Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Karol Marks. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Karol Marks. Pokaż wszystkie posty

wtorek, października 05, 2021

Ociupinikę Antropologii może?

Kto zapomniał, to mu przypominamy, a kto nigdy nie wiedział, niech już wie i na wieki zapamięta, że Robert Ardrey to z wykształcenia był antropolog. Tak, ten nasz ukochany, ten którego nie raczycie, woląc Ziemkiewicze, Ogórki, JP2, a czasem nawet i "von" Misesy*... Ten, bez którego nijak, bez którego wszelka dzisiejsza "prawica" to albo (cytując Dávilę**): "Po prostu wczorajsza lewica, pragnąca w spokoju trawić", albo jeszcze gorzej, jak w przypadku K*wina, czyli: "Jeszcze ja, ja, ja Panie Rockefeller! Tak się dla Pana pilnie staram przecież! Kto tak pięknie jak ja do końca ogłupia tych durnych Proli, stworzonych na niewolników Pańskich Szanownych Wnuków? Kto bardziej niż ja zasługuje za swoje zasługi na załapanie się do tej Pana Globalnej Elity? Chyba mnie Pan, Łaskawco tutaj z tą hołotą nie zostawi, prawda?!"

Nas tutaj (pluralis maiestatis, łał!) też Antropologia dziko kręci, choć raczej taka syntetyczno-fotelowa w stylu Frazera, a nie żeby siedzieć 20 lat wśród jakichś arktycznych Pigmejów, jedząc szarańczę, żeby w najmniejszych szczegółach opisać potem ich niezwykle pokrętny system pokrewieństwa, czy coś podobnego. W każdym razie niedawno zacząłem (ci ja) podczytywać książkę, co ją mam od dziesięcioleci, a mianowicie Political Anthropology: an Introduction, autorstwa pana o walijskim nazwisku Ted. C. Lewellen. Dziwne, że tak długo na lekturę czekała, ale w końcu było tyle innych, plus inne zajęcia...

Najpierw chciałem się nieco więcej dowiedzieć o szkockich klanach i klanach w ogóle. W końcu jest się tym późnym wnukiem jednego z najsławniejszych... I najnieśmiertelniejszych. Nawet nie aż tak bardzo późnym. Czytam od początku, o klanach trochę się już - thank you very much! - dowiedziałem, aż doszedłem (ci ja) do proto-Państw i państw powstawania. To dopiero jazda! Było i Inkach, bardzo ciekawskie info, potem było za i przeciw teorii powstania Państwa niejakiego Marksa z niejakim Engelsem... Gdzie nie wszystko się nam dzisiaj zgadza, ale jednak jest tam i parę niegłupich myśli, co by "prawica" spod trzepaka sobie na ten temat nie wmawiała.

No a przed chwilą przedyskutowaliśmy sobie z panem L. teorie wywodzące genezę Państw z konfliktów zewnętrznych, militaryzacji i, mówiąc brutalnie, wojny. Tu też mamy za i przeciw, są niegłupie myśli, ale jest i maniackie ganianie w piętkę różnych Herbertów Spencerów***. Wszystkiego tu nie przedstawię - jak coś, to kupta sobie ta książka i przeczytajta! - ale dam drobny cytat i paroma słowy skomentuję. Oto i:

Carniero wyjaśnia [centralizację i wzrost centralnie-położonych wiosek u Yanomamo w Wenezueli] w kategoriach "zasady wykluczenia konkurencyjnego", zapożyczonej z biologii ewolucyjnej. Zasada ta głosi, że "dwa gatunki zajmujące i eksploatujące tę samą część habitatu nie mogą koegzystować nieskończenie długo" - jeden musi w końcu wyeliminować ten drugi. Stosując tę zasadę do społeczeństw Carniero zauważa, iż w przeciągu historii chiefdoms**** łączyły się w państwa, a państwa prowadziły wojny, by stworzyć większe państwa, przy czym rywalizacja i selekcja w coraz większym stopniu miały tendencję generowania coraz większych organizmów. Ekstrapolując zmniejszającą się liczbę autonomicznych politycznych organizmów na świecie od roku 1000 naszej ery, Carniero przewiduje polityczną unifikację całej planety około roku 2300. (Jednak rozpad Związku Sowieckiego sugeruje, że mogą istnieć tendencje przeciwdziałające gołemu ogromowi.)
(Przekład nasz własny, dość miejscami lużny, ale merytorycznie wierny.) I jeszcze parę uwag do powyższego:

1. Ładnie się to zgadza ze znaną tezą Konecznego, który, na ile kojarzę, był z wykształcenia biologiem, i żadnym idiotą, choć nam się tu zdarza go szarpać po nogawkach, co jest winą jego tępych dzisiejszych wielbicieli, próbujących z doraźnej i wtedy b. pożytecznej nacjonalistycznej propagandy sprzed stu lat uczynić poważną Historiozofię  na miarę Spenglera lub lepiej. (Rzym się akurat do nas nas przeczołgał tajemnym podkopem przez czasoprzestrzeń, a Niemce to Bizancjum, bo tysiąc lat temu jedna żona Cysorza.. Obłęd!)

2. 300 lat widzi mi się mocno optymistyczne, jak również przekonanie, iż  CCCP na pewno "się rozpadło", z czego ma wynikać tak wiele innych proroctw. Nas tutaj obowiązuje raczej taka (żartuję z "obowiązywaniem", można polemizować, ale większych szans na sukces nie widzę) interpretacja, że CCCP bystrze się zorientowało, iż z pozwoleniami na maszyny do pisania nie wygra nawet ze spedalonych Zachodem uzbrojonym jednak w komputry, więc się przegrupowało, by ten błąd przeszłości naprawić. 

Tak, przegrupowania w kontakcie z wrogiem (?) są wysoce ryzykowne i mają swoje koszty, ale durny Zachód nie potrafił tej szansy wykorzystać i naprawdę "zimną wojnę" wygrać. Oczywiście tę obecną obrzydliwą Konwergencję Leberalizmu z Bolszewizmem podlanym odwiecznym Wielkoruskim Imperializmem, to kazirodcze małżeństwo dwóch bękartów Oświecenia, będą b. niedługo głosić nam zwycięstwem i Nową (ach!) Jutrzenką Ludzkości, ale my tu pozwalamy sobie tu na pewien sceptycyzm. To tyle na dzisiaj, ludkowie moi rostomili!

------------------------------------------------

* To ostatnie do ciebie przede wszystkim było, Wyrus! Nikt inny z wielbicieli tego pana od dawna mnie nie czyta i na pewno nie komęta.

** Tak, panie B - ma pan rację, że to formalnie raczej po prostu "Gómez", ale to nazwisko jest o tyle pospolitsze, nie ewokuje pokrewieństwa ze Św. Teresą, iż jakoś trudno by mi było przejść.

*** To ten prorok Liberalizmu, co K*win próbuje nim być. Najordynarniejsza wersja socjal-darwinizmu, z przeproszeniem Darwina.

**** Nie znalazłem rodzimego określenia, ale nazwa pochodzi od słowa "chiief" czyli "wódz" itp., a chodzi o coś pomiędzy luźną grupą jakichś nomadów i już dość skomplikowanych plemieniem.

triarius

P.S. Przekażcie sobie pocałunek pokoju i wychodzimy pojedynczo. Bez zwracania na siebie uwagi, bardzo proszę!

czwartek, października 30, 2014

Jak Korwin z Misesem Marksa i Lenina ulepszali

Karol Marks jako intelektualista miał różne wady, plus nieco zalet, ale jego stricte filozoficzna robota, jak każdy wie, polegała na tym, że "przestawił Hegla z głowy spowrotem na nogi". W sensie, że filozofia Hegla "stała na głowie", czyli nie tak jak należy, a Marks wziął i przywrócił jej właściwą pozycję. Konkretnie o co chodzi? Przypomnijmy to sobie pokrótce, choć każdy przecież pamięta.

U Hegla "Duch Świata realizuje się w Historii" - to jego najistotniejsza idea. Czyli Historia, ta ziemska, ludzka, jest dziełem tego Ducha, rozwija się i mamy stały (nie bójmy się tego słowa!) postęp. Bardzo w tym ważne jest pojęcie Państwa, bo to właśnie one pchają Historię naprzód. Duch Świata się w nie po prostu wciela - ale zawsze tylko w jakieś jedno Państwo i te "wybrane" państwa się na przestrzeni dziejów zmieniają.

Dla samego Hegla szczytem dotychczasowego rozwoju było oczywiście państwo Pruskie, więc Hegla daje się interpretować zarówno jako ideologa pruskiego konserwatyzmu, jak i niemal rewolucjonistę - no bo niby dlaczego akurat Prusy miałyby być końcem tego rozwoju, wiec kiedyś muszą stracić swą pozycję i znaczenie i zaczną dominować jakieś inne, a z nimi bez wątpienia rzeczy, o których się filozofom nie śniło.


* * *

Dygresja

Hegel to nie był żaden dureń, jak nam próbują wmawiać różni jarmarczni propagandziści. W istocie znawcy mają go za bardzo wybitnego filozofa, choć większość dziś przyznaje, że nie we wszystkim miał rację. Ale nawet to słynne, ulubione przez jarmarcznych, "tym gorzej dla faktów" ma w istocie całkiem inne znaczenie, od tego, co nam się stręczy.

Ogólnie to jest ciekawe zjawisko, że pismacy tak chętnie wykorzystują różne sformułowania, z głupoty czy świadomie wypaczając ich prawdziwy sens. Na przykład "Żydzi i cykliści", albo te właśnie "fakty" Hegla. Żeby już nie wspominać o czymś, co mnie szczerze wkurwia za każdym razem, gdy to słyszę - o "orkiestrze na Titanicu". 

Cóż - trywialność i głupota zawsze będzie potrzebowała bonmotów, więc, aby przeżyć, musi je kraść gdzie się tylko uda. Oczywiście przeważnie wypaczając ich sens, ale to przecież w tym kontekście sprawa bez znaczenia.

* * *


Ten "Duch Świata" daje się oczywiście bez trudu rozumieć jako Bóg. Sam Hegel tak to rozumiał, a ten jego Bóg na tle modnego wówczas Boga deistów rzeczywiście wydaje się niemal przyzwoicie chrześcijański. (Byli też hegliści idący w tym dalej, uczyłem się kiedyś o jednym takim urzędującym na Uniwersytecie w Uppsali, który heglowskiego Boga uczynił wprost osobowym.)

No i ten Bóg nie podobał się Marksowi, który był, jak wiadomo, "materialistą" i ateistą. Cała kwestia materializmu, kiedy jej się bliżej przyjrzeć, jest raczej bezsensowna - w końcu te tam prawa rozwoju historycznego u Marksa to żadna materia nie jest! - choć już przyjmowanie istnienia jakiegoś świata pozazmysłowego, mającego wpływ na ten nasz widzialny, nie mówiąc już o osobowym Bogu, to na pewno co innego niż nieprzyjmowanie.

Duch Świata stał się więc w marksowskiej interpretacji filozofii Hegla "po prostu" EKONOMIĄ. To siły ekonomiczne powodowały stały rozwój ludzkiego społeczeństwa na Ziemi i stały, nieunikniony, Postęp. Marks był też, w odróżnieniu od Hegla, nastawiony negatywnie do otaczającej go społecznej, politycznej i ekonomicznej rzeczywistości i pragnął radykalnych zmian.

Nie chcielibyśmy tu robić Marksowi psychoterapii, ale bez większego ryzyka możemy chyba stwierdzić, że nie podobało mu się, że ci co mają dobra i kapitał to są właśnie ci, co je mają, a on sam, jemu podobni, jego kumple i zwolennicy, znajdują się na tej drabinie posiadania niziutko. I nic, poza bardzo radykalną zmianą stosunków własności nie ma szansy tego zmienić. Z Heglem było inaczej.

Tak więc STOSUNKI WŁASNOŚCI były dla Marksa esencją ekonomii, ale kiedy się, z konieczności, uczestniczyło w tylu kursach Marksizmu Leninizmu, Ekonomii Marskistowskiej, czy jak to się wabiło, jak ja, to człek wie, iż to nie tylko stosunki własności rzekomo określają całą "Bazę" i determinują wszystko w "Nadbudowie"...

Sposób produkcji, wykorzystania dóbr (żeby nie mówić o "dystrybucji", które to słowo zostało częścio zmonopolizowane przez pewną sektę i ma specjalne znaczenie), wynalazczość, organizacja pracy - wszystko to (i zapewne sporo rzeczy, które mi teraz do głowy nie przyszły) stanowi te "Siły Ekonomiczne", które w "postawionej spowrotem na nogach" heglistycznej filozofii (czy może tylko "ideologii") Marksa decydują o wszystkim i wszystko determinują. (W każdym razie w "Nadbudowie".)

Marksowi "stosunki własności" (które, jak wiemy, w postaci z jaką się osobiście spotykał, nie były mu w smak) na tyle nie pasowały, że jako ostateczne osiągnięcie ludzkości wymarzył sobie ich całkowitą likwidację. Jak? A przez zniesienie własności prywatnej przecie! Inaczej Komunizm. Idealny ustrój, gdzie żadnej Ekonomii już nie będzie. Nie będzie już potrzebna do niczego i wszyscy będą nieopisanie szczęśliwi.

Marks nieco tam Heglowi zmienił, ale w sumie to jest przecie ta sama wizja świata - prawda? Która stara się być na odmianę świecka, która realnie jest rewolucyjna, a nie raczej konserwatywna, choć nieco niepewnym konserwatyzmem, ale jednak mamy jakieś X, które się w Historii Ludzkości realizuje, zmienia ją w kierunku coraz to większej doskonałości... I tak dalej.

Kołakowski, jak wszyscy wiedzą, nazywa marksizm "ostatnią wielką chrześcijańską herezją", co mnie o tyle bawi, że jak raz gdzieś słowo "judeochrześcijański" akurat pasuje, to się go nie używa, ofiarowując nam, chrześcijanom (choć ja się nie za "chrześcijanina" uważam, tylko za katolika, ale to inna sprawa) Marksa z przysłowiowym dobrodziejstwem inwentarza.

Bawi mnie to, albo nawet lekko wnerwia, jednak Kołakowski ma chyba rację, że marksowska wizja, i marksistowska "filozofia", wcale nie są czymś od religii odległym, a raczej właśnie po prostu jest to także swego rodzaju religia, czy może raczej para-religia.

Zaklęcia o "materialiźmie",  "ateiźmie" i cała reszta wiele tu nie znaczą - to jest przecież o wiele bardziej religijna wizja, i bardziej nawet "judeochrześcijańska", od powiedzmy deizmu, z jego dalekim, obojętnym i w sumie bezilnym Bogiem, który w sumie nie miał już powodu kogokolwiek interesować. (Poza oczywiście "mędrcami", którzy po prostu muszą się czuć lepsi, "znając prawdę". Jak Wolter, Robespierre, czy współcześniejszy nam Korwin, który się też jako deista deklaruje.)

Jeśli zaś marksizm jest rzeczywiście w sumie religią, albo czymś bardzo podobnym, no to pojawia się w tej całej wizji jeden, dla człowieka religijnego dojmujący, problem. Otóż to X, które w sumie jest Duchem Świata i Bogiem (choć oczywiście ach, jakże świeckim!) miałoby na końcu zaniknąć, jako coś wrogiego osiągnięciu przez ludzkość idealnego i (nie bójmy się tego słowa!) RAJSKIEGO stanu szczęśliwości?!

Ten Bóg (świecki jak cholera, ale przecież Bóg!) miałby SAM Z SIEBIE tworzyć Postęp, rozwijać świat, udoskonalać go... Po to tylko, żeby na końcu zniknąć? Zawstydzony, że nie pasuje do Ideału? Do ZIEMSKIEGO RAJU? To przecież absurd dla każdego poważnie tego typu sprawy - czy nazwiemy je "religią", czy też "materializmem historycznym", nieważne - traktującego człowieka. Absurd, horrendum, herezja i bluźnierstwo w jednym!

Trzeba by coś z tym zrobić, prawda, skoro ta ideologia ma być doskonała i skończona. Ekonomia musi więc POZOSTAĆ z Ludzkością DO KOŃCA! To jedno jest pewne od samego początku. Jak to zrobić, jak to zrobić...? Wcale nie musi to być aż tak trudne - po co nam jakiś punkt końcowy Postępu i Rozwoju Ludzkości? On tylko przeszkadza, mąci i wprowadza zamieszanie. Damy Postęp aż do NIESKOŃCZONOŚCI!

Po co niby Postęp miałby się w ogóle kończyć? Myślenie o końcach, jakie by one nie były, nigdy nie nastraja optymistycznie, Nie poprawia trawienia, nie polepsza snu ani wydajności w pracy. Won z nim! (W innej pisowni "von".) Jeszcze by się komuś w głowie uległa myśl, że Ludzkość (ach!) wcale nie ma szansy istnieć WIECZNIE... Zgroza!

Mamy więc teraz sobie nasz poprawiony marksizm... (Że też ten Marks sam nie potrafił na takie proste genialne rozwiązanie wpaść!) A nawet i leninizm, który przecież, poza sporą ilością praktycznych uzupełnień i poprawek opiera się na dokładnie tej samej wizji świata... I wszystko zaczyna idealnie pasować. Prawda?

Lemingom wmówi się parę prostych rzeczy i będzie git. Po pierwsze, że totalne zdanie się na odnowioną "judeochrześcijańską" OPATRZNOŚĆ w postaci ślepej siły "wolnego rynku" to jest dokładnie to samo, co wolność założenia sobie sklepiku bez łaski lokalnego kacyka... Łykną to, bo to w wiekszości durnie, a nawet jak nie, to pryszczate wyrostki nie mające o świecie pojęcia, albo zapracowani "prywatni przedsiębiorcy", nie mający czasu i głowy do analizowania ideologicznych "prawd".

Co ze STOSUNKAMI WŁANOŚCI? A po co o nich w ogóle gadać? Locke (klasyk i ojciec liberalizmu, gdyby ktoś nie wiedział, piszący pod koniec wieku XVII) miał akurat "świętej własności" dziką obsesję, czy może raczej widział powód, by ją usilnie propagować, ale teraz jest inna sytuacja przecież!

Ludzie (czy co to tam jest, nikt tego do końca nie wie) płacący propagandzistom "wolnego rynku" i innych tam "libertarianizmów" nie widzą potrzeby, by zwracać uwagę proli na drażliwe kwestie, do jakich należy właśnie własność. Kiedy ktoś  na nią podniesie rękę - oczywiście, rękę tę partia... Czy kto tam, odetnie, wznosząc oburzone okrzyki o jej świętości. I tak jest słusznie. Nieważne z czego się ta własność wzięła - ona jest święta, przez samo to, że jest własnością.

Ktoś kto ma własność, nie jest, z definicji, prolem, i to się liczy! Locke, w tych dawnych czasach, bronił "świętej własności" przed zachłannością monarchii, przed postulatami religii, przed ludzkim poczuciem sprawiedliwości, przed interesem państwa - dzisiaj my, posiadacze ŚWIĘTEJ WŁASNOŚCI (ach!) mamy już monarchę, religię, sprawiedliwość, a bronimy się, czy może oganiamy jak od much, przed prolami.

Mądrość etapu! O własności przypominamy jedynie, gdy to jest absolutnie niezbędne, gdy ktoś na nią świętokradczą łapę podnosi. Inaczej sza, prole do roboty i nie mędrkować! I za to się płaci - na różne, bardzo nieraz wyrafinowane sposoby - dzisiejszym prorokom "wolnego rynku". Locke dostawał za coś nieco innego, bo i mądrość etapu była inna, i jednak nieco bardziej wprost.

Tak że sobie chyba wykazaliśmy, iż owa ideologiczna strawa, którą nas karmią Misesy i Korwiny tego świata, to w istocie ta sama strawa, którą lud karmili Marks (choć intelektualnie to był jednak nieco inny poziom) i Lenin. Q.E.D.

Acha - tytułowego Misesa chyba w ogóle nie wspomniałem? No to wspominam, mówiąc że to dokładnie ta sama parafia i ten sam poziom. I tam się jeden na drugiego powołuje, myśli jego twórczo, po linii i na bazie, rozwijając - więc gość też jak najbardziej tutaj nam pasuje.

* * *

Może jeszcze wam powiem, co mi przed chwilą przyszło na myśl. Zupełna błahostka, a nawet tylko zwykły "mem", ale może warto. Otóż... Czy nie widać istotnego podobieństwa, nawet z wyglądu, między Korwinem i Obamą? Może ktoś by sporządził taki "memowy" obrazek, na którym Korwin, najlepiej w tym białym mundurze Regenta, z ordreami, wykrzykuje: "YES WE CAN!"

No bo to przecież zupełnie ta sama sytuacja! Z rzekomą "nową siłą" i dokładnie taką samą zgrają ogłupionych lemingów, które już całkie straciły orientację i po prostu chcą uciec od tego, co mają dookoła. (To się chyba nazywa "histeria", o czym sobie kiedyś już tu zresztą mówilśmy.) Że to, co dookoła jest paskudne, to fakt - ale Korwin?!

(Z tym, że w przypadku Obamy był jeden sensowny i moralny powód, by na niego głosować. Równość ludzi różnych "ras" i oddanie sprawiedliwości Czarnym, których, nie oszukujmy się, traktowano tam przez długi czas paskudnie, a w ogóle to sprowadzono jako niewolników. Nawet to, moim zdaniem, nie powinno uczynić akurat z Obamy prezydenta, choć rozumiem chcących głosować na "kolorowego". U nas nie ma jednak nawet cienia takich powodów, żeby z Korwina uczynić choćby sołtysa.)

Zresztą nawet z wyglądu ci dwaj są dość do siebie podobni, oczywiście z ogromną przewagą tej plastikowej Barbie zza oceanu. Jeden wprawdzie nieokreślonego koloru i pochodzenia, a drugi... Wiadomo... Nie powiem "jak zawsze", ale dziwnie często, jak na to, że rzekomo takich tu prawie nie ma...

No i z głębokiego PRLu, a konkretnie z odnogi PZPR (Polska Zjednoczona Partia Probotnicza - 4 słowa, 4 kłamstwa, co już b. dawno zauważono) pod nazwą Stronnictwo Demokratyczne. Słodkie u zoologicznego wroga D***kracji! Reszta drogi równie mętna i podejrzana. W każdym razie ja podobieństwo dostrzegam. "YES WE CAN, TOWARZYSZE KORWINIĘTA!"

triarius

P.S. Uważać na ogony, jak będziecie wychodzić. I nie gromadą, tylko pojedynczo!

niedziela, listopada 04, 2012

Gra w klasy

X podaje taką oto definicję klasy: "Nazywamy klasami duże grupy ludzi różniących się między sobą miejscem zajmowanym w historycznie zdefiniowanym systemie produkcji społecznej, stosunkiem (najczęściej ustalonym i uświęconym przez prawo) do środków produkcji, rolą w społecznej organizacji pracy, a więc sposobami uzyskiwania i wielkością społecznych bogactw, kórymi dysponują. Klasy to grupy ludzi, z których jedna może zawłaszczać pracę innej, dzięki innemu miejscu zajmowanemu w okeślonej strukturze, społecznej ekonomii." 
Grupa "kierownicza", taka jaką da się wyróżnić w Y, pasuje do tej definicji X?
Tak, "grupa kierownicza" stanowi liczną grupę ludzi, różniącą się od innych grup społecznych w Y swoim miejscem (decydującym) w systemie produkcji społecznej, swoim stosunkiem do środków produkcji (prawem dysponowania nimi), swoją rolą (kierowniczą) w społecznej organizacji pracy i częścią (znaczną) bogactw społecznych, które zawłaszcza. 
Grupa "kierownicza" stanowi w Y bez wątpienia klasę, tę klasę społeczeństwa Y, której istnienie się ukrywa.  W takiej mierze, a jakiej ta klasa w systemie produkcji społecznej jest dominująca, i w jakiej dysponuje środkami produkcji, lub w jakiej jej rola w społecznej organizacji pracy jest kierownicza, mamy do czynienia z klasą dominującą społeczeństwa Y - coś co się ukrywa przed światem.
Powyższy cytat jest oczywiście, jak na ten blog, napisany dość drętwym i bełkotliwym językiem. Co więcej, jest to wyraźnie marksistowska analiza, w której liczy się tylko praca, produkcja i bogactwo. (Nie, żeby te akurat rzeczy były bez znaczenia, oczywiście!) Czyli te same sprawy, które liczą się także niemal wyłącznie dla liberałów - z miłościwie nam obecnie panującymi liberałami realnymi włącznie - ale tu jednak dość łatwo język marksizmu, a nie liberalny pijarowy bełkot, który słyszymy na codzień.

Mimo to, ten opis sytuacji w owym tajemniczym "Y" nie wydaje mi się pozbawiony sensu, a nawet mógłby być dość intelektualnie płodny, gdyby ktoś się głębiej zastanowił. Co to jest to "Y"? Mogłaby to być " III RP, prawda? Pasowałoby. Albo mogłaby to być "Unia Europejska". Zresztą mógłby to być także "współczesny świat".

Jeśli ktoś łaskawy i nieprzesadnie leniwy, to zachęcam do przeczytania tego cytatu raz jeszcze, wstawiając pod "Y" za każdym razem jedno z zaproponowanych rozwiązań. A potem najlepiej by było jeszcze się drobną chwilę zastanowić, jak to pasuje i jakie ew. refleksje się nasuwają. I jeszcze może ktoś potrafiłby podstawić pod tę zmienną jakieś inne wartości. I także się zastanowić nad rezultatem.

No więc co pracowitsi, intelektualnie, robią o co prosiłem, a leniwce czytają po prostu dalej.

*

*

*

*

*

OK, wyjaśniam... Cały powyższy cytat pochodzi ze znanej książki Michałą Woslesnkiego "Nomenklatura", którą próbuję właśnie czytać (po francusku). Przekład mój własny. "X" to ni mniej, ni więcej, tylko Lenin. (Przecież nie mówię, że go lubię czy uważam za autorytet! Po prostu znalazłem jego definicję pojęcia klasy w tej książce i uznałem, że warto nad tym nieco podeliberować.) "Y" to, jak się niełatwo chyba w tej chwili już domyślić, to "Związek Sowiecki".

A co z tego wszystkiego wynika? Na razie, jak myślę, i to co tu mamy, wystarczy na rozpałkę. (Żeby nie powiedzieć "detonator". Myśli oczywiście.) No bo bez klasowego podejścia ani zrozumienie tego, co się wokół dzieje, ani też, da Bóg, tego zwalczanie czy zmienianie, się chyba nie ma szansy udać. A kwestie klasowe są załgane i zamulone, bo dotąd stanowiły niemal monopol wiadomo kogo, a miłościwie nam panujące leberały robią wszystko, żeby żadne inne do tych spraw podejście się nie pojawiło.

Mówią nam, że pojęcie klas i jakiekolwiek klasowe podejście, to czysty marksizm i czysty komunizm. Ale to kłamstwo, no bo weźmy od drugiej strony - czy arystokracje od zarania dziejów, czy wszelkie warstwy szlachecko-rycerskie - nie widziały świata w kategoriach klasowych? Czy może uważały się samych za dokładnie to samo, co biedota, chłopi, czerń, czy choćby mieszczanie? Takie były znaczy postępowe, humanistyczne und liberalne, tak?

Oczywiście że nie! Dzisiaj oczywiście wielu z ludzi przyznających się, z mniejszym lub większy prawem, do arystokracji, to sam kwiat postępowości i lewicowego humanizmu (inaczej dawno by z nimi zrobiono porządek, choć są i szczerzy, a nawet porzadni i niegłupi arysto pozbawieni czarnego podniebienia, mam takich w rodzinie), ale przecież nie zawsze tak było! Na pewno zaś nie wtedy, kiedy te arystokracje i szlachty dopiero powstawały. Ani wtedy, gdy naprawdę się liczyły.

Tak że nie wmawiajcie mi, leberały i spółka, że klasy to komunistyczny wymysł i tego typu podejście jest kompromitujące i z natury lewicowe! Oczywiście: "klasa robotnicza", "klasa chłopska", "inteligencja pracująca", "kułak", "biedniak"," średniak", "klasa obszarnicza" - to marksistowskie i w dużej części bełkot. Ale "nomenklatura" analizowana we wspomnianej tu przeze mnie książce, to już nie jest to samo, choć świadomie stosuje się tam "marksizujące" metody analizy, mające "zaatakować"  Sowiety ich własną niejako bronią. (Książka była wydana w roku 1980.)

No a obecnie, choć oczywiście "klasa robotnicza", "obszarnicy" i wszystkie te kategorie, które kiedyś jakoś mogły być sensowne, na pewno już sensowne i intelektualnie płodne nie są. Co nie zmienia faktu, drogie prole, że jak się jest prolem, a się jest, niestety, to jakiejś tam formy klasowego podejścia do otaczającej nas rzeczysistości uniknąć się nie da. "Prol" to nie to samo co "proletariusz", czyli robotnik albo jakiś jeszcze biedniejszy i mniej wykształcony człowień!

Ja tam, choćbym miał w końcu z głodu zemrzeć pod krzywym płotem ("byle przy tobie"), i tak będę do końca jakąś tam wersją (może wykolejonego i na pewno zrujnowanego) arystokraty, skrzyżownego z wojownikiem od niezliczonej ilości pokoleń. (Choć wcale nie sama szlachta.) Z tym, że wojowników ci u mnie dostatek, natomiast arysto to tylko jedna czwarta i to po kądzieli. Ale charakter akurat taki.

(I na pewno ja zawsze będę panem, tak samo jak cham, który teraz ma moje srebrne łyżki z hrabiowskimi, koronami zawsze będzie chamem. Nawet o wiele bardziej chamem, niż ktoś, kto takiej łyżki nigdy na oczy nie widział.) Może dość bladym odbiciem dawnego arysto jestem, bo "byt kształtuje rzeczywistość", ale jednak ani lemingiem być nie potrafię, ani żadnym autentycznym proletariuszem nigdy nie byłem i na pewno nie będę.

Ale prolem niestety jestem i, jeśli dożyję, to mój status, o ile nie nastąpią rzeczy, o których się filozofom nie śniło, będzie się zmieniał razem ze statusem innych proli. Na coraz bardziej tożsamy ze statusem niewolnika, o ile cokolwiek z czegokolwiek rozumiem. A potem i dalej, bo ludzi jest przecież za dużo itd.

I to oczywiście wcale nie dotyczy tylko mnie. Taki Coryllus, który, jak sam opowiada, jednego dziadka miał robotnikiem rolnym, drugiego małorolnym chłopem, też nie jest żadnym proletariuszem, a nawet wprost przeciwnie - propaguje szlachecki etos i głosi ogromnie pozytywną rolę szlachty w polskiej historii. Ale w tym dzisiejszym świecie, w tych wszystkich @#$% procesach i zmianach, które się na naszych oczach (a częściej na naszych grzbietach) dzieją, to też, niestety - PROL.

Choć korą mózgową mógłby całe stado proletariuszy obdzielić i jeszcze by mu sporo zostało. To nic tu nie zmienia. A raczej może właśnie zmienia, bo tamci się chyba dobierają na zasadzie najmniejszego wspólnego mianownika i tam nikogo wybitniejszego po prostu być nie może. Ale jednak to oni nas gnębią, a nie my ich.

Albo Nicpoń, któren, choć chyba ze szlachty nie pochodzi, to, jako wyjątkowo nieliczny z naszych, jest czymś w rodzaju autentycznego ziemianina. I to nie tylko w sensie życia z dużego gospodarstwa i uciskania chłopa, bo także różne dodatkowe i przeważnie pozytywne sprawy. Jemu się chyba zresztą wydaje, że tak jest i tak już być musi, a jak się wysili, to nas pozostałych do tego mniej więcej stanu podciągnie...

I zostaniemy elitą, a tamci, trafią tam, gdzie ich miejsce... OK, fajnie by było, ale na razie, tak mi się widzi, to PROLE(TY), choć oczywiście żaden tam "proletariat". Słoma z butów to nie my, tylko oni - tylko CO Z TEGO?

My nie jesteśmy żadnym klasycznym "ludem", do którego miałoby sens, czy wdzięk, stosować jakieś dawne ideologie "wyzwolenia ludu" - ani te marksistowskie, ani te lollardów czy innych religijnie natchnionych dawnych "ludowców". (Z pierwszymi chrześcijanami włącznie!) Oni nie są żadną arystokracją czy szlachtą... Są czymś bez porównania gorszym i niejako łączy ich właśnie ta marność, te owadzie cechy... Tylko że oni NIE MUSZĄ być super, nie muszą być szlachtą czy arystokracją, żeby nas gnębić!

Nie muszą także być wojownikami - mniej czy bardziej barbarzyńskimi, ale mającymi realne osobiste i zbiorowe zalety. Od takich spraw to oni mają służby, kamery, podsłuchy, szpicli i manipulatorów (medialnych, naukawych, edukacyjnych itd.) gdzie się tylko spojrzy (tak to się pisze?). Tu naprawdę nie chodzi o wybór, czy mamy się uznać za jakichś czternastowiecznych ciompich, czy jakiś fabryczny proletariat sprzed dwustu lat, czy też uciekać z krzykiem "bolszewizm" na każdą wzmianke o klasach społecznych!

A z tym podciąganiem do ekonomicznego, i jakego tam jeszcze, poziomu Nicka, to jest, tak mi się widzi, skrajny optymizm. Bo to oni ustalają reguły, i obecność jakiegoś Nicka czy mnie w ich "zacnym gronie" wcale by ich nie ucieszyła. A tym mniej zamiana miejsc w społecznej hierarchii. Tym bardziej, że przecież na prostej zamianie miejsc tak czy tak to by się zakończyć nie mogło. Nie dało by się zresztą, nawet gdybyśmy chcieli.

Tak że możemy sobie być elitą - duchową (ach!), intelektualną, patriotyczną - ale w tym dzisiejszym świecie wyżej nerek nie podskoczymy, zależymy od różnych ludzi, instytucji, klas (!), które nam, jak wskazuje doświadczenie, za dobrze nie życzą i mają niezbyt miłe zamiary. Z tego, że jesteśmy od nich, osobiście, pod każdym względem lepsi i o wiele bliżej nam do każdej prawdziwej szlachty czy arystokracji, w praktyce, tej dzisiejszej, niestety nic nie wynika.

Oni, swymi, godnymi robactwa (z jego liczącą 400 milionów lat historią) metodami, ze swym godnym robactwa charakterem, na razie zwyciężają jak chcą i nas coraz bardziej gnębią. Są teraz dwie istotne klasy: ONI I CAŁA RESZTA. (Z Wołkami i Sadurskimi tego świata, próbującymi się do tej "elity" za wszelką cenę załapać, ale ich możemy na razie pominąć.) Do tej reszty należymy my! Ta cała reszta to PROLE.

I żeby sobie to uświadomić, wcale nie musimy się utożsamić akurat z opisanym przez Marksa proletariuszem! W ogóle nie musimy z nikim się utożsamiać, bo sytuacja jest stosunkowo nowa. Marks jej na pewno w szczegółach nie opisał, choć być może dałoby się i u niego coś interesującego i pożytecznego na te tematy znaleźć.

I ja naprawdę nikogo nie namawiam, żeby się nawracał na "materializm historyczny i dialektyczny", żeby się poczuł "klasą robotniczą" czy czymś takim - ja tylko mówię, żeby się raczej nie przejmować za bardzo jazgotem różnego rodzaju agentury i poputczików, wrzeszczących, że "klasy społeczne to kłamstwo i bolszewizm, albo gorzej, bo socjalizm, w dodatku narodowy". Bo im za to płacą, a wy na to będziecie tyrać do śmierci. Choćby dlatego raczej się nie powinniście tym ujadaniem przejmować.

Bez przemyślanej na nowo sprawy klas po prostu nie da się nic zrozumieć ani z PRL bis, ani z całego tego dzisiejszego globalnego... Powiedzmy "świata". Z Unią na czele, choć jest nadzieja, że długo już nie pociągnie.

(Swoją drogą, całkiem nie na temat, martwię się o Putka, któren nam coś niedomaga. Cóż, skończył sześdziesiątkę biedaczyna, a to poważny wiek! Wiem coś o tym. Może gdyby się był z tego judo przerzucił na czas na BJJ.... Albo może ichnie sambo, gdzie chyba też się bardziej tarzają, niż walą drug drugiem o ziemię... Choć w sambo sobie okrutnie wykręcają nogi, na tym to właśnie polega, on chyba właśnie z nóżką ma coś nie tak. W każdym razie biedny!)

triarius

P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.

niedziela, września 16, 2012

Jak to zatem jest z tym socjalizmem?

U Nicka niesamowita pyskówa und dyskusja się ostatnio zrobiła, ze sporą niestety dozą smrodu, a to z powodu odejścia czy wyrzucenia Coryllusa. Któren zdaniem niektórych nie tak się zachował, podczas gdy zdaniem innych on po prostu taki jest i walczy na trudnej niwie (wydawanie własnym sumptem własnych książek dla chleba w głębokiej III RP), więc nerwowy.

Smrodu właściwie u samego Nicka nie ma, bo tam, ci co pozostali, dyskutują sobie w sumie kulturalnie, ale pomiędzy blogaskami, w sieci, powietrzu, warstwie ozonowej, eterze kosmicznym i gdzie tam jeszcze, zapaszek nieco kontrowersyjnej urody jednak się unosi. Dobra, to było z kronikarskiego obowiązku i jako zajawka. Rzecz w tym, iż padło tam do mnie pytanie, czy zgadzam się z tezą, że: "Kto w młodości nie był socjalistą..."? Itd. Każdy to przecież zna.

No to mi przyszło do głowy, żeby tę sprawę raz na zawsze (da Bóg!) pryncypialnie wyjaśnić. I to nie tak wyjaśnić, jak już to wielokrotnie robiłem, czyli wywodząc, że właściwie nie wiadomo co to ten "socjalizm", jeśli on bezprzymiotnikowy, a człowień to w końcu źwierzę społeczne, czyli "socjalne" właśnie.

I jeśli ten "socjalizm", to ma być to, że my nie mamy nic przeciw tej człowienia "socjalności", czyli odrzucamy wszelkie utopijne, oświeceniowe "mądrości" o tym, jak to będzie cudownie, jeśli ludzie tę swoją "socjalność" odrzucą i ODDADZĄ SIĘ CALI, bez reszty i bez wątpliwości, "WOLNEMU RYNKOWI", no to ja oczywiście wybieram "socjalizm".

Mieliśmy tego już nie powtarzać, aleśmy sobie znowu, innymi oczywiście słowy, powiedzieli - i dobrze! To zawsze warto przypomnieć, a że innymi słowy, to może akurat w tej werbalnej szacie do kogoś trafi, do kogo przedtem nie trafiało.

Jednak dzisiaj faktycznie chcieliśmy rzec coś nowego. Bez przesady nowego (niestety), ale jednak. Co najmniej ubrać to w całkiem nowe szatki. No więc mówimy...

Jeśli "socjalizm" miałby oznaczać wiarę w to, iż ZLIKWIDOWANIE PRYWATNEJ WŁASNOŚCI stworzy "ludzkości" jakiegoś rodzaju raj na ziemi, to ja oczywiście takie coś odrzucam, wyśmiewam i się brzydzę. Jest to równie durne - o ile nie durniejsze! - od wiary w to, że oddanie się w całości i bez zastrzeżeń "wolnemu rynkowi" zapewni ludzkości świetlaną przyszłość, bez konfliktów, lęku i braków w wyżywieniu.

Jednak, jeśli popatrzymy sobie na te dwa bieguny, czyli, z jednej strony RAJ DZIĘKI LIKWIDACJI PRYWATNEJ WŁASNOŚCI, z drugiej zaś RAJ DZIĘKI TOTALNEMU (!) ODDANIU SIĘ "WOLNEMU RYNKOWI" (żeby poprzestać na tym rynku, choć przecie w tej oświeceniowej ideologii, czy raczej niemal religii, jest jeszcze nieco innych perełek), to widzimy, że pomiędzy nimi jest jeszcze masa miejsca. Prawda?

Miejsca, gdzie, jak mi się widzi, przyzwoity i niegłupi człowiek może sobie urządzić mieszkanko. No bo, jeśli komuś się wydaje, iż moje pryncypialne odrzucanie liberalnej ideologii polega na tym, że ja marzę i skrycie planuję stworzenie takiego "raju", gdzie prywatny człowiek nie będzie miał żadnych możliwości działania na niwie ekonomii - to ten ktoś jest, sorry, buc i gada głupoty.

Oczywiście że wolność jest cenna, także ekonomiczna, a siły tego typu, i tej, określmy to tak sobie figlarnie, wielkości, co np. państwo, nie powinny się bez wyraźnego celu do różnych tam drobiazgów mieszać. I już prędzej "wolny rynek" nas zbawi - choć naprawdę nie sądzę, by to mógł, lub chciał, uczynić - niż likwidacja prywatnej własności!

Co jednak nie znaczy, by prywatna własność była jakimś genialnym uniwersalnym rozwiązaniem dla obolałej Ludzkości. Może dla angielskiej klasy średniej pod koniec XVII w. to było genialne rozwiązanie, nawet prawdopodobne, ale jaki jest DZIŚ powód, by, nie tylko wciąż z zachwytem czytać tych tam Locke'ów, ale jeszcze uważać ich nadal za proroków i Prometeuszy?

Żeby tu jeszcze wsadzić na zakończenie nieco konkretnego mięsa, powiem, że moim zdaniem tak by to należało zdefiniować: "Socjalizm to programowy antyliberalizm"... I wtedy dla mnie wszystko jest OK, mogę sobie być "socjalistą". No a czym byłby wtedy faszyzm, który, jak niektórzy pamiętają, dotąd właśnie tak definiowałem? Byłby zapewne: "Programowym antyliberalizmem z zębami i pazurami, naprawdę biorącym się do roboty i rządzenia".

Zejście ze sfery ideałów i marzeń do sfery faktów i polityki odziera wszystko z owej cudnej pazłotki, którą tak wszyscy kochamy, ale cóż. Ktoś może takie coś chcieć, ktoś inny może nie chcieć, jeszcze inny może się nie spodziewać, że aż tak brzydko to wypadnie...

Ale "Nie ma czegoś takiego, jak darmowy obiad". Powie wam to każdy liberał, i w tym przypadku będzie miał sporo racji.

Oczywiście, jeśli ktoś powie: "Po kiego grzyba definiować takie coś, jak socjalizm - w końcu to tylko definicja", to ja się częściowo będę musiał zgodzić. A zaraz potem będę się musiał znowu gęsto tłumaczyć, czy jestem czy nie jestem socjalistą, czy zgadzam się, iż "kto za młodu nie był..." Itd. No to ja mówię, że jeśli miałbym wierzyć w jakieś cudowne skutki likwidacji własności prywatnej jako takiej - to ja aż takim ponurym idiotą nie jestem!

Jeśli jednak ma chodzić o to, że kiedy mnie jakieś kopnięte korwiniątko oskarży o "socjalizm", bo ja nie biję czołem pięć razy dziennie przed ołtarzykiem "wolnego rynku" - to ja mam to, anatomicznie rzecz ujmując, w dupie! Niech sobie będę w oczach korwiniątka "socjalistą". Tym bardziej, że w tych podłych czasach to ja bym raczej wolał się przyjrzeć temu, co nawet taki Marks mówi o WALCE KLASOWEJ i uciśnionym proletariacie (TAK KOCHANE PROLE!), niż temu, co mówi natchniony Mises (won czy nie von) na temat "wolnego rynku". Znacznie więcej sensu i ew. zastosowania!

Tak samo jak lata mi, przynajmniej dopóki oznacza to jedynie wygadywanie głupot w internecie, kiedy jakiś kopnięty lewak nazwie mnie "faszystą", a jakiś inny (albo i ten sam) "bolszewikiem". Dla tej lewizny nie ma oczywiście nic straszniejszego niż wizja SKUTECZNEJ PRAWICY, a tego typu epitety - a zarazem, co najmniej potencjalnie, DONOSY - stanowią jedną z ich linii obrony.

Tak że, podsumowując - nie ogłaszam się na serio i oficjalnie "socjalistą", ale też nie zamierzam się kulić i piszczeć niczym Mały Głód z reklamy, jeśli mnie tak jakiś świr nazwie. I podobnie się rzeczy mają z epitetami w rodzaju "faszysty" czy "bolszewika", choć tutaj oczywiście za pyskującym w sieci hunwejbinem stoi wąsaty Komóra ze swoimi chłopcami.

triarius

P.S. A tak przy okazji, skoro o socjaliźmie sobie rozmawialiśmy, przypominam, że: "Kapitalizm to Socjalizm burżujów". Rzecze Pan Tygrys, parafrazując oczywiście i odwracając tezę Spenglera. Co było pomyślane w sumie jako jedynie zabawny paradoks, ale, jak się zastanowić, jest w tym całkiem sporo głębokiego sensu.

poniedziałek, października 24, 2011

O dłoniach i uczłowieczaniu małpy (część 1)

Z tym, że dłoń odegrała ogromną rolę w uczłowieczeniu małpy, zgodziliby się wyjątkowo zarówno Marks, jak i Ardrey. Marks gada w tym kontekście coś o pracy - jak to leberalny komuch - podczas gdy Ardrey, znacznie sensowniej, mówi, że człek wziął się z "drapieżnej małpy, polującej zbiorowo i z bronią". Z czego sporo mu zresztą zostało do dziś, na dobre i złe. (Nie Ardreyowi, bo już niestety nie żyje, tylko człekowi.)

Jednak, co jest smutne, to lewizna wyciąga z tego faktu praktyczne wnioski i np. masakruje bezbronnych "faszystów" z pomocą śrubokrętów i młotków. (Swoją drogą, choć nie śledzę biężączki, to chyba by do mnie jakoś doszło, gdyby tamta napaść zakończyła się wysokimi wyrokami, czego by się człowiek spodziewał, gdyby oczywiście nie wiedział co to za kraj.)

Znowu zdaje się nadarzy im się wkrótce do tego fajna okazja, na co niektórzy nasi próbują znaleźć jakąś radę. U Nicka na przykład znalazłem dziś w komęcie radę, którą cytuję:
paź 24, 2011 / djans:
„Ja to się zastanawiam jaki sprzęt trzeba wziąć ze sobą na ten marsz.”
Karton tłustego mleka – dobrze zmywa składniki aktywne gazów drażniących-łzawiących; w zeszłym roku grupa antyfaszystowskich pacyfistów dokonała napadu i ciężkiego pobicia pasażerów pociągu przy użyciu lekkich, niedużych młotków stolarskich i ślusarskich; hydrowargotargacz, czyli pokrętło zaworu co prawda nie leży w dłoni tak dobrze, jak kastet, ale nosząc je w kieszeni nie łamie się zapisów ustawy o broni i amunicji…

Ale tak serio, to myślę, że zamiast różnych gadżetów każdy powinien zabrać swoją Kobietę i Dzieci, oraz aparat, czy kamerę. Dajmy III RP szansę na wykazanie się jak dobrze potrafi chronić swoich obywateli przed lewackimi terrorystami
 To o mleku b. mi się spodobało, choć nie sprawdzałem i nie mogę ręczyć, że to naprawdę działa. To o zaworach, choć idea słuszna i krok we właściwym kierunku, wzbudziło nieco moich wątpliwości, którymi się tu z wami podzielę.

O cóż nam chodzi w tego rodzaju "środkach przymusu bezpośredniego", jak ten wspomniany przez djansa domorosły kastet? Chodzi nam o:

1. skuteczność (choć raczej nie aż tego rodzaju, by było łatwo zabić, albo w makabryczny sposób smasakrować);

2. łatwość noszenia i szybkiego zastosowania;

3. względnie niewinny wygląd, żeby się było trudno przyczepić w razie np. rewizji (nie mówiąc już po daniu jakiemuś lewakowi za jego pomocą bolesnej nauczki);

Jak to kółko od zaworu spełnia owe warunki?

Ad 1. tak, jak niemal każdy kawałek żelastwa trzymany w dłoni, może minimalnie lepiej od byle jakiego żelastwa;

Ad 2. w sumie OK, daje się nosić w kieszeni i w miarę szybko wyjąć;

Ad. 3 marnie!

Na temat punktu 3 powiedzmy sobie jeszcze parę słów. Otóż nie sądzę, by, nawet w całkiem niewinnej sytuacji, wygrzebanie przez np. policję takiego kółka z czyjejś kieszeni, nastawiło ich do nas szczególnie przyjaźnie. Co dopiero w przypadku "faszystowskiej" demonstracji, połączonej z napaścią lewackich bojówek.

Przy czym jak zwykle obiektywna policja będzie wiadomo po czyjej stronie, więc nawet jeśli taki mędrzec nie dojdzie, do czego konkretnie to miało służyć, to i tak się nie zachwyci. Bo zapewne stwierdzi, że to do rzucania w policję. No a to go raczej nie rozczuli, szczególnie jeśli będzie zmęczony, głodny, wkurwiony, obrzucany wyzwiskami i zastrachany.

Kastetu raczej, takiego prawdziwego, dopracowanego, na tę okoliczność z sobą nie zabierzemy. To jeszcze nie te czasy, armageddon niewątpliwie przyjdzie, a wtedy nie takie środki, jak kastet będą na codzień potrzebne, ale to jeszcze chwilę potrwa.

Jakie więc mamy rozwiązanie? Moim zdaniem niezłych rozwiązań jest całkiem sporo i są naprawdę niezłe, po prostu trzeba je poznać, potem chwilę pomyśleć, no i stosownym przypadku zastosować. Na początek porozmawiajmy chwilę o legalnych alternatywach dla kastetu. Nie, żebym uważał, że to koniecznie najlepsze rozwiązanie, ale skoro zaczęliśmy od kastetów, no to niech o nich najpierw będzie.

Jedyną rzeczą, jaka mi tu przychodzi na myśl - a mówimy, przypominam, o "prawdziwym" kastecie, ale całkiem legalnym - to założenie sobie zegarka na dłoń, tak jak kastet. Występuje to ponoć nawet w jakiejś książce o Bondzie (co oczywiście nie stanowi gwarancji skuteczności). Że w przypadku Rolexa warto się chwilę zastanowić nad jego użyciem w tym charakterze, nie muszę chyba nikomu mówić.

Zresztą zastanowić się warto w każdym przypadku użycia kastetu, nawet prowizorycznego! (A posiadania Rolexa gratuluję, mnie to akurat nie kręci, ale rzecz jest kosztowna i ponoć niezła.) Skoro tylko to mi do głowy przychodzi, no to o czym my tu w ogóle gadamy? - powie ktoś.

Jednak to moje gadanie o kastetach ma chyba nieco sensu, jeśli uwzględnimy specyfikę tego narzędzia, a konkretnie to, jakie ono nam problemy rozwiązuje i jakie możliwości daje. Kastety są różne, a niektóre bardziej niż do łamania kości, służą do masakrowania twarzy poprzez jej cięcie... Sprawa dla alfonsów, i to takich mniej przyjemnych, która nas raczej nie interesuje.

Można wprawdzie pozbyć się lewaka i ew. przepłoszyć jego kumpli, jednym szybkim ruchem rozorując mu mordę (oczywiście kiedy sytuacja naprawdę tego wymaga), ale do tego wystarczy nam klucz do mieszkania, karta kredytowa, grzebień (dużo nie wytrzyma, ale jeden raz jak najbardziej)... W razie ewidentnej konieczności raczej do przejechania przez oczy.

Nie po to, żeby napastnika pozbawić na resztę życia wzroku, ale żeby na jakiś czas wyłączyć go z gry. O kartach kredytowych i podobnych doń środkach jeszcze sobie, Deo volente, porozmawiamy. (O grzebieniach już nie, bo one tylko do tego.)

Kastet służy także - a taki typowy, nie zaś taki dla alfonsa albo jakiego używają w amerykańskich pierdlach, przede wszystkim - do chronienia pięści zadającej cios, oraz do nadania tej pięści twardości metalu. Plus często, dzięki występom (o różnych szpikulach czy ostrzach już mówić nie będziemy), guzom itd., do zwiększenia skuteczności uderzenia poprzez zmniejszenie powierzchni, na którą działa siłą.

Z czego, jeżeli cokolwiek wiem o życiu - a wiem, bo w latach szkolnych musiałem się bić setki razy, potem zaś, choć już się raczej w realu nie biję, to i owo z pokrewnych dziedzin liznąłem - najważniejsza jest ochrona dłoni. Ktoś się może zdziwi, ale tak właśnie jest. Nie jest aż tak ważne, czy ktoś dostanie w nos, szczękę, czy gardło, metalem, czy też kością. Jeśli siła ciosu będzie ta sama, różnica okaże się niewielka.

Dla ofiary znaczy, bo dla zadającego ten cios może być ogromna (nie w przypadku uderzenia w gardło jednak - świetny cel, jeśli dostępny!). Będzie to często różnica między miłą satysfakcją z własnej skuteczności i załatwieniem sobie ręki na amen, nierzadko złamaniem. Dłoń składa się bowiem z niesamowitej ilości drobniutkich kosteczek, do tego drobniutkie ścięgna...

I naprawdę nie jest trudno sobie ją złamać, albo inaczej uczynić niezdolną do użytku. Bez rękawic i profesjonalnego bandażowania bokserzy mieliby dłonie połamane cały czas, wielu sobie je łamie i tak. Oczywiście byli tacy jak Jack Dempsey, którzy z dłońmi nigdy problemów nie mieli, ale też mało kto chciałby naśladować jego metody treningowe i pracowitą młodość. A poza tym nawet taki Tyson złamał sobie dłoń waląc kogoś przed jakimś klubem.

Wiemy więc, że nasze narzędzie (żeby nie powiedzieć nasza broń), aby nam skutecznie zastąpić kastet bez jego wad, powinna przede wszystkim skutecznie chronić naszą dłoń. Przed złamaniem czy zwichnięciem - nie przed oskrobaniem sobie ew. knykci o jakąś lewacką mordę! Kiedy sprawa będzie na tyle poważna, że w ruch pójdą kastety, śrubokręty czy młotki, na pewno zdarcie sobie naskórka z kostek na dłoni nie będzie żadnym problemem.

Nawet zapewne nikt tego nie zauważy. (Poważniejszą sprawą jest stłuczenie tych kostek, które np. było poważnym problemem przy walkach na gołe pięści, ale to raczej przy wielokrotnym uderzaniu w twarde powierzchnie, do czego raczej w realnej rozprawie z lewactwem nie będzie okazji. Dlaczego, jeśli lewaków może być wielu? A czy tylko piąstkami musimy ich walić? Tu reguły markiza Queensbury nie obowiązują!)

Z czego wynika, że nasz prowizoryczny kuzyn kastetu wcale nie musi kryć tych powierzchni naszych piąstek, którymi ew. chcielibyśmy potraktować niegrzecznego lewaka! Oczywiście, to chroni naszą dłoń jeszcze lepiej i byłoby fajne, ale skoro mamy mieć coś, do czego się nie przyczepi ukochana bezstronna władza i niezawisłe sądy, to jednak regularny kastet raczej odpada. Co do tego już chyba się umówiliśmy?

Jednak nawet zwykła rękawiczka - byle była ciasnawa! - znacznie wzmacnia odporność pięści przy uderzeniach! (Działając poniekąd jak bandaże w rękawicach bokserów czy facetów od MMA.) Nie aż tak tę odporność wzmacnia, jak prawidłowy sposób zadawania ciosów, nie aż tak, jak siła dłoni... Ale naprawdę pomaga.

A co do tamtych spraw, czyli prawidłowości zadawania ciosów i siły dłoni, to można, a nawet należy nad tym popracować. Bardzo szybko siły dłoni wprawdzie znacznie nie zwiększymy (ok. 1% na tydzień jest ponoć możliwe, choć trza umieć i jest to męczące, bo te mięśnie rozwijają się wyjątkowo wolno), ale prawidłowe trzymanie dłoni możemy.

Np. tutaj jeszcze na moim blogu powinien być kurs boksu wspomnianego przed chwilą Jacka Dempseya (po angielsku), gdzie niektóre zalecenia wprawdzie mogą nie każdemu pasować (bo nie każdy jest Manassa Mauler), ale to na początku o zaciskaniu pięści jest bezcenne.

(Ja tym tylko radził b. uważać, żeby nie walnąć kostką małego palca, bo to, jak wiem z doświadczenia, nie jest miłe i potem długo może boleć. Tutaj światła rada Dempseya, by walić nasadą palca serdecznego, a nie twoma pierwszymi kostkami, jak w karate, widzi mi się nieco ryzykowna.) A jeśli nie tutaj, to gdzieś indziej sobie to znaleźć. Zresztą nie tylko Dempsey dobrze tę sprawę wyjaśnia.

Śmy sobie popisali całkiem sporo, a widzę, że ogrom zamierzonej problematyki został zaledwie liźnięty i zostało nam jeszcze na parę (Deo volente) odcinków. Dopiszemy wiec do tytułu "(część 1)", a na razie ¡Hasta la vista amigos!

triarius

sobota, października 01, 2011

Myśli o etyce i hodowli (bo czy Środa musi mieć monopol na jedno, a ZSL na drugie?)

Naczelną etyczną wartością, dewizą, słowem kluczowym, i czym tam jeszcze, uczciwej i porządnej Lewicy wydaje mi się "Dobroć" - w sensie łagodność, altruizm i te rzeczy.

Naczelną etyczną wartością, dewizą, słowem kluczowym, i czym tam jeszcze, PRAWICY byłaby "Szlachetność" - połączenie siły (każdego rodzaju), osobistej wolności, odwagi, z poczuciem własnej wartości, przynależności do elity (takiej czy innej, ale właśnie tej istotnej) - z drugiej zaś strony, z poczuciem obowiązku stałego zasługiwania sobie na wysoką ocenę, choćby była to ocena jedynie we własnych oczach.

Tutaj także honor (co się akurat wiąże ściśle z tą samooceną i zasługiwaniem na nią), lojalność wobec wszystkich (ludzi i spraw), które w naszej ocenie mają prawo od nas lojalności oczekiwać. Szlachetność w tym rozumieniu to starożytne καλὸς κἀγαθός - "piękny i zacny". (Najczęściej spotykane tłumaczenie słowa γαθός - jako "dobry" czy "cnotliwy" - wydają mi się, przy ich dzisiejszych konotacjach, bardzo mylące.)

No dobra, to było o etyce - autentycznej, takiej, jak ją rozumieją moralnie zdrowi, normalni ludzie, należący do zachodniej cywilizacji. (Wcale nie twierdzę, że należący do innych cywilizacji na pewno nie - po prostu nie wydaję tutaj na ten temat opinii.) Ale może warto by sobie także uwzględnić Lewactwo - to obrzydliwe, dla którego dobro jest jedynie śmieszne w swej naiwności, a szlachetności nie potrafiłaby zauważyć, nawet gdyby walnęła je w nos w zimny grudniowy poranek.

Jaka jest naczelna quasi-etyczna wartość, dewiza i słowo kluczowe Lewackości - tej programowo wrogiej wszelkim etycznym wartościom, a już z całą pewnością wartościom cywilizacji Zachodu, Lewizny? W odróżnieniu od porządnej Lewicy - choćby nawet była skrajnie naiwna, dziecinna i po prostu głupia - totalitarnej, choćby miała usta pełne "wolności" i "praw jednostki"?

Dygresja... Aż mi głupio, że omawiam tę ponurą sprawę razem ze sprawą etycznych wartości porządnych ludzi, ale jest to tak ważna rzecz, że warto to, moim zdaniem, mówić przy każdej okazji. Bo to w sumie, na tym łez padole, ważniejsze od tamtych. Przykre, ale prawdziwe.

Gdyby ktoś to dokładnie przemyślał, dokładnie zrozumiał, może mielibyśmy początek jakiejś spójnej i funkcjonującej ideologii, a przynajmniej coś, co mogłoby zadziałać propagandowo na całkiem wielu moralnie zdrowych ludzi. Choćby dotąd się całkiem "polityką" nie interesowali i wobec tej Kosmicznej Walki, która się toczy na naszych oczach, a jednak przez nikogo niemal nie dostrzegana, był całkiem obojętny.

No więc jak jest z tą kurewską Lewizną? Otóż jej "genialnym pomysłem", jej "naukową podstawą", jej celem i planem jest WYHODOWANIE CZŁOWIEKA UDOMOWIONEGO. Ani mniej, ani więcej! Jeśli dla kogoś jestem jakimkolwiek intelektualnym autorytetem, to bardzo bym prosił o wgryzienie się w tę myśl, przemyślenie jej, wczucie się... I może wtedy świat zacznie wyglądać całkiem inaczej. A przynajmniej cała ta obrzydliwość świata, której ostatnio coraz więcej, i która nas już niemal zalewa po czubek głowy.

(Swoją drogą - wiecie komu pono Marks chciał zadedykować swój Das Kapital? Darwinowi. Darwin dedykacji jednak nie przyjął. Drobiażdżek, oczywiście, zgoda, ale jednak ładnie potwierdza to, co chciałem dzisiaj powiedzieć.)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, lipca 30, 2011

Biężączka? Chyba jednak biężączka... Choć nietypowa

Po każdym wydarzeniu w rodzaju tej niedawnej masakry w Norwegii (o czym, swoją drogą, planuję nieco napisać, z głębi swego syntetycznego umysłu i kompletnego braku jakichkolwiek wiarygodnych faktów) na "prawicy" (trudno to słowo dzisiaj pisać bez cudzysłowu!) od razu rozlega się jazgot na temat kary śmierci i dostępu do broni palnej.

Co do kary śmierci, to trudno mi byłoby znaleźć coś równie idiotycznego, skoro cała ta "prawica" (pomijając oczywiście agenturę!) jest obecnie w sytuacji proletariatu (Marksa czy Toynbee'ego),  proletów (Orwella), humiliores z okresu późnego Rzymu, itp., itd. Domaganie się zniesienia jednego z niewielu funkcjonujących jeszcze skrupułów tej (światowej) władzy/elity, które mimo wszystko jakoś podludzi chronią, to naprawdę skrajny idiotyzm, w dodatku samobójczy.

Te skrupuły oczywiście, w mojej opinii, wynikają znacznie mniej z jakichś intelektualno-moralnych przyczyn, a w znacznie większym stopniu z tego, że owe elity (jak zgrzytliwie by to słowo w ich przypadku nie brzmiało) odrobiły prostą lekcję historii i wiedzą, iż wszelki terror, choć rozpocznie się, jak Bóg (świecki albo co najmniej łagiewnicki) przykazał, od hołoty, ale prędzej czy później uderzy i w samą elitę. Przykłady są w historii naprawdę liczne, ale im zapewne wystarczyło jedynie drobne przemyślenie kariery Robespierre'a czy Stalina na stosownych kursach Marksizmu Leninizmu, czy w innych Uniwersytetach Postępu i Szczęścia Ludzkości. Dlatego też oni się do stosowania terroru zupełnie nie palą, a dotychczas po prostu nie musieli.

Dlaczego nie musieli? Liberalna gospodarka - mówimy tu o realnym liberaliźmie, nie o jakichś utopiach czy rewizjonizmach! - funkcjonowała... Powie ktoś, że marnie. OK, jednak znowu chyba nie do końca się zgadzamy w kwestii tego, jaki jest w sumie cel realnego liberalizmu, wraz z jego gospodarką, i co jest w tym przypadku sukcesem. Ktoś powie, że jest to stałe "zwiększanie dostępu do dóbr" (w sumie konsumpcja, mało co, moim zdaniem, jest równie mało prawicowe!) i wtedy będzie miał poniekąd rację. Ja jednak nie wypuszczam się na tego typu wody wzniosłych (?) abstrakcji i dla mnie celem jest trzymanie hołoty (ludu, lemingów, proletów itd.) za twarz - raczej metodą niewielkiego kijka i sporej, choć w dużym stopniu jedyne wyimaginowanej, marchewki, zamiast masowego terroru.

I tutaj liberalna gospodarka dotychczas sprawdzała się naprawdę dobrze. Od zakończenia drugiej wojny światowej. Oczywiście nie na całym świecie, ale kto by się przejmował takimi krajami jak Polska czy Czechy, no a Rosjan nie było trudno (i nadal nie jest) wygodnie utożsamić z ich władzą i raczej zazdrościć im sukcesów - a konkretnie skutecznego podbijania świata, plus "braku bezrobocia", "równości płci" (miłość mych uczniowskich lat  traktaristka Frosia!) i czego tam jeszcze.

Ten stan - miły poniekąd dla obu stron, poza już całkiem tygrysią prawicą, której nie pasuje ów powolny i łagodny w sumie przecież postęp mrówczego i "humanitarnego" (z założenia) globalnego totalitaryzmu... W dodatku owa tygrysia prawica nie chce uwierzyć, żeby zawsze to miało już być jedynie mrówczo i humanitarnie (tutaj, swoją drogą, fajna sprzeczność), bo to się ich zdaniem musi prędzej czy później, z takich czy innych bezpośrednich przyczyn, zmienić. (Na co zmienić? Trza pomyśleć!)

Ten stan, jako rzekłem, dotychczas w sumie działał zadowalająco. Jednako ostatnio jakby przestawał. Przestawał zadowalająco działać, znaczy. A nawet ten i ów - bardzo zły człowiek, albo alternatywnie skrajny pesymista - zaczyna w tym genialnym systemie dostrzegać sprzeczności nie do pogodzenia, wraz ze zjawiskami wróżącymi rychłe się tego systemu zatarcie, aż po totalny kolaps. (Słowo "kolaps" nie wydaje mi się przesadnie polskie, ale w tym kontekście fajnie brzmi i sobie je zapożyczymy.)

Z jednej strony mamy europejską Unię, która, niesyta, wciąż, mimo wszystko, trwającą sytością swoich poddanych (co nie jest Unii zasługą!), oraz tym, że potulnie jak dotąd łykają oni wszystkie postępowe nauki i grzecznie wcielają je w życie - pakuje się w ryzykowne (mniejsza już, że wątpliwe moralnie, a nawet prawnie) awantury w rodzaju interwencji w Libii... Jednocześnie zaś ekonomia jej się wali, z ukochanym jej projektem wspólnej waluty. Który to projekt w oczach coraz większej ilości ludzi musi wyglądać jak coś motywowanego całkiem innymi niż zdrowo-i-uczciwie-ekonomiczne (dobro i konsumpcja poddanych) przyczynami. Przyczynami, które temu i owemu mogą się zacząć nawet wydawać przewrotne. (Żeby jedynie przy tym słowie pozostać.)

Oczywiście, tak samo jak w Rosji po zwycięstwie bolszewickiej "rewolucji" (przed też zresztą), były różne skrzydła i frakcje. Na przykład "prawicowa", która miała ochotę ograniczyć podbijanie świata na czas jakiś, aby zająć się uszczęśliwieniem i przekonaniem miejscowej ludności... Oraz "lewicowa", która za wszelką cenę chciała nieść tę rewolucję gdzie się da. (I, jak się zdaje, właśnie późne pociotki tej ostatniej nam tu w Unii miłościwie teraz panują.)

Tak samo w Unii, gdzie rozlegają się bojowe pohukiwania, że "obecny kryzys, oczywiście nie ojro, tylko krajów, które nie dość Unii się słuchały i chciały coś bez niej", to "znakomita okazja do przyspieszenia dalszej integracji", bo unijny minister finansów od razu rozwiązałby wszystkie te problemy. A jednocześnie ci spośród unijnej biurokracji i nowej nomenklatury (niniejszym wprowadziliśmy to pojęcie, to precedens!), którzy mniej w młodości palili marychy i mają jeszcze nieco czynnych zwojów kory mózgowej, plus odrobinę instynktu samozachowawczego, muszą już mieć portki pełne ze strachu. Przy czym zawartość strachu w tych portkach zapewne zwiększa się z dnia na dzień.

Sprawa, która sobie tak wolniutko, bez wstrząsów i prawie niezauważalnie podążała do szczęśliwego (dla niektórych, inni nie mają i tak nic do gadania) celu, nagle zaczęła się sypać. Konflikty - klasowe, nie bójmy się tego słowa! - zaczęły się zaostrzać. Tu i ówdzie upiorne widmo kontrrewolucji zaczęło podnosić swój paskudny łeb, a nawet w samej elicie (jak należy sądzić) zaostrzają się różnice zdań... Wkrótce (tutaj stosowny wykrzyknik, do wyboru) może tam dojść do konfliktów - ba, nawet powstania frakcji!

Liberalizm realny się nie sprawdził - nie tylko w oczach oszołomów w rodzaju Pana Tygrysa, ale nawet w oczach elit. Dla jednych to zbyt mało - i zawsze tak było, po prostu zmuszono ich, by siedzieli cicho i co najwyżej publikowali sobie Lenina w jakichś "Krytykach Politycznych"... Dla innych, skoro nie ma już dla wszystkich marchewek, a hołota podnosi łby... Albo wkrótce może zacząć je podnosić - to trzeba zdjąć aksamitne rękawiczki i użyć bardziej szorstkich środków.

Problem tylko - kim to zrobić? W istocie, jeśli się teraz ktoś wśród owej elity, z tych, co mają jeszcze parę aktywnych zwojów, zastanowi, to zacznie się zastanawiać i zastanawiać... Coraz intensywniej... Że przecież elita też nie jest monolitem. Że taki na przykład unijny biurokrata (oczywiście to się tak tam nie nazywa, ale, że nie wiemy jak, to sobie tak go roboczo określiliśmy) ma samochód, komórkę, mieszkanie z widokiem, diety, kotlety, przeloty, dzieci na studiach i z zapewnioną karierą... Ale, jakby tak to cynicznie wszystko wycisnąć, to co on naprawdę ma? Na czym opiera się jego władza? Na czym opiera się właściwie posłuszeństwo tego ludu - suwerennego, a jakże! I w ogóle celu wszystkich tych uszczęśliwiająco-umoralniających zabiegów - ale jednak w sumie to przecież bydło, prolety i hołota!

I tak sobie ten hipotetyczny myślący przedstawiciel tej dzisiejszej światowo-europejskiej elity rozmyśla. A nie są to myśli wesołe. My zaś możemy się w tym akurat przypadku z ową elitą - normalnie od nas, szaraczków, o lata świetlne odległą, wyniosłą i niedostępną - o tyle zrównać, że też możemy sobie pomyśleć. Nawet na te same tematy! Czyż to nie jest rewolucyjna okoliczność?

Na początku wspomnieliśmy o pistoletach, a raczej, durnych naszym zdaniem, wrzaskach wszelkiej "prawicy" za ich pełną dostępnością po każdym tego rodzaju wydarzeniu, jak niedawna masakra. Nie jest to, naszym tygrysim zdaniem, aż tak durne i tak samobójcze, jak domaganie się kary śmierci, ale durne jest. Jednak tekst wyszedł nam i tak długi, bo nie dało się wyjaśnić kwestii tej kary śmierci bez poruszenia nieba i ziemi - jako że wszystko się ze wszystkim w tym świecie łączy, a niektóre rzeczy łączą się nawet bardziej - więc o pistoletach już tym razem nie będzie. Może tylko bonmot na pociechę: "Pistolet to kobieca broń - jak trucizna albo czary". (Wymyśliłem to parę dni temu i zadedykowałem, znowu, hajduczkowi Iwonie Jareckiej.)

Mam nadzieję, że powyższe moje rozważania nie są całkiem nieinteresujące, że kogoś zapłodnią (zanim uczyni to, uzbrojony w stosowny nakaz, któryś z działaczy gejowskich), i że, jeśli się ostro pomyśli, daje się tu nawet znaleźć związek tego wszystkiego z karą śmierci i postulatami w jej sprawie, które uważam (jak większość z tego, co robi czy gada, dzisiejsza "prawica") za równie głupie, co samobójcze! Jasne - tradycyjne wartości, normalne zdrowe społeczeństwo... Wszystko to racja. Jednak stanowczo krytykowanie obecnego syfa i całej tej rzekomo "humanitarnej" ideologii, która za nim stoi, ja bym zaczynał od całkiem innych spraw. A już szczególnie w tak rewolucyjnych i nabrzmiałych gwałtownymi wydarzeniami czasach, jak te, które nam właśnie nadchodzą. Dixi!

* * *

Zaraz, byłbym zapomniał o bonmocie, który przed chwilą do mnie przyszedł. Trochę się wiąże z powyższym. Oto i on:

Jedyną znaną mi i w miarę sensowną alternatywą dla wizji niezależnych od siebie cywilizacji, proponowaną przez Spenglera, jest ortodoksyjna wizja ciągłego rozwoju jednej ogólnoludzkiej cywilizacji - czyli w największym skrócie: "Od Sargona do Magdaleny Środy", albo może: "Od udomowienia owcy do letnich skoków narciarskich w telewizji HD".

(Być może jednak zapomniałem o Konecznym. No więc proszę - dla jego zwolenników to może być: "Od Romulusa do Bronisława Komorowskiego".)

Tak czy tak, bardzo budujące i wzniosłe wizje, prawda?

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

czwartek, grudnia 09, 2010

Systemy takie i inne (część 1)

Ten wpis jest zasadniczo rozrośniętą odpowiedzią na komęt pod moim ostatnim postem, który to komęt oto:
Blogger piotr34 pisze...
@triarus Sorry ale Spengleryzm NIE MOZE byc systemem doskonalym i ostatecznym.Nie moze bo sam Spengler tak napisal.Przeciez sam Spengler napisal ze wedlug niego JEDYNA MISJA jaka jeszcze zostala do wypelnienia upadajacemu Zachodowi jest wlasnie stworzenie nauki historiozofii i on sam jest tylko PIERWSZYM ktory to czyni(no bo fakt ze ci przed nim to slabiaki byli)ale PO nim przyjda inni ktorzy ROZWINA jego nauke.Wiec nie badz anyspengleryczny @triarusie-sam Spengler tak napisal;) Oczywiscie ci kolejni stoja na ramionach GIGANTA jakim byl Spengler ale to rzecz zupelnie OCZYWISTA.W sumie jak tak o tym mysle to mi Szpenio imponuje-wiekszosc filozofow i naukowcow uwaza iz wszystkie rozumy pozjadala i ich nastepcy juz nic nie maja do roboty ale Spengler byl ZNACZNIE MADRZEJSZY-on WIEDZIAL ze po nim przyjda inni ktorzy korzystjac z postepu nauki(chocby historii czy archeologii)beda wiedziec i rozumiec WIECEJ-on to wiedzial i chyba mozna by nawet powiedziec iz CHCIAL tego(to byla jego misja dla Zachodu).W tym sensie(spenglerycznym?)Toynbee czy Koneczny to NIE konkurenci Spenglera to jego mniej czy bardziej udani UCZNIOWIE na ktorych on sam czekal z niecierpliwoscia. Wiec @triarusie zamiast walczyc z Toynbeem czy Konecznym moze by tak sprobowac ich jakos zgrac ze Szpeniem jak by pewnie ON SAM probowal? P.S.Ja nie mowie ze takie laczenie konieczie musi sie udac ale chyba warto poprobowac?
czwartek, grudzień 09, 2010 1:49:00 AM
(Czemu nie odpowiadam także po prostu komętem? Ponieważ: a. komęty szybciej się "moralnie starzeją"; b. blogger ma takie mętne ograniczenia na długość komętówi to bywa męczące; c. staram się nieco zwiększyć w ten sposób publiczność dla tego, co mam tu zamiar powiedzieć.)

No to odpowiadam.

Nieźle bracie kompinujesz, ale wydaje mi się, że moje grzechy tutaj sprowadzają się raczej tylko do tego, że nie dość zrozumiale wyraziłem o co mi chodzi. W istocie dzieło Spenglera wcale nie jest w mojej opinii "systemem doskonałym i ostatecznym", choćby z tego powodu, że sam termin "system" jest dość w tym kontekście wieloznaczny i może być mylący.

Otóż to, co Spengler stworzył (czy po prostu, dla mniej entuzjastycznie nastawionych, "napisał") NIE JEST właśnie "systemem doskonałym i ostatecznym" - po prostu dlatego, że w powszechnie przyjętym w (zachodniej) filozofii sensie TO CAŁKIEM PO PROSTU NIE JEST "SYSTEM"! Spengler, co więcej, niejednokrotnie (w swym Magnum Opus*) wyraża swą pogardę dla wszelkich filozoficznych systemów - co najmniej do tych tworzonych w naszych późnych czasach, które (na dobre i złe) utraciły już swą intelektualną naiwność.

Mówiąc o "systemie" miałem na myśli nie standardowy "system filozoficzny", tylko całkiem po prostu system w sensie intelektualnym, czy może cybernetycznym. Coś w sumie jak "model intelektualny". I tutaj nadal będę się upierał, że jest on na tyle spójny i zamknięty, iż nie da się go po prostu połączyć z, ani "uzupełnić", czy "ulepszyć", jakimś innym systemem, czy choćby kolekcją poglądów.

Albo (pozostając przy ściśle pojętej historiozofii, bo Spengler mówi sporo ciekawych rzeczy także na inne tematy) Kultury i Cywilizacje są czymś quasi-organicznym... Czy, jak my byśmy to raczej skłonni bylibyśmy wyrazić w cybernetycznym języku: "systemami samosterującymi z homeostazą". Spengler niestety cybernetyki nie dożył, dzięki czemu chmary różnych jałowych mędrków mogą się z niego bezpiecznie wyśmiewać, że "naiwnie postrzega cywilizacje jako organizmy żywe" (to akurat cytat z pamięci, ale Wielomski właśnie to mówi, nie on jeden zresztą).

Albo więc, jako rzekłem, Kultury i Cywilizacje są czymś quasi-organicznym, czy cybernetycznymi układami z homeostazą, albo też są czymś tak amorficznym jak przedstawiają się one u (excusez le mot!) Toynbee'ego. Naprawdę nie chciałbym się tutaj nad tym panem, ani też nad Konecznym, znęcać, ale może odwalmy tę nieprzyjemną, choć konieczną, robotę i miejmy to z głowy.

No więc ja u Toynbee'ego - którego nieźle znam i do którego parokrotnie zabierałem się BEZ ŻADNYCH UPRZEDZEŃ (czyli inaczej, niż niektórzy moi oponenci do Spenglera czy Ardreya!) dostrzegam dość naiwną i mało udaną próbę budowania historiozofii "od dołu" - czyli uogólnianie tego, co się w historii działo (co sądzimy, że się działo, żeby być ścisłym) i wydobywanie z tego "ogólnych zasad".

Te "ogólne zasady" są, w mojej opinii, albo b. trywialne i oczywiste, albo też z kolei wątpliwe i arbitralne. O metodologii Toynbee'ego trudno (i przykro) w ogóle mówić. Gość kompromituje się już na pierwszych stronach skróconej (przez samego autora zresztą, z tego co pamiętam) wersji swej "Historii". "Unikając metafizyki Spenglera" - jakże by inaczej, skoro to był przysięgły liberał i wyższy urzędnik ONZ! - Toynbee, napędzany tylko własną zdroworozumowością, wykonuje skok i... (Mnie to akurat nie zaskakuje) oczywiście pada na mordę.

"Metafizyka" Spenglera, czego ludzie pokroju T. nie rozumieją, nie jest żadną "metafizyką" - wręcz przeciwnie, to jest dojrzały sceptycyzm naszej cywilizacji, co zresztą sam Spengler wyraźnie stwierdza i ma rację. Spengler opiera całą swoją historiozofię na własnej - SCEPTYCZNEJ, choć nie tak jałowej, jak sceptycyzm starożytnych, czy "błazeństwo" różnych Kołakowskich - filozofii, na własnej psychologii... Tworzy pewien model świata, w którym m.in. "wyższe Kultury i Cywilizacje" stanowią te swego rodzaju "organizmy".

Można to przyjąć, można to odrzucić, ale w całości! Nie da się tym "zainspirować, jednocześnie, odrzucając idealizm i metafizykę"! Marks wprawdzie "postawił Hegla na nogi (któren dotychczas stał na głowie)", ale skutek tego i tak jest dość wątpliwy, a Toynbee'emu do Marksa (któren jednak miał łeb jak piec, choć sporo błądził i/lub kłamał) bardzo daleko. Krótko mówiąc - kompletnie nic z tego nie wyszło, ani metodologicznie, ani w sensie zrozumienia historii. (O jakiejkolwiek "filozofii" nie da się w ogóle w związku z Toynbeem mówić, bo to jest cały czas ta sama liberalna pożal-się-Boże "filozofia", ciągnąca się od Locke'a i Voltera.)

Żeby było nieco bardziej konkretnie, niech sobie ci wielbiciele Toybeego chwilę pomyślą nad jego genialną definicją "cywilizacji". W skrócie (ale niewielkim) polega to na tym, że "cywilizacja" to jest takie coś, co przejawia tę samą reakcję na dane konkretne wyzwanie ze strony "środowiska". I tu Toynbee (jak pamętam) przytacza przykład Greków, oczywiście starożytnych, którzy z problemem przeludnienia radzili sobie za pomocą wysyłania ludzi, by zakładali kolonie. Podczas gdy wielu innych stosowało dzieciobójstwo, lub inne brzydkie metody.

Oczywiście to jest wielkie uproszczenie, bo w takiej rolniczej Beocji tego tak nie robiono, dzieciobójstwo było w starożytności powszechne i tylko w Egipcie nie występowało masowo (o czym wprost pisze Herodot), a co najważniejsze - wedle tej genialnej definicji cywilizacje są dynamiczne jak cholera, ich zasięg i sama treść zmieniają się nie tylko niemal z roku na rok, ale także, I PRZEDE WSZYSTKIM, zależnie od wybranego przez nas kryterium!

Jeśli to jest "odrzucenie naiwnej metafizyki", jeśli to jest "ściśle naukowa metodologia", to ja serdecznie dziękuję, ale przyjmijcie mnie z powrotem do podstawówki, bo muszę się jeszcze sporo uczyć! Na serio, to jest, moim oczywiście skromnym jedynie zdaniem, wyjątkowo tandetna "metodologia", która oczywiście, jako fundament całego gmachu owej "historiozofii", sprawia, że ten gmach nie tylko od razu by upadł, ale po prostu... On tak naprawdę wcale nawet nie powstał. To FATAMORGANA, rostomili ludkowie!

Dlaczego jednak Toynbee tak się potrafił spodobać wielu całkiem niegłupim ludziom, w rodzaju moich w tej tutaj dyskusji oponentów? Moja teoria w tej kwestii jest prosta, elegancka i osobiście ja ją całkowicie podzielam. Otóż widzę to tak, że - oczywiście, dla człeka o raczej ścisłym umyśle i takim wykształceniu... A kto ma dzisiaj naprawdę humanistyczne wykształcenie, że spytam?

Tusk to "historyk", Komóra z Ruskiej Budy to "historyk"... Paranoja! Zresztą humanistyczne wykształcenie, przykro mi ludzie, zaczyna się od łaciny. Grekę wam już daruję, ale humanista bez łaciny to tylko farbowany wumlik - lepiej już w takim razie humanisty po prostu nie udawać!

No więc, jako się rzekło, dla człeka raczej konkretnego - ścisłego czy biznesmańskiego - któren z historią nie ma wiele do czynienia, czytanie takiej "racjonalnie opisanej" i "zanalizowanej" historii może być naprawdę fascynujące. Bo to i historia w sobie - jedna z najbardziej fascynujących spraw, jakie istnieją... A do tego "racjonalna" analiza, nie żaden tam bałagan i chaos. Ci ludzie kochają przecież ekonomiczne teorie, nieważne, jak odległe od rzeczywistości - dokładnie z tego samego powodu!

Z tego, że tam jest jednocześnie bogactwo faktów, i PORZĄDEK, LOGIKA... Że złudne i przeważnie fałszywe? A komu to robi wielką różnicę pod podwórzowym trzepakiem? Albo przed zaśnięciem? Czyż może wtedy być coś słodszego, niż najnowsze wydanie "NCz!"... i Toynbee?

W końcu ile taki człek, z tych, o których tu mówię, przeczytał w życiu autentycznych, dużej klasy książek o historii? Góra kilka w ogóle, dużej klasy zapewne żadnej. No to co się dziwić, że taką popularność w tych kręgach zdobywa Toynbee? (O Konecznym, Deo volente, później sobie pogadamy, ale tutaj i on pasuje, choć mój doń stosunek jest jednak o wiele pozytywniejszy, niż do Toynbee'ego.)

Nie chodzi tu o jakieś puszenie, bo to nie świadczy o mądrości czy wspaniałości człowieka, ale dla porównania powiedzmy sobie, że taki ja, na przykład, przeczytałem przez to pół wieku parę setek niezłych książek o historii, w paru językach, nieco oficjalnie ją postudiowałem... (Filozofię zresztą i historię idei toże.)

No to kto może lepiej, że spytam, ocenić genialność, czy jej brak, czyichś historiozoficznych analiz? Tu naprawdę nie chodzi o to, kto jest genialniejszy - ja czy wy - tylko o to, że wy, z tego co rozumiem, nie bardzo w ogóle macie faktograficzną (i nie tylko, bo i metodologiczną) podbudowę, by o historii z sensem mówić. Toynbee akurat, żeby nie było, to był autentyczny historyk, ale kiedy porywa się "na coś więcej", pada, jako rzekłem, na mordę, i u uświadomionych ludzi może jedynie wzbudzić śmiech, ewentualnie z domieszką szczerego współczucia.

Samo napisanie "Historii świata" w 50 (czy ilu tam, ale jest to dzieło niespotykanej objętości) tomach zasługuje na pewien szacunek, ale też sugeruje coś nie tak ze zdrowiem psychicznym. Tym bardziej, kiedy się potem to dzieło wyciska i pozostaje jeden, niezbyt wielki tomik... Który i tak nie daje się czytać i nie zawiera żadnych głębszych myśli. Tak właśnie, w mojej skromnej opinii, mają się rzeczy z Toynbeem. Nie mówiąc już o tym, że to po prostu jest całkiem inna koncepcja od koncepcji Spenglera, więc jak tu, do q...y nędzy, coś można "połączyć"?!

c., Deo volente, d.n.

------------------------------------------------------
* Określenie to stosuję nie dlatego, żeby coś na siłę sugerować, tylko po prostu dlatego, że oryginalny tytuł tego dzieła jest długi i niemiecki, pełne polskie wydanie nie istnieje, a określenie Magnum Opus (w skrócie MO) wydaje mi się w sumie zgrabniejsze, niż używanie tu albo jakiegoś naprędce wymyślonego tytułu, albo też tytułu angielskiego (bo ja to czytałem po angielsku, w autoryzowanym przekładzie, oczywiście pełnym).


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, maja 16, 2009

Spodnie z wbudowanym generatorem i co było dalej

Właśnie sobie kupiłem na rynku (!) nowe spodnie. Poprzednie, a miałem ich kilka par, rozsypały mi się praktycznie w rękach, a raczej nie tyle w rękach, co w tzw. kroku. Emocje związane z tym faktem, jak też szukanie i zakup nowych spodni uruchomiły u mnie procesy myślowe... I zacząłem się zastanawiać. Najpierw nad tym, dlaczego te wszystkie portki tak krótko żyją. To akurat nie było trudne, wiadomo bowiem nie od dzisiaj, że najlepsze zarobki są nie na produktach, które ktoś kupuje raz, a potem jeszcze jego prawnuki się tym cieszą, tylko przeciwnie - na produktach wielokrotnego użytku (proszki do prania, tampony, żele do pięt - końcu z jakiegoś powodu tyle nam ich pokazują!), rzeczach silnie podlegających modzie (co daje w sumie ten sam efekt, co w przypadku tamponów), oraz właśnie tandety, co to się zaraz rozsypie i trzeba ją będzie kupić znowu. To są podstawy ekonomii i każdy z żyjących w tych szczęśliwych czasach powinien sobie z tego zdać sprawę. Oszczędzi mu to niepotrzebnych wydatków na listy do redakcji z narzekaniami i marnowania czasu na różnych forach konsumentów.

I uświadomiłem sobie, że, patrząc na tę sprawę bardziej filozoficznie i abstrakcyjnie - spodnie które noszę na tyłku mają wbudowany generator zysków! Oczywiście nie dla mnie, tylko dla ich producenta i sprzedawcy. Jakich bym bowiem spodni na wolnym rynku nie nabył, z góry wiadomo, że wkrótce wymuszą one na mnie (i na każdej innej ofierze realnego liberalizmu) zakup następnych... Które też oczywiście będą miały wbudowany generator zysków... I tak ad infinitum, a raczej aż mnie śmierć od tego wyzwoli.

I zacząłem się zastanawiać nad tym zjawiskiem w skali bardziej ogólnej. Ja tak mam - jedni patrzą na las i krzyczą "o, drzewo!"... Snują uczone rozważania o rzeczach, które nigdy nie istniały i istnieć nie będą... Walczą o sprawy, które na moment tylko zagościły w historii świata, a teraz odchodzą w dal i nigdy się już nie powtórzą (kapitalizm, liberalna demokracja, wolność słowa)... A ja odwrotnie - dajcie mi przetarte w kroku portki, a ja wam z nich wywróżę bieg historii i przyszłość ludzkości!

No więc się zacząłem zastanawiać, gdzie podobne do tych spodni z wbudowanym generatorem zjawisko występuje jeszcze, najlepiej w jakimś wzniosłym historiozoficznym kontekście. I od razu przyszedł mi na myśl niejaki Eryk Mistewicz, o którym bym nigdy pewnie nie usłyszał, gdyby nie to, że Jarecki o nim sporo ostatnio opowiada i w ogóle, na ile się orientuję, łączą ich dość dziwne, niejednoznaczne stosunki. Nie żeby jakaś wprost wielka miłość, ale na pewno się chłopaki wzajemnie zapładniają, a nawet drug drugu poprawiają ponoć przecinki. (Jeżeli to oczywiście prawda, co Jarecki opowiada, bo niewykluczone, że to tylko taka narracja. Niewykluczone też, że ja po prostu niewiele z tego, co Jarecki opowiada, rozumiem. W końcu postmodernizm to niełatwe.)

No i w każdym razie ten Mistewicz, jak go Jarecki przedstawia, wszystko sprowadza do "narracji". A już politykę to najbardziej. Ta polityka to jego zdaniem w ogóle nie jest polityka, tylko postpolityka. Nie wiem co się stało z polityką, gdzie ona poszła, nie wiem też skąd się ta postpolityka wzięła... Mamy jednak tę postpolitykę, mówi Mistewicz (a raczej Jarecki mi go referuje, a ja wierzę, bom ufny), i ta postpolityka polega właśnie na tym, że rządzi nam miłościwie NARRACJA.

I akurat przed chwilą przypadkiem obejrzałem sobie na jednym polskojęzycznym francuskim (choć kto to może naprawdę wiedzieć? w każdym razie taka jest narracja) lewackim kanale duszoszczipatielnyj biograficzny program o Andersenie, tym od bajek. No i wyszło, że ten Andersen to był pedał i bardzo z tym nieszczęśliwy, bo facet, w którym się kochał, zawarł małżeński związek z kobietą... A więc zdrada podwójna, albo i do kwadratu. Nie wiem wprawdzie, na jakiej podstawie Andersen uznał, że ma powód czuć się zawiedziony, bo programu nie widziałem od początku, za to mówili, że Andersen był dziewicą i zostać nią miał zamiar na zawsze, bo go te sprawy okrutnie brzydziły.

W każdym razie był nieszczęśliwy i miał takie skłonności. Cóż więc tu mamy? Brawo! Mamy tu NARRACJĘ. (Proszę to sobie w zeszycikach zapisać i podkreślić.) Idźmy dalej! Skoro zaś mamy narrację, to niewykluczone, że mamy i... co? Postpolitykę, znowu brawo! I faktycznie, gdyby ktoś tak się zaczął głęboko zastanawiać, to by może stwierdził, że problemy duszne zbliżone do tych, które Andersen w owym biograficznym programie przeżywał... No, co te problemy? Oczywiście - od jakiegoś czasu stanowią rdzeń i jądro polityki, którą nas się częstuje, targa za uszy i ogólnie przerabia z nielubiących pedałów zjadaczy chleba, na postpolityczne anioły (świeckie ma się rozumieć) - jeśli nawet nie do końca odczuwające andersenowe dreszcze na temat własnej płci, to z pewnością erotyczne dreszcze na temat homoseksualizmu jako takiego.

I tak sobie zacząłem na temat tych narracji rozmyślać... Taką sobie narrację na ten temat snułem - jak to być może (choć co ja mogę o tym wiedzieć, przedpostpolityczny cham, goj i heteryk?!) powiedziałby Eryk Mistewicz, albo jakiś jego postpolityczny uczeń... Aż przyszła mi do głowy taka oto rzecz...

Faktycznie narracja zdaje się być od całkiem dawna metodą tego, co ogólnie nazywamy lewicą. Metodą propagandy, to na pewno. A niewykluczone, że to jest naprawdę ich sposób, ich metoda, na rozumienie świata. Po prostu, że oni tak świat rozumieją i bez "narracji" po prostu nic dla nich nie istnieje, albo w każdym razie nic o tym nie potrafią powiedzieć. Całkiem to możliwe, ale trudno to w tej chwili stwierdzić, więc pozostańmy przy propagandzie. Czyli przy metodzie zdobywania zwolenników, kształtowania poglądów innych ludzi, zwiększania własnej roli i możliwości oddziaływania.

Weźmy Marksizm. Czy tam nie było narracji? Ależ była, jak najbardziej. Tu robotnicy, tu szlachta, tu pokrętna burżuazja - najpierw obiektywny, choć pogardzany, sojusznik, potem wróg... Największy, zanim nie okaże się, że jednak największym wrogiem jest heretyk - inny marksista, ale o nieco innych poglądach na jakąś kwestię. A w każdym razie komuch o nieco innych poglądach.

Narracja potężna, epicka, wywołująca emocje. Tego się jej nie da odmówić, prawda? Zejdźmy jednak z tych manichejskich wyżyn, gdzie zło walczy z dobrem pod nielitościwym słońcem dialektycznego i historycznego materializmu, by powrócić na chwilę do moich podartych spodni z wbudowanym generatorem. Czy w świetle tych spodni zaczynamy dostrzegać w owej epickiej narracji o walce klasowej, o Partii - nowym Prometeuszu, w tych wszystkich sugestywnych i mobilizujących do walki obrazach i scenach - jakiś malutki, ale jednak dotkliwy, brak?

Cóż, niestety. Ułatwię zadanie mojemu czytelnikowi, który mógłby się nad tą kwestią zastanawiać tygodniami, a tyle czasu jednak nie mamy, i powiem, że tym malutkim, ale z punktu widzenia rewolucji niemiłym brakiem jest to, że ta narracja nie ma wbudowanego odpowiedniego generatora. Jaki generator byłby tu potrzebny? Generator narracji oczywiście, jakiż by inny?

Chodzi o to, że historia walki klasowej, uciśnionego proletariatu, który potem... Wszyscy z grubsza wiemy o co chodzi. Więc ta historia jest super, ale jakoś, jak już się nią nacieszymy, to nam się zaczyna wydawać... Apage Satanas! Nieco monotonna. I co można na to pomóc? Kazać robotnikom pisać powieści? Próbowano to robić, ale jakoś ta najbardziej zapalna, najbardziej skłonna do walki o Postęp i wiary w przyszły Raj Na Ziemi część Ludzkości - inteligencja - nie reaguje wystarczająco silnie na subtelne narracje w stylu "no to my wzięli śrubokręta i my dokręcili te śrubę, a majster był świnia, bo potrącił nam wszystkim premię".

A więc robotnicy, proletariat, uciśniony lud roboczy - nie sprawdzili się jako generator narracji. Nie okazali się, wbrew pierwotnym nadziejom, zakochanym spojrzeniom, ukradkowym pieszczotom... Tym wybranym, tym jedynym dla walczącej o Postęp Ludzkości i Stworzenie Nowego Człowieka (krótko mówiąc o Raj Na Ziemi) lewicy.

Smutne to, ale w końcu tak bywa. Prędzej czy później to proletariat miał odczuć smutek tego rozstania. Lewica zdołała się po tym miłosnym zawodzie dość szybko pocieszyć. W czyich ramionach? No przecież, że w ramionach takich, którzy lepiej potrafili generować odpowiednią narrację! Kto to był konkretnie? Żartujecie sobie, każdy chyba już wie, jakie były kolejne WIELKIE MIŁOŚCI lewicy i Sił Postępu. W dodatku, w odróżnieniu od proletariatu (w pierwotnym sensie, czyli biednych, a przede wszystkim robotników), te nowe miłości nie obracają się w brzydką niechęć. Nie znaczy to oczywiście, że lewica jest monogamiczna, a tym mniej, że (po swym pierwszym nieudanym małżeństwie) trwa w dozgonnej wierności, ale o swych nieco już wyblakłych dawnych miłościach nie zapomina.

Jakie one były? No dobra, przypomnę: freudyzm, feminizm, trzeci świat, Żydzi, Palestyńczycy, przestępcy, przypadki psychiatryczne, imigranci, kolorowi, młodzież... No i wreszcie obecna wielka miłość - czyżby już ostatnia? czyżby już TA PRAWDZIWA, TA JEDYNA? - homoseksualiści.

Co te wszystkie grupy mają ze sobą wspólnego? Jaką mają wspólną przewagę nad mało elokwentnymi robotnikami od śrubokrętów i majstra co jedzie po premii? Już wam ludzie bardzo ułatwiłem, chyba nie jest trudno odgadnąć. No dobra, ale nie mam już czasu, więc powiem: wszystkie te grupy mają nie byle jaką zdolność tworzenia WŁASNYCH NARRACJI! Innymi słowy, mają one taki wbudowany generator narracji... Generator sprzedaży po prostu - sprzedaży własnej ideologii, a przy okazji ideologii z nią sprzężonej, czyli... No właśnie - lewicowości i Ideologii Postępu jako takiej! O co przecież właśnie chodzi, prawda?

A więc, kochane ludzie - nie pytajcie się, co jest tak atrakcyjnego w homoseksualistach, że całe watahy Autorytetów Moralnych i Ludzi Światłych dostają orgazmu na samą o nich myśl! W nich jest to samo, co w moich spodniach. W tych, com je sobie dzisiaj kupił na rynku, i w tych, co mi się tak paskudnie przetarły na (excusez le mot) dupie... Zarówno tych chińskich, com je sobie kupił w "Realu", jak i tych... Co się boję powiedzieć, żem je kupił w "Tesco", bo pan Bratkowski może znowu mnie zganić, żem anty.

W każdym razie ludzie teraz już wiecie, że jeśli nie wiadomo o co chodzi, na pewno chodzi o sprytnie wbudowany generator narracji. A narracja, co z pewnością potwierdziłby pan Mistewicz, gdyby raczył mnie czytać i komentować moje kawałki, to sprzedaż. Postpolityka... płaczliwy i zakochany Andersen z dłuuugim nosem... Inni smutni (wbrew oficjalnej od jakiegoś czasu wesołej nazwie) homoseksualiści, którym nieludzkie heteroseksualne społeczeństwo nie daje... nie pozwala... się, ten tego... Wiadomo, o co chodzi. To wszystko to po prostu przecudowny generator narracji! A tym samym generator sprzedaży. Dokładnie taki, jaki wszyscy mamy wbudowany w spodnie, które nosimy na tyłkach! (Nie mówiąc już o tamponach i papierze toaletowym, które też to mają, a nawet im to łatwiej przychodzi.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, kwietnia 25, 2009

Nietolerancyjna samica kameleona i Karol Marks

Znalazłem sobie przed chwilą w ostatniej książce Roberta Ardreya "The Hunting Hypothesis" fajny cytat, którym chciałbym moim ew. Czytelnikom zaprezentować. Jest tu nieco i o prawie własności (i to nie tak, jak by się może niektórzy po mnie spodziewali), jest o Marksie, Leninie... I o paru innych istotnych sprawach nieco bardziej między wierszami. Warto jednak przeczytać i się zastanowić.

(Tłumaczenie stosunkowo luźne, bo Ardrey ma nieco barokowy styl i inaczej trudno dokładnie, ale oczywiście merytorycznie jest wierne. Dla lepszej czytelności rozbiłem ten tekst na nieco mniejsze akapity.)Niezależnie od różnych interpretacji terytorialności, istnieje niewielkie zróżnicowanie sposobów jej wyrażania. Wszędzie istnieje ta sama izolacja w prywatnym mateczniku*, ta sama nietolerancja wobec sąsiadów. Wszędzie istnieje ta sama troska o granice, ten sam, niezmienny opór wobec nieproszonych wizyt, oraz niemal ta sama pewność, że intruz zostanie odparty. Dlatego też w jednej z mych wcześniejszych książek postawiłem tezę, iż człowiek jest gatunkiem terytorialnym. Bronimy naszej przestrzeni nie dlatego, że tak chcemy, tylko dlatego, że musimy.

Wyznawcy tezy, że wszystko-jest-wyuczone tego oczywiście nie lubią. Są też tacy, których smucą wszelkie asocjacje z rodzaju "człowiek i zwierzę", jednak, skoro oni rzadko czytają moje książki, sprawiają mi niewiele kłopotu. Większość czytelników, nieco zaszokowanych, przyjrzało się swym własnym doświadczeniom z całego życia i mruknęło: "No więc tak to jest. Oczywiście!" Ci, którzy sprawili mi trwały problem - choć ta odpowiedź może być zaskakująca dla tych, którzy się zgodzili - to marksiści.

A przecież reakcja marksistów była wymuszona. Jeśli prywatna własność jest ludzkim wynalazkiem, powodującym walkę klasową, jeśli państwo zostało stworzone by chronić posiadaczy przed pozbawionymi wszelkiej własności, w związku z czym abolicja prywatnej własności, jak to Lenin przewidywał, doprowadzi do zaniku państwa (zdarzenie, którego dotychczas jakoś nie udaje się w historii zaobserwować) - wtedy odwieczność terytorium stanowi problem.

Albo bowiem żyjące na płotach jaszczurki, kanadyjskie bobry, pieski preriowe, cierniki o trzech kolcach, małpy wyjce, agresywne samce antylopy gnu, nietolerancyjne samice kameleona, najprzeróżniejsze gatunki ptaków śpiewających i najprzeróżniejsze gatunki mew mylą się... Albo też mylił się Karol Marks. Ta druga konkluzja jest nie do pomyślenia. (Tak nawiasem, to Marks był zafascynowany Darwinem, któremu pragnął zadedykować Das Kapital. Darwin był mniej zafascynowany.)

Tak więc mam kilka politycznych problemów. A ponieważ jest niemal niemożliwe dla politycznie motywowanego naukowca dojść do wniosku, który by wyniknął z innych, niż ideologiczne motywy, mam nadal kilka problemów.

-------------------

* W oryginale "preserve", czyli coś w jak "rezerwat". Uznałem jednak, że to będzie bardziej mylące od "matecznika". W każdym razie nie chodzi tu koniecznie o gęstwinę leśną, a po prostu o własną "posiadłość", gdzie człek (lub zwierz) ma święty spokój od współplemieńców.

-------------------

Koniec cytatu. Co do posiadania problemów, to Ardrey już z nich nie wyszedł - nie dość, że od dawna nie żyje, to jego, głośne swego czasu, książki są obecnie całkiem zamilczane. Na ich miejsce - jako że natura nie znosi próżni - mamy wprawdzie sporo innych, niewątpliwie interesujących, rzeczy, jednak w idealnym świecie człowiek sam powinien móc zadecydować, czy woli prof. Sadurskiego, prof. Śpiewaka, rebe Michnika, czy też może jednak, mimo wszystko, Ardreya. Widać jednak to z przyczyn obiektywnych niemożliwe w dzisiejszym, skażonym świecie i musimy poczekać na Ziemski Raj, który nam od dość już dawna Nasi Światli Przywódcy (z których paru Ardrey w tym fragmencie wspomina, ale innych nie zdążył poznać) obiecują...

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, listopada 23, 2008

Co słychać u naszych lewicowych braci - odc. 1

Intelektualne dokonania dzisiejszej lewicy (jak i lewicy w ogóle) dałyby się w sumie podsumować prościutkim wierszykiem:
Coś tam w lesie stuknęło,
Coś tam w lesie huknęło,
A to Sierakowski z drzewa spadł,
Złamał sobie w łepku gnat.

(I teraz tym złamanym gnatem w łepku pojmuje i objaśnia innym Marksa, Lenina i Pol Pota. Oj dana, dana!)
I to by załatwiało sprawę intelektualnych lewicy dokonań, ale są i inne, bardziej praktyczne, gdzie lewizna ma pewne osiągnięcia. Czy cenne, to kwestia dyskusji, natomiast z pewnością warte poznania przez ludzi dostatecznie ciekawych swojej epoki i dociekliwych. No więc jest tak, że dorwałem niedawno ebooka zatytułowanego "Bodyhammer: Tactics and Self-Defense for the Modern Protester". Czyli mniej więcej "Bodiczek: Taktyka i samoobrona dla dzisiejszego uczestnika protestów". "Bodiczek", wyjaśniam pięknym i niezainteresowanym telewizyjnymi głupotami paniom, to jest takie wpadanie drug w druga, stosowane w hokeju.

"Bodyhammer" zaś to dosłownie "młot cielesny" - gdyby komuś się "bodiczek" nie podobał.
Autorem jest niejaki sarin, z którym można się ponoć nawet skontaktować pisząc maila na sarin@devo.com. Ja nie próbowałem, ale jeśli komuś się uda, chętnie się o tym dowiem. Teraz sobie to dzieło przetłumaczymy. Może w całości i w odcinkach, jeśli będzie żywiołowa i w miarę przychylna reakcja... (Nie mówiąc już na ulicach.) Albo też wybór. No to jedziemy! (Tłumaczenie jak najbardziej wierne, podkreślam, Mamy w końcu tę lewiznę poznać, a nie snuć sobie na jej temat bajki, prawda? Tylko rozbiję to na mniejsze akapity, dla czytelności.)

Okładka (czyli taka niby-okładka, bo to przecież ebook) jest taka:


Potem mamy motto: “I will force my body to be my weapon and my statement so...”
Czyje? Podobno The Stranglers, “Death & Night & Blood”. A znaczy to, gdyby ktoś nie wiedział, "Zmuszę moje ciało by było moją bronią i moją deklaracją, aby...".

Wstęp

Technologia zmieniła uliczne prostesty. W przeszłych stuleciach masa ludzka pragnąca się wyrazić, mogła zostać uciszona jedynie przez aktywny ogień z broni palnej. Jednak nadejście opancerzenia do tłumienia rozruchów, gazów łzawiących i "mniej zabójczych" pocisków pozwoliły rządzącemu establishmentowi z ogromną łatwością zdusić głos ludzi ulicznych protestach, a nawet z lepszym piarem.

Celem tej broszurki jest pomoć w zachowaniu naszej wolności wypowiedzi i publicznego poruszania się za pomocą wyrażania naszych opinii. Celem nie jest reklamowanie czy zachęcanie do ulicznych bitew. Nikt nie zamierza nawiązywać walki z policją czy armią. Jesteśmy na ulicach by nas widzano i słyszano, ale jest to coraz trudniejsze, jako że aresztowania i urazy zadawane nam przez siły porządkowe mają na celu wyciszyć nasze głosy z ogólnego równania.

Jedną z korzyści z naszego nowoczesnego i marnotrawnego społeczeństwa masowej konsumpcji jest to, iż pozwala nam ochronić się przed tymi siłami. Posiadamy materiały i środki aby obronić nasze protesty i utrzymać policję na dystans. Naszą metodą jest samoobrona. Maszerujemy z misją, i jeśli ludzie posiadający siłę nakażą innym zatrzymać nas, mamy prawo bronić naszych ciał, tak samo jak naszego przekazu.

Ta broszurka została napisana w celu uświadomieniu protestującym w Północnej Ameryce o potrzebie taktyki samooobrony. Większość tej książki została silnie zainspirowana przez ruch Białych Kombinezonów (White Overalls) w Europie, który ma o wiele dłuższą historię osiągania zmian poprzez potężne demonstracje. Jesteśmy im winni podziękowanie i mamy nadzieję, że w Ameryce także nasze głosy znajdą tę samą siłę.


Część I

Typy i konstrukcje tarcz

Typ tarczy, którego ci potrzeba, zależy od głównych czynników, jakimi jest szybkość wykonania, możliwość ukrycia, działania w jakich będzie użyta, oraz dostępne materiały.

Rzymska płaskorzeźba ukazująca formację testudo

Wybór typu tarczy


...


To na razie tyle. Supense powinien narastać, bo tak cwanie przerwałem! Może jednak to nikomu do niczego i tak nie potrzebne, więc po co? Więc czekam na głosy. (Zemke, ozwij się!) A więc na razie mówię: c.d.n. Deo et Publico volente.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.