Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kodeks Hammurabiego. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kodeks Hammurabiego. Pokaż wszystkie posty

środa, marca 27, 2019

Taka sobie historiozoficzna myśl na marginesie Acta 2

Prawo Hammurabiego
Kurak napisał hiper-optymistyczny tekst, całkowicie lekceważąc sprawę Acta 2 i ew. zagrożenie chińską kontrolą internetu przez Naszych Ulubieńców. (Linek? Oto i, proszę: https://www.kontrowersje.net/acta2_to_bankructwo_ho_dysa_cios_w_ue_i_wojna_facebooka_z_axel_springer ) Kurak, fakt, często powala optymizmem, ale o wiele wnikliwiej ode mnie czyta różne prawnicze teksty... (Jakby to brzmienie takiego czy innego tekstu akurat miało dzisiaj największe znaczenie.) W każdym razie zacząłem się jeszcze intensywniej, niż dotąd zastanawiać nad tym całym Acta 2 z przyległościami, aż mi przyszła do głowy niesamowicie głęboka historiozoficzna hipoteza.

Otóż jest chyba tak, że w czasach, że tak to figlarnie określę, "przed-demokratycznych" - kiedy nikomu o żadnej (mniej lub bardziej w realu załganej, jasne!) "władzy ludu" nikomu się nie śni, a rządzi b. nieliczna elita... Jakieś teokracje, reżimy monarchiczno-militarne, nieowijające w bawełnę oligarchie... Te rzeczy...

Pojawiają się w końcu często jakieś "Prawa XII Tablic", czy inne "Kodeksy Hammurabiego", które (wbrew utartemu poglądowi laików) stanowią zwycięstwo ludu, plebejuszy, proli, czy jak to nazwać, bowiem kodyfikują, a przez to i ograniczają, niczym dotąd nieograniczoną władzę owej elity. (A przy okazji uświadamiają lud, otwierają mu oczy na pewne sprawy, sugerują przebiegłość w stosunkach z władzą itd.)

Pisałem tu kiedyś o tej sprawie i spotkałem się zarówno ze zrozumieniem, co wydaje mi się zrozumiałe, jak i z pewną dawką protestów. Protesty były dość ogólnikowo wyrażone, ale pewnie miały coś wspólnego z obroną tezy, że "konstytucje powinny streszczać się w paru zdaniach" i że "dobre prawo to prawo mikroskopijnej długości i pisane najprostszym językiem". Wiadomo kto te tezy z największym zadęciem głosi, ja na pewno aż tak bym się przy ich wyrażaniu nie nadymał, ale nie są to tezy pozbawione pewnych istotnych racji. Przyznam to bez wykręcania członków.

Skoro tak, spyta ktoś, a będzie to człowiek niezwykle czujny i bystry, skoro mu się to od razu skojarzyło, to co ja tu bredzę z tym Hammurabim? Który kazał, jak wiadomo, wyryć w kamieniu coś ponad sto praw... I w dodatku pismem klinowym. Gdzie tu ta prostota i mikroskopijność zatem? Widzicie ludzie, zapominacie, że człowiek wprawdzie, jako istota biologiczna, (jak chcą dzisiejsi "konserwatyści") istotnie się od czasów Hammurabiego nie zmienił, ale jednak różne epoki historyczne mają swoje osobne "prawa" (tutaj w cudzysłowie, żeby nie było, że Święte Księgi!), i to, co za Hammurabiego było proli (CZYLI NAS!) sukcesem (i w ogóle Postępem, ach!), dzisiaj może być czymś całkiem innym.

No bo właśnie to prawo sobie sformułowałem, czy raczej hipotezę, bo jak tu przeprowadzić dowód, skoro to nie matematyka, prawo które (przed ew. doszlifowaniem do cudnej klasycznej urody) brzmiałoby jakoś tak, że:

W czasach "przed-demokratycznych", kiedy władza praktycznie nie jest przez większość danego społeczeństwa nijak kontrolowana, sformułowanie i ogłoszenie nowych praw jest sukcesem tej większości i w istotny sposób ogranicza tę władzę, natomiast w czasach takich jak nasze, kiedy gołym okiem widać przechodzenie od Demokracji (na ile, oczywiście, ta idea jest możliwa do realizacji, a już szczególnie w tak ogromnych i tak skomplikowanych społeczeństwach, jakie dzisiaj mamy na Zachodzie) do Totalitaryzmu, (niemal) każde nowe prawo (a także chyba każda nowa biurokratyczna regulacja) stanowi kolejną cegłę w totalitarnej budowli i kolejny gwóźdź do trumny wolności.

Mówimy tutaj o skali globalnej, ponieważ całą sprawę komplikuje drobny fakt, że państwo jako takie stanowi dzisiaj dziwny dwoisty twór, który z jednej strony może swoich obywateli bronić przed zakusami totalitarnej w zamiarach i globalnej władzy, a z drugiej strony przeważnie jednak, i w coraz większym stopniu, stanowi agenta tej totalitarnej i globalnej władzy - opartej na biurokracji, wielkich finansach, PRAWNIKACH, i nielicznych państwach atomowych, lub w rzadkich przypadkach, jak Niemcy, po prostu o wiele silniejszych i lepiej, z tego punktu widzenia, zorganizowanych od swojego otoczenia...

Oraz pewien bufor stanowi to dzisiejsze państwo pomiędzy ową totalitarno-globalną władzą i ogółem własnych (Państwa znaczy) proli, biorąc na siebie owych proli co pewien czas się pojawiające niezadowolenie i starając się stworzyć w nich przekonanie, iż warto dla niego zrezygnować z takiej czy innej porcji własnej wolności, kiedy w istocie przeważnie rezygnujemy, my, biedne nieświadome prole, na rzecz owych globalnych totalitarystów. (Tutaj można by o PiS, który widzi mi się w sumie na plus z pkt. widzenia wolności prola, bo bez państwa nawet nie piśniemy, ale widzę tu sporo działań, które z pewnością na dłuższą metę służą właśnie tamtym, o czym kiedyś, albo i nigdy, bo za darmo to nawet Ziemkiewicz by nie pisał.)

Ponieważ to nasze "prawo", ta hipoteza, z tymi wszystkimi nawiasami i dygresjami, jest trudna do pojęcia, nie mówiąc już o zapamiętaniu, i mało piękna, więc jeszcze na zakończenie (hurra!) to samo "prawo" w wersji "lite", bez przypisów, nawiasów i wywijasów:

W czasach "przed-demokratycznych", kiedy władza praktycznie nie jest przez większość danego społeczeństwa nijak kontrolowana, sformułowanie i ogłoszenie nowych praw jest sukcesem tej większości i w istotny sposób ogranicza tę władzę, natomiast w czasach takich jak nasze, kiedy przechodzimy od Demokracji do Totalitaryzmu, (niemal) każde nowe prawo stanowi kolejną cegłę w totalitarnej budowli i kolejny gwóźdź do trumny wolności.

I to na dzisiaj jest nasza forma kanoniczna mojej historiozoficznej hipotezy. Teraz, jeśli ktoś ma jeszcze jakieś zdolne do działania komórki mózgowe, zachęcam do zastanowienia się, jak się powyższe ma do wspomnianego na wstępie unijnego myku pt. Acta 2.

triarius

P.S. To, że globalny totalitaryzm posługuje się dziś przede wszystkim tworzeniem praw i biurokratycznych regulacji, na które prole się potulnie godzą, nie zmienia faktu, że coś, co można by uznać za tego "dokładne przeciwieństwo", czyli ARBITRALNOŚĆ władzy - a już szczególnie SĄDÓW I "PRAWA" - jest czymś jeszcze gorszym, przynajmniej na krótką metę, i stanowi już nie tylko tworzenie totalitarnego systemu, w którym zwykli ludzie (a nawet mniej zwykli, ale porządni) są tylko prolami bez znaczenia, a po prostu JUŻ EKSPLOATACJĘ tego totalitarnego systemu (który widać na tyle już został skutecznie stworzony)!

O czym mówię? A o tych wszystkich "okolicznościach łagodzących", polegających na miłości do Waadzy i Postępu, słusznych poglądach itd. itd., które zawieszają karę albo ją zmniejszają... Oraz o dokładnej tego przeciwności - i nawet bardziej! Kiedy ktoś widzi się jakimś obdarzonym przez Górę spłachciem władzy z tego czy innego powodu niesympatycznym czy niekompatybilnym z ich planami uszczęśliwienia Ludzkości.

piątek, września 10, 2010

„Oko za oko” czyli demokracja

Dla typowego dzisiejszego inteligenta Kodeks Hammurabiego to symbol prymitywnej mściwości i barbarzyństwa. O Prawach Solona, czy o rzymskim Prawie XII Tablic, taki inteligent na ogół nie słyszał, jednak gdyby przypadkiem usłyszał, jego opinia byłaby  z pewnością taka sama.

Kompetentni historycy widzą jednak w tych wszystkich archaicznych kodeksach prawnych coś całkiem innego, w dodatku bardzo ważnego. Chodzi w tym mianowicie o to, że najpierw władza w każdym z tych społeczeństw była całkowicie arbitralna – w tym sensie, że wynikała wyłącznie (w każdym razie z założenia) z woli klasy  rządzącej. Nie była więc także skodyfikowana. Zwykły lud obowiązujących „praw” nie znał, bo po pierwsze: żadnych stałych praw po prostu nie było; a po drugie: nic ludowi do takich ważnych spraw – mordy w kubeł i tyle!

No i, jak się chwilę nad tym pomyśli, widać, że już sam fakt, iż prawa, które mają od teraz obowiązywać, zostają spisane i umieszczone w publicznie dostępnym miejscu, stanowi spory krok w kierunku mniej zamordystycznego systemu rządów.

Co, nawiasem, oczywiście wielu na naszej prawicy może całkiem nie pasować, a nawet budzić żywe oburzenie – no bo „władza ma być z Bożej łaski”, jak lud sobie uroił jakąś „suwerenność”, to przecież anatema i bolszewizm... Takie sprawy. Jednak nie chciałbym się tutaj zajmować moralizowaniem, ochami i achami – to raz.

A dwa, to jednak pragnę zwrócić uwagę, że tu nie chodzi o żaden katolicyzm z miłosierną Matką Boską, czy choćby Matką Teresą, tylko o ofiary z ludzi, sakralną prostytucję (to akurat by mi za bardzo osobiście nie przeszkadzało), masę najdziwaczniejszych tabu, obwarowanych okrutnymi karami, masowe dzieciobójstwo, i tak dalej. Mieszanie do tego pojęć takich, jak „suwerenność ludu”, „Boża łaska”, „wolny rynek”, czy „Prawo przez duże P”, wydaje mi się dość idiotyczne. Poza tym, że, jak rzekłem, nie chodzi tu o moralizowanie, tylko o analizę faktów.

Rządził sobie więc taki patrycjat, król, czy inna elita, aż nagle coś ich tknęło... I rzekli sobie: „No przecież nie możemy nadal tak niedemokratycznie, gwałcąc prawa człowieka i wszystko co piękne z postępowym na spółkę. Musimy to zmienić!” Jak uradzili, tak też i zrobili. Wyszło to wprawdzie pokracznie i barbarzyńsko („oko za oko, ząb za ząb”, każdy to pamięta), ale chociaż chcieli dobrze, a nie potrafili, bo nie było jeszcze... (I tu sobie wpisać parę stosownych nazwisk, tytułów gazet i bolszewickich pseudonimów.)

Nie, to nie tak było! Tego typu „demokratyzujące” reformy wynikają zawsze z jakichś bardzo konkretnych powodów i żadna rządząca „z łaski bogów” starożytna oligarchia własnych praw na rzecz poddanych, ot tak sobie, dla samej satysfakcji z własnej humanitarności, nie ograniczała.

Niemal zawsze, jak się wydaje, chodziło tam o to, że, aby takie państwo (w sensie niechby i bardzo ogólnym, ale to jednak były właśnie państwa) radziło sobie w rywalizacji z innymi (co obejmowało różne sprawy, od przetrwania, przez suwerenność, po ambitne podboje), musiało mieć sprawną armię, ta zaś z kolei wymagała udziału tego właśnie ludu, który dotychczas żadnych praw nie miał i się po prostu nie liczył.

Oczywiście, można ten lud zmuszać do walki, co się i robiło, ale szybko okazuje się, że z niewolnika marny żołnierz (a dotyczy to nawet gladiatorów, skądinąd fizycznie sprawnych i zaprawionych do walki na śmierć i życie), a jeśli się żołnierzy zbyt przymusza i zbyt szorstko traktuje, to wkrótce życie dowódców staje się także ryzykowne i potencjalnie krótkie. Tak więc regułą jest zawsze i wszędzie, że demokratyzacja niemal zawsze wynika z konieczności użycia ludu do walki, a w każdym razie w armii (czy flocie, tutaj tego nie rozróżniam).

Pisałem już kiedyś o tym i udało mi się nawet z grubsza wykazać, iż demokratyzacja Zachodu – zarówno od Rewolucji Francuskiej, jak i, w większym o wiele natężeniu, po drugiej wojnie światowej, także wynikła w dużej mierze właśnie z tego. Tak samo, jak obecnie przybierający z każdym dniem na sile totalitaryzm i odchodzenie od realnej demokracji, wiążą się z tym, iż wielkie obywatelskie armie odeszły w przeszłość, zastąpione przez ekspertów z guzikami, zawodowych zbirów (albo, w praktyce Zachodu, często zawodowych nieudaczników), oraz, coraz w tym wszystkim ważniejsze, tajne służby.

Struktura i faktyczne działanie obecnej „demokracji” w przedziwnie wierny sposób odzwierciedla przecież specyfikę tych właśnie modeli sił zbrojnych – tak samo, jak niemodna już, dawna „populistyczna” demokracja idealnie odzwierciedla duże, stałe, obywatelskie armie z poboru.  (W końcu nawet w krajach super-liberalnych i nie mających teoretycznie poboru, wszystkie naprawdę życiowe konflikty zbrojne wciąż i zawsze obsługiwane były przez pobór. Wystarczy wspomnieć Pierwszą Wojnę Światową, czy Wojnę w Wietnamie.)

Tę sprawę żeśmy sobie chyba w miarę wyjaśnili, teraz sprawa inna i pozornie nie mająca z Hammurabim związku. Chodzi o to, że wyobrażamy sobie, jak to jest, kiedy leje nas o wiele silniejszy, może większy, może mniej zmęczony... Albo coś, przeciwnik. Może to być na macie, może to być na ringu, może to być na ulicy, w knajpie, czy w dyskotece. Nawet na szachownicy to by też dało się zrobić, choć radzę jednak wczuć się w realne, brutalne i grożące realnie przykrymi konsekwencjami mordobicie.

Leją nas więc, a nam się szczęśliwie udało przeciwnika jakoś związać. Jakiś bokserski klincz, jakaś rozpaczliwa półgarda w parterowym grapplingu, coś takiego. To znaczy jakoś unieruchomiliśmy naszego wroga, tak, że nie może nam on przez chwilę, dłuższą czy krótszą, zrobić większej krzywdy. Nie może się wyplątać, bo nie ma tyle sił na krótką metę, a na nieco dłuższą, to wyplątując się wpadłby w jeszcze mniej korzystną dla siebie pozycję i szansa, że to jednak my damy mu w kość, a nie on nam, wyraźnie by się nagle zwiększyła.

Trzymamy więc tego naszego niebezpiecznego wroga w tej półgardzie... No i co mamy dalej robić? Jeśli MY zaczniemy próbować się z tej – biernej, ale chwilowo dla nas względnie korzystnej – sytuacji wyplątywać, to wszystko wróci do sytuacji sprzed naszego szczęśliwego fuksa, albo i gorzej. Najprawdopodobniej to MY, próbując coś cwanego robić, wpadniemy w poważne kłopoty. Cóż więc nam pozostaje?

Jeśli i tak nie mamy wiele do stracenia, bo facet jest o wiele silniejszy, lepszy technicznie, czy mniej zmęczony, to trzymajmy go w tej półgardzie i cieszmy się nią. Żywiąc nadzieję, że gość (choćby ze zniecierpliwienia) popełni jakiś poważny błąd i będziemy mu mogli zrobić kęsim... Albo może porazi go piorun... Albo też nadciągnie jego porzucona kochanka z Derringerem i go zastrzeli... Albo coś. W końcu, jako się rzekło, nie mamy nic do stracenia i wszelkie nieprzewidziane okoliczności są z samej zasady dla nas korzystne.

Do czego ja zmierzam, spyta ktoś, tak okrężną i zawikłaną drogą? A do tego, odpowiem, że nie lubię plucia na „demokrację” jako taką, bo uważam, że to coś bardzo podobnego do porzucania klinczu, czy półgardy, na rzecz jakichś wyimaginowanych i niepewnych radykalnych akcji, kiedy to nasz przeciwnik ma wszelkie atuty po swojej stronie.

Odchodząc od naszej metafory rzekę, iż głupie jest moim zdaniem odpuszczanie rządzącym tego, co czego się sami głośno i wyraźnie zobowiązali. Dotyczy to tak samo komuchów po „destalinizacji”, jak i dzisiejszych „autorytetów moralnych” i nastojaszczich diemokratów III RP.

Odpuszczając im takie rzeczy, pomijając już moim zdaniem sprawy czysto etyczne, jest głupie, bo za to właśnie ich jakoś tam, lepiej czy gorzej, trzymamy, a jeśli zaczniemy ich łapać za coś innego, najpewniej skończy się to o wiele gorzej. Albo przynajmniej o wiele szybciej.

Nie ma co być idiotą i uciekając do Scylli, wpadać na Charybdę! Jest ogromna przepaść pomiędzy zdrowym sceptycyzmem wobec demokracji jako takiej, wobec sposobu, w jaki została już przerobiona, zafałszowana i skurwiona, a pluciem na demokrację dla samej zasady... W sytuacji, kiedy nie wiemy, czy te pozory demokracji to nie jest w istocie JEDYNA (albo, w każdym razie, jedna z b. nielicznych) rzeczy, które tę (zarówno międzynarodową, jak i rodzimą) bandę jeszcze jakoś na wątłej nitce trzymają!

Absolutnie nie widzę powodu, by im to odchodzenie od „podjętych dobrowolnie” zobowiązań wobec nas ułatwiać. Tak samo, jak nie widzę, niestety, na razie żadnej możliwości, by tę syfiastą i załganą, semi-totalitarną już, jeśli nie gorzej (choć na razie faktycznie nie aż tak wiele krwi przelewającą, z pewnością do czasu) leberalną „demokrację” dało się zastąpić czymś lepszym i mniej podłym.

Tak więc zachęcałbym do zastanowienia się chwilę, zanim następny raz zacznie się bez większej potrzeby na „demokrację” – jako na samą ideę – pluć. Jak również do przyjrzenia się uważnie tym, którzy to bez przerwy robią i prowokują do tego innych.

Co naprawdę nie oznacza, bym to coś, co nam jest obecnie jako „demokracja” sprzedawane, uważał za sprawę uczciwą, fajną, czy dla uczciwych i porządnych ludzi korzystną. Po prostu wznoszenie buńczucznych okrzyków nie załatwia sprawy, co innego sensowne dyskutowanie różnych spraw w doborowym gronie.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

niedziela, marca 25, 2007

Pięcioletnie dożywocie i Kodeks Hammurabiego

Oto aktualna informacja, którą pozwalam sobie skopiować z Forum Frondy:

Skazana na dożywocie, znana niemiecka terrorystka z Frakcji Czerwonej Armii (RAF) Brigitte Mohnhaupt, po 24 latach spędzonych w celi wyszła na wolność.

O warunkowym zwolnieniu 57-letniej kobiety zadecydował w poniedziałek wyższy Sąd Krajowy w Stuttgarcie, uznając że nic nie wskazuje na to, by należąca w latach 70. do kierownictwa RAF terrorystka stanowiła nadal zagrożenie dla porządku publicznego.

Zatrzymana w listopadzie 1982 roku terrorystka skazana została na karę pięciokrotnego dożywotniego pozbawienia wolności oraz dodatkowo piętnaście lat więzienia.

Mohnhaupt związała się z terrorystami ze skrajnie lewicowego RAF jeszcze jako studentka filozofii, na początku lat 70. Wkrótce potem trafiła na pięć lat do więzienia. Po wyjściu na wolność w 1977 roku uczestniczyła w serii głośnych zamachów na zachodnioniemieckich polityków i przedsiębiorców. 30 lipca 1977 zastrzeliła szefa banku Dresdner Bank Juergena Ponto. Brała udział w zamachu na prokuratura generalnego RFN Siegfrieda Bubacka oraz w uprowadzeniu i zamordowaniu prezesa Związku Przedsiębiorców Hannsa- Martina Schleyera.

W zamachach dokonanych przez RAF zginęły w sumie 34 osoby. Śmierć poniosło równocześnie 27 terrorystów.

Oryginał tutaj: http://forum.fronda.pl/forum.php?akcja=pokaz&id=970694#p971045

Sporo ludzi tak to komentuje, i poniekąd słusznie, że jest to ogromna deprecjacja wartości ludzkiego życia. Z czym trudno się oczywiście nie zgodzić, ponieważ jeśli pięć dożywoci wynosi 24 lata, to jedno na dożywocie wypada poniżej 5 lat. Dożywocie zaś, to przecież w końcu ludzkie życie, choć w kategoriach kodeksu karnego.

Chciałbym jednak uzupełnić, ponieważ widzę tu coś jeszcze poważniejszego i groźniejszego. Nie przeczę bowiem, że obecne tendencje do obłędnej wprost pobłażliwości dla zbrodniarzy w jakiś tam sposób łączą się z barbarzyńskim okrucieństwem tych samych w końcu kręgów dla nienarodzonych dzieci czy bezsilnych starców, ale związek te nie jest jednoznaczny czy oczywisty. Całkiem możliwe, że deprecjacja życia wykazywana przez skracanie dożywocia do 5 lat kiedyś zaowocuje jakąś nową formą skracania życia po prostu, ale i tak zapewne nie będziemy wiedzieli, iż z tego akurat wynikło, ponieważ cała gleba naszej cywilizacji jest już od dawna zatruta.

Otóż osobiście nie sądzę, by tutaj chodziło przede wszystkim o deprecjonowanie wartości życia - żeby to właście było głównym zamierzonym celem, a w każdym razie celem najważniejszym. Praktycznie pewien jestem natomiast, że tutaj chodzi o to, by to, co napisane, przestało ściśle obowiązywać. Czyli o to, by władza mogła swobodnie dowolne każdą sprawę interpretować. Na razie są do drobne dodatki i "ulepszenia", ale z czasem będą one coraz większe, w końcu zaś wszelkie ustalone reguły prawa czy demokracji mają zniknąć. Mówię to ja, człowiek bardzo daleki od jakiejś liberalnej wiary w cudowne i trwające po wieki wieków skutki stworzenia idealnego "balansu władz", idealnych "mechanizmów demokratycznych" itd. Naprawdę jestem odległy od tego rodzaju złudzeń, ludzie zawsze i tak będą ważniejsi, a za wykoncypowanymi przez kogoś idelnymi schematami zawsze pozostanie prawdziwe, często groźne, życie.

Tym niemniej wprowadzanie małymi kroczkami poczucia całkowitej arbitralności prawa i społecznego poczucia, że "wprawdzie władza nie musi się żadnymi regułami krępować, ale to wciąż jest demokracja", uważam za zamach na zachodnie wartości. i to te najbardziej podstawowe. Jest to przecież jaskrawe, a jednak jakoś cwanie zakamuflowane, odejście od oficjalnie wciąż obowiązujących zasad demokracji i konstytualizmu. Zakłada też ewidentnie obojętność i/lub skrajną głupotę mas. Odwrotnie niż w zdrowym republikaniźmie. Jest to więc coś, co szybką drogą doprowadzi nas do masońskiej wizji "oświeconej elity" rządzącej bezsilnym tłumem zadowolonych z życia idiotów, którzy dostaną żreć i jakąś szmirowatą rozrywkę (panis et circenses), ale nie będą mieli prawa wtrącać się do jakichkolwiek spraw istotnych.

Procesy tego rodzaju widać dzisiaj dosłownie wszędzie. Czym bowiem są np. te dodatkowe kary w rodzaju wychwalanego przez niektórych (np. tutaj: http://forum.fronda.pl/forum.php?akcja=pokaz&id=970917) obowiązku powieszenia na ścianie w (prywatnym!) mieszkaniu przez sprawcę wypadku zdjęcia jego ofiary? To przecież dokładnie to samo łamanie pisanego prawa! I dokładnie... powrót do obyczajów sprzed Kodeksu Hammurabiego!

Dlatego kompletnie nie zgadzam się z wrogami demokracji, w rodzaju p. Wielomskiego, czy K*wina-M*kke, ponieważ tylko kurczowe trzymanie się takich zasad może nas w tej chwili obronić przed masońskimi i lewackimi dążeniami opisanego tu przed chwilą przeze mnie rodzaju, np. w postaci wszechwładzy molocha Unii Europejskiej przy zaniku państw narodowych i w jakiś sposób kontrolowanych przez swych obywateli.

Wymienieni tutaj panowie prawdopodobnie dali się ponieść swemu obrzydzeniu dla samej idei "suwerenności ludu" - bo przecież samo spisanie prawa uważa się za znaczny historyczny krok w stronę emencypacji ludu spod samowoli wąskiej elity możnych patrycjuszy - do tego stopnia, że całkiem im nie przeszkadza, iż korzystać z tego będą siły wcale im nie bliższe ani sympatyczniejsze. Chyba, że sprawa jest jeszcze bardziej pokrętna i ponura, a ci panowie nie zdradzają swych prawdziwych politycznych sympatii, mamiąc ciemny ludek swym wstrętem dla "lewaków", "masonów", "eurokouchozu" itd. itd.

Podkreślam myśl przed chwilą tu wypowiedzianą - czyni się w tej chwili bardzo zdecydowane wysiłki, by cofnąć nas w sensie polityczno-prawnym do stanu sprzed Kodeksu Hammurabiego i sprzed rzymskiego Prawa Kamiennych Tablic! Napradę nie trzeba być jakimś fanatycznym czcicielem demokracji (nie mówiąc już o "demokracji" w wydaniu Gazety Wyborczej czy Brukseli), by w dzisiejszej sytuacji uznać wszelkie tego typu próby za NIEZWYKLE POWAżNE ZAGROżENIE DLA WSZELKICH ISTOTNYCH WARTOśCI NASZEJ ZACHODNIEJ CYWILIZACJI.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.