym się koncentrujemy, choć, jeśli jeszcze trochę na ten temat porozmawiamy, to i mimochodem powiemy rzeczy, które odnoszą się do pewnych innych "narzędzi". (Takich jak np. "pięta dłoni", czyli z japońska teisho; łokieć, czoło (!), plus parę innych.)

Już sobie powiedzieliśmy, że dzisiejszy boks nie jest i nie może być traktowany jako absolutny wzorzec bicia ludzi - i to nie tylko dlatego, że tam się z założenia nie kopie, nie obala, nie gryzie itd., ale także dlatego, że tam dłonie są spowite masę bandaży, plus grube rękawice. Zresztą dziś nawet w MMA, gdzie rękawice są znacznie mniejsze, jednak także dłonie zaczęli bandażować, i to jest już chyba wszędzie nawet obowiązkowe. Nie tak wyglądał dawny boks na gołe pięści! Nie tak wygląda współczesny boks na gołe pięści uprawiany wciąż np. przez irlandzkich "wędrownych ludzi" (którzy bywają uważani za Cyganów, choć podobno genetycznie nie mają z nimi nic wspólnego.)

Na razie kończę, przynajmniej ten odcinek, ale na zachętę rzucę taką oto myśl z głębi intelektualnego dorobku Uga Uga, że cały ten "mit uderzania w szczękę" to właśnie w znacznej mierze relikt dawnego boksu na gołe pięści, gdzie tą wrażliwą jak cholera, złożoną z masy drobnych kostek dłonią, w pięść zaciśniętą, zgoda, walono delikwenta po tułowiu, a jeśli w głowę, to właśnie w szczękę, bo gdzie indziej było to bardziej zgubne dla uderzającej dłoni, niż dla głowy pacjenta. (Mówimy tu o w miarę potężnych ciosach, a nie o prztykaniu w nos, na co zresztą bokserzy od wieków są mało wrażliwi.)

Tylko że wcale nie każdy cios, nawet nie każdy piękny i technicznie hiperpoprawny dzisiejszy cios bokserski się do tego nadawał! W tym właśnie rzecz. Natomiast w dzisiejszym boksie walenie naprawdę w samą szczękę jest rzadsze, niż się myśli, choćby dlatego, że żaden bokser wart soli, którą zjada, tak łatwo w szczękę trafić się mocno nie da. Dużo łatwiej trafić gościa sporo wyżej, co przy ciężkiej, miękkiej rękawicy pięknie ogłusza, dając pożądany skutek, a do tego wtedy trudniej ruchem głowy, mniej czy bardziej świadomym i celowym, siłę tego ciosu zniwelować.

Oczywiście kiedy gość jest już półprzytomny, ogłuszony, albo po prostu totalnie skołowany, albo kiedy cios padnie absolutnie znienacka - wtedy taki cios w samą szczękę, o jakim mówiłem poprzednio, na podstawie mego własnego (ach jakże smutnego! żartuję) doświadczenia, także go ma szansę zwalić z nóg. Może nie na bardzo długo, ale zwalić szansę ma i to sporą. Albo i na długo. Albo i złamać, lub co najmniej zwichnąć.

I to by było na razie na tyle.

triarius

niedziela, września 04, 2016

Ugauga Jitsu 0001 - Wprowadzenie, plus Garda Szalonej Małpy

Marzenie każdego mężczyzny
Marzenie każdego prawdziwego mężczyzny wedle
niektórych - też tak potrafić!
Jeśli człowiek pożyje dostatecznie długo (niektórzy mogą zasadnie twierdzić, że ZBYT długo), przychodzi taki moment, gdy musi zorganizować własną wiedzę na temat bicia brzydkich ludzi. Ta wiedza jest już wtedy dość ogromna, wsparta pewną ilością doświadczeń, odruchów i czego tam jeszcze, ale pochodzi z różnych źródeł i jest w związku z tym słabo zorganizowana.

Ten proces organizacji można, jeśli ktoś lubi szumnie brzmiące nazwy, nazwać "tworzeniem sztuki walki". Tę moją umyśliłem sobie nazwać "Ugauga Jitsu". "Jitsu" dlatego, że, choć nie jest to jakoś specjalnie japońskie, mimo dość sporego wkładu tej fascynującej nacji, to jednak cele i samo podejście wydaje mi się bardzo zbliżone do dawnych metod ju-jitsu (japońskiego), które łączyły bardzo różne metody i techniki, w celu możliwie skutecznego przygotowania na najróżniejsze nieprzyjemne sytuacje w realnym życiu Szczególnie mam tu na myśli łączenie rzutów, obaleń i dźwigni, z tym rodzajem uderzeń, który po japońsku określa się mianem "atemi", i z pokrewnymi technikami.

"Ugauga" zaś to żartobliwa aluzja do tej pani, która w swej znanej książce o różnicach między chłopem i babą gorliwie broniła mężczyzn przed zarzutami feministek, że oni to tylko "uga uga", czyli, jak rozumiem, maczugą przez łeb, za włosy i do jaskini, zaspokajać żądze. Przekonując, mówię nadal o tej niewieście, wszystkich wokoło, że nieprawda, bo nie "uga uga", tylko szczere pragnienie zdobycia w końcu owej subtelnej umiejętności karmienia piersią, co by dało ukochanej małżonce więcej czasu i możliwości skoncentrowaniu się na karierze generała czy prezydenta...

Na co ja, w mym niepoprawnym Tygrysiźmie i Męskim Świniźmie, napisałem na tym tutaj blogasie, że "jeszcze będziecie marzyć o uga uga, głupie... cośtam". Co zdaje się na naszych oczach właśnie sprawdzać, jak to bywa z moimi proroctwami.

A teraz przejdźmy do konkretów, czyli do sztuki przy... Znaczy jak ew., w razie konieczności, dać komuś w kość, samemu maksymalnie się przed wzięciem w kość chroniąc. (Czyli sama esencja prawicowości, która, jak wiadomo, polega na "Raczej dać w dupę, niż wziąć. Reszta to w sumie fioritury".)

* * *

Życie jest brutalne i pełne zasadzek, a że od czegoś zacząć trzeba, więc dzisiaj zajmiemy się taką oto
Małpa
Małpa twój przyjaciel (choć nie całkiem przodek)
nieprzyjemną sytuacją, że zostaliśmy znienacka potężnie walnięci,  i, choć mamy spore problemy z jasnością myśli, utrzymaniem wzgl. pionowej pozycji itd., staramy się jednak nie zainkasować już niczego istotnego więcej, bo by nas to całkiem z owej konfrontacji wyeliminowało, z potencjalnie b. nieprzyjemnymi skutkami. Dostać mogliśmy w głowę sierpem czy cepem, albo od tyłu, czy z boku, spoza pola widzenia, albo w brzuch, czy nawet w plecy, co też potrafi być paskudne.

Głowa jednak, czy powiedzmy szczęka, to sytuacja raczej najczęstsza. Sam z mojego wzgl. podeszłego wieku pamiętam dwie takie sytuacje - jedną z końca liceum, drugą z pierwszego roku studiów, kiedy to całkiem nieoczekiwanie walnięto mnie ciosem okrężnym... W tym drugim przypadku był to niezły drugoligowy bokser niewiele ode mnie lżejszy, w pierwszym jakieś chłopię z poprawczaka... I wtedy naprawdę nie ma wiele szansy na całkowite uniknięcie tego ciosu.

(Z tym bokserem zdołałem się nieco uchylić i dostałem cios tuż ponad skronią, może nawet sobie rękę uszkodził, nie wiem, ale ja i tak byłem parę sekund ostro przymulony. W tym wcześniejszym przypadku byłem OK, bo to nie była ta sama technika i siła, choć się zachwiałem, to udało mi się ładnie zablokować następny cios z drugiej ręki. Szczegóły może kiedyś w mojej autobiografii, do nabycia w najlepszych księgarniach i w wersji filmowej w najlepszych kinach.)

Tak że, choć normalnie wszelkie kursy i metody "walki ulicznej" raczej unikają omawiania tej sytuacji, zalecając atakować jako pierwszy, to jednak to się potrafi zdarzyć i wtedy jest mało przyjemnie. Ktoś naprawdę b. dobry, jeśli nas ogłuszy, najpewniej to będzie potrafił wykorzystać, ale nie wpadajmy w paranoję - nie każdy kto nas w knajpie znienacka wali w łeb, jest od razu mistrzem UFC, a z tymi poniżej, z pomocą Ugauga Jitsu, mamy szansę.

Więc na razie przyjmujemy, że po tym otrzymanym ciosie nasza orientacja w świecie jest, przez czas pewien, mocno schematyczna, jakoś tam stoimy na nogach, ale nie za pewnie, no i nie mamy dobrego rozeznania co też nam teraz zaserwuje nasz nowy przyjaciel. Co robić, co robić? Czy może zacznijmy od tego, co może nas za parę sekund spotkać, czego byśmy serdecznie chcieli uniknąć.

Na pewno chcielibyśmy uniknąć porządnego kopa w krocze - mógłbym powiedzieć "w jaja", ale to dotyczy także kobiet, o czym mało ludzi zdaje się wiedzieć... Po prostu dlatego, że taki wstrząs kręgosłupa, uderzonego wzdłuż, całkiem nie jest dobry dla zdrowia. Lekkie uderzenie w te regiony, czy ściśnięcie to faktycznie metoda na faceta (bo nie mówimy o pieszczotach, punktach G i Barbie Lookach), ale potężny "saddle kick" załatwi każdego. (Sorry, to nie jest jakaś seksualna obsesja - to są autentyczne i mające w tych sytuacjach spore znaczenie sprawy!)

Tak że nasze nogi z pewnością nie powinny być bardzo szeroko i nie mogą być frontalnie, tyle że to pozostawiamy raczej Mamie Naturze, ponieważ i tak raczej nie będziemy mieli do tego głowy, a to się przeważnie samo ustawia jak trzeba.

Ciosy w tułów potrafią być naprawdę paskudne, choć najbardziej powinniśmy się jednak wtedy obawiać kolejnych ciosów w głowę, no i ciosy na tułów niwelujemy napięciem mięśni z lekkim pochyleniem tułowia. (LEKKIM powiedziałem, dziś, w epoce MMA we wszystkich telewizjach, wielu ludzi wpadnie na pomysł walnięcia was kolanem, jeśli się pochylicie!) To też jest niemal odruchowe, choć warto sobie to przećwiczyć i powtórzyć owe 10 tys. razy, opisywane przez Gladwella, żeby stać się w tym mistrzem!

Teraz głowa, czyli najważniejsze. Ideałem jest coś, co stanowi niemal odruch, i Deo gratias, my takie coś właśnie mamy. Chodzi o coś, co po angielsku nazywa się "crazy monkey guard", czyli na nasze "garda szalonej małpy". (Oczywiście w tej epoce słowo "garda" ma dwa całkiem różne znaczenia, jedno z Boksu itp., drugie z Brazylijskiego Jiu-Jitsu, tutaj mówimy o tym pierwszym.)

Crazy Monkey Guard
Tak może wyglądać "garda szalonej małpy",
ale my to zrobimy jeszcze trochę fajniej.
Łapiemy się po prostu za łeb, co faktycznie wygląda jak u małpy, nie wiem czy akurat szalonej, czy może coś z nią innego jest nie tak, ale nieważne. Tu mamy obrazek pokazujący o co chodzi, choć my mamy nieco inną wersję tej wspaniałej techniki, którą wam opiszę, bo obrazkiem nie dysponuję, a trudu sobie i tak tutaj zadaję dość, żeby nie poczuwać się do obowiązku wam tego rysowana czy fotografowania. (Bez urazy!)

Ta wersja, którą ja wam proponuję, wygląda tak, że lewą ręką łapiemy się głęboko za prawy bark, tuż koło szyi; opuszczamy brodę i wtulamy ją w lewy bark; prawą zaś dłonią łapiemy się za kark; trzymając prawy łokieć dokładnie w przód, oba przedramiona mocno ściśnięte.

Faktycznie to nie musi być akurat w tę stronę, jeśli komuś bardzo zależy, to może to odwrócić, tylko że tutaj nie ma sensu uczyć się tego na dwie strony. Ja akurat jestem wyjątkowo dwustronny-dwuręczny i większość technik bez trudu opanowuję na obie strony, ale tutaj to naprawdę nie ma znaczenia. To jest pomyślane jako odruch, nawet w sytuacji, gdy niewiele nam pozostało z przytomności umysłu, więc każde komplikowanie tylko szkodzi, a dwustronność nie jest nam tutaj do niczego potrzebna. Nie komplikować - szczególnie w tym akurat przypadku!

Naprawdę dobry przeciwnik ma pewne opcje - nie oszukujmy się - ale po pierwsze, jeśli nas wali znienacka, to może nie być mistrzem UFC, a po drugie, my też odzyskujemy z sekundy na sekundę przytomność i mamy pewne opcje. Np. rzucenie się do wyjścia, co bywa niezłym pomysłem. Szczególnie, jeśli brzydal nieco się od nas oddali, np. żeby nam przydzwonić z kopa, a my już nieco oprzytomnieliśmy. Wtedy w nogi, albo łaps za krzesło, czy co tam fajnego przyjdzie nam do głowy.

Tak przy okazji, to owa "małpia garda" ma znacznie szersze zastosowanie, niż by wynikało z
Małpa strzela
Małpy znają też inne skuteczne metody walki, o czym,
Deo volente, kiedyś.
powyższego - nie musimy w końcu być znienacka walnięci i półprzytomni, żeby mieć z niej masę radości, wystarczy że wróg okłada nas po głowie na tyle szybko i ew. na tyle chaotycznie, że potrzebujemy szybkiej, uniwersalnej obrony, bo nie mamy czasu analizować sytuacji, a czas nagli.

Tyle dało się zrozumieć? No to fajnie, bo na deser będzie to, co najlepsze. Ktoś może spytać: "Czy mamy tutaj jakiekolwiek sposoby, żeby naszemu przyjacielowi zrobić wbrew, unieszkodliwić go i, mówiąc brutalnie, zrobić mu krzywdę"?

Są różne opcje. Nieco już, powiedzmy, oprzytomnieliśmy, a za naszym przyjacielem... (Żartuję, to jest i pozostaje nasz WRÓG!) Więc za tym osobnikiem jest ściana. Więc my się na niego rzucamy z tą naszą małpią gardą, będąc już na nim, raczej łapiemy go z twarz, z akcentem na oczy, i walimy jego głową o tę ścianę. Nokaut! Oczywiście to nie musi być tylko jeden raz, a do tego mamy kolana, stopy, najprawdopodobniej w jakimś obuwiu, więc skrobnięcie go kantem podeszwy przez goleń z góry na dół sporo zrobi... Masa radości!

Byłbym zapomniał... Staramy się do faceta przykleić, w każdym razie być b. blisko, jeśli w ogóle mamy takie możliwości, bo to zdecydowanie ogranicza jego opcje, w sensie przede wszystkim mocnych uderzeń i kopnięć. Jeśli uda nam się go zmusić do cofania się, to zdobyliśmy pierwsze punkty, bo wtedy on naprawdę raczej już nam porządnie nie przywali, a o ile zdążymy odzyskać wzgl. jasność myśli, mamy niezłe możliwości.

Fajnym sposobem kontrataku, kiedy nadejdzie jego czas, jest wyczajenie, kiedy nasz nowy przyjaciel znajdzie się przed nami i nagłe, gwałtowne podniesienie się z tego niewielkiego, ale jednak skłonu, żeby go trafić wierzchem naszej głowy od dołu i nieco od przodu w szczękę. Gwałtowne uniesienie głowy, rzut ciała w przód, wyprostowanie nóg. Rozumiecie? Nokaut, złamanie szczęki, wstrząs mózgu, odgryziony język, połamane zęby... I to wcale nie nasze! To nie są rzeczy, o których się miło rozmyśla, siedząc sobie przy trzaskającym ogniu, słuchając piosenki o reniferach, ale bywają sytuacje, gdy to się staje bardzo rozkoszną perspektywą - uwierzcie!

Zresztą nawet bez ściany, możemy, jeśli nasze siły i rozmiary są po temu, tudzież odwaga, rzucić się na gościa, złapać go za twarz - oczy, gardło, włosy... Uszy też bywają b. fajnymi uchwytami, choć się urywają, co też ma swój wdzięk... Tajski klincz to nieco bardziej złożona technika, więc nie na teraz... Ale w każdym razie można przejść do nagłego kontrataku i zacząć gościa obrabiać. Dobrze jest przy tym wydać dziki krzyk, najlepiej z głębi trzewi, bo to, gdy usłyszane znienacka i w połączeniu z widokiem bestii nagle się na nas rzucającej, potrafi totalnie sparaliżować ruchy i odebrać zdolność analizowania sytuacji. Chodzi oczywiście o to, co po japońsku nazywa się "kiai". Serdecznie polecam!

No dobra, na razie, zakładam, nikt was po głowie znienacka nie wali, więc co z tym wszystkim tutaj wyczytanym mielibyście zrobić? Proponuję przećwiczenie "gardy szalonej małpy" co najmniej kilkadziesiąt razy pod rząd, wczuwając się w odczucia mięśniowe, patrząc, czy wszystko co się da jest kryte, a my możemy jednak coś przed sobą zobaczyć, na ile potrzebujemy, nieco ten łokieć opuszczając i nieco podnosząc wzrok.

Najlepiej to ćwiczyć w całości, a więc stojąc, z napięciem brzucha i lekkim pochyleniem, stopy mogą być lekko do środka, chroniąc co kto tam ma, niezła równowaga... No i czujność z gotowością do przejścia do wściekłego, skutecznego ataku w wybranym przez nas momencie. Myślimy OFENSYWNIE, bo jeśli wybierzemy tę drugą opcję, to jesteśmy z góry ofiarą i niewiele zwojujemy. Nawet w przypadku, gdybyśmy wybrali w końcu ucieczkę - bywają sytuacje, że to jest najlepsza opcja, choć jest ich znacznie mniej, niż się to ludziom przeważnie wmawia. Myślimy o walce, o zniszczeniu wroga, myślimy krwiożerczo. Potem, kiedyś, możemy się za niego modlić, jak to czynił Musashi, modląc się za dusze tych, których wysłał w zaświaty, ale to będzie kiedyś.

Kapucynka
To tylko kapucynka, a nie np. pawian
Ardreyista, ale i tak wyglądem wzbudza
szacunek. Też tak powinniście!
Waląc nas, szczególnie po tych nadstawionych łokciach, wróg może sobie łacno uszkodzić dłoń, lub nawet obie, co byłoby miłym bonusem, szczególnie, gdybyśmy mieli mu potem te dłonie fachowo wykręcać - ale nie możemy na to za bardzo oczywiście liczyć, tylko po prostu nie zapominajmy, że coś tam po naszej stronie jednak z argumentów będzie, jakby to ponuro nie wyglądało.

Jeszcze bardziej zaawansowaną metodą treningu powyższych umiejętności jest np. zrobienie paru szybkich obrotów, żebyśmy byli mocno zamuleni, a potem przyjęcie naszej małpiej gardy, lub, w przypadku, gdy ktoś np. ma fajną, muskularną siostrę, zaatakowanie trzymanej przez tę siostrę tarczy, czy może po prostu jakiejś poduchy, w opisany powyżej sposób... Oczywiście nie czyniąc siostrze żadnej realnej krzywdy. (Jeśli ktoś ma fajnego brata, to też oczywiście, no i przyznam, że zazdroszczę.)

To by było na ten pierwszy raz na tyle. Czuj duch, pręż się i nie zapominajcie o Ugauga! Codziennie kilka powtórzeń tej małpiej gardy i będzie super! Na razie tylko tyle macie zadane, więc nie wmawiajcie sobie i światu, że przeciążam was robotą. Jednak to niewiele może kiedyś sporo zmienić. Jeden mały krok dla człowieka, wielki skok dla Ludzkości, ach! I te rzeczy.

triarius

środa, sierpnia 13, 2014

O orkiestrze na Titanicu i prawicowym pięknie męskiej szyi grubości ołówka

Dávila stwierdza w jednym ze swoich scholiów coś w tym duchu, że: "Celem liberalnej demokracji jest uczynienie wulgarności dostępną dla każdego", i oczywiście ma tu pełną rację. Gdyby mnie ktoś poprosił o szybkie, a mimo to precyzyjne, kryterium pozwalające odróżnić młodziaczka zabłąkanego chwilowo w "konserwatywnym liberaliźmie" od nastojaszcziego idioty, który już nigdy z tego nie wyjdzie, to zalecałbym skierowanie do takiego gościa prośby o wyjaśnienie nam, w jaki to sposób rozbuchana komercja - czym w końcu jest przecie z definicji "wolny rynek" i ma to być rzekomo bardzo, bardzo dobre - chroni konserwatywne, czyli te prawdziwe, tradycyjne, wartości? Skoro przecież na każdym kroku widzimy coś dokładnie odwrotnego (i tu ew. podać parę konkretnych przykładów).

My się na to dziwnie łatwo łapiemy. A raczej nie tyle "my", co te wszystkie biedne zagubione ludki, chcące się, i slusznie, uważać za "prawicę". Dlaczego? Powodów widzę multum, ale jednym z nich na pewno jest to, iż lewizna, z samej swojej natury przywiązuje ogromną rolę do JĘZYKA - podczas gdy my (i potencjalni "my") język lubimy totalnie lekceważyć. Przykłady na to lewiźniane przywiązywanie roli do jezyka są liczne - weźmy choćby politpoprawność.

No a jaka to "natura" lewizny temu miałaby sprzyjać, spyta ktoś? No to ja odpowiem, iż chodzi tu o to, że dla nas - na ile rzeczywiście jesteśmy tą "prawicą", a nie np. jakimiś korwinicznymi przechrzto-hybrydami - "real", fakty, "prawda" to rzeczy w sumie święte, podczas gdy lewizna jest z samej natury jakaś taka para-gnostycka, czyli organicznie wroga wszelkim obiektywnie danym faktom, wszelkiej obiektywnej naturze... O czym by jeszcze można, a nawet by i należało, długo, tylko że my na razie zamierzamy mówić o czymś innym.

Takim najbardziej klasycznym przykładem działania liberalizmu... No bo, mimo wszelkich "monarchistycznych" i antydemokratycznych bredni wygłaszanych bez przerwy przez piewców liberalizmu i "wolnego rynku" - jeśli mielibyśmy w ogóle te liberalne i "wolnorynkowe" poglądy (bo przecież nie te "monarchistyczne"!) traktować poważnie, to wtedy demokracja to nic innego, niż "wolny rynek" na władzę, a liberalizm bez demokracji to raczej tylko jakaś ubecka ściema, mająca pryszczatego spod trzepaka i nie mającego czasu myśleć przedsiębiorcę łagodną perswazją zaprowadzić do totalitrarnej zagrody...

No więc, takim najbardziej klasycznym przykładem działania libealizmu w kwestii udostępniania wulgarności każdemu - i to właśnie w sferze języka w dodatku, a więc w sferze FRONTOWEJ pomiędzy szalejącą dziś totalitarną (choćby udawała wolnościową, co jest oczywiście bardzo częste) lewizną i nami - to sprawa "orkiestry grającej na Titanicu". Oczywiście - lewizna, z liberarałami na czele, potrzebuje do życia, niemal tak samo jak powietrza, przykładów ludzkiej głupoty i wulgarności. Licznych przykładów, bardzo licznych. (Zadanie do domu dla co pilniejszych uczniów: zastanówcie się dlaczego ona tego tak potrzebuje?)

My z drugiej strony, potrzebujemy przykładów na ludzką wzniosłość, szlachetność, odwagę, heroizm, zdolność do (sensownego, a najlepiej i skutecznego) poświęcenia... Bez tego, bez przykładów na to, że jednak, mimo całego nieuniknionego tragizmu ludzkiego życia, mimo tego, że nigdy nie będzie raju na ziemi... Mimo tego że wszyscy zejdziemy z tego świata w sposób, przeważnie, z takich czy innych względów, mało przyjemny, albo też przeżyjemy naszych najbliższych, co też słodkie nie jest...

Bez tego nie da się po prostu być jakąkolwiek sensowną opozycją wobec całej tej szalejącej lewizny szykującej nam wszystkim chomąta, kółka w nosie, a naszym wnukom status zabawek różnych co wyżej postawionch pedofilów! No i mamy ten Titanic - statek tonie,  szalup ratunkowych o wiele za mało dla wszystkich, orkiestra nie ma nawet co o miejscu na takiej marzyć, podłoga w głównym salonie przechylona pod niesamowitym kątem, kawałeczek dalej pluszcze nocny, lodowaty polarny ocean...

Orkiestra gra religijny hymn "Nearer My God to Thee" ("Bliżej mój Boże do Ciebie"). Czyż może być coś bardziej heroicznego, bardziej wzniosłego, piękniejszego? Czy może być coś bardziej, z samej swej natury, bardziej wrogiego i bardziej nienawistnego totalitarnej lewiźnie, pragnącej z ludzi uczynić marną imitację mrówek, i liberałów i pragnących całą ludzkość uświnić w swym pachciarskim "kiedy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze"? Nie i nie - odpowiadam! A jednak...

A jednak to ONI wciąż wygrywają, prawda? Nikt (dzięki liberalno-lewiźnianej szkole, nawiasem) nie wie już kto to był Sardanapal - może zresztą o to chodzi, żeby nie wiedział, bo, choć to też nie całkiem ilustruje to, co miałoby oznaczać to codzienne "granie orkiestry na Titanicu", jednak lepiej pasuje i, choć jest i w tym pewna wzniosłość, ma się to nijak do wzniosłości i heroizmu orkiestry z Titanica - tej PRAWDZIWEJ! W dodatku, jeśli coś jest w historii Sardanapala mniej wzniosłego, to raczej jego wcześniejszy pacyfizm, życie chwilą i... Well - konsumpcjonizm, które go przecież do upadku doprowadziły. (Sam upadek miał natomiast niewątpliwy styl i wielkość, o jakich żaden liberał nawet zamarzyć by oczywiście nie potrafił po najdłuższym życiu.)

Tak to właśnie jest z tym językiem, do którego my tak małą wagę przywiązujemy, a oni tak dużą, i słusznie. (Jednoznaczna lewizna z powodu swego gnostycyzmu, Gramsciego i Szkoły Frankfurckiej, leberały z powodu choćby tego, że zawsze mają większość mediów w tzw. "wolnym świecie".) Mówiąc to prościej, a newet wulgarniej - oni nam szczają do tej naszej chrzecielnicy, a my albo także, dla towarzystwa, albo co najmniej zaczynamy też majstrować przy własnych rozporkach, zastanawiając się, czy to nie jest właśnie to, co należy czynić. "Może kiedyś nie - ale teraz, czasy się zmieniają..." I te rzeczy. Dla mnie zgroza!

* * *

A co z szyjami grubości ołówka? Miało być głównie o nich, ale sprawa Titanica - naprawdę bardzo, moim zdaniem istotna, dużo od ołówków istotniejsza - zajęła nam tyle czasu i miejsca, że tylko bardzo krótko... (Choć może się nie udać i wyjdzie długo, jak już nie raz było.) Otóż takim przykładem na nasze uleganie lewiźnie (w tym i liberałom) w kwestiach języka jest owo, radośnie powielane przez np. "prawicowych" blogerów gadanie o "karkach". W sensie muskularnych mężczyzn, którzy, jak należy rozumieć, są z definicji be.

Oni są be, z czego oczywisty wniosek, że fajne są karczki grubości ołówka - jeśli nawet z osiągnięciem średnicy wykałaczki jest na razie jeszcze pewien problem. A czemu tak? Nikt tego chyba nie wie, ale skoro tak zaczęto kiedyś pisać w prasie III RP... (Mam zgadywać w jakiej konkretnie? Mnie wtedy tutaj nie było, więc tylko intuicja mi podpowiada, że to była... Prawda?) Powie ktoś - anabole, kulturystyka, te rzeczy moga się prawicowym blogerom nie wydawać aż tak fajne, natomiast różnym tam gansterom czy "gorylom" jak najbardziej.

No to ja wam powiem ludzie, że co do anaboli się w sumie zgadzam, co do kulturystyki raczej zresztą też. Jednak wyjaśnijmy sobie pewne podstawowe sprawy... Po pierwsze - te grube, a przede wszystkim "krótkie" karki, to nie tyle karki, co całkiem inne mięśnie. Trzeba bardzo mocno trenować na siłę (i masę), żeby kark stał się wyraźnie grubszy, a krótszy to on się z tego powodu i tak w żaden sposób nie stanie. Dlaczego więc karki tych panów wydają sie takie krótkie? Przecież nie są garbaci i nie wciągają głowy w ramiona chodząc sobie po ulicy?

One się wydają krótkie z powodu super rozwiniętych mięśni trapezoidalnych, leżących między barkiem i szyją. Są to mięśnie podnoszące barki do góry, potrafiące rzeczywiście "skrócić" szyję (b. użyteczne kiedy nas ktoś chce udusić!), ale także sprawiające, iż optycznie kark zaczyna się o wiele wyżej, a barki o wiele wyżej się kończą. Może się to komuś nie podobać? Może, choć ja tego za bardzo nie rozumiem. (Jeśli oczywiście nie ma jakichś rażących dysproporcji w rozwoju mięśni.) Może ktoś woleć szyję jak ołówek, a do tego dłuuugą? Może, jasne! De gustibus itd. Ale, jeśli TO ma być kryterium "prawicowości", to proszę mnie z takiej "prawicy" łaskawie wyłączyć!

Czy takie hiper-rozwinięte "trapy" to rzeczywście rzecz typowa akurat dla kulturystów? Bo ja się chętnie zgodzę, że kulturystyka (która jeszcze w latach '50 miała sporo sensu, a nawet w późniejszych czasach bywali tam tacy super faceci jak Mike Dayton) dzisiaj jest sprawą dość dziwaczną i jakby mało sensowną. Otóż nie - o wiele bardziej charakterystyczne dla kulturystów są np. ogromnie rozwinięte mięśnie piersiowe. (Swoją drogą, w jakimś badaniu, o którym kiedyś czytałem, wykazali, że obsesja mięśni piersiowych jest typowa dla homoseksualistów. Oczywiście w kulturystyce tak być nie musi, bo tam to jest standard, ale zdaje się procent homo wśród kulturystów jest b. znaczny.)

Dla kogo są zatem typowe te potężne trapezoidy - te "krótkie karki"? Dla zapaśników przede wszystkim. Z powodu mostów, które oni robią na głowie (w odróżnieniu od np. ludzi z BJJ czy submission grapplerów), unikając dotknięcia maty plecami. Mają na to masę różnych niesamowitych ćwiczeń, które im te karki (bo karki też jednak) i te "trapy" rozwijają. Potem np. taki "Farmer" Burns, mistrz w zapasach z czasów międzywojennych, był podobno całkiem nie do uduszenia - wystarczyło mu podnieść barki, napiąć mięśnie i przeciwnik mógł próbować do woli! (A co potrafił zrobić z karkiem i np. stryczkiem wspomniany już Mike Dayton to można sobie poszukać na YouTube.)

Jest w tym coś złego? Coś co by kompromitowało prawicowego blogera? Sorry, ale ja sto razy bym wolał taki karki i takie "trapy" od szyjki o średnicy ołówka! (Na razie jestem jakoś tak pośrodku. No nie, sporo więcej jednak.) Oczywiście - jeśli inne mięśnie nie są podobnie rozwinięte, barki wydają się wtedy dziwnie wąskie. Zresztą widział ktoś kiedyś zapaśnika z szerokimi barkami? Przynajmniej na oko? (Bo może z miarką w dłoni to by nawet i dało znaleźć. choć wcale nie jestem pewien.)

Także powerlifterzy i ciężarowcy mają takie "krótkie grube karki". Karków oni wprawdzie raczej nie trenują, samych w sobie, ale za to masę martwych ciągów z ogromnym obciążeniem, alternatywnie podrywania sztangi z ziemi, co im potężnie rozwija te mięśnie. Także np. noszenie walizek je rozwija. Kiedyś byli tacy faceci na dworcach, a po rusku to się nazywa "nosilszczik" i nawet jest na ten temat polityczny dowcip. Sporo było tych faktów, które pewnie mało kogo aż tak interesują, i które faktycznie można sobie zaraz zapomnieć, ale jednak z maniackim uporem będę powtarzał, że branie słownictwa, określeń, powiedzeń od lewizny (z liberałami włącznie) to dla nas wyjątkowa wprost i samobójcza głupota!

Czy chodzi o sprawę OGROMNĄ - jaką jest w mojej opinii "orkiestra grająca na Titanicu"... Czy o sprawę dość w sumie niewielką (krótką za to i grubaśną) jak te "karki", mające rzekomo być najbardziej wstydliwą rzeczą dla mężczyzny, jaką dałoby się w ogóle znaleźć. Otóż nie - dla mnie to nie "Kościół, Szkoła, Strzelnica" powinno być naszym hasłem i celem... (Dlaczego nie, kiedyś trzeba by może wyjaśnić, na razie powiem, że w połowie to naiwne utopie, w drugiej połowie bezsens.) Tylko już prędzej coś koło: "Monteverdi, Real, Mata". (Może być Uchi-mata albo Mataleo, ale tak całkiem serio to mata w sensie BUDO. Czyli tamte też, ale nie tylko.)

No a wtedy jednak karki się rozwijają, "trapy" też... Liberalnej i wprost lewiźnianej prasie oczywiście to NIGDY nie będzie pasować, bo oni kochają "prawicę" na zabój, ale to musi być prawica "cywilizowana", czyli z szyjką grubości ołówka i bez zająknienia powtarzająca owe - wciąż przecież ach jak celne i od wieku już nie tracące nic na swej przezabawności - powiedzonka o "orkiestrze grającej na Titanicu".

Jako o symbolu bezmyślności i głupoty - bo czegoż by innego?! TAKIEJ "prawicy" - to znaczy tej poczuwającej się do cienkiej szyjki i wyśmiewania się z orkiestry grającej na Titanicu - to oni się absolutnie nie boją. No bo niby czego się bać? Nie dość że cherlawe, to jeszcze bezmyślnie powtarza głupoty.

* * *

Ba, oni nawet ją, tę cienkoszyją "prawicę" całkiem, w porywach, lubią - aż dziw że jeszcze chyba nigdy nie opublikowali w Gazowniku "Poradnika dla prawicowych blogerów jak sobie odchudzić szyjkę do grubości ołówka (a jak dobrze pójdzie to i wykałaczki)". Na pewno sprzedaż gazety bardzo by się wtedy podniosła, bo każdy prawicowy bloger kupiłby co najmniej dwa egzemplarze - dla siebie i dla brata.

Prawda polska blogaskowa prawico? A to przecież nie wszystko, bo są jeszcze i "koktaile Mołotowa" i "generał" o Jaruzelskiej matrioszce... Nie przyszło wam nigdy, ludzie do głowy, że wy, być może, więcej dobrej roboty (?) tym swoim pisaniem często robicie DLA NICH niż dla nas? Choćby dzięki propagowaniu takiego właśnie lewiźniano-liberalnego języka i tych "memów", właśnie. Które, wbrew temu co większość zdaje się sądzić, wcale nie jest mało istotne.

Moim skromnym, wszystkie te, mniej lub bardziej liberalno-lewiźniane, media nas po prostu ZATRUWAJĄ, powinniśmy je ignorować przynajmniej na tyle, żeby nic od nich nie brać bez poważnego zastanowenia - Z JĘZYKIEM WŁĄCZNIE! I pracować nad stworzeniem własnego świata, łącznie z własną frazeologią i słownictwem. Zbyt ambitne? Może i tak być, ale z tego co kojarzę, cele które sobie rodzima "prawica" stawia są jeszcze sporo ambitniejsze, więc albo - albo, moi państwo!

triarius

czwartek, listopada 29, 2012

Tygrysizm dla białych pasów

WSTĘP

Najbardziej nie lubię się kulać z osiłami, jeśli one coś tam już potrafią. Zepnie się taki, łapy jak pnie dębu napręży - i co mu zrobisz? On, o ile nie potrafi już dość sporo, też na ogół krzywdy mi nie uczyni, ale co to za walka? Sto razy wolę kulać się z kimś o niebo lepszym, choćby był o 30 kg lżejszy i miał mnie odklepywać (zmuszać do poddania) parę razy ciągu pięciominutowego sparringu.

Jak trener, gość z czarnym pasem (co w BJJ jest sporą rzeczą, a w Polsce do tego rzadką) i mistrz Polski, albo taki jeden mój imiennik, który ma już za sobą kilka zawodowych walk MMA. Obaj zresztą trenujący z pięć razy dłużej niż ja i o wiele więcej. Jeden dobrze ponad dwa razy młodszy ode mnie, a drugi dobrze ponad trzy (!).

Ci mnie leją, przynajmniej wtedy (w przypadku tego Piotra od MMA, bo z trenerem to jednak by niewiele pomogło) kiedy staram się toczyć otwartą walkę, bo gdybym chciał po prostu przetrwać i niewiele robić, to by mi się to nierzadko udawało... Za to ja mam masę radości, kiedy przyjdzie jakiś nowy i to najlepiej osił.

Jeśli nie osił, to trochę mi głupio się znęcać... (Spokojnie, nikt nikomu krzywdy nie stara się zrobić i na ogół nie robi, choć szorstkich pieszczot faktycznie nie brakuje. Ale też w każdej chwili można odklepać, więc w czym problem?) Ale jeśli osił i całkiem zielony, to radość jest niesamowita. Rzuca się taki na człowieka i zaraz ląduje w jakiejś niezbyt korzystnej sytuacji, czyli przeważnie pod spodem.

Potem, kiedy już człek mu zaczyna zakładać jakąś dźwignię, albo, rzadziej, duszenie, taki osił, zamiast trzymać łapki ciasno przy sobie, w razie potrzeby blisko szyi, powiewa zazwyczaj nimi na boki niczym albatros, czyniąc założenie balachy czy innej Kimury rzeczą lekką, łatwą i (oczywiście) przyjemną.

Jeśli nawet osił nie jest aż tak surowy technicznie i nie daje sobie nic skutecznie wykręcić, to i tak można sobie po nim poskakać (w sensie pozmieniać pozycje, kiedy on rzęzi pod spodem) za co w typowych zawodach BJJ czy grapplingu są punkty, i co stanowi jedną z tych rzeczy, które człowiek w takich sparringach robić powinien. Oczywiście kiedy osił ma spore pojęcie o tych sprawach, zaczynają się schody.

Po co ja wam to ludzie mówię? Żeby sobie pogadać. Na własny temat w dodatku, jak lubię. ("Taki pan Triarius byłby lepszy od Ziemkiewicza, gdyby tyle nie mówił o sobie", cytat z pamięci. Rzekł tak ktoś wiele lat temu, chyba na prawica-niet. Muszę to kiedyś znaleźć i zacytować dosłownie.) Nie, żartuję! To znaczy - to też, ale mam i inny  powód.

Sprawa, o której zamierzałem napisać od dawna, choć od paru dni stało się to jakby jeszcze aktualniejsze. A zresztą mam z tym napisaniem problem, bo wy ludzie nic nie wiecie o grapplingu, a ja właśnie na grapplingowych analogiach i doświadczeniach zamierzam skonstruować swój wywód. No cóż, będziecie musieli nadrobić wyobraźnią i inteligencją. Oby was one nie zawiodły!

 A zatem, w imię Boże, zaczynajmy. No więc, jak się pomyśli, to może człowiek dojść do wniosku (i nie będzie on bezzasadny), że tę sprawę z osiłami i grapplingiem można by uznać za swego rodzaju analogię czy metaforę, i odnieść do wielu innych dziedzin życia. (I śmierci. Żeby daleko nie szukać.)

A co dopiero, jeśli ja wam tu powiem, że jest taki gość, który się nazywa Saulo Ribeiro - sześciokrotny mistrz świata w BJJ, dwukrotny zwycięzca hiperprestiżowego turnieju w Abu Dhabi, założyciel znanej "akademii" itd. - który wypracował sobie oryginalną i ciekawą metodę nauczania jiu-jitsu. Polega ona na tym, że dla każdego koloru pasa...

Bo trzeba wam wiedzieć, że w BJJ (zazwyczaj) jest pięć kolorów pasów: biały (dla kompletnie początkujących), niebieski (niby niewiele, ale dostać to naprawdę nie jest łatwo), purpurowy (w sensie fioletowy), brązowy, i mistrzowski czarny...

(Ja sam nigdy powyżej białego w BJJ nie wyszedłem, bo i mało kto w ciągu roku wychodzi, a teraz żadnych pasów tam gdzie trenuję nie ma, bo to jest grappling bez piżam. Choć może kiedyś wrócę i do tamtego, kto wie?)

No i dla każdego koloru w akademii pana Riberio jest przewidziany specjalny aspekt BJJ, jako ten w tej chwili najważniejszy. Trenuje się różne rzeczy i masę aspektów - tym bardziej, że w grapplingu (jak BJJ) często trenują i sparują razem ludzie na całkiem różnych poziomach wyszkolenia, a często też o różnych gabarytach i wydolności fizycznej. To nie boks, gdzie trudno postawić naprzeciw siebie mistrza i początkującego.

* * *

WTRĘT

Choć kiedy ja kiedyś, jako dziarski dziewiętnastolatek, a więc wieki temu, przyszedłem pierwszy raz na trening do "Gedanii", to postawiono mnie naprzeciw wicemistrza Polski juniorów, z którym stoczyłem, bez żadnych ochraniaczy szczęki czy czegokolwiek, o owijaczach nie wspominając, pełne trzy rundy. (Kaski jednak chyba były, wbrew temu, co mi się długo wydawało. Ale tylko one.)

Po jakiejś minucie miałem rozwalony nos, dwa wybite kciuki (rękawice były takie przedpotopowe, w dodatku zużyte, pięści nie dawało się zamknąć), dwa ruszające się przednie zęby i rozkrwawioną wargę, a po paru następnych (jak się potem okazało) także ogromne pęcherze na podeszwach. Od żwawej pracy nóg i godnej Księżniczki na Grochu delikatnej skóry. Widać niewiele przed tym przez jakiś czas chodziłem, czasem tak miewam. Paliło w każdym razie jak cholera i potem z trudem doszedłem do kolejki.

Ale pełne trzy rundy przeboksowałem, jeśli to można nazwać boksowaniem. Co na pewno nieźle świadczy o mojej ówczesnej kondycji. Gorzej było z samym boksem. Zacząłem ostro, inspirowany filmem "Między linami ringu", gdzie Rocky Graziano i Tony Zale (czyli Antoni Florian Załęski, o którym niedawno Jarecki pisał)... Co się zaraz skończyło tymi wybitymi kciukami i rozwalonym nosem.

Tamten chłopak, mój przeciwnik znaczy w tej wiekopomnej walce, wyraźnie nie lubił długowłosych studentów, a ja wtedy naprawdę nie wyglądałem na dziecię gdańskiej Przeróbki, gdzie mieściła się hala klubu. Zresztą jego koledzy też nie lubili. co miało pewien wpływ na dalszą moją karierę. Precyzyjniej mówiąc, na jej brak. W owym klubie i w boksie w ogóle. Choć z taką skórą jak moja, to raczej Dempsey by ze mnie i tak nie był.

Ale to już inna historia. Swoją drogą, na następnym sparringu, w jakieś dwa tygodnie potem, i jeszcze potem nie raz, miałem zaszczyt boksować już nie z wice-, ale z mistrzem Polski juniorów. I to nie o wagę niżej niż ja, tylko w tej samej. Naprawdę niezły był. Coś tam jednak już podłapałem i po zakończeniu byłem w znacznie lepszym stanie, niż za pierwszym razem, choć do zwycięstwa sporo mi wciąż brakowało. Tak samo z seniorami drugoligowej wtedy "Gedanii".

(A druga liga to był boks - pierwsza to było "damskie przedszkole", jak stwierdził Marian Glinka w serialu "Daleko od noszy". Coś w tym pewnie było z prawdy.) W każdym razie dzisiaj, z tego co wiem, już się tak narybku na samo przywitanie nie traktuje - dzisiaj to w porównaniu z tamtym sama słodycz i to humanitarna. Choć, po prawdzie, jakichś faulów to ja z tych sparringów nie pamiętam.

Ci co mnie lali, radzili sobie widać bez nich, a ja radziłem sobie bez nich z tymi, z którymi sobie radziłem. A było ich nie tak mało. W ogóle ponoć przejawiałem pewne zdolności, choć niewiele z tego wyszło i ja się w sumie niezbyt nawet teraz dziwię.

* * *

OK, więc może teraz ktoś chce wiedzieć jakie to są te priorytety dla poszczególnych pasów? Wedle Saulo Ribeiro znaczy. No i tu się zaczyna naprawdę ciekawe (choć moje starcze opowieści też chyba dały się czytać?) i to, o czym pisać zamierzałem. Zatem informuję:

* biały          - przetrwanie (w niekorzystnych sytuacjach)

* niebieski    - wychodzenie z niekorzystnych sytuacji

* purpurowy - garda

* brązowy    - przechodzenie gardy

* czarny       - chwyty kończące (czyli co zrobić żeby facet miał dość)

Dwa pierwsze punkty i ostatni powinny chyba być w miarę zrozumiałe nawet dla grapplingowych laików. Dwoma środkowymi, które zapewne nie będą, nie musimy się zajmować akurat w tej chwili. W końcu to jest  "Tygrysizm dla białych pasów", a nie np. brązowych.

Nas w tej chwili najbardziej interesuje KONTRAST pomiędzy tym, co jest głównym tematem i motywem dla pasów białych, czyli (samym gołym) PRZETRWANIEM z jednej, i tym czym się głównie mają interesować pasy czarne, ludzie hiper-zaawansowani, czyli KOŃCZENIEM Z PRZECIWNIKIEM BEZ NIEDOMÓWIEŃ, WĄTPLIWOŚCI CZY ŁASKI SĘDZIEGO, i to PRZED CZASEM (bo do tego służą chwyty kończące, gdyby ktoś nie wiedział). Oczywiście nie mówimy o żadnym tam mordowaniu kogokolwiek, tylko o sportowych zawodach i sparringach, w sumie przyjacielskich.

(Serio! Rzadko spotyka się tyle słodyczy ze strony facetów, jak na grapplingu. Lewizna może o tym różne rzeczy pewnie mówić, jak to oni, ale to jest całkiem po prostu naturalna słodycz silnych ludzi, którzy wiedzą, ile drug drugowi zawdzięczają i jak bardzo kumpel, czasem przeciwnik, zasługuje na szacunek. Tak samo, jak oni sami zresztą.)

Jak już co inteligentniejszy czytelnik (tu pozdrowienia dla zawodowych czytelników mojego bloga!) zdołał pewnie się domyślić, ten "Tygrysizm dla białych pasów" to właśnie sprawa PRZETRWANIA. Przetrwania tygrysicznego. Przetrwania nie tylko na macie - nie tylko nawet na ulicy czy w knajpie, gdzie też czasem, mniej lub bardziej niestety, grappling znajduje zastosowanie. Bardziej ogólnie, jak to się mówi, "w życiu".

Chodzi o coś, co by się dało sformułować jako: "Jak zostać (i pozostać) Tygrysistą w otoczeniu lemingów i to w warunkach, które produkowaniu lemingów wyjątkowo wprost sprzyjają?"

To na razie tyle. Deo volente, i jeśli będzie jakieś widoczne gołym okiem (bo mikroskopu używać do tego nie zamierzam) zainteresowanie, to sobie ten temat dalej pociągniemy. Jeśli nie będzie zainteresowania i sobie nie pociągniemy, to macie w tym wpisie nieco wspomnień z zamierzchłych czasów i informacji do jakiegoś Trivial Pursuit. (W końcu ile więcej byście chcieli - za darmo?) Ale jak to kogoś interesuje o tych pasach i PRZETRWANIU, jeśli komuś to się z czymś kojarzy i uważa, że może się przydać, w życiu, to ja to mogę pociągnąć, bo mam sporo ciekawych rzeczy na ten temat do powiedzenia.

triarius

P.S. Kak swabodno dyszajet cziełowiek w trzeciej III RP, prawda?

niedziela, listopada 04, 2012

Gra w klasy

X podaje taką oto definicję klasy: "Nazywamy klasami duże grupy ludzi różniących się między sobą miejscem zajmowanym w historycznie zdefiniowanym systemie produkcji społecznej, stosunkiem (najczęściej ustalonym i uświęconym przez prawo) do środków produkcji, rolą w społecznej organizacji pracy, a więc sposobami uzyskiwania i wielkością społecznych bogactw, kórymi dysponują. Klasy to grupy ludzi, z których jedna może zawłaszczać pracę innej, dzięki innemu miejscu zajmowanemu w okeślonej strukturze, społecznej ekonomii." 
Grupa "kierownicza", taka jaką da się wyróżnić w Y, pasuje do tej definicji X?
Tak, "grupa kierownicza" stanowi liczną grupę ludzi, różniącą się od innych grup społecznych w Y swoim miejscem (decydującym) w systemie produkcji społecznej, swoim stosunkiem do środków produkcji (prawem dysponowania nimi), swoją rolą (kierowniczą) w społecznej organizacji pracy i częścią (znaczną) bogactw społecznych, które zawłaszcza. 
Grupa "kierownicza" stanowi w Y bez wątpienia klasę, tę klasę społeczeństwa Y, której istnienie się ukrywa.  W takiej mierze, a jakiej ta klasa w systemie produkcji społecznej jest dominująca, i w jakiej dysponuje środkami produkcji, lub w jakiej jej rola w społecznej organizacji pracy jest kierownicza, mamy do czynienia z klasą dominującą społeczeństwa Y - coś co się ukrywa przed światem.
Powyższy cytat jest oczywiście, jak na ten blog, napisany dość drętwym i bełkotliwym językiem. Co więcej, jest to wyraźnie marksistowska analiza, w której liczy się tylko praca, produkcja i bogactwo. (Nie, żeby te akurat rzeczy były bez znaczenia, oczywiście!) Czyli te same sprawy, które liczą się także niemal wyłącznie dla liberałów - z miłościwie nam obecnie panującymi liberałami realnymi włącznie - ale tu jednak dość łatwo język marksizmu, a nie liberalny pijarowy bełkot, który słyszymy na codzień.

Mimo to, ten opis sytuacji w owym tajemniczym "Y" nie wydaje mi się pozbawiony sensu, a nawet mógłby być dość intelektualnie płodny, gdyby ktoś się głębiej zastanowił. Co to jest to "Y"? Mogłaby to być " III RP, prawda? Pasowałoby. Albo mogłaby to być "Unia Europejska". Zresztą mógłby to być także "współczesny świat".

Jeśli ktoś łaskawy i nieprzesadnie leniwy, to zachęcam do przeczytania tego cytatu raz jeszcze, wstawiając pod "Y" za każdym razem jedno z zaproponowanych rozwiązań. A potem najlepiej by było jeszcze się drobną chwilę zastanowić, jak to pasuje i jakie ew. refleksje się nasuwają. I jeszcze może ktoś potrafiłby podstawić pod tę zmienną jakieś inne wartości. I także się zastanowić nad rezultatem.

No więc co pracowitsi, intelektualnie, robią o co prosiłem, a leniwce czytają po prostu dalej.

*

*

*

*

*

OK, wyjaśniam... Cały powyższy cytat pochodzi ze znanej książki Michałą Woslesnkiego "Nomenklatura", którą próbuję właśnie czytać (po francusku). Przekład mój własny. "X" to ni mniej, ni więcej, tylko Lenin. (Przecież nie mówię, że go lubię czy uważam za autorytet! Po prostu znalazłem jego definicję pojęcia klasy w tej książce i uznałem, że warto nad tym nieco podeliberować.) "Y" to, jak się niełatwo chyba w tej chwili już domyślić, to "Związek Sowiecki".

A co z tego wszystkiego wynika? Na razie, jak myślę, i to co tu mamy, wystarczy na rozpałkę. (Żeby nie powiedzieć "detonator". Myśli oczywiście.) No bo bez klasowego podejścia ani zrozumienie tego, co się wokół dzieje, ani też, da Bóg, tego zwalczanie czy zmienianie, się chyba nie ma szansy udać. A kwestie klasowe są załgane i zamulone, bo dotąd stanowiły niemal monopol wiadomo kogo, a miłościwie nam panujące leberały robią wszystko, żeby żadne inne do tych spraw podejście się nie pojawiło.

Mówią nam, że pojęcie klas i jakiekolwiek klasowe podejście, to czysty marksizm i czysty komunizm. Ale to kłamstwo, no bo weźmy od drugiej strony - czy arystokracje od zarania dziejów, czy wszelkie warstwy szlachecko-rycerskie - nie widziały świata w kategoriach klasowych? Czy może uważały się samych za dokładnie to samo, co biedota, chłopi, czerń, czy choćby mieszczanie? Takie były znaczy postępowe, humanistyczne und liberalne, tak?

Oczywiście że nie! Dzisiaj oczywiście wielu z ludzi przyznających się, z mniejszym lub większy prawem, do arystokracji, to sam kwiat postępowości i lewicowego humanizmu (inaczej dawno by z nimi zrobiono porządek, choć są i szczerzy, a nawet porzadni i niegłupi arysto pozbawieni czarnego podniebienia, mam takich w rodzinie), ale przecież nie zawsze tak było! Na pewno zaś nie wtedy, kiedy te arystokracje i szlachty dopiero powstawały. Ani wtedy, gdy naprawdę się liczyły.

Tak że nie wmawiajcie mi, leberały i spółka, że klasy to komunistyczny wymysł i tego typu podejście jest kompromitujące i z natury lewicowe! Oczywiście: "klasa robotnicza", "klasa chłopska", "inteligencja pracująca", "kułak", "biedniak"," średniak", "klasa obszarnicza" - to marksistowskie i w dużej części bełkot. Ale "nomenklatura" analizowana we wspomnianej tu przeze mnie książce, to już nie jest to samo, choć świadomie stosuje się tam "marksizujące" metody analizy, mające "zaatakować"  Sowiety ich własną niejako bronią. (Książka była wydana w roku 1980.)

No a obecnie, choć oczywiście "klasa robotnicza", "obszarnicy" i wszystkie te kategorie, które kiedyś jakoś mogły być sensowne, na pewno już sensowne i intelektualnie płodne nie są. Co nie zmienia faktu, drogie prole, że jak się jest prolem, a się jest, niestety, to jakiejś tam formy klasowego podejścia do otaczającej nas rzeczysistości uniknąć się nie da. "Prol" to nie to samo co "proletariusz", czyli robotnik albo jakiś jeszcze biedniejszy i mniej wykształcony człowień!

Ja tam, choćbym miał w końcu z głodu zemrzeć pod krzywym płotem ("byle przy tobie"), i tak będę do końca jakąś tam wersją (może wykolejonego i na pewno zrujnowanego) arystokraty, skrzyżownego z wojownikiem od niezliczonej ilości pokoleń. (Choć wcale nie sama szlachta.) Z tym, że wojowników ci u mnie dostatek, natomiast arysto to tylko jedna czwarta i to po kądzieli. Ale charakter akurat taki.

(I na pewno ja zawsze będę panem, tak samo jak cham, który teraz ma moje srebrne łyżki z hrabiowskimi, koronami zawsze będzie chamem. Nawet o wiele bardziej chamem, niż ktoś, kto takiej łyżki nigdy na oczy nie widział.) Może dość bladym odbiciem dawnego arysto jestem, bo "byt kształtuje rzeczywistość", ale jednak ani lemingiem być nie potrafię, ani żadnym autentycznym proletariuszem nigdy nie byłem i na pewno nie będę.

Ale prolem niestety jestem i, jeśli dożyję, to mój status, o ile nie nastąpią rzeczy, o których się filozofom nie śniło, będzie się zmieniał razem ze statusem innych proli. Na coraz bardziej tożsamy ze statusem niewolnika, o ile cokolwiek z czegokolwiek rozumiem. A potem i dalej, bo ludzi jest przecież za dużo itd.

I to oczywiście wcale nie dotyczy tylko mnie. Taki Coryllus, który, jak sam opowiada, jednego dziadka miał robotnikiem rolnym, drugiego małorolnym chłopem, też nie jest żadnym proletariuszem, a nawet wprost przeciwnie - propaguje szlachecki etos i głosi ogromnie pozytywną rolę szlachty w polskiej historii. Ale w tym dzisiejszym świecie, w tych wszystkich @#$% procesach i zmianach, które się na naszych oczach (a częściej na naszych grzbietach) dzieją, to też, niestety - PROL.

Choć korą mózgową mógłby całe stado proletariuszy obdzielić i jeszcze by mu sporo zostało. To nic tu nie zmienia. A raczej może właśnie zmienia, bo tamci się chyba dobierają na zasadzie najmniejszego wspólnego mianownika i tam nikogo wybitniejszego po prostu być nie może. Ale jednak to oni nas gnębią, a nie my ich.

Albo Nicpoń, któren, choć chyba ze szlachty nie pochodzi, to, jako wyjątkowo nieliczny z naszych, jest czymś w rodzaju autentycznego ziemianina. I to nie tylko w sensie życia z dużego gospodarstwa i uciskania chłopa, bo także różne dodatkowe i przeważnie pozytywne sprawy. Jemu się chyba zresztą wydaje, że tak jest i tak już być musi, a jak się wysili, to nas pozostałych do tego mniej więcej stanu podciągnie...

I zostaniemy elitą, a tamci, trafią tam, gdzie ich miejsce... OK, fajnie by było, ale na razie, tak mi się widzi, to PROLE(TY), choć oczywiście żaden tam "proletariat". Słoma z butów to nie my, tylko oni - tylko CO Z TEGO?

My nie jesteśmy żadnym klasycznym "ludem", do którego miałoby sens, czy wdzięk, stosować jakieś dawne ideologie "wyzwolenia ludu" - ani te marksistowskie, ani te lollardów czy innych religijnie natchnionych dawnych "ludowców". (Z pierwszymi chrześcijanami włącznie!) Oni nie są żadną arystokracją czy szlachtą... Są czymś bez porównania gorszym i niejako łączy ich właśnie ta marność, te owadzie cechy... Tylko że oni NIE MUSZĄ być super, nie muszą być szlachtą czy arystokracją, żeby nas gnębić!

Nie muszą także być wojownikami - mniej czy bardziej barbarzyńskimi, ale mającymi realne osobiste i zbiorowe zalety. Od takich spraw to oni mają służby, kamery, podsłuchy, szpicli i manipulatorów (medialnych, naukawych, edukacyjnych itd.) gdzie się tylko spojrzy (tak to się pisze?). Tu naprawdę nie chodzi o wybór, czy mamy się uznać za jakichś czternastowiecznych ciompich, czy jakiś fabryczny proletariat sprzed dwustu lat, czy też uciekać z krzykiem "bolszewizm" na każdą wzmianke o klasach społecznych!

A z tym podciąganiem do ekonomicznego, i jakego tam jeszcze, poziomu Nicka, to jest, tak mi się widzi, skrajny optymizm. Bo to oni ustalają reguły, i obecność jakiegoś Nicka czy mnie w ich "zacnym gronie" wcale by ich nie ucieszyła. A tym mniej zamiana miejsc w społecznej hierarchii. Tym bardziej, że przecież na prostej zamianie miejsc tak czy tak to by się zakończyć nie mogło. Nie dało by się zresztą, nawet gdybyśmy chcieli.

Tak że możemy sobie być elitą - duchową (ach!), intelektualną, patriotyczną - ale w tym dzisiejszym świecie wyżej nerek nie podskoczymy, zależymy od różnych ludzi, instytucji, klas (!), które nam, jak wskazuje doświadczenie, za dobrze nie życzą i mają niezbyt miłe zamiary. Z tego, że jesteśmy od nich, osobiście, pod każdym względem lepsi i o wiele bliżej nam do każdej prawdziwej szlachty czy arystokracji, w praktyce, tej dzisiejszej, niestety nic nie wynika.

Oni, swymi, godnymi robactwa (z jego liczącą 400 milionów lat historią) metodami, ze swym godnym robactwa charakterem, na razie zwyciężają jak chcą i nas coraz bardziej gnębią. Są teraz dwie istotne klasy: ONI I CAŁA RESZTA. (Z Wołkami i Sadurskimi tego świata, próbującymi się do tej "elity" za wszelką cenę załapać, ale ich możemy na razie pominąć.) Do tej reszty należymy my! Ta cała reszta to PROLE.

I żeby sobie to uświadomić, wcale nie musimy się utożsamić akurat z opisanym przez Marksa proletariuszem! W ogóle nie musimy z nikim się utożsamiać, bo sytuacja jest stosunkowo nowa. Marks jej na pewno w szczegółach nie opisał, choć być może dałoby się i u niego coś interesującego i pożytecznego na te tematy znaleźć.

I ja naprawdę nikogo nie namawiam, żeby się nawracał na "materializm historyczny i dialektyczny", żeby się poczuł "klasą robotniczą" czy czymś takim - ja tylko mówię, żeby się raczej nie przejmować za bardzo jazgotem różnego rodzaju agentury i poputczików, wrzeszczących, że "klasy społeczne to kłamstwo i bolszewizm, albo gorzej, bo socjalizm, w dodatku narodowy". Bo im za to płacą, a wy na to będziecie tyrać do śmierci. Choćby dlatego raczej się nie powinniście tym ujadaniem przejmować.

Bez przemyślanej na nowo sprawy klas po prostu nie da się nic zrozumieć ani z PRL bis, ani z całego tego dzisiejszego globalnego... Powiedzmy "świata". Z Unią na czele, choć jest nadzieja, że długo już nie pociągnie.

(Swoją drogą, całkiem nie na temat, martwię się o Putka, któren nam coś niedomaga. Cóż, skończył sześdziesiątkę biedaczyna, a to poważny wiek! Wiem coś o tym. Może gdyby się był z tego judo przerzucił na czas na BJJ.... Albo może ichnie sambo, gdzie chyba też się bardziej tarzają, niż walą drug drugiem o ziemię... Choć w sambo sobie okrutnie wykręcają nogi, na tym to właśnie polega, on chyba właśnie z nóżką ma coś nie tak. W każdym razie biedny!)

triarius

P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.

sobota, czerwca 02, 2012

O świeckiej świętości (i innych lewackich zboczeniach)

Zacznijmy od cytatu:
Spinoza urodził się 24 listopada 1632 roku w Amsterdamie, gdzie osiedliła się jego żydowska rodzina po ucieczce przed hiszpańską i portugalską inkwizycją. Uczęszczał do szkoły mieszczącej się w synagodze Hiszpanów i Portugalczyków, którzy uczyli zarówno religii żydowskiej, jak i wiedzy ogólnej, zdobytej w Hiszpanii. [_ _ _] W końcu przeciwstawił się religijnym naukom swojej gminy i został przez nią wyklęty w lecie 1656 roku.
To nam może wystarczy, choć zaraz potem jest tekst owej żydowskiej gminnej ekskomuniki, także dość interesujący. A w każdym razie jednoznaczny i nie owijający w bawełnę. Ale powiedzmy sobie jeszcze skąd ten cytat. No to mówię, że z książki Richarda H. Popkina i Avruma Strolla "Filozofia - najpopularniejszy na świecie podręcznik filozofii dla niefilozofów". Oryginał z 1986, polskie wydanie by Zysk i S-ka 1994.

Otwieramy ponownie na Spinozie, przeskakujemy kawałek dalej i czytamy to:
W życiu osobistym Spinoza bodaj najbardziej spośród wszystkich filozofów zbliżył się do świętości; w dniu śmierci był radosny i nie obawiał się niczego; pomimo częstych zjadliwych ataków bardzo rzadko się złościł i rzadko tracił rozsądek.
Czy ktoś tu zauważył dziwnego? W powyższym cytacie znaczy? Coś co mu ("jej" też, a jakże!) nie pasuje? Zresztą dla co mniej bystrych P.T. Czytelników ten najistotniejszy fragment wytłuściłem. No więc? Zgoda - chodzi o tę "świętość". Ewidentnie świecką - jak u Jacka Kuronia.

No bo przecież jaką inną? Spinoza, jak wynika choćby z powyższych cytatów, religijnym żydem z pewnością nie był. Zresztą czy religijni żydzi mają świętych? Katolikiem też  ewidentnie nie był, bo ktoś by nam chyba o tym - niewykluczone że p.p. Popkin i Stroll - powiedział. W katolicyźmie święci jak najbardziej istnieją, ale to chyba nie ten przypadek.

Tym bardziej, że Amsterdam w XVII w. raczej z katolicyzmem miał niewiele wspólnego. Protestantem, jak otoczenie, też chyba trudno Spinozę nazwać, a w każdym razie znowu o tym nic nie słyszymy. Zresztą protestanci, z tego co wiem (a wśród przodków mam najwyższego duchownego szwedzkiego luterańskiego kościoła, hłe hłe!), świętych też nie uznają.

A więc czysty Jacek Kuroń i ktoś mógłby nawet zapytać, jakim to prawem panowie Popkin i Avrum szastają pojęciem świętości, do którego nie mają absolutnie żadnego prawa? Nie kłócę się, że Spinoza był złym czy niesympatycznym człowiekiem, chętnie wierzę, że był słodki i łagodny - tylko co to ma, do jasnej i niespodziewanej, wspólnego akurat ze "świętością"?!

"Bodaj najbardziej spośród wszystkich filozofów zbliżył się do filozoficznego ideału" - tak mogłoby być. Nie wiem, czy to na pewno prawda, ale nie ma tu niczego, co by autorzy popularnego wprowadzenia do filozofii nie mieli prawa napisać. Wiele też innych rzeczy, o podobnej wymowie, mogliby napisać, ale "świętość"? To pojęcie należy do religii - i to bynajmniej nie do wszystkich - i to jest ewidentne zawłaszczanie (paskudne słowo skądinąd!) z ewidentnym pchaniem się na nieswój teren!

Można by tu jeszcze sporo się pooburzać, a także można by z tego różne ciekawe wnioski powysnuwać, na różne tematy. Jak to na przykład, że obecna lewizna, coraz bardziej totalitarna, coraz bardziej usadowiona w roli nowej klasy wyzyskiwaczy, na gwałt przejmuje dawne konserwatywne hasła, paradygmaty, rozwiązania...

Oczywiście pozostając nadal obrzydliwą totalitarną lewizną, tylko że już teraz do brudnej roboty używa harcowników, pali*tów i ofiary stworzonego przez siebie systemu edukacji, sama zaś coraz bardziej przybiera namaszczone miny w stylu... Jak się ten dęty "konserwatywny" platformiany pajac wabi? Chyba wiecie o kogo chodzi, nie? Plus świecka świętość różnych Jacków K. Plus "zgoda buduje". Plus "pacta sunt servanda". Ale my dzisiaj nie o tym.

Człek się zastanawia, i słusznie, czy tego typu "najpopularniejsze podręczniki filozofii" nie służą w sumie właśnie temu, żeby co parę stron, niepostrzeżenie, przemycić podobny kawałek, jak żeśmy sobie zacytowali. No bo czemu innemu mogłyby służyć? Albo inaczej, ostrożniej - zostawiając chwilowo na boku kwestię tego, po co to w ogóle napisano - zastanówmy się po co to wydano w Polsce.

No bo nie z prawdziwego umiłowania nauki, filozofii, czy czego tam. Skąd to wiem? Mógłbym o min. Hall i innych takich sprawach, ale to faktycznie zbyt abstrakcyjne. A stąd wiem, że zaraz po cytowanym fragmencie mamy takie coś:
Kiedy Jan de Witt, przywódca Republiki Duńskiej został zamordowany, Spinoza, podobno po raz pierwszy, oburzył się na pospólstwo, które do tego doprowadziło.
Fajne? No, nie mówcie mi, że nic was tutaj nie razi! I nie chodzi mi akurat o brak przecinka po "Duńskiej". Ani nawet pokrętne określenie, że "doprowadziło", skoro (nie chce mi się tego sprawdzać) wygląda, że raczej utrupiło. Ani nawet o to niezrozumiałe "po raz pierwszy". To "po raz drugi" już nie? Zapewne chodzi o to, że się oburzył "jako pierwszy". (Kto to zresztą sprawdził, czy na pewno nie trzeci?) Czy może jednak "pierwszy raz w życiu"? Mało tu precyzji!

Komuś, co bystrzejszemu z moich P.T., może się jednak wydać dziwne to nazwisko w połączeniu z Danią. Tam się ludzie nazywają raczej w stylu Sandstrupp, Anderssen i temu podobnież. A jeśli ktoś w ogóle cokolwiek z historii kojarzy, to przede wszystkim powinien się zdziwić tą duńską republiką. Bo takiej nigdy nie było! Pan de Witt ewidentnie był Holendrem, co potwierdza zresztą (zgadłem!) Wikipedia. Oto proszę: http://pl.wikipedia.org/wiki/Johan_de_Witt

Tak więc cel naukowy nie przyświecał wydaniu tej książki - to możemy uznać za udowodnione. Bo by wzięto kompetentnego tłumacza, zrobiono by korektę i jakiś fachowiec by się temu przyjrzał. (Bo to chyba jednak nie w oryginale takie głupoty napisali. A zresztą i tak należało sprawdzić!) Jaki więc był ten powód? Ano taki jak mówiłem. Zawłaszczanie, babranie brudnymi paluchami w sprawach religii, i to akurat szczególnie katolickiej...

Poza oczywiście niepodważalną w tym naszym nieszczęsnym kraju Zasadą Szwagra, która kazała dać robotę jakiemuś pociotkowi, zamiast komuś kompetentnemu. Teraz zapewne ten kompetentny, korzystając ze swej znajomości angielskiego, ma łatwiej, kiedy pracuje sobie, wesoło pogwizdując, na zmywaku. Więc żadna krzywda mu się nie stała. A pociotek jest co najmniej wiceministrem, albo kimś w Brukseli.

Że tego typu brudne cele przyświecają tego typu popularnym naukowym - czy w wielu przypadkach raczej "naukawym" - przedsięwzięciom, że to nie był jeden drobny przypadek, akurat na tych paru stronach książki, com ją sobie za pięć złotych parę dni temu kupił, wnoszę choćby z tego, że parę dni wcześniej znajoma pożyczyła mi, na podróż, popularno-naukowe pisemko Focus. Z czerwca 2008, archiwalne.

Siadam ci ja w tej kolejce, otwieram Focusa, czytam sobie artykuł o sportowcach, których wykończył alkohol... Całkiem interesujące, dla mnie przynajmniej, choć z nauką wiele to związku chyba nie ma, raczej dość wulgarne plotki... Otwieram w innym miejscu, i widzę: dział "Zaułek Darwina", autor Magdalena Tilszer, Biolog, doktorantka w Instytucie Nauk i Środowiska UJ", tytuł "Bliźniak prawdę obnaży".

No i zajawka, cytuję w całości i z zachowaną wielkością liter: "CHOĆ TRUDNO W TO UWIERZYĆ, PATRZĄC NA NASZYCH POLITYKÓW, BLIŹNIĘTA SĄ BEZCENNE, PRZYNAJMNIEJ DLA NAUK BIOMEDYCZNYCH".

Ładne? Czysto naukowe, całkiem apolityczne, więc oczywiście na miejscu i prześliczne. Dalej mi się nie chciało Focusa studiować, ale pewien jestem, że jakbym tam pogrzebał, to jeszcze parę takich apolitycznych smakołyków bym znalazł. I mówię wam: ta doktorantka Tilszer Magdalena daleko zajdzie!

Tak więc powinniśmy chyba, co najmniej, skoro o smole i pierzu nie ma nawet co marzyć, zacząć rozróżniać i wyrażać różnicę pomiędzy uczciwą naukowością i załganą NAUKAWOŚCIĄ. Bo bez tego ten informacyjny szum, który, coraz gorzej wykształconym, i coraz gorzej ogłupionym przez media, serwuje totalitarna lewizna, całkiem nas zniszczy. Albo wypniemy się bez sensu na prawdziwą naukę, która się przydaje, albo też będziemy łykać te wszystkie kłamstwa i pierdoły, które nam dzisiaj naukawe autorytety, przy skutecznym wsparciu całej reszty tego syfa, wduszają.

A co do świętości, od której rozpoczęliśmy, i w ogóle religii, to, nie mnie się tutaj wymądrzać, ale chyba warto by było, kiedy już zaczniecie się nieco bronić, pobronić się także przed tym kurewskim lewiźnianym ZAWŁASZCZANIEM (co za ohydne słowo, swoją drogą!) i gmeraniem brudnymi paluchami w waszych, ludzie, religijnych sprawach! Przez takich, którzy nie mają do tego żadnego prawa, bo to po prostu nie są ich sprawy. Dixi!

* * * * *

Uzupełnienie po pół godzinie:

Przyznawanie Spinozie tytułu "świętego" przez panów Popkina i Strolla to dokładnie coś takiego, jakby ci panowie, nigdy nie mając żadne styczności z BJJ, napisali o Spinozie, który także nie miał, że "był jednym z najwspanialszych czarnych pasów w Brazylijskim Jiu-Jitsu wśród filozofów". Kiedy w końcu, warto o tym pamiętać, wśród wysokiej klasy filozofów było parę takich wysokiej klasy "czarnych pasów", czyli świętych.

Dokładnie tyle samo sensu, choć oczywiście sprawa o wiele poważniejsza. A z drugiej strony, w sprawie BJJ by się ktoś pewnie wkurzył i zareagował, ale katolicy się nie wkurzają, więc lewiźnie hulaj dusza... Itd. Każdy zainteresowany chyba widzi, w jakim stanie jest dziś Kościół.

Nie mówię od razu dżihad, choć co ja tam wiem, ale przynajmniej podkreślać między sobą w takich razach, że lewizna próbuje przechwycić i wykorzystać do własnych (brudnych oczywiście jak cholera, jak to u niej) celów CZYSTO CHRZEŚCIJAŃSKIE pojęcie! Co z jednej strony świadczy o sile tych pojęć, a z drugiej o obrzydliwości lewackich naukawców. Da się to zrozumieć? No to do boju!

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

środa, maja 20, 2009

Ogłoszenia... nie aż tak drobne - wiosna 2009

Zawiadamiam wszystkich ew. zainteresowanych, że jednak zamierzam wziąć udział w nadciągających ojrowyborach. Nie żebym na samą o tym myśl nie odczuwał mdłości, ale jednak trzeba.

Tym, którzy nie wiedzą, o co chodzi, wyjaśniam: Otóż jakiś czas temu napisałem wpisa, w którym rzekłem, że niemal na pewno nie wezmę w tej obrzydliwej parodii demokracji udziału. Nadal oczywiście uważam, że "demokracja unijna" to parodia, w której udział w jakiś sposób brudzi, jednak są sprawy jeszcze ważniejsze. Nie czas na celebrowanie swego wybrednego powonienia, kiedy nam jedyna sztuczna szczęka wpadła do szamba, a w spiżarni mamy jedynie suchary! Tak zaś właśnie widzę tę sytuację.

Moja początkowa opinia wynikała z tego, że oceniałem, iż najbardziej tych wszystkich "europejskich demokratów" zaboli b. mała frekwencja. Teraz jednak wydaje się pewne, że każdy procent głosów zdobyty przez PiS i każdy procent głosów oddanych na Platformę mniej, niż głoszą to serwowane nam sondaże, będzie ich (mini)klęską i naszym (mini)sukcesem. Oczywiście bez większych naszych sukcesów i ich klęsk i tak jesteśmy w dupie, ale lepszy mały sukces, niż żaden. Nie mówiąc już o ICH sukcesie - jakimkolwiek.

Porównania z PRL są o tyle nieadekwatne, że tutaj mimo wszystko mechanizm kłamstwa i manipulacji znajduje się gdzie indziej, niż w liczeniu głosów, a więc zapewne i my się jednak dowiemy prawdy o oddanych głosach, i dowiedzą się tego nasi eurodemokratyczni... Jak ich nazwać...? No ci, wszyscy chyba wiedzą o kogo chodzi.

A więc jednak GŁOSUJEMY. I oczywiście na PiS - wszelkie gadki-szmatki na temat tego, że "PiS nie jest przecież antyunijny czy nawet eurosceptyczny" to kretynizm (z wyjątkiem przypadków, gdy to robota agentów wpływu, czego też nie brakuje). Jak już to niedawno wyjaśniałem, w polityce nie ma co się lubi, tylko co jest możliwe, a w tym naszym (?) nieszczęsnym kraju po prostu nie jest możliwe wypięcie się na Ojrounię i pozostawanie w nurcie realnej polityki. Po prostu - trzeba by przedtem zamknąć do jakiejś maxi-Berezy wiele milionów lemingów i rozwalić piątą kolumnę. A to, oczywiście, choć też oczywiści niestety, jest całkiem niewykonalne.

A tutaj b. adekwatny obrazek dzieła Artura M. Nicponia:



* * * * *

Chciałbym zachęcić, a nawet może i wezwać, wszystkich Młodych Spenglerystów i kandydatów na takowych do rozejrzenia się po swej okolicy w celu znalezienia fajnego klubu, gdzie mogli by sobie (np. od nowego roku szkolnego) potrenować Brazylijskie Jujitsu. BJJ to po prostu cudo, łączące w sobie masę najprzeróżniejszych zalet - szachy w 3D i w czasie rzeczywistym, to szorstkie męskie pieszczoty, to b. w sumie skuteczna metoda realnej walki, to fizkultura, to sport i to naprawdę bezpieczny...

Mógłbym o tym pisać i pisać, może nawet to kiedyś zrobię, szczególnie, gdyby w komentarzach pojawiły się pytania i tego typu postulaty. Na razie proszę mi po prostu spróbować uwierzyć. Wiem dość sporo o tych sprawach, mam niemałe doświadczenie, ale BJJ, które w praktyce poznałem całkiem niedawno, po prostu mnie zachwyca bardziej niż wszystko z tej dziedziny, com dotychczas spotkał.

Żeby nie było, że tu jakieś zamordyzmy, powiem tak: jeśli z jakichś względów to nie może być BJJ, albo ktoś woli judo, boks, zapasy, ruskie sambo (ale nie dać się zwerbować KGB ani GRU!), boks tajski... To niech sobie to wybierze. Ja bym stanowczo polecał BJJ, ale uzupełnić można i tę sztukę, a inne też mają sporo do zaoferowania. Szczególnie właśnie te, które wspomniałem. A są oczywiście i inne, które też mają zalety, choć nie tylko zalety. No i oczywiście masa zależy od jakości samego klubu, klasy instruktorów, atmosfery itd.

W każdym razie, żeby już w nieskończoność nie drążyć poszczególnych sztuk walki, zakrzyknę magna voce: Młodzi Spengleryści, żeby nam wszystkim nie spuchła przesadnie kora mózgowa kosztem naszych kochanych ciałek, żebyśmy byli nieulękli, a w razie czego potrafili też tego czy owego pouczyć i z nim popolemizować... Pomyślcie o BJJ!

Zresztą każda fizkultura ma swój wdzięk i stanowi swego rodzaju odtrutkę na martwienie się tuskami tego świata i godziny spędzane na blogowaniu. Nawet może nie wiecie do jakiego stopnia fizkultura uzdrawia tego typu duszne bole! Jednak, jeśli mnie spytacie, naprawdę najbardziej, najgoręcej, na teraz, polecam Wam BJJ!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.