Pokazywanie postów oznaczonych etykietą naukawość. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą naukawość. Pokaż wszystkie posty

sobota, stycznia 24, 2015

Dlaczego Tygrysizm lepszy jest od współczesnej nauki

Co robi tygrysista, kiedy złapie diabła? Na przykład za ogon? ("DIABŁA" powiedziałem, nie "wilka"! Nie mówimy o siedzeniu na gołej ziemi i jego strasznych skutkach. Choć po prawdzie, nigdy nie wiedziałem, na czym ta konkretna wersja wilka polega.) Tygrysista oczywiście wydusza z rzeczonego diabła wiedzę. Czyli uczy się czegoś przez całe ranki - choćby od diabła.

Co diabły potrafią, co by się mogło tygrysiście przydać? A na przykład, jak to wynika z amerykańskiego folkloru (który sobie nadzwyczaj cenimy, bez żadnych śmichów-chichów), diabły znakomicie grają na skrzypkach. Tak więc nasz tygrysista (łowny i mowny zarazem) trzyma tego diabła, na przyklad nadepniętego na ogon, i podpatruje jego skrzypcowe wyczyny. (Oczywiście nie aż tak mocno mu na ten ogon depcze, żeby diabeł zaczął fałszować, to oczywiste.)

Ponieważ tygrysista ma w mózgu (co najmnej) dwie półkule więc tą jedną podpatruje owe tryle i pizzicata, a drugą się zastanawia, jak ten nowy swój kunszt można będzie wykorzystać w służbie Tygrysizmu Stosowanego i dla ogólnego... Wiadomo. No i oczywiście, skoro jest tygrysistą, rychło dochodzi do bardzo fajnych zastosowań.

I to nie jest tak, że ja uczę, a sam tego nie praktykuję! Diabła wprawdzie na razie, sensu stricto, nie złapałem, a co do skrzypiec, to cholernie nie lubię ich stroić, bo to taki prymitywny i przedpotopowy mechanizm, że aż zgroza, więc, choć mnie one kręcą (jak i milion innych rzeczy zresztą, choć tak ze cztery miliony innych nie kręci mnie z kolei ani trochę), to leżą sobie i tyle. (Zresztą to i tak była w sumie zabawa, z tymi skrzypcami i dobry nigdy nie byłem. Nie to co dawno temu na saksofonie, albo na harmonijce, zanim dostałem krwiaka na dolnej wardze i rzuciłem.)

W każdym razie, jako szczery tygrysista, uczestniczę dość często w różnych szkoleniach - mniej lub bardziej wirtualnych, mniej lub bardziej jednoosobowych. Na przykład w tej chwili uczestniczę ci ja w takim szkoleniu online, które uczy rozpoznawać kłamstwa na podstawie języka ciała, mimiki i głosu. Wielka certyfikowana ekspertka tego nas uczy, choć młoda i w sumie niczego sobie, i to wcale nie jest głupie.

Na początku było głównie o tych wszystkich do bólu naukowych podstawach, takie wstępy, które były nie aż tak fascynujące, jak samo łapanie klamców na podstawie ich fałszywej mordy, a w dodatku przyprawiało mnie o łzy, kiedy tak słuchałem, jak te wszystkie pokraczne instytucje, korporacje i państwo... Amerykańskie w tym przypadku, ale na pewno i te pozostałe...

Osaczają i starają się przyszpilić biednego indywidualnego człowieczka, który się wije, próbuje, ale nic w sumie nie może. (Oczywiście my tu wiemy, że od państw dzisiaj o wiele gorsze jest to, co ponad nimi, choć dotyczy to bardziej "zwykłych", drobnych i na oczach ludu zanikających "państw", jak Polska, a mniej US of A i nielicznych równie "ważnych".)

W końcu nasza nauczycielka przeszła jednak do sedna i zaczęło się o mimice. Bardzo ciekawe sprawy i, w typowo amerykański sposób, inteligetnie, efektywnie podzielone na podstawowe elementy, dzięki czemu jest nadzieja, że człek zdoła to opanować i efektywnie stosować w dalszym, oby jak najdłuższym i najcudniejszym, życiu.

Nasza pani od kłamców opowiedziała też - jako ostrzeżenie przed wrodzonym lenistwem naszych mózgów, które nie są w tym głupie, ale trzeba jednak uważać - o doświadczeniu z psychologii, które ją zachwyciło, a mnie akurat mniej. Dokonali go na uniwersytecie Cornell - oczywiście Ivy League, jeden z najlepszych w Stanach (nie żebym miał jakieś kompleksy, miałem tam zresztą nawet teścia profesorem).

No i oni zrobili to tak, że przypadkowego człowieka na uniwersyteckim korytarzu zapytytowywał o drogę gdzieśtam facet przebrany za robotnika budowlanego (żółty kask, szelki, krótko mówiąc spora część Village People), a zanim nasz biedak zdążył odpowiedzieć, dwóch innych takich przebierańców (też za to samo) przedzielało ich niosąc ogromną dyktę... No i jak przeszli, z tą dyktą, to na wyjaśnienia w sprawie drogi czekał już inny podrabiany robotnik. (Z pewnością jeden z tych co niósł tę dyktę. My tygrysiści jesteśmy mistrzami dedukcji!)

No i okazało się, że coś koło połowy tych przypadkowych biedaków w ogóle nie zauważyło, że mają teraz do czynienia z nowym "robotnikiem". Nasza wirtualna nauczycielka robiła z tego wielką sprawę, a mnie się ona wcale taka wielka (sprawa znaczy) nie widzi. W końcu, jeśli taki ktoś traktuje siebie, i ten cały Cornell, poważnie, to nie uwzględnia raczej możliwości, że ktoś może go w taki sposób oszukiwać, zamiast po prostu pytać o drogę.

Myśli sobie taki ktoś... Znaczy gdzieś mu tam może w ułamku sekundy przelatuje na granicy świadomości: "Jakoś inaczej ten gość wyglądał, ale w końcu ani wtedy mnie to nie obchodziło, ani teraz, więc musi złudzenie. Zaraz mam seminarium, a potem idziemy z tą cycatą, jak jej tam, do niej, i coś może z tego być. Swoją drogą, co dzisiaj dadzą w stołówce? Acha, pytał o drogę..."

Tak więc, bez ścisłego oszacowania jak taki przypadkowy ktoś widzi prawdopodobieństwo, że mu będą robić takie szpasy, naprawdę trudno ocenić, jak "szokujący" miałby być ten wynik, prawda? No a po prostu spytać go - nie ma sensu. Ani przed, ani po. To by albo zmieniło reakcję na dyktę, albo byłoby zafałszowane samo w sobie. (Rozszerzona Zasada Heisenberga, jeśli mnie spytać!)

Doświadczenie było faktycznie zabawne i na swój sposób ciekawe, ale jednak nie całkiem zasługiwało na miano hiper-naukowego. Zbyt frywolne jak na naukę, choć z pewnością niezła zabawa. Można robić zakłady itd. Tak to widzę. Jeśli zaś tak obcesowo się obchodzą z naukowością na Cornellach tego świata, no to jak musi być gdzie indziej? Już nie mówię w III RP, ale w jakichś Wydziałach Studiów Femistycznych i temuż podobnież?

My, tygrysiści, uprawiamy natomiast pracę u podstaw - ale w całkiem innym od pozytywistycznego znaczeniu! - bo nad własnym myśleniem und metodologią, więc takich głupich błędów nie popełniamy, natomiast mamy sporo zabawy, kiedy popełniają je Cornelle. Że o pomniejszych płazach nie wspomnę.

Czy to oznacza, że wszystkie takie eksperymenty są z założenia do... Do niczego? Niekoniecznie! Rozmawialiśmy sobie nie tak dawno temu o takim kursie na ośmiu chyba płytach CD, gdzie gość uczył rozpoznawać cwane sztuczki sprzedawców i innych marketerów, że o Tymochowiczach tego świata nie wspomnę, i automatycznie być na nie odporniejszym. Było to po polsku i kurs ten, mimo a priori zastrzeżeń różnych sensownych przecie i prawicowych jak cholera ludzi, ja uważam za bardzo w sumie dobrą rzecz.

No i na samym początku tego kursu powiedział gość coś, co mnie absolutnie zaszokowało. Nie tyle nawet jako praktyczny sposób, choć to powinno działać i każdy tygrysista powinien to mieć w swym kołczanie, oczywiście... Ale z punktu widzenia "czysto naukowego", że tak to podniośle określę.

(Mam ci ja takie zainteresowania, nawet b. intensywne, tylko że to przeważnie są sprawy b. ezoteryczne, jak te tam Heraklesy i inne Belerofony, o których śmy sobie kiedyś, albo inna tam sakralna prostytucja... Piękne tematy, gdybym był bardziej stworzony na akademika, to bym je badał, i badał, i badał... Serio!)

To o czym nas poinformował gość od tego kursu wymierzonego przeciw cwanym sprzedawcom pigułek przeciw trzęsieniu ziemi, polegało na tym, że okazuje się (o ile gość, oczywiście, nie łże, ale chyba nie), iż kiedy chcesz się wepchać przed kogoś, aby użyć kopiarki, to dość logiczne jest, że twoja szansa się zwiększy, jeśli podasz fajny powód... Jak na przykład "moja żona rodzi". (To mój własny przykład, z głowy.)

Jednak równie niemal dobre wyniki - czyli szansę na wpuszczenie przed siebie - mieli tacy, który, całkiem po prostu, mówili rzeczy w stylu: "Czy mogłabym użyć kopiarki przed panią, BO chciałabym skopiować kilkanaście stron?" Rozumiecie (Młodzi Tygrysiści)?! Okazuje się (jeśli gość nie łże, oczywiście), że ludzie reagują po prostu na "słowo kluczowe" (keyword), sugerujące, że jest tam jakieś wytłumaczenie - a naprawdę żadnego wytłumaczenia może całkiem nie być.

Dla mnie bomba, i warto by było kiedyś to sobie sprawdzić, kiedy już Tygrysizm zapanuje i będziemy rządzić tymi wszystkimie laboratoriami. A co najmniej kopiarkami.

(Tygrysista oczywiście od razu wie, że trzeba by sprawdzić, czy występują istotne różnice wyników dla dwóch pytań całkiem tożsamych pod względem merytorycznym, z których jedno zawiera jednak ten rzekomy keyword "bo", a drugie nie. Jak np. "Czy mogłabym użyć kopiarki przed panią, BO chciałabym skopiować kilkanaście stron?" i "Czy mogłabym użyć kopiarki przed panią I skopiować kilkanaście stron?, albo po prostu: "Czy mogłabym skopiować kilkanaście stron przed panią?")

A na razie, wniosek do zapamiętania jest taki, że w tej współczesnej nauce daje się znaleźć fajne rodzynki, ale trzeba umieć i dysponować odpowiednią, tygrysiczną, czujnością, oraz tygrysicznym również, intelektualnym przygotowaniem. I to by był wniosek, który powinniście sobie wbić w głowy, a także przemyśleć.

Co proszę? Nie, pisemnego dzisiaj nic nie zadaję. Co oczywiście nie znaczy, byście mieli po prostu oglądać seriale. Chyba że, ma się rozumieć, na tygrysiczny sposób. To tyle!

triarius

P.S. A teraz wychodzimy. Spokojnie i pojedynczo. Jak zawsze, ważać na ogony!

sobota, czerwca 02, 2012

O świeckiej świętości (i innych lewackich zboczeniach)

Zacznijmy od cytatu:
Spinoza urodził się 24 listopada 1632 roku w Amsterdamie, gdzie osiedliła się jego żydowska rodzina po ucieczce przed hiszpańską i portugalską inkwizycją. Uczęszczał do szkoły mieszczącej się w synagodze Hiszpanów i Portugalczyków, którzy uczyli zarówno religii żydowskiej, jak i wiedzy ogólnej, zdobytej w Hiszpanii. [_ _ _] W końcu przeciwstawił się religijnym naukom swojej gminy i został przez nią wyklęty w lecie 1656 roku.
To nam może wystarczy, choć zaraz potem jest tekst owej żydowskiej gminnej ekskomuniki, także dość interesujący. A w każdym razie jednoznaczny i nie owijający w bawełnę. Ale powiedzmy sobie jeszcze skąd ten cytat. No to mówię, że z książki Richarda H. Popkina i Avruma Strolla "Filozofia - najpopularniejszy na świecie podręcznik filozofii dla niefilozofów". Oryginał z 1986, polskie wydanie by Zysk i S-ka 1994.

Otwieramy ponownie na Spinozie, przeskakujemy kawałek dalej i czytamy to:
W życiu osobistym Spinoza bodaj najbardziej spośród wszystkich filozofów zbliżył się do świętości; w dniu śmierci był radosny i nie obawiał się niczego; pomimo częstych zjadliwych ataków bardzo rzadko się złościł i rzadko tracił rozsądek.
Czy ktoś tu zauważył dziwnego? W powyższym cytacie znaczy? Coś co mu ("jej" też, a jakże!) nie pasuje? Zresztą dla co mniej bystrych P.T. Czytelników ten najistotniejszy fragment wytłuściłem. No więc? Zgoda - chodzi o tę "świętość". Ewidentnie świecką - jak u Jacka Kuronia.

No bo przecież jaką inną? Spinoza, jak wynika choćby z powyższych cytatów, religijnym żydem z pewnością nie był. Zresztą czy religijni żydzi mają świętych? Katolikiem też  ewidentnie nie był, bo ktoś by nam chyba o tym - niewykluczone że p.p. Popkin i Stroll - powiedział. W katolicyźmie święci jak najbardziej istnieją, ale to chyba nie ten przypadek.

Tym bardziej, że Amsterdam w XVII w. raczej z katolicyzmem miał niewiele wspólnego. Protestantem, jak otoczenie, też chyba trudno Spinozę nazwać, a w każdym razie znowu o tym nic nie słyszymy. Zresztą protestanci, z tego co wiem (a wśród przodków mam najwyższego duchownego szwedzkiego luterańskiego kościoła, hłe hłe!), świętych też nie uznają.

A więc czysty Jacek Kuroń i ktoś mógłby nawet zapytać, jakim to prawem panowie Popkin i Avrum szastają pojęciem świętości, do którego nie mają absolutnie żadnego prawa? Nie kłócę się, że Spinoza był złym czy niesympatycznym człowiekiem, chętnie wierzę, że był słodki i łagodny - tylko co to ma, do jasnej i niespodziewanej, wspólnego akurat ze "świętością"?!

"Bodaj najbardziej spośród wszystkich filozofów zbliżył się do filozoficznego ideału" - tak mogłoby być. Nie wiem, czy to na pewno prawda, ale nie ma tu niczego, co by autorzy popularnego wprowadzenia do filozofii nie mieli prawa napisać. Wiele też innych rzeczy, o podobnej wymowie, mogliby napisać, ale "świętość"? To pojęcie należy do religii - i to bynajmniej nie do wszystkich - i to jest ewidentne zawłaszczanie (paskudne słowo skądinąd!) z ewidentnym pchaniem się na nieswój teren!

Można by tu jeszcze sporo się pooburzać, a także można by z tego różne ciekawe wnioski powysnuwać, na różne tematy. Jak to na przykład, że obecna lewizna, coraz bardziej totalitarna, coraz bardziej usadowiona w roli nowej klasy wyzyskiwaczy, na gwałt przejmuje dawne konserwatywne hasła, paradygmaty, rozwiązania...

Oczywiście pozostając nadal obrzydliwą totalitarną lewizną, tylko że już teraz do brudnej roboty używa harcowników, pali*tów i ofiary stworzonego przez siebie systemu edukacji, sama zaś coraz bardziej przybiera namaszczone miny w stylu... Jak się ten dęty "konserwatywny" platformiany pajac wabi? Chyba wiecie o kogo chodzi, nie? Plus świecka świętość różnych Jacków K. Plus "zgoda buduje". Plus "pacta sunt servanda". Ale my dzisiaj nie o tym.

Człek się zastanawia, i słusznie, czy tego typu "najpopularniejsze podręczniki filozofii" nie służą w sumie właśnie temu, żeby co parę stron, niepostrzeżenie, przemycić podobny kawałek, jak żeśmy sobie zacytowali. No bo czemu innemu mogłyby służyć? Albo inaczej, ostrożniej - zostawiając chwilowo na boku kwestię tego, po co to w ogóle napisano - zastanówmy się po co to wydano w Polsce.

No bo nie z prawdziwego umiłowania nauki, filozofii, czy czego tam. Skąd to wiem? Mógłbym o min. Hall i innych takich sprawach, ale to faktycznie zbyt abstrakcyjne. A stąd wiem, że zaraz po cytowanym fragmencie mamy takie coś:
Kiedy Jan de Witt, przywódca Republiki Duńskiej został zamordowany, Spinoza, podobno po raz pierwszy, oburzył się na pospólstwo, które do tego doprowadziło.
Fajne? No, nie mówcie mi, że nic was tutaj nie razi! I nie chodzi mi akurat o brak przecinka po "Duńskiej". Ani nawet pokrętne określenie, że "doprowadziło", skoro (nie chce mi się tego sprawdzać) wygląda, że raczej utrupiło. Ani nawet o to niezrozumiałe "po raz pierwszy". To "po raz drugi" już nie? Zapewne chodzi o to, że się oburzył "jako pierwszy". (Kto to zresztą sprawdził, czy na pewno nie trzeci?) Czy może jednak "pierwszy raz w życiu"? Mało tu precyzji!

Komuś, co bystrzejszemu z moich P.T., może się jednak wydać dziwne to nazwisko w połączeniu z Danią. Tam się ludzie nazywają raczej w stylu Sandstrupp, Anderssen i temu podobnież. A jeśli ktoś w ogóle cokolwiek z historii kojarzy, to przede wszystkim powinien się zdziwić tą duńską republiką. Bo takiej nigdy nie było! Pan de Witt ewidentnie był Holendrem, co potwierdza zresztą (zgadłem!) Wikipedia. Oto proszę: http://pl.wikipedia.org/wiki/Johan_de_Witt

Tak więc cel naukowy nie przyświecał wydaniu tej książki - to możemy uznać za udowodnione. Bo by wzięto kompetentnego tłumacza, zrobiono by korektę i jakiś fachowiec by się temu przyjrzał. (Bo to chyba jednak nie w oryginale takie głupoty napisali. A zresztą i tak należało sprawdzić!) Jaki więc był ten powód? Ano taki jak mówiłem. Zawłaszczanie, babranie brudnymi paluchami w sprawach religii, i to akurat szczególnie katolickiej...

Poza oczywiście niepodważalną w tym naszym nieszczęsnym kraju Zasadą Szwagra, która kazała dać robotę jakiemuś pociotkowi, zamiast komuś kompetentnemu. Teraz zapewne ten kompetentny, korzystając ze swej znajomości angielskiego, ma łatwiej, kiedy pracuje sobie, wesoło pogwizdując, na zmywaku. Więc żadna krzywda mu się nie stała. A pociotek jest co najmniej wiceministrem, albo kimś w Brukseli.

Że tego typu brudne cele przyświecają tego typu popularnym naukowym - czy w wielu przypadkach raczej "naukawym" - przedsięwzięciom, że to nie był jeden drobny przypadek, akurat na tych paru stronach książki, com ją sobie za pięć złotych parę dni temu kupił, wnoszę choćby z tego, że parę dni wcześniej znajoma pożyczyła mi, na podróż, popularno-naukowe pisemko Focus. Z czerwca 2008, archiwalne.

Siadam ci ja w tej kolejce, otwieram Focusa, czytam sobie artykuł o sportowcach, których wykończył alkohol... Całkiem interesujące, dla mnie przynajmniej, choć z nauką wiele to związku chyba nie ma, raczej dość wulgarne plotki... Otwieram w innym miejscu, i widzę: dział "Zaułek Darwina", autor Magdalena Tilszer, Biolog, doktorantka w Instytucie Nauk i Środowiska UJ", tytuł "Bliźniak prawdę obnaży".

No i zajawka, cytuję w całości i z zachowaną wielkością liter: "CHOĆ TRUDNO W TO UWIERZYĆ, PATRZĄC NA NASZYCH POLITYKÓW, BLIŹNIĘTA SĄ BEZCENNE, PRZYNAJMNIEJ DLA NAUK BIOMEDYCZNYCH".

Ładne? Czysto naukowe, całkiem apolityczne, więc oczywiście na miejscu i prześliczne. Dalej mi się nie chciało Focusa studiować, ale pewien jestem, że jakbym tam pogrzebał, to jeszcze parę takich apolitycznych smakołyków bym znalazł. I mówię wam: ta doktorantka Tilszer Magdalena daleko zajdzie!

Tak więc powinniśmy chyba, co najmniej, skoro o smole i pierzu nie ma nawet co marzyć, zacząć rozróżniać i wyrażać różnicę pomiędzy uczciwą naukowością i załganą NAUKAWOŚCIĄ. Bo bez tego ten informacyjny szum, który, coraz gorzej wykształconym, i coraz gorzej ogłupionym przez media, serwuje totalitarna lewizna, całkiem nas zniszczy. Albo wypniemy się bez sensu na prawdziwą naukę, która się przydaje, albo też będziemy łykać te wszystkie kłamstwa i pierdoły, które nam dzisiaj naukawe autorytety, przy skutecznym wsparciu całej reszty tego syfa, wduszają.

A co do świętości, od której rozpoczęliśmy, i w ogóle religii, to, nie mnie się tutaj wymądrzać, ale chyba warto by było, kiedy już zaczniecie się nieco bronić, pobronić się także przed tym kurewskim lewiźnianym ZAWŁASZCZANIEM (co za ohydne słowo, swoją drogą!) i gmeraniem brudnymi paluchami w waszych, ludzie, religijnych sprawach! Przez takich, którzy nie mają do tego żadnego prawa, bo to po prostu nie są ich sprawy. Dixi!

* * * * *

Uzupełnienie po pół godzinie:

Przyznawanie Spinozie tytułu "świętego" przez panów Popkina i Strolla to dokładnie coś takiego, jakby ci panowie, nigdy nie mając żadne styczności z BJJ, napisali o Spinozie, który także nie miał, że "był jednym z najwspanialszych czarnych pasów w Brazylijskim Jiu-Jitsu wśród filozofów". Kiedy w końcu, warto o tym pamiętać, wśród wysokiej klasy filozofów było parę takich wysokiej klasy "czarnych pasów", czyli świętych.

Dokładnie tyle samo sensu, choć oczywiście sprawa o wiele poważniejsza. A z drugiej strony, w sprawie BJJ by się ktoś pewnie wkurzył i zareagował, ale katolicy się nie wkurzają, więc lewiźnie hulaj dusza... Itd. Każdy zainteresowany chyba widzi, w jakim stanie jest dziś Kościół.

Nie mówię od razu dżihad, choć co ja tam wiem, ale przynajmniej podkreślać między sobą w takich razach, że lewizna próbuje przechwycić i wykorzystać do własnych (brudnych oczywiście jak cholera, jak to u niej) celów CZYSTO CHRZEŚCIJAŃSKIE pojęcie! Co z jednej strony świadczy o sile tych pojęć, a z drugiej o obrzydliwości lewackich naukawców. Da się to zrozumieć? No to do boju!

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

poniedziałek, lipca 04, 2011

Baby z brodą i inne naukawe rewelacje

Młyny wolnego rynku mielą powoli, ale nieustępliwie, co widać choćby po sportowych kanałach w telewizji kablowej. Skoro właściciele tych kanałów nie mogą napluć w gębę każdemu kibicowi indywidualnie, to chociaż serwują mu tyle futbolu do lat 17 i futbolu babskiego, ile zdołają. Fakt, że na tle przedwczorajszej "bokserskiej walki stulecia", te ganiające za piłką w krótkich gatkach lesbijki mogą się, po paru piwach, wydać wzgl. interesujące. Skoro ktoś i tak, nie mając żadnego życia, musi oglądać sport w telewizji.

A dlaczego niby "nie mogą napluć każdemu indywidualnie?", spyta ktoś. No bo technika nie nadąża i koszty by były zbyt wysokie. Proste! Swoją drogą jest to przezabawny przypadek z punktu widzenia badań nad "wolnym rynkiem": z jednej strony ci właściciele zdecydowanie wiedzą, gdzie chleb posmarowany, więc to jest rynkowe, a z drugiej smarowidło na tym chlebie zależy jednak głównie od stróżów politycznej poprawności, więc jakby, mimo wszystko, nie całkiem.

Ponieważ jednak (zgodnie z tym, co głoszą czciciele "wolnego rynku") "kiedy nie wiadomo o co chodzi" (jak w przypadku politycznej poprawności), "chodzi o pieniądze", więc to także jest "wolny rynek"... Kółko się zamyka i mamy kompletny bełkot z ganianiem w piętkę. Czyli poniekąd to co zawsze, kiedy ktoś nam ów "wolny rynek" stręczy. Tyle, że ja właściwie tym razem nie o rynku. A o czym? A o szeroko pojętym feminiźmie - takim w którego skład wchodzi m.in. pokazywanie ludziom, ZA ICH WŁASNE PIENIĄDZE, czegoś takiego jak lesbijski futbol.

Fakt, że ostatnio mniej jakoś chyba pokazują babskiego boksu, za to całkiem sporo babskiego MMA. Nie tak dawno widziałem jedną taką babską walkę, i była ona, mówię to jako poniekąd znawca, naprawdę na niezłym poziomie. Tylko co z tego? Gołębie uczono już grać w pingponga, w ruskich cyrkach niedźwiedzie jeżdżą na rowerkach (w różowych spódniczkach), szympansa to w ogóle niesamowitych rzeczy można nauczyć... Cóż to więc za osiągnięcie, że można nauczyć grać w piłkę babę, albo nauczyć ją walić inną babę po ryju, dusić i wykręcać członki (te co baby mają, choć w tym przypadku cholera je wie)?

Babskie sporty dzielą się, z punktu widzenia Pana Tygrysa, na pięć kategorii:

1. takie, że Pan Tygrys nawet nie raczy wypowiedzieć sakramentalnych słów "o, tresowane baby!" (babski futbol, babskie maratony, babskie rzucanie młotem itp.);

2. takie, że Pan Tygrys raczy te słowa wypowiedzieć (babskie MMA, babski boks, babski skok o tyczce itp.);

3. takie, że Pan Tygrys stwierdza: "a, niech sobie!" i odmeldowuje się do swoich zajęć (większość babskich sportów, a szczególnie te, które baby uprawiały do lat powiedzmy '70);

4. takie, na które Pan Tygrys czasem sobie (czytając, grając na instrumencie, czy rozmyślając nad losami świata) popatrzy, bez większego jednak wzruszenia czy zaangażowania (sporty w krótkich spódniczkach, ale nie tenis, szczególnie, te, gdzie kobiety biegają w pozycji uległej i mają dobrze rozwinięte pośladki, jak hokej na trawie);

5. takie, którymi Pan Tygrys się na swój chłodny i wyważony sposób podnieca - konkretnie babski curling z udziałem Szkotek.

No to zdradziłem światu jedną ze swych najgłębszych tajemnic - teraz nikt chyba nie może gadać, że ja tu nie daję klientowi dosyć wspaniałości za jego ciężko zarobione. (A, zaraz... Czy mi ktoś za te wyznania i te przewyborne koncepta w ogóle płaci? Chyba nie, nie przypominam sobie... Więc jak to z tym, ja się zapytowywuję, rynkiem?)

Mówiliśmy sobie ostatnio o naukawości (sic!), no to mi się właśnie w związku z nią i tym babskim futbolem przypomniało takie naukowe wydarzenie oto, że jacyś genialni naukawcy odkryli, że za ileś tam lat (a było to z 20 lat temu, więc już coś koło teraz) baby będą biegać szybciej od chłopów. Rewelacja, nie?

Do tego zrobiono to b. prostą i w zasadzie b. sensowną metodą: ekstrapolowano mianowicie krzywą (po szwedzku "kurva", co niby nie ma nic do rzeczy, ale miło wiedzieć) reprezentującą męskie wyniki w biegu krótkim na przestrzeni ostatnich stu, czy iluś, lat, oraz babską, no i wyszło, że one się w tej niedalekiej przyszłości przecinają. (Jeśli ktoś tego nie rozumie, to nie uważał w szkole na matematyce, bo nawet chyba w czasach min. Hall tego jeszcze uczą.)

Wszystko byłoby cudnie i naukowo, gdyby nie drobny fakt, że te najstarsze wyniki bab pochodziły - bo i nie mogły nie pochodzić! - z czasów, gdy, aby wziąć udział w biegu krótkim i dać sobie zmierzyć wynik, baba musiała sobie przyprawić brodę, skrępować ew. cycki (ach!), upodobnić się maksymalnie do faceta, no i wystąpić w jakimś zwykłym, czyli męskim, biegu.

W dodatku takich przypadków nie było przecież wiele i tych bab, co one w tych biegach z facetami, ganiały, były pojedyncze egzemplarze, podczas gdy facetów było jednak więcej. Tak więc owe najstarsze wyniki mają beznadziejnie niską wartość statystyczną.

Te najnowsze też zresztą są obciążone błędem, a mianowicie takim, że te dziwne stwory na anabolach, co one w tych biegach dzisiaj startują, to nie bardzo przecież są kobiety. Fakt, że tym naukawcom od tego genialnego odkrycia właśnie o takie stwory pewnie chodzi, więc z ich punktu widzenia wszystko jest cacy, choć z naszego nie całkiem.

Te dziwne stwory to może być skutek tego, że dziś się chyba nie robi babom co się chcą sportować przymusowych badań gineko, tylko na chromozomy. No więc mamy stwory, które się chromozomowo sprawdzają (jeśli wierzyć tym naukawcom, co to testują), ale których nikt by nie chciał bez majtasków oglądać, nie mówiąc już o pójściu z takim do łóżka.

Powie ktoś: "jakie krępowanie cycków?", skoro to takie stwory, a te sprzed wieku to też musiały być jakieś sfrustrowane lesby, bo jakiej zdrowej kobiecie by się tak wygłupiać (z tą przyprawioną brodą, czy może być coś ohydniejszego?) chciało! Jest w tym sporo prawdy, ale jednak cycki nie są absolutnie wykluczone, dziwne, ale prawdziwe!

Kiedy mieszkałem w Szwecji, uporczywa wieść gminna głosiła, że ówczesna gwiazda babskiego futbolu w tym kraju (Videkull chyba jej było) kazała sobie obciąć całe dwa kilogramy cyców, żeby lepiej jej się ganiało po boisku. Fakt, że oni tam chętnie obcinają i kiedy np. moja była poszła była do lekarza, z trudem się wybroniła przed obcięciem swoich słodkich szóstek...

Bo po prostu były za duże, nie zgadzały się z postępową statystyką, zaburzały homeostazę społeczną i pozycję kvinny w społeczeństwie. (Nie, tak na serio to bełkotali jej o ew. raku, ale to oczywiście ściema.) Tak że jednak cycki potrafią występować nawet na najdziwniejszych przypadkach. Oczywiście nie mówię tu o moje byłej, tylko o tej Videkull, co kopała piłę. (Biedna frustratka!)

Takich naukawych osiągnięć, jak to tutaj opisane, mamy każdego roku sporo, choć nie każde jest aż tak, jak tamto, nagłaśniane. Ale co się dziwić? W tym przypadku mieliśmy metodę czarnej skrzynki, czyli patrzyliśmy jedynie na skutki, bez zaglądania w głąb. A jak się jednak w ten głąb zajrzy, to, z tego co słyszę, włos się jeżyć powinien na dupie cały czas i gacie człek powinien musieć nosić o cztery numery większe.

Na tych tam "gender studies" w przodujących w tym krajach, jak Stany Zjednoczone AP czy Kanada, obowiązują ponoć tego typu obyczaje, że np. w czasie określonej fazy księżyca taka pani docent chodzi z ryjem wysmarowanym tą tam "wydzieliną", co ją nam stale pokazują w reklamach (wolny rynek!) podpasek i tamponów. Nie żebym miał coś przeciw reklamom tamponów - niektóre są nawet b. artystycznie zrobione - czy tej niebieskiej cieczy, którą oni tam pokazują, ale jednak chodzenie z tym publicznie na mordzie, tylko dlatego, że akurat księżyc...

No ale cóż - kobiety przez tysiąclecia były uciskane, wiec coś trzeba z tym faktycznie zrobić, i to radykalnie! No więc dalejże kopać piłkę, okładać drug drugą po ryju, i mazać sobie pyski "wydzieliną"! Któraś jeszcze tego nie robi?! Zdrajczyni jedna! Niewolnica samców! Moher! Heterystka! I co tam jeszcze.

Żeby jednak nie było, że ja bab - jako takich - jakoś nienawidzę, czy nimi (broń Boże!) gardzę... No więc, w książce o najnowszych odkryciach biologii, com ją sobie ostatnio na allegro, piszą na przykład o tym, że u szympansów (a więc naszych bliskich krewnych) to akurat młode, słabe osobniki i niewiasty właśnie posługują się bronią, a konkretnie zaostrzonymi własnoręcznie (za pomocą zębów) kijami. Do obrony przed agresywnymi samcami i do polowania na małe bezbronne antylopy. Silne samce po prostu nie muszą.

(Swoją drogą człek zaczyna się zastanawiać, dlaczego to jedni, jak Pan Tygrys, bardziej podniecają się przypierdoleniem ręcznym, ew. z udziałem prostych narzędzi, jak nóż - inni zaś od razu by chcieli strzelać z pistoletów i tak dalej. ;-)

Jakby nie było, jest to spore osiągnięcie i b. możliwe, iż u ludzi także posługiwanie się bronią - sprawę wprost NIESAMOWICIE WAŻNĄ dla rozwoju i natury naszego gatunku (czytać Ardreya!) - także zapoczątkowały niewiasty. Tym bardziej, że całkiem współczesne japońskie badania nad żyjącymi dziko na pewnej wyspie małpami, pokazały, że to właśnie nie kto inny, a pewna młoda i dość samotna samica odkryła (nie bójmy się tego słowa!) płukanie żarcia (jakichś tam bulw) w wodzie morskiej, żeby je pozbawić piasku.

Potem od niej to przejęli rówieśnicy, także zresztą stojący raczej na uboczu i u dołu drabiny społecznej, a kiedy z kolei to młode pokolenie zaczęło dominować, to mycie bulw stało się w owej małpiej społeczności powszechne.

Mówię to, bo veritas amica est, bo nie chcę wyglądać na oszalałego myzogina, no i specjalnie dla Iwony Jareckiej, Pierwszej Mulierystki RP, która się, z tego co wiem, bardzo przejmuje tym, że godność kobiety może nie zawsze jest należycie honorowana, także, jeśli nie przede wszystkim, w moich pismach.

No więc, teraz chyba wszystko jest już jasne i odpokutowałem dużą część, tuszę, moich przewin. Kobieta wielką jest! (Także jako obiekt seksualny, jeśli nie przede wszystkim.) Zaś niewolnictwo pod mężczyzną wcale jej nie umniejsza - raczej przeciwnie! (Mówimy jednak o mężczyźnie, a nie lemingu.)

No i to by chyba było na tyle z dzisiejszego kazania. Jeśli Bóg zechce, to może jeszcze kiedyś coś.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

środa, czerwca 29, 2011

Trzeci tekst z cyklu "Dziewica dla leminga"

Nieprzyzwoitość: x (słownie 1) na xxxxxxxxxx możliwych (słownie 10)

* * *

Istnieje taka niewielka książeczka szwedzkiego naukowca o nazwisku Svante Folín, której oryginalny tytuł brzmi "Den påklädda apan", co na nasze tłumaczy się jako "Ubrana małpa". (Łatwo chyba zgadnąć do jakiej znanej książki dowcipnie nawiązuje ten tytuł.) Jest to swego rodzaju wprowadzenie do socjobiologii - czyli tego, czym zajmuje się także mój ogromny intelektualny faworyt i autor OBOWIĄZKOWYCH dla każdego prawicowca (no, może z wyjątkiem zupełnych chrześcijańskich fundamentalistów, którzy ewolucji nie trawią) lektur. (Swoją drogą, jeśli to czytasz Traube, to jeszcze raz dzięki!)

Książeczka ta, choć, jako się rzekło, niewielka, jest dość sucha i "naukowa", ale zawiera nieco naprawdę smakowitych fragmentów. Moim ulubionym jest dość długi i naprawdę barwny, a przy tym absolutnie autentyczny, opis gastronomiczno-erotycznej orgii gromadki sympatycznych ludożerców z czasów w sumie współczesnych. Którzy to ludożercy, płci obojga, utrupili sobie - w celach, jako się rzekło, gastronomiczno-erotycznych, z przewagą tych pierwszych, dwie dorodne młode niewiasty z sąsiedniej wioski i je z apetytem konsumują.

A ile przy tym wesołych przekomarzanek! Ile błyskotliwych dowcipów! Ile zabawnych qui pro quo! Jest nawet ewidentny pech, połączony z bólem, i nie tylko, jednego z uczestników tej uczty, co - jak to bywa przy tego rodzaju imprezach - wywołuje raczej rozbawienie współbiesiadników, niż współczucie.

Ten fragment jest naprawdę uroczy i będę musiał go kiedyś, w spolszczonej oczywiście wersji, opublikować. Co zrobię, jeśli oczywiście Bóg lubi publikowanie tekstów o wesołych ludożercach, w dodatku nieco, nie da się ukryć, rozpustnych.

Ta sprawa ma zresztą pewne głębsze znaczenie i nie chodzi tylko o błahą rozrywkę, jako że liberalno-lewacki "świat naukowy" ("naukawy" raczej chyba) stara się nam od dawna wmówić, że kanibalizm właściwie nie istnieje, a jeśli już kiedyś istniał, to absolutnie nie ma nic wspólnego z gastronomią (a co dopiero z erotyką!), tyko co najwyżej z religią (o ileż prymitywniejszą, nieprawdaż, od tej europejskiej!?), ceremoniami pogrzebowymi (brak cywilizowanej eutanazji, proste!). No i ów przeuroczy fragment w owej książce jawnie temu przeczy, zadając kłam.

To była właściwie tylko dygresja, choć, przyznacie chyba, czarująca. Niby jest tu Dupa (nasza ukochana), choć nie podaję szczegółów owej konsumpcji i nie zamierzam, chodzi mi bowiem teraz o inny fragment tej książki. To było tylko dla zaostrzenia apetytu i przykopania liberalno-lewackim NAUKAWCOM, którzy nam służbiście wciskają kit.

Tak więc inny mój ulubiony fragment książki Folína, to krótkie w sumie stwierdzenie, które brzmi jakoś tak, że: "Społeczeństwa, gdzie o obcych dbało się bardziej, niż o swoich, gdzie cośtam cośtam cośtam... I gdzie mężczyźni zabijali się o wdzięki kobiet po okresie przekwitania - jeśli nawet kiedykolwiek istniały, to dawno istnieć przestały i to jest naturalne". Jakoś tak to szło i jak widać chodziło o elementarne prawa biologii w odniesieniu do gatunków - także gatunku ludzkiego.

(Swoją drogą ja Svantego świetnie rozumiem, ale starsze panie, takie w miarę na chodzie, dość mnie faktycznie kręcą. Tak że nie wpadać w desperację! I odwrotnie: kręcą mnie, ale oczywiście rozumiem, o co Svantemu chodzi i że ma rację.)

Czyli rzeczy, o których sporo pisze Ardrey, Folín zresztą też, a do tego (z zachowaniem proporcji of course) ja też trochę pisałem, np. w tekście pt. "Dlaczego buczą kibice". (Do którego mnie zainspirował Maleszka i słynny film z jego udziałem. Wtedy jeszcze Tusk nie walczył z kibolami.)

No i teraz... Mamy tu nieco o Dupie, choć tylko w mglistym zarysie, więc norma niejako wykonana... Tym bardziej, że w poprzednim kawałku z tego cyklu naprawdę się postaraliśmy i mamy normę - w kwestii Dupy i Dziewic - wykonaną na parę ew. odcinków w przyszłość. Teraz możemy zająć się nieco bliżej FILOZOFIĄ. Bo bez tego nijak.

Wystarczy rzucić okiem, jak niektórzy niegłupi skądinąd ludzie gonią w piętkę, bredząc bez sensu o "czarnuchach", co sprawia, że się zaraz potem taki o własne nogi wirtualnie potem potyka i potyka... Albo wymyślając całkiem kretyńskie herezje w celu rzekomej "odnowy Kościoła", ciesząc się w dodatku jak mongoloidalne dzieci na haju z co głupszych przejawów nadciągającej Drugiej Religijności...

Możemy się lubić, może być "amicus Plato", ale jednak veritas... I te rzeczy! Bez sprawnego myślenia się nie da, a że wszyscy nurzamy się w bagnie tandetnego post-oświeceniowego "racjonalizmu" - religijni fundamentaliści wcale nie wiele mniej, niż świry od "wolnego rynku" - no to ktoś musi zacząć całe to "prawicowe" bractwo myślenia uczyć.

Też mnie to nie bawi, że to muszę być akurat ja, ale cóż robić. Ludzi z patologicznym przerostem kory mózgowej w "prawicowej" blogosferze nie brakuje, ale z myśleniem w sumie tragedia. A wróg nie śpi, wróg ma w rękach wszelkie atuty, więc nawet jak nie myśli dużo lepiej, to i tak wygra. Chyba że...

No dobra, długie się to już zrobiło, rezerwuar mądrości na temat Dupy nam się nieco wyczerpał - do zobaczenia zatem następnym (Deo volente) razem! Też pewnie nie będzie wiele na nasze ukochane tematy, ale może coś wymyślę, dla dodania smaku. Zresztą pamiętajcie, że było o kogucie - wczuć się w to, wgryźć, zrozumieć, jakie to było w sumie nie-przy-zwo-i-te, pełne erotyzmu und pikantne! Tylko trzeba to pojąć. A potem się ostro wessać i przeżywać ekstazę za ekstazą.

Tak? No to na razie!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?