Pokazywanie postów oznaczonych etykietą antropologia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą antropologia. Pokaż wszystkie posty

wtorek, października 05, 2021

Ociupinikę Antropologii może?

Kto zapomniał, to mu przypominamy, a kto nigdy nie wiedział, niech już wie i na wieki zapamięta, że Robert Ardrey to z wykształcenia był antropolog. Tak, ten nasz ukochany, ten którego nie raczycie, woląc Ziemkiewicze, Ogórki, JP2, a czasem nawet i "von" Misesy*... Ten, bez którego nijak, bez którego wszelka dzisiejsza "prawica" to albo (cytując Dávilę**): "Po prostu wczorajsza lewica, pragnąca w spokoju trawić", albo jeszcze gorzej, jak w przypadku K*wina, czyli: "Jeszcze ja, ja, ja Panie Rockefeller! Tak się dla Pana pilnie staram przecież! Kto tak pięknie jak ja do końca ogłupia tych durnych Proli, stworzonych na niewolników Pańskich Szanownych Wnuków? Kto bardziej niż ja zasługuje za swoje zasługi na załapanie się do tej Pana Globalnej Elity? Chyba mnie Pan, Łaskawco tutaj z tą hołotą nie zostawi, prawda?!"

Nas tutaj (pluralis maiestatis, łał!) też Antropologia dziko kręci, choć raczej taka syntetyczno-fotelowa w stylu Frazera, a nie żeby siedzieć 20 lat wśród jakichś arktycznych Pigmejów, jedząc szarańczę, żeby w najmniejszych szczegółach opisać potem ich niezwykle pokrętny system pokrewieństwa, czy coś podobnego. W każdym razie niedawno zacząłem (ci ja) podczytywać książkę, co ją mam od dziesięcioleci, a mianowicie Political Anthropology: an Introduction, autorstwa pana o walijskim nazwisku Ted. C. Lewellen. Dziwne, że tak długo na lekturę czekała, ale w końcu było tyle innych, plus inne zajęcia...

Najpierw chciałem się nieco więcej dowiedzieć o szkockich klanach i klanach w ogóle. W końcu jest się tym późnym wnukiem jednego z najsławniejszych... I najnieśmiertelniejszych. Nawet nie aż tak bardzo późnym. Czytam od początku, o klanach trochę się już - thank you very much! - dowiedziałem, aż doszedłem (ci ja) do proto-Państw i państw powstawania. To dopiero jazda! Było i Inkach, bardzo ciekawskie info, potem było za i przeciw teorii powstania Państwa niejakiego Marksa z niejakim Engelsem... Gdzie nie wszystko się nam dzisiaj zgadza, ale jednak jest tam i parę niegłupich myśli, co by "prawica" spod trzepaka sobie na ten temat nie wmawiała.

No a przed chwilą przedyskutowaliśmy sobie z panem L. teorie wywodzące genezę Państw z konfliktów zewnętrznych, militaryzacji i, mówiąc brutalnie, wojny. Tu też mamy za i przeciw, są niegłupie myśli, ale jest i maniackie ganianie w piętkę różnych Herbertów Spencerów***. Wszystkiego tu nie przedstawię - jak coś, to kupta sobie ta książka i przeczytajta! - ale dam drobny cytat i paroma słowy skomentuję. Oto i:

Carniero wyjaśnia [centralizację i wzrost centralnie-położonych wiosek u Yanomamo w Wenezueli] w kategoriach "zasady wykluczenia konkurencyjnego", zapożyczonej z biologii ewolucyjnej. Zasada ta głosi, że "dwa gatunki zajmujące i eksploatujące tę samą część habitatu nie mogą koegzystować nieskończenie długo" - jeden musi w końcu wyeliminować ten drugi. Stosując tę zasadę do społeczeństw Carniero zauważa, iż w przeciągu historii chiefdoms**** łączyły się w państwa, a państwa prowadziły wojny, by stworzyć większe państwa, przy czym rywalizacja i selekcja w coraz większym stopniu miały tendencję generowania coraz większych organizmów. Ekstrapolując zmniejszającą się liczbę autonomicznych politycznych organizmów na świecie od roku 1000 naszej ery, Carniero przewiduje polityczną unifikację całej planety około roku 2300. (Jednak rozpad Związku Sowieckiego sugeruje, że mogą istnieć tendencje przeciwdziałające gołemu ogromowi.)
(Przekład nasz własny, dość miejscami lużny, ale merytorycznie wierny.) I jeszcze parę uwag do powyższego:

1. Ładnie się to zgadza ze znaną tezą Konecznego, który, na ile kojarzę, był z wykształcenia biologiem, i żadnym idiotą, choć nam się tu zdarza go szarpać po nogawkach, co jest winą jego tępych dzisiejszych wielbicieli, próbujących z doraźnej i wtedy b. pożytecznej nacjonalistycznej propagandy sprzed stu lat uczynić poważną Historiozofię  na miarę Spenglera lub lepiej. (Rzym się akurat do nas nas przeczołgał tajemnym podkopem przez czasoprzestrzeń, a Niemce to Bizancjum, bo tysiąc lat temu jedna żona Cysorza.. Obłęd!)

2. 300 lat widzi mi się mocno optymistyczne, jak również przekonanie, iż  CCCP na pewno "się rozpadło", z czego ma wynikać tak wiele innych proroctw. Nas tutaj obowiązuje raczej taka (żartuję z "obowiązywaniem", można polemizować, ale większych szans na sukces nie widzę) interpretacja, że CCCP bystrze się zorientowało, iż z pozwoleniami na maszyny do pisania nie wygra nawet ze spedalonych Zachodem uzbrojonym jednak w komputry, więc się przegrupowało, by ten błąd przeszłości naprawić. 

Tak, przegrupowania w kontakcie z wrogiem (?) są wysoce ryzykowne i mają swoje koszty, ale durny Zachód nie potrafił tej szansy wykorzystać i naprawdę "zimną wojnę" wygrać. Oczywiście tę obecną obrzydliwą Konwergencję Leberalizmu z Bolszewizmem podlanym odwiecznym Wielkoruskim Imperializmem, to kazirodcze małżeństwo dwóch bękartów Oświecenia, będą b. niedługo głosić nam zwycięstwem i Nową (ach!) Jutrzenką Ludzkości, ale my tu pozwalamy sobie tu na pewien sceptycyzm. To tyle na dzisiaj, ludkowie moi rostomili!

------------------------------------------------

* To ostatnie do ciebie przede wszystkim było, Wyrus! Nikt inny z wielbicieli tego pana od dawna mnie nie czyta i na pewno nie komęta.

** Tak, panie B - ma pan rację, że to formalnie raczej po prostu "Gómez", ale to nazwisko jest o tyle pospolitsze, nie ewokuje pokrewieństwa ze Św. Teresą, iż jakoś trudno by mi było przejść.

*** To ten prorok Liberalizmu, co K*win próbuje nim być. Najordynarniejsza wersja socjal-darwinizmu, z przeproszeniem Darwina.

**** Nie znalazłem rodzimego określenia, ale nazwa pochodzi od słowa "chiief" czyli "wódz" itp., a chodzi o coś pomiędzy luźną grupą jakichś nomadów i już dość skomplikowanych plemieniem.

triarius

P.S. Przekażcie sobie pocałunek pokoju i wychodzimy pojedynczo. Bez zwracania na siebie uwagi, bardzo proszę!

sobota, stycznia 30, 2016

O radościach i pożytkach z tygrysicznego spojrzenia na różne sprawy

Kupiłem ci ja sobie parę dni temu za pięć złotych książkę (kniazia) Piotra Kropotkina "Wspomnienia rewolucjonisty", wydaną przez PiS w 1959. Żal mi było nie kupić, ale nie spodziewałem się też po niej wiele radości - do Rosji mam w sumie stosunek do szpiku kości niechętny (choć sporo spraw u nich doceniam); z przekonania żadnym anarchistą (czy choćby libertarianinem) nie jestem; martyrologicznych kawałków nie znoszę...

Myślę sobie, że jakiś cytat albo anegdotka się pewnie znajdzie, to ją sobie kiedyś wykorzystam. Albo coś. A tutaj, okazuje się, fascynująca książka! Czyta się lekko i przyjemnie, martyrologii żadnej do tej 130 strony, na której w tej chwili jestem, nie ma, i nie podejrzewam, by się pojawiła, choć z pewnością kto inny by nam ją ładnie, w związku z przeżyciami Autora, zaserwował...

Sam Kropotkin - na razie góra kilkunastoletni i żaden jeszcze rewolucjonista - sympatyczny niczym Gryziak z "Dziejów jednego pocisku", choć na pewno sporo inteligentniejszy, no i osobiście to on chyba żadnego zdrajcy, ani nawet stójkowego nie utrupił. Poza tym jednak uroczy w sumie człowiek!

Są w tej książce naprawdę piękne sprawy, trochę w duchu Custine'a, choć pisane przez tubylca, bez żadnej satyrycznej złośliwości zresztą - sprawy absurdalno-zabawne, a także takie, które byłyby b. ponure, gdyby się nad nimi głębiej zastanowić, ale Autor swoje wie, my swoje w sumie też wiemy... Bo np. szczególnie za Mikołaja I to naprawdę był koszmar dla pańszczyźnianych chłopów, nie mówiąc już o nieszczęsnych żołnierzach, przemocą wcielonych na 25 lat...

Nie dziwię się, że w Powstaniu Listopadowym tak wielu nie chciało ich za bardzo krzywdzić. Nie - z tym akurat żartuję, choć przez łzy, i to z paru powodów, ale o Polsce i tym Powstaniu jest tu trochę, i całkiem interesująco. W sumie długi wstęp, ale inaczej się chyba nie dało, choć w istocie jądrem (zdrowym oczywiście) tego wszystkiego jest taka oto myśl...

Dzisiaj przeczytałem, jak to młodziutki wciąż Kropotkin bliżej poznaje lud wiejski - na wakacjach zresztą, bo dotychczas znał blisko jedynie liczną domową służbę swojej rodziny. Sympatycznie zresztą wypada ten rosyjski lud w jego relacji, a nie ma tu za grosz ideologicznego zadęcia, czy wysilonej chłopomanii... No i mówi, że ze zdziwieniem zauważył, iż ten lud - taki pokorny wobec władzy, urzędników, szlachty, w istocie wcale nie czuje się od nich gorszy, czy niższy!

Chłop np. gnie się w pas przed dziedzicem, który mu może naprawdę masę zaszkodzić, gdyby tylko zechciał, ale za chwilę rozmawia z nim jak równy z równym na temat jakiegoś siana czy zdrowia koni. No i ja sobie pomyślałem tak, że, po pierwsze, chyba my tu wiemy, z czego takie zjawisko może wynikać. Prawda? A po drugie, pomyślałem sobie, że to może też częściowo wyjaśniać wiele spraw związanych z rosyjską rewolucją.

Oczywiście nie macie bladego pojęcia, o co może chodzić? No to dam wam jeszcze parę minut, zastanówcie się, OK? Na razie nie czytajcie dalej! Zegar tyka...

Już wiecie? No to brawo! Nie zmarnowałem jednak dziesięciu lat na edukowanie was! Nie...? Jednak NIE?! No dobra, to wam powiem, bo inaczej pomyślicie, że ja też nic napawdę nie wiem i tylko udaję... Otóż: 1. zapewne ten lud widział siebie jako całkiem odrębne plemię od urzędników, ziemian i całej tej reszty, w związku z tym (i o ileż zdrowiej od ludu polskiego np.!) traktował ich AGRESJĄ ASPOŁECZNĄ...

Podczas gdy nasz rodak - nieważne czy kmieć z kurnej chaty, czy prawicowy bloger - usta i serce miałby pełne cytatów z JP2 i wszelka ew. agresja z jego strony wobec tych ciemiężycieli byłaby... Jaka? No oczywiście, że SPOŁECZNA! Dostrzegacie różnicę?

No a co rewolucją? Jeśli chłop - w końcu główny motor rewolucji, kto by ją nie kierował i kto by nią ew. z daleka nie sterował (fiansował, wspierał itd.) - traktował to, co społecznie było "ponad" jego sferą czy klasą, jako OBCE PLEMIĘ, no to chyba jego bunt, plemienny w swej istocie, wobec władzy tego obcego plemienia miał powody, by być nieco, lub sporo, gwałtowniejszy, a zarazem skuteczniejszy, niż gdyby panowała tam przemożna chęć "rozmawiania jak Polak z Polakiem" w rosyjskiej wersji. Tu Rewolucja - tu Okrągły Stół, czy coś pokracznie podobnego. Da się to zrozumieć?

* * *

Fascynuje mnie od dawna antropologia współczesności - czyli odkrywanie w różnych współczesnych zjawiskach, które wydają nam się absolutnie racjonalne, tego samego typu kulturowych zachowań, często na pograniczu religii lub magii, które antropolog opisuje u ludów pierwotnych. Jest tego naprawdę masa i, mnie przynajmniej, daje to pewną rekompensatę za to, że los rzucił mnie w tę obrzydliwą epokę szalejących Merkeli i ich wiernych Tusków-podnóżków.

W dodatku my tutaj mamy pewne narzędzia, by się tym sprawnie zajmować, bo to i Ardrey był z wykształcenia przecie antropologiem właśnie, a sporo z tych rzeczy nabiera pełnej krasy dopiero w świetle szpęgleryzmu stosowanego. I tak na przykład uświadomiłem sobie wczoraj gdzieś w porze kolacji, że ten cały KOD, to trochę taka cywilizacja (K/C, mówiąc ściśle naszym tu szpęglerycznym żargonem) w miniaturze.

No bo spójrzcie ludkowie: oporniki, nazwa zerżnięta z KORu, hasełka tu i tam inspirowane pierwszą "S", miłość do "demokracji", pewne "kultowe", jak się to mówi, piosneczki z megafonów... W sumie wszystko już było, prawda? Zresztą sporo ludzi już do dawno zauważyło, więc tu rewelacji jeszcze nie ma. Przypomina sobie ktoś "konsulaty III RP", które Platfąsy i ich akolici próbowali wylansować zaraz po poprzednim dojściu PiS do władzy?

Było to tak żałosne, że mimo medialnego pompowania po trzech dniach nawet Frasyniuk to pojął i dał sobie spokój. Teraz jednak, nauczone tym doświadczeniem, siły stojące za KODem na żaden taki obciach nie pójdą - wszystko jest sprawdzone, od dziesięcioleci od ludu prostego uwielbiane, pewne... Po prostu samograj!

Trywalna sprawa, powie ktoś. OK, trywialna, zgoda, dopóki człek nie skojarzy tego z rzeczami, które Spengler nasz ukochany mówi na temat stopniowego kostnienia i martwicy, dotykającej różne (cybernetyczne, choć on tego pojęcia jeszcze znać nie mógł, więc u niego były analogie biologiczne, co ma zresztą sporo sensu) układy czy "organizmy". Konkretnie zaś cywilizacje ("Kultury i Cywilizacje" dla naszych). Przynajmniej o nich Spengler mówi.

Jednak my tutaj, choć nie zawsze świat o tym się dowiaduje, odnajdujemy to samo zjawisko w różnych innych miejscach. Czasem wprost związanych z cywilizacjami - jak powiedzmy sztuka czy nauka - a czasem nie, i których rytm życia jest całkiem inny od rytmu życia K/C, w której występują. Dokładnie tak, jak np. w kwestii symboliki "walki bez użycia przemocy" w naszym szczęśliwym kraju.

Od pierwszej "S", co najmniej, choć sporo z tego ma korzenie  jeszcze dawniejsze, po KOD, o którym sobie właśnie rozmawiamy. Kiedyś sposobów na wyrażenie tego oporu trzeba było szukać, wymyślać je, testować... (Pomijam już trywialną kwestię, że wtedy to się wiązało z ryzykiem i kosztami, a teraz, na razie przynajmniej, wręcz przeciwnie.)

Obecnie natomiast wszystkie odpowiedzi są już znane - można tylko wśród nich wybierać te, które nam akurat (KODowi znaczy, nie nam dosłownie) pasują. Jest to dokładnie to, co Spengler pisze o Cywilizacji (czyli tej późniejszej, zdrewniałej już i nietwórczej, choć wcale niekoniecznie od razu upadającej, fazie rozwoju/schyłku), w kontraście do Kultury (czyli fazy wcześniejszej i twórczej, choć oczywiście nie mówimy tu o żadnym złotym wieku czy ziemskim raju).

Ciekawe by było pozastanawiać się nad przyszłością tej rodzimej "walki bez użycia przemocy" - bez konieczności wnikania w to, która, i na ile, jest autentyczna, a za którą stoją ubecje i zmanipulowane świry - a przynajmniej nad przyszłością jej symboliki, jej FORMY, która wyraźnie osiągnęła już swą pełną dojrzałość i nic tam się nie daje ani dodać, ani ująć...

Ale też mało kogo to dziś, w jakimś pozytywnym sensie, rusza, o zagrzewaniu do walki, która by nie dała się zbyć pogardliwym wzruszeniem ramion nawet nie wspominając. Oczywiście budzi to u wielu śmiech serdeczny, ale z pewnością nie o tego typu emocje tym ludziom chodzi, więc tego jako ich sukces nie liczymy.

I tak oto, mam nadzieję, wykazałem, że nawet w paskudnych epokach, kiedy to szaleją Merkele i baby z brodą - dzięki PanaTygrysizmowi (Stosowanemu oczywiście, i Stosowanemu umiejętnie) da się jednak zawsze znaleźć jakiś jasny punkcik w krajobrazie. Choćby malutki. A w każdym razie coś, czym się można trochę intelektualnie pobawić.

triarius

wtorek, kwietnia 17, 2012

African Genesis" Roberta Ardreya po polsku - część 2 A

2. Jeden tygrys na jedno wzgórze

Spóźnione rozpoznanie przez naukę terytorialnych zachowań na wiele sposobów potwierdza przenikliwość spojrzenia poetów i prostych chłopów. Półtorej stulecia przed Eliotem Howardem, Oliver Goldsmith zastanawiał się dlaczego rzadko udaje się dostrzec dwa samce tego samego ptasiego gatunku na jednym krzaku. A „jeden tygrys na jedno wzgórze” to ludowa obserwacja o podobnej przenikliwości. Jednak, choć rolnik czy poeta mogą dojrzeć prawdę, obowiązkiem nauki jest zdefiniować ją, udowodnić, włączyć jej substancję w ogół naukowej myśli, oraz uczynić wnioski z niej zarówno dostępnymi, jak i zrozumiałymi dla społeczeństwa, którego nauka jest częścią. Są to obowiązki, które różne nauki spełniają z ogromną skrupulatnością w każdej dziedzinie związanej z wysadzaniem człowieka w powietrze, ale w sprawach związanych ze zrozumieniem go, występuje tendencja do traktowania tej odpowiedzialności znacznie lżej.

To, czy za ludzkimi zachowaniami stoi, czy też nie stoi, wszechmocny instynkt terytorialnego posiadania, stanowi kwestię, która nie powinna być trzymana w zamrażalniku. A jednak żadna biblioteka na świecie nie oferuje, ani zwykłemu czytelnikowi, ani nawet naukowcom, żadnej pracy na ów temat. Żadna encyklopedia, jak dotąd, nie zawiera najkrótszego choćby omówienia pod hasłem „terytorium”. Słowo to nie występuje w słownikach w jakichkolwiek związkach z biologią. Jedynie pierwotne źródła, jakimi my się tu zajmiemy w tym rozdziale, pozwolą nam wydestylować na własny użytek definicję, zrozumienie i ocenę jednego z najważniejszych naukowych odkryć. Zanim jednak całkiem zatracimy się w świecie zwierząt, rzućmy przez chwilę okiem na cenę, jaką płacimy, kiedy nauka nie potrafi stawić własnych owoców.

Sir Solly Zuckerman jest jednym z najbardziej prominentnych światowych uczonych. Tak jak Raymond Dart, jest anatomem, który spędził większość swej kariery jako szef wydziału anatomii, w tym przypadku uniwersytetu w Birmingham. Tak jak w przypadku Darta, jego zainteresowania były szerokie, a swą sławę ugruntował on w dziedzinie różnej od sfery swej głównej kariery. Kiedy Zuckerman był jeszcze dość młodym człowiekiem, opublikował studium na temat zachowania naczelnych, przedstawiające seks jako podstawę zwierzęcej społeczności. Niewiele naukowych książek w tym stuleciu zdobyło sobie równie szerokie i równie trwałe uznanie. Jednak wnioski w niej były wysnute głównie z obserwacji w ogrodach zoologicznych.

Istnieje prześliczna opowiastka – z pewnością zbyt śliczna, by była prawdziwa – opowiadana przez ówczesnych przyjaciół Zuckermana z Bloomsbury. Młody uczony pochodził z Południowej Afryki i nie poznał jeszcze wszystkich niuansów zachowań obowiązujących w dostojniejszych brytyjskich instytucjach. Kiedy przerażeni przyjaciele dowiedzieli się, że nowa książka ma nosić tytuł The Sexual Life of the Primates („Życie seksualne naczelnych”), uświadomili go szeptem, że „primates” („naczelne”, ale także „prymasi”, przyp. tłumacza) w Anglii nie może się odnosić do niczego innego, niż do hierarchii Kościoła Anglikańskiego. Książka ukazała się pod tytułem The Social Life of Monkeys and Apes („Życie społeczne małp wąsko i szerokonosych”).

Niezależnie od tego, czy owa historia jest prawdziwa, czy nie, wynika z tego konkretna prawda. Oryginalny tytuł precyzyjnie odzwierciedlał treść książki, będącej arcydziełem obserwacji seksualności naczelnych, choć przeprowadzonych w nienormalnych warunkach niewoli. Kiedy jednak czytamy ją jako analizę społeczeństwa naczelnych, wszystko pada pod ciężarem popełnionego błędu. W londyńskim zoo nie ma innych zwierzęcych społeczeństw, niż sztuczne.

Tamta książka została napisana w roku 1932, zanim różnica pomiędzy zachowaniem zwierząt w niewoli i ich zachowaniem w stanie naturalnym stała się oczywista. Sławny anatom nie ponosi winy za przyjęcie, iż seksualna obsesja i wynikające z niej zachowania londyńskich pawianów odzwierciedlają prawdziwe zachowania naczelnych, ani za wyciągnięcie logicznego wniosku, że potężny magnes seksualnego przyciągania musi być tą siłą, która spaja społeczności naczelnych. Będziemy jednak raz po raz napotykać w toku niniejszej narracji katastrofalne konsekwencje stosowania niepodważalnej logiki do fałszywych założeń. A założenie Zuckermana było fałszywe. Stworzenie, które oglądamy w zoo, to stworzenie pozbawione, w wyniku panujących w zoo warunków, normalnego przepływu instynktownej energii. Ani dręczący głód, ani też strach przed drapieżnikiem, nie zakłócają bezczynności jego godzin. Ani przymus ze strony normalnego społeczeństwa, ani wymóg obrony terytorium nie wyczerpują energii, w którą natura je wyposażyła. Jeśli wydaje się stworzeniem opętanym seksem, to tylko dlatego, że seks jest jedynym instynktem, który pozwala mu się zaspokoić w niewoli.

Zgubne dla twojego i mojego życia były filozoficzne konsekwencje konkluzji Zuckermana. Antropologia – nauka o człowieku – przyjęła na słowo twierdzenie zoologii, że społeczeństwo naczelnych opiera się na seksie, i całkowicie logicznie wywnioskowała, że skoro ludzkie społeczeństwo nie, więc znane nam społeczeństwo musi być wynalazkiem człowieka, niczego nie zawdzięczającym biologicznej ewolucji. Następnie socjologia – nauka o społeczeństwie – przyjmując na słowo tezę antropologii, że nasze społeczeństwo jest ludzkim wynalazkiem, logicznie wywnioskowała, iż co bardziej nieprzyjemne aspekty życia społecznego, takie jak wojna, przestępczość, czy dość powszechna w końcu niechęć do kochania bliźniego swego, muszą wynikać z warunków ludzkiej egzystencji. W wyniku czego ty i ja, przyjmując opinie różnorodnych autorytetów, które przecież chyba wiedza, co mówią, mamy skłonność rozumować w ten sposób, że jeśli, na przykład, można by wymazać z ludzkiej sceny presję ekonomicznej biedy, stalibyśmy się świadkami spadku przestępczości, nieuniknionego złagodzenia wojowniczych instynktów, oraz uwolnienia społecznej energii dla powszechnej miłosnej harmonii. Ogary naszych lęków ujadają nad starymi, wystygłymi tropami, podczas gdy lisy natury przyglądają się rozbawione.

* * * * *

triarius

wtorek, maja 06, 2008

Las i drzewa

Włączyłem ci ja dzisiaj telewizor... Nie żebym się po tym jakiejś wielkiej frajdy spodziewał, ale nie można całkiem się odrywać od realu. Tego w skali makro, bo w skali mikro to ja nigdy się nie odrywał. Mimo całego mego obrzydzenia do tego realu (w skali makro) nie mogę przecież ryzykować, że o jakiejś światłej decyzji Władzy się nie dowiem, skutkiem czego stanę się już całkiem oficjalnie i legalnie (?) łownym zwierzęciem.

Bo kto mi w końcu powie, czy np. nie mam obowiązku od 15 maja b.r. mieć na jednym półdupku wytatuowane "Kocham Donalda", a na drugim "Kocham Unię"? Albo może jakieś gwiazdki, czy coś? Kto mi zaręczy, że nie ciąży na mnie np. obowiązek ofiarowania, najdalej do dnia 30 maja, nerki umiłowanemu przez wszystkich porządnych ludzi narodowi, a jeśli - z czystej niewiedzy oczywiście - tego nie zrobię, stanę się anty... No tym... Takim co nie lubi tych, co ich trzeba czule i namiętnie kochać i nie można słowa złego o nich powiedzieć. A wtedy, całkiem słusznie, zaczną na mnie już całkiem oficjalnie polować. Z nagonką i sforą. A ja po prostu ociągałem się z włączeniem telewizora!

No więc włączyłem. O nerkach nic nie było, o tatuażach z Donkiem też nie. Nieco zaskoczony, ale przyjemnie, przełączyłem na francuski kanał TV5. Tam zaś zaczynał się właśnie reportaż na temat dzieci zaczynających profesjonalny trening sportowy w wieku paru lat, oraz ich hiper-ambitnych rodzicach. Na samym początku pokazali fragment, w którym tytan profesjonalnego golfa Tiger Woods, w wieku dwóch lat (dosłownie!) popisuje się w jakimś telewizyjnym szole swymi golfistycznymi umiejętnościami.

Prowadzący powiedział, że coraz więcej rodziców, szczególnie w Stanach, stara się od najmłodszego wieku wychować swe dzieci na przyszłe gwiazdy sportu, poświęcając na to masę czasu, energii i pieniędzy, o energii i czasie tych dzieci już nawet nie wspominając.

Potem było już głównie o tenisie. I okazało się, że nie tylko w Stanach, bo to właśnie we Francji znajduje się słynna (w pewnych przynajmniej sferach) tenisowa szkółka dla dzieci gościa o tureckim nazwisku na -oglu, którą razem z realizatorami programu odwiedzamy. Pokazano nam czterolatka, cudowne dziecko oczywiście i po prostu Mozarta tenisa, jak nas poinformowano. Którego tenisowym talentem, (takąż) pracowitością i w dodatku charyzmą zachwycali się zarówno jego rodzice, jak i ten oglu, co go trenował.

Trenował go nie za darmo, bo kosztowało to 120 tys. dolarów rocznie, ale pieniądze te wyłożył pewien miliarder i jednocześnie fanatyk tenisa (hurra! a więc można być i idiotą i bogaczem!), który jednak, mimo tego fanatyzmu, oczekuje w przyszłości procentu od tenisowych zarobków swego pupila. Dzieciak byłby może sam z siebie dość sympatyczny, ale oczywiście zadbano o to, by był paskudnie zmanierowany - w amerykańskim silikonowo-plastikowo-entuzjastycznym stylu. Co oczywiście na człowieku takim jak ja robi wrażenie żenujące i przykre.

Po co jednak ja to wszystko opowiadam? Dlatego ja to opowiadam, że wskoczył mi na swoje miejsce w czasie oglądania tego reportażu kolejny malutki światopoglądowy kamyczek. Naprawdę jestem do szpiku kości przekonany, iż żyjemy w wyjątkowo nieprawdziwym, chorym i obłudnym intelektualnym świecie, zaś w tak dojrzałej (żeby nie powiedzieć mocniej) epoce jak nasza, intelektualny światopogląd dominuje nad psychiką ludzi. Choćby sami z prawdziwym intelektem nie mieli wiele wspólnego, choćby byli idiotami zarykującymi się przy "Szkle Kontaktowym".

Po prostu w tak dojrzałej, miejskiej cywilizacji jak nasza, wszyscy już praktycznie żyjemy tworami tej cywilizacji - zarówno różowymi golarkami, czyli produktami materialnymi, jak i tworami intelektualnymi. (Co nie znaczy na wysokim poziomie, czy dobrze oddającymi prawdę. Chodzi o to, że są tworem myślenia, działania kory mózgowej i przekazywania informacji.)

Dało by się o tym napisać parę książek, i warto by było, ale na razie tylko w ogromnym skrócie. Niemal wszyscy, nawet, w odróżnieniu od tych durniów od "Szkła Kontaktowego", inteligentni i zdrowi ludzie, moim zdaniem widzą drzewa, ale nie dostrzegają lasu. Co wcale nie jest dziwne, ponieważ spojrzeć "z boku" na własną sytuację, choćby sytuację historyczną, jest niezwykle trudno. To zarówno coś, co może wyjść, co w ogóle można próbować osiągnąć, tylko w b. dojrzałej cywilizacji, jak i bardzo niewielu ludziom. Dla mnie oczywiście niedościgłym i niemal niewyobrażalnie genialnym przykładem (i całkiem możliwe, że jedynym, a na następne już za późno) takiego osiągnięcia jest znana (z tytułu głównie) książka Oswalda Spenglera. O czym mówię dość często, by ci, którzy to w ogóle czasem czytają, wiedzieli.

Jednak i poza Spenglerem jest sporo interesujących przykładów na widzenie lasu spoza drzew. Na znacznie mniejszą skalę, ale i tak bardzo imponujących. Wygrzebałem sobie na przykład ostatnio z pudeł z książkami "Management and Magic" Grahama Cleverleya. Cleverley to znany w swoim czasie (książka wyszła w 1971) specjalista od zarządzania. W tej książce gość wykazuje, że dzisiejsza klasa (czy może kasta) menadżerska daje się znakomicie analizować w tych samych kategoriach, jakimi posługują się antropolodzy przy analizowaniu pierwotnych plemion.

I na przykład księgowi znakomicie odpowiadają kapłanom dowolnej religii, zaś dyrektorzy wyznawcom. Niezależni konsultanci od zarządzania to dokładnie to samo, co wędrowni cudotwórcy. Plany dotyczące marketingu nowego produktu, zebrania wyborców, CV, zmiana dyrektorów, umeblowanie biur - wszystko to ma swoje odpowiedniki w prymitywnej, a także nie tak prymitywnej, religijności i magii. Cleverley wcale nie twierdzi, że to źle - on po prostu wykazuje, że taką to rolę pełni i tyle. I nawet przyznaje, że może tak właśnie jest najlepiej, albo po prostu konieczne. Tylko, wracając do naszych drzew i lasu, kto jeszcze takie rzeczy dostrzega?

Innym przykładem czegoś, co jest ewidentne, ale nikt go nie potrafi zauważyć, jest terror prawników w USA. Już dość dawno postawiłem tezę, że w systemie takim, jak mamy obecnie "na Zachodzie", w tym w Polsce, biurokracji nie da się po prostu znacząco zmniejszyć. Chyba że wolimy terror prawników. Fakt, to znacznie bardziej "liberalne". Bo Ameryka, nie oszukujmy się, to kraj liberalny - tak liberalny, jak to jest w ogóle możliwe, przynajmniej w świecie takim jak nasz. (I jak w wymarzonym świecie Korwina zresztą. Nie oszukujcie się ludzie - ten pan w sumie akceptuje ten cały post-oświeceniowy... No wiadomo. I nie chce tutaj żadnych naprawdę poważnych zmian wprowadzać.) Wiec, albo masy biurokracji, albo masy bezczelnych i żerujących na społeczeństwie prawników. Jak w USA. Niektórzy i tak będą się cieszyć, że panują rządy Prawa. Paranoja!

Wróćmy teraz do naszych młodocianych tenisistów i ich ambitnych rodziców. (Będzie to przecudna formalna klamra, prawda? Wrodzony i rzadko spotykany kunszt pisarski, nic innego!) A więc, jak nas poinformowano w tym reportażu, zresztą z pewnością słusznie, dla tych rodziców jest to inwestycja. Dziecko ma zdobyć sławę, być pokazywane w telewizji, sweterki z... moheru (ale to nie ten moher!), butki od Gucciego, te rzeczy... Ale także, a może przede wszystkim - choć nie każdy o tym aż tak chętnie mówi - ma zapewnić wygodne życie swym rodzicom, którzy tyle kosztów dla jego sukcesu ponieśli.

Mamy więc dość pocieszną sytuację, gdy z jednej strony robi się cyrki z powodu pracy zarobkowej dzieci w różnych dalekich krajach, z drugiej zaś zmusza własne dzieci do poświęcania całego życia co najmniej równie ciężkiej pracy, i tak samo dla zysku. To, że w opinii rodziców ta praca nie jest pracą, tylko przyjemnością, to żaden argument - nikt dotąd nie udowodnił, że dzieci czyszczące buty za pół dolara nie mają z tego znacznie więcej satysfakcji i że nie pozostaje im więcej wolnego czasu na normalne życie.

Gdyby ktoś chciał być bardzo bezkompromisowy, mógłby powiedzieć, że nie udowodniono tego nawet w przypadku kurestwa, które także może być przyjemne - co najmniej tak, jak wstawanie w wieku czterech lat co dzień o czwartej rano, aby potem przez wiele godzin wykonywać setki razy te same odbicia piłki i oglądać stale tę samą mordę trenera. Naprawdę, kiedy dwóch robi to samo, to nie jest to samo, jak mówili Rzymianie. Zaś dary Danaów jakoś mnie nigdy nie zachwycają.

Całe to obecne nagłaśniane do maksimum możliwości polowanie na pedofilii służy wcale, naprawdę i przede wszystkim, nie temu, czemu by powinno w oczach religijnej i naiwnej (jak na prawicę przystało, zdaniem wielu) "prawicy". Służy po prostu usprawiedliwianiu szpiegowania absolutnie wszystkiego i możliwości dziwnie łatwego niszczenia ludzi. Przykład ks. Jankowskiego. A w ogóle to się zastanawiam, czy to z pedofilią nie dlatego tak oburza tych wszystkich miłośników tyłków tej samej płci, że gdyby odebrać dorosłym monopol na seks, to by już naprawdę nic ich dzisiaj od dzieci nie różniło. Na pewno zaś nie wolność osobista czy wpływ na cokolwiek.

To był wtręt, jednak przede wszystkim chodzi mi tutaj o sprawę znacznie ogólniejszą, czyli o to niedostrzeganie lasu spoza drzew, które jest taką integralną częścią naszego życia intelektualnego i debaty publicznej. No bo niech mi ktoś powie - jaka jest w istocie różnica między sześciolatkiem siedzącym sobie na ruchliwej ulicy, w towarzystwie paru kolegów, z którymi sobie gada i w ogóle, a czasem szmatką przetrze komuś buty, z jednej strony, i z drugie czterolatkiem wstającym co dzień o czwartej rano i odbijającym godzinami piłkę? Bo rodzice postanowili akurat w niego i w taki sposób - nie zaś w akcje PGNiG - zainwestować? Jeśli miałbym wybrać, to stanowczo bym wybrał  czyszczenie butów. Nie mówiąc już o tym, że tam chodzi o ludzi naprawdę biednych i te dzieci po prostu zarabiają na chleb dla siebie i rodziny, tutaj zaś to fanaberie przeżartej i z przeżarcia zidiociałej schyłkowej cywilizacji.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.