Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fenomenologia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fenomenologia. Pokaż wszystkie posty

sobota, sierpnia 10, 2013

O nicnierobiącej ekipie Tuska i psychopatycznym polowaniu na mamuty (część 3)

Małe powtórzenie przerobionego materiału... Agresja Aspołeczna jest albo instrumentalna, albo też napędzana praczłowieczymi instynktami łowcy. Mamutów, jaszczurek, myszy, niedźwiedzi, bliźnich na kolację itd.

(Pragnę b. wyraźnie podkreślić, że my tu NIE MORALIZUJEMY! Potem jeszcze, Deo volente, kwestię tę rozwinę, ale na razie ogłaszam, jeśli ktoś jeszcze mnie nie zna - staramy się zrozumieć. Gryzienie sercem mało nas interesuje, a jeśli już, to nie na tym wczesnym etapie. Dixi!)

Dlaczego ten dualizm? Dlatego, że ludzie polowali (na jaszczurki, mamuty, ptaki, bliźnich itd.) od milionów lat, więc to po prostu cholernie polubili. Jasne - dzisiejszy cywilizowany und kulturalny człowiek MOŻE wszelkich polowań (nie mówiąc już na bliźnich) serdecznie nie znosić...

Jednak pod względnie cienką powłoczką tej kultury i cywilizacji siedzi taki sam (tylko z brzuchem i na cienkich nóżkach) prehistoryczny łowca mamutów, który, kwicząc z rozkoszy, zwalał wraz z kolegami różne tam mamuty, konie i co się dało w przepaść... I temuż podobnież.

I on może tego dzisiaj nie widzi, nawet na pewno, ale jego zbieranie wycinków z prasy, kart telefonicznych, kafelków na ścianę, dolarów na koncie.. Czy powiedzmy dobrych recenzji albo kręconych żeńskich włosków na tapecie... Jest tych wszystkich prehistorycznych wyczynów jego własnych przodków dalekim echem. Albo nawet nie aż tak dalekim.

Tak więc typowy, walczących dla forsy, żołnierz zaciężny to będzie raczej agresja Aspołeczna, natomiast rozedrgany patriotycznymi uczuciami powstaniec, butelką płynu zapalającego atakujący Mołotowa, czy inne komusze bydlę, to jednak będzie agresja Prospołeczna. Zresztą nawet i tego najemnika, jeśli jest dobrym żołnierzem, motywuje lojalność wobec kolegów z pododdziału, honor pułku i takie inne sprawy. (Czytać "The Face of Battle" Johna Keegana!) Więc tutaj też trudno, jak to często w życiu, całkowicie te rodzaje agresji oddzielić.

Kat? Oczywiście też Aspołeczna - no, chyba żeby się np. napędzał miłością do Ładu i Porządku, czy czymś takim. Co wcale nie jest wykluczone. Gdyby natomiast chciał zrobić większą karierę, niż brat, ceniony rewindykator wierzytelności, no to mielibyśmy tutaj agresję Społeczną. Przynajmniej w jakiejś części. (W niektórych krajach, trzeba wam wiedzieć, kat po jakimś tam czasie, automatycznie otrzymywał szlachetwo.) No a jeśli on by swój miły fach traktował jako legalną okazję do tępienia bliźnich - JAKO BLIŹNICH - to by była agresja Antyspołeczna, prawda?

Agresja Społeczna to z definicji niemal RYWALIZACJA. Chcemy pokazać, sobie czy komu, że jesteśmy lepsi. Albo chcemy pokazać tej mendzie, że jest mendą. (A my, w założeniu, nie.)

Agresja Antyspołeczna, poniekąd chyba (mimo ewidentnych sukcesów w budowaniu liberalnego raju, przez tych, którzy nas tak gorąco pragną uszczęśliwiać) najmniej w praktyce istotna, bo, poza jakimś wandalizmem, dość wciąż względnie rzadko spotykana, to szał niszczenia, agresywna desperacja, albo trywialny wandalizm dla samego wandalizmu. Psychologicznie może to być b. ciekawe, ale chyba dla nas na razie o tym wystarczy.

Po co ja wam to wszystko, ludkowie rostomili, mówię? Pewnie nikt się jeszcze nie domyślił, jakie w tym są głębie i ile konkretnych rzeczy z tego wynika. I ja nie mam o to pretensji. Tak od razu po otrzymaniu tego... Powiedzmy "narzędzia"... Tej klasyfikacji rodzajów agresji... Pewnie się nie da z tego wyciągnąć jakichś ciekawszych wniosków. (A co dopiero powiązać to jakoś z ryżym wnuczkiem z wehrmachtu.)

Jednak, z wielu nawet względów, ja sądzę, że mówię wam rzeczy ważne i praktycznie istotne. (Nie mówiąc już o tym, że ma to też i związek z ryszawym. Zresztą ja bym wszystko zdołał z nim powiązać, gdybym się uparł, jak i pewnie z wszystkim innym, ale to nie o to tu chodzi.)

No bo weźmy np. takiego gościa od MMA. Jest kurewsko silny, wytrzymałość ma niesamowitą, odporność psychiczną, na ból, mocną szczękę, zrogowaciałe od (i do) kopania po nich uda i golenie... A w konfrontacji z, cherlawym nawet, ale zdeterminowanym psychopatą, czy jakimś zawodowcem od mordowania ludzi, będzie jednak miał kłopoty. Czemu? No bo on traktuje - odruchowo, ma taką tendencję, bo to bez przerwy robi - tę konfrontację jako formę RYWALIZACJI, kiedy tamten widzi w nim MAMUTA, którego on przerobi na bitki czy inne eskalopki.

Rywalizacja, czyli agresja Społeczna, ma różne "wbudowane" ograniczenia. Są "wbudowane" przez naszą biologię, w wyniku milionów lat ewolucji (bez żartów, ewolucja była i nie ma co się wygłupiać głosząc co innego!). No bo ani w MMA, mimo całej tej słodkiej tam brutalności, ani wewnątrz prehistorycznego plemienia, nie chodzi i nie chodziło o to (Mamie Naturze, czy może Cioci Ewolucji), żeby bractwo całkiem pozabijało, czy doszczętnie połamało! Prawda?

No to są zapory, naturalne i oczywiste, które jednak przenoszone są potem na ew. walkę z psychopatami, zawodowcami i innymi tego typu specami od praktykowania Aspołecznej agresji. Którzy żadnych tego typu skrupułów nie mają. Nie mają (żeby sobie popsychologizować) dlatego, że ofiara, choćbyśmy ją nawet nazwali "przeciwnikiem", w ogóle nie jest "z ich stada".

O jakim stadzie mówimy? A o takim fenomenologicznym. W prehistorii to było normalne stado, ale dziś trudno jest już, w tym skomplikowanym świecie, określić jednoznacznie co jest naszym stadem. I to się w dodatku ciągle zmienia. Raz przez "moja rodzina" mogę rozumieć wszystkich razem z psem i kotem (a jak się rozhuśtam, to i z myszą mieszkającą za szafką w kuchni), nie licząc dalekich krewnych i zmarłych wieki temu herbowych przodków... Innym razem prawie nikogo poza sobą.

Tak samo z ludzkością - raz może mi każdy bliźni, a nawet kosmita z odległych galakyk, być bratem, a nawet siostrą... Innym razem nic mnie te miliardy lemingów nie obchodzą (i słusznie!). Zależy od tego głodnego murzyniątka, które mi właśnie totalitarni macherzy od przekrętów i zniewolenia w globalnej skali w telewizji pokazali.

Fe-no-me-no-lo-gia moi kochani ludkowie!

I to by na razie mogło być tyle. C.d.n. albo c.d.n.n. nawet.

triarius

P.S. A tak przy okazji, to testuję sobi taką stronkę, więc dam tu do niej linka. Z keywordem po angielsku, bo tak trzeba. Nikt się tym nie musi interesować, a nawet nie powinien. Do you want to learn The Truth About the Six Pack Abs? Then click the link, and God bless you!

czwartek, października 29, 2009

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 5)

Ach, jakiż długi ten wstęp! A samej historii, o ile w ogóle do niej dojdziemy, będzie malutko. Cóż, czy to raz tytuł jest nie całkiem na miarę? Czy to jeden Tusk obiecuje, by potem nie dotrzymać? Czy ja też nie mogę być postpolityczny? Tym bardziej, że te moje tutaj filozofowania to taka "narracja", tyle że dla intelektualnej (pochlebiam sobie) elity.

A więc, męczmy się, i ew. czytelnika, dalej! Kiedy mówię "Jezus zginął za moje grzechy na krzyżu, a potem zmartwychwstał" - co to jest? Oczywiście to jest Prawda, w sensie o którym tu mówimy, czyli spenglerycznym. Brawo! W dodatku to jest Prawda w swej najczystszej postaci, czyli Prawda Religijna - wprost i bez owijania w bawełnę, jak to się często (owijanie znaczy) zdarza.

No a kiedy mówię "Jutro wstanie słońce"? To jest... Oczywiście - hipoteza. (I nie chodzi tu o czepianie się do utartej metafory o słońcu wstającym, kiedy przecież Kopernik... itd.) Jest niemal pewne, że to się sprawdzi, ale jednak nie absolutnie pewne. Zakładam że tak właśnie będzie, bo inaczej zamiast płacić rachunki, pożyczyłbym może tyle forsy ile by się dało, by za nie zorganizować pożegnalną orgię, o jakiej Neron z Lukullusem nie śnili.

Podobnie z tym, że ziemia kręci się wokół słońca - pewnie tak i jest, ale co mi to właściwie robi? Z żadną metafizyką nie ma to dla mnie nic wspólnego, choć przecież... Nie zawsze musi tak być. Dla takiego Giordana Bruno dość analogiczne "odkrycie", że wszechświat jest nieskończony i zawiera nieskończoną liczbę układów słonecznych takich jak nasz, było, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, religijnym olśnieniem. Za które zapłacił życiem, a niewykluczone, że zrobił to ze świadomego wyboru (może nawet to jest wiadome, tyle że nie akurat mnie w tej chwili).

Ze mną jest inaczej - dowolna ilość dowolnie wrzaskliwych Dawkinsów może mi udowadniać, żem ofiarą "samolubnego genu"... Po mnie to jak woda po kaczce. Skoro to gen mną kieruje, to ja jestem ten gen i wszystko w porządku! Podobnie z honorem, patriotyzmem, sensem mojego życia - całkowicie mi wystarcza, że ja to tak czuję, że to są moje... Fenomeny. (O których jeszcze tu nie było, ale zaraz będzie.) To całkiem nie musi być wieczne, niezmienne i absolutne.

Mi to naprawdę nie jest do niczego potrzebne i nawet się nad tym za bardzo nie zastanawiam. Tacy ludzie istnieją! Dlatego tutaj mówię o tych swoich nietypowych cechach. Istnieją, i niewykluczone, że to oni właśnie odgrywają nieproporcjonalnie wielką rolę w historii. A my tu przecież historię mamy opowiadać i analizować.

No dobra, a teraz coś trudniejszego... Kiedy mówię "Wierzę, że jutro słońce także wstanie" - co to jest? A to, moi państwo, jest już FENOMENOLOGIA. Przynajmniej taka, jak ja ją rozumiem. Fenomenologia spengleryczna, bo tej "prawdziwej", to się po prostu, poza całkiem wstępne (i słuszne) stadia, całkiem nie da zrozumieć. I nawet nie o to chodzi, że się nie da - bo gdyby było warto, to należałoby się po prostu wysilić i w końcu zrozumieć... Tu chodzi raczej o to, że po co?

Jeśli nikt nam za to zrozumienie nie da profesury, lub choćby doktoratu, to po co właściwie? Ani nam to w realnym naszym życiu do niczego się nie przyda, ani nic. Czysto jałowa i akademicka działalność, a ten krótki czas, który mamy na ziemi, zdrowy człowiek woli poświęcić na inne sprawy. Życie. Albo właśnie religię. Albo jakąś kombinację obu tych rzeczy.

Wracając do tej naszej fenomenologii dla... Ubogich duchem? No nie. Dla ludzi czynu? Coś takiego. Dla spenglerystów - o, to jest dobre określenie. Więc wracając do niej, wyjaśnię, że to jest tak, iż moje PRZEKONANIE o tym, że "jutro słońce także wstanie" (pomijając, jak już rzekłem, różne tam odkrycia Kopernika i nie czepiając się tego, czy to słońce wstaje, czy może ziemia) jest po prostu Faktem. Ja tak naprawdę sądzę, niezależnie od tego, czy mam rację, mój sąd jest rzeczą pewną.

Nie wypowiadam bowiem opinii na temat ISTOTY BYTU, czyli powiedzmy tego, jak tam się rzeczy z tym słońcem NAPRAWDĘ mają, tylko konstatuję fakty, które dzieją się w mojej jaźni. Całkiem obiektywnie się dzieją! Te fakty, które ja w tej mojej jaźni sobie całkiem realnie oglądam, to są Fenomeny. (Skoro stale wracamy do naszego Spenglera, i słusznie, to wypada dodać, że on sam o fenomenologii nigdzie, z tego co kojarzę, nie pisze. Cała ta interpretacja jego filozofii jako swego rodzaju fenomenologii, plus masy innych fajnych rzeczy oczywiście, jest moja własna.)

Może nam się to o fenomenach i fenomenologii do czegoś w dalszym ciągu przyda, a może nie. W każdym razie to kolejny punkt w naszym programie "Spengleryzm dla odpornych na wiedzę", który sobie tutaj na boczku prowadzimy.

OK. Czy, aby wrócić wreszcie do religii, teza że "Jezus zginął za moje grzechy na krzyżu, a potem zmartwychwstał" - będąca w stosowanym tu przez nas sensie Prawdą - jest w potocznym sensie "prawdziwa"? Mówię otwarcie - nie mam absolutnie żadnego sposobu by to ocenić! Moje okienko do Bytu Jako Takiego (a o niego tutaj w końcu chodzi) jest całkowicie zamurowane. Nie mówię, że to źle, nie mówię że to dobrze, tak po prostu jest.

Nie wykluczam (hipoteza!), że istnieją ludzie, że istnieją instytucje, że istnieją metody, wyjrzenia przez to okienko i dotknięcia, poznania, ujrzenia Bytu Jako Takiego. I że jego istotną częścią może być akurat wyrażona tutaj przed chwilą teza. Masa ludzi taką możliwość z góry odrzuca. Opierając się przeważnie na argumentach, które same całkowicie nie wytrzymują solidnej krytyki. Ja do nich nie należę. Uważając się za "niewierzącego trydenckiego katolika" (o tej "trydenckości" niedługo zamierzam powiedzieć nieco więcej, i to już będzie coś w rodzaju historii religii), na tyle jestem "niewierzący", że jako Prawda to w mojej jaźni realnie nie funkcjonuje.

Zaś ta i inne tego rodzaju hipotezy - skoro nie Prawdy - nie są dla mnie osobiście bardzo istotne i nie przyznaję im specjalnie wysokiego prawdopodobieństwa "prawdziwości". Mój tutaj wywód nie jest więc wyrazem jakiejś prawowiernej katolickiej nauki, czy choćby domorosłej filozofii, która by się oglądała na jakąś prawowierność. Mój szacunek do katolicyzmu, dla jego dokonań, dla tego co zainspirował, jest naprawdę ogromny, ale ktoś bardzo żywo w katolicyzm zaangażowany, może nie strawić mojej, z zewnątrz przeprowadzanej i bez dogmatycznych hamulców, analizy.

Naprawdę nie zamierzam tu mówić niczego, co by mogło, w mojej opinii, urazić uszy wierzącego. To co tu już powiedziałem o nauce i Prawdach - w tym religijnych - stanowi raczej niezłą broń dla katolików w walce z agresywnym lewackim ateizmem, z lubością podpierającym się na każdym kroku, uczciwie i nieuczciwie - ale w mojej opinii tak czy tak nieprawnie, nauką. Mniej wrażliwi katolicy powinni traktować moje wywody jako swego rodzaju teodyceę, czyli teologię nie podpierającą się dogmatami, a działającą całkiem "od zewnątrz" i mogącą, dzięki temu, przemawiać także do niewierzących.

Ja na pewno nie zamierzam tutaj, ani nigdzie, szkodzić katolikom, choć nie czuję się zobowiązany, by mówić głosem KK. Tym bardziej zaś dzisiejszego KK! I tutaj dotykamy interesującej kwestii, w dodatku związanej już dość bezpośrednio z historią zachodniej religijności.

Ale o tym, Deo volente, następnym razem.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, lutego 20, 2009

Rekolekcje Spenglerystyczne "Zima 2009"

W ramach Rekolekcji Spenglerystycznych "Zima 2009" omówimy sobie dzisiaj dwie sprawy, za to obszerne i, co tu dużo gadać, trudne...

* * * * *

Podstawą konserwatyzmu jest sformułowana przez Edmunda Burke w jego polemice z ideologami Wielkiej Rewolucji Francuskiej teza, że bez sensu jest mówienie o jakichś "prawach człowieka" w oderwaniu od konkretnego społeczeństwa. My spengleryści jesteśmy oczywiście konserwatystami w takim właśnie głębokim sensie - w odróżnieniu od różnych nawiedzonych "monarchistów" czy zwolenników "powrotu do źródeł klasycznego liberalizmu", którzy są utopistami, czyli lewakami. Ubranymi wprawdzie w "konserwatywne" w cylindry i muszki, ale dokładnie na tej zasadzie, jak niegdysiejszy afrykański kacyk mógł je nosić do gołego tyłka i ogromnej kości bawołu w nozdrzach.

Czy z faktu, że (dla konserwatysty, czyli także spenglerysty) nie ma sensu mówienie o "prawach człowieka" w jakimś ogólnym i ponadczasowym sensie, w oderwaniu od konkretnego społeczeństwa i jego instytucji, wynika, że np. państwo ma zawsze rację? Oczywiście że nie! Po pierwsze, spenglerysta nie wmawia sobie (a i innym stara się też takich głupot nie opowiadać), że istnieje jakieś "święte Prawo" (z dużej litery), które z racji samego faktu bycia "Prawem" (z dużej litery) musi być czczone i przestrzegane, bo inaczej jesteśmy etycznymi śmieciami. Dla spenglerysty prawo to zawsze wyraz triumfu czyjejś woli nad wolą słabszych. Z czego z kolei wynika, że jak nam się państwo nie podoba, to albo się jakoś z nim mimo wszystko godzimy, albo też staramy się je zmienić wedle naszych preferencji. No i istnieje też możliwość emigracji czy zmiany lojalności na lojalność wobec innego państwa. (Jeśli już mówimy o państwach, nie zaś o innych formach społecznych).

Zaraz, wyjaśnijmy sobie jeszcze, bo to zapewne jest zbyt skomplikowane dla większość ludzi - także tych namiętnie mądrzących się na tematy polityczne, ideologiczne czy ekonomiczne - że w ogóle "poprawianie" jakiegoś społeczeństwa, stojąc sobie wygodnie z boczku, jest po prostu głupie. Niemal tak głupie, jak snucie utopijnych fantazji na temat "idealnego ustroju", którego nikt nigdy nie widział. Z tego powodu jest głupie, że wprowadzenie jakiejkolwiek istotnej zmiany pociągnie za sobą masę innych zmian, które z kolei pociągną za sobą jeszcze następne zmiany... Do tego różne sprzężenia zwrotne itd... I nagle nasze "nieco poprawione społeczeństwo" staje się czymś całkowicie innym, nigdy przez nikogo nie przewidzianym... Albo po prostu wali się w drebiezgi, wzgl. staje się żerem dla sąsiadów.

Z czego wynika, że albo jesteśmy gotowi wziąć na siebie odpowiedzialność za kierowanie tym społeczeństwem (np. państwem), albo wymądrzanie się na temat "koniecznych i pożytecznych" zmian, przynajmniej teoretycznie, jest bez sensu. Dlaczego "przynajmniej teoretycznie", spyta ktoś? No bo jednak, jeśli zmiany przez nas postulowane, lub w rzeczywistości wprowadzone, są dostatecznie małe, możemy przyjąć, że do czynienia mamy z tzw. "modelem małosygnałowym" (w terminologii teorii sygnałów), a wtedy daje się całość rozważać w ten sposób, że zakładamy, iż nasza zmiana nie wpłynie z kolei na masę innych rzeczy, które z kolei... Rzecz w tym, że to musi być dostatecznie niewielka zmiana, czyli w sumie nie aż tak istotna. Co z kolei kłóci się z samą ideą wprowadzania "koniecznych i pożytecznych", dużych i istotnych zmian w funkcjonowanie danego społeczeństwa. (W tym państwa.)

Jak to w praktyce działa? Ano wyobraźmy sobie, że zszedł właśnie z tego świata Tusioł I - monarcha dobrotliwy i ukochany od całego ludu, który nigdy się nie ociągał z całowaniem płowych główek dzieciątek i dopieszczaniem klasy średniej, a jego następcą został Tusioł II, bratanek poprzedniego, ale jakżesz do niego niepodobny! No i my możemy faktycznie przyjąć, że państwo Tusioła I i państwo jego następcy Tusioła II to to samo państwo, w którym jednak nastąpiły jakieś dość istotne zmiany. I mamy, przy takim założeniu, oczywiste prawo powiedzieć, że państwo Tusioła I było o wiele lepsze od państwa jego następcy, a Tusioł I był o wiele lepszym władcą od Tusioła II. Nie jest to jednak wiedza ścisła i popełniamy intelektualne ryzyko, że np. zlekceważymy obiektywne czynniki, które mogły spowodować, iż Tusioł II, mimo namiętnej miłości do klasy średniej i pedofilii, nie może już być tak słodkim władcą... No bo powiedzmy wróg stoi ante portas i/lub cała blond dziatwa wyłysiała skutkiem jakichś genetycznych eksperymentów, lub np. klasa średnia została zarażona wirusem autodestrukcji plus bakterią zdrady. (Albo coś.)

Inną ważną kwestią jest ta, czy mamy prawo - w sensie przede wszystkim intelektualnym, bo w każdym innym to możemy sobie niemal co chcemy - oceniać i ew. potępiać inne, obce naszym hierarchiom wartości i tradycjom, społeczeństwa? Wobec faktu, który dla konserwatysty nie ulega wątpliwości, że nie istnieją "prawa człowieka" w oderwaniu od konkretnych społeczeństw, a my przecież nie jesteśmy do końca w stanie zrozumieć wszystkich uwarunkowań tamtego, ani też ocenić, jak tamci ludzie się w nim czują, a jak czuli by się w innym, choćby naszym.

No i tutaj ja to tak widzę, że nikt nam nie może oceniania, a nawet potępiania, zabronić, jednak jest to forma ideowego imperializmu. Tutaj każdy lewak, który by to jakimś dziwnym zrządzeniem losu przeczytał, zawyje - jednocześnie z rozkoszy i oburzenia. Więc jednak ten cały Tygrys mówi, że oceniania innych ludów z punktu widzenia naszej cywilizacji jest brzydkie! Wpadł bestia we własne sidła!

To nie tak, kochane lewactwo! Tygrys nie mówi że to jest brzydkie, bo Tygrys stara się w takich kategoriach spraw nie ujmować, stara się natomiast je analizować i obiektywni opisywać. I Tygrys się zgadza, że to jest ideologiczna forma imperializmu, ale Tygrysa ani to ziębi, ani grzeje. Można by tu przytoczyć różne ciekawe sprawy na temat imperializmu jako takiego, np. tego, co na ten tamat pisał sam Spengler... Powiedzmy to, że imperializm nie jest wyrazem młodości i siły danej cywilizacji (tutaj słowo to użyte zostało w potocznym sensie), tylko właśnie jej dojrzałej i już przejrzewającej fazy.

Oraz to, że imperializmu w większości przypadków się wcale świadomie nie wybiera, a przeciwnie - zostaje się w niego niejako "wessanym", w wyniku zarówno działania sił wewnętrznych u siebie, jak i słabości i politycznej próżni na zewnątrz. I tak to może wyglądać i tutaj, w przypadku naszego ideologicznego imperializmu. W końcu, jeśli nadal jechać Spenglerem, nasza Cywilizacja jest jedyną aktualnie istniejącą, a wszystko poza nią, to już albo post-cywilizacyjne fellachy, albo przedkulturowi barbarzyńcy (bez obrazy!). Cóż się więc dziwić, że zostajemy z naszymi ocenami "wessani" do oceny ich, przedziwnych często z naszego punktu widzenia i etycznie wątpliwych, obyczajów i zachowań?

Po cóż zresztą rozczepiać włos na 17 części, skoro ktoś może powiedzieć, że oceniać innych można, ktoś inny zaś, że nie można - i obaj będą mieli, z obiektywnego punktu widzenia, tyle samo racji. Nie da się tego w każdym razie wymierzyć, więc o co tu się kłócić?

No dobra, a jak z religią? Tak jak ja to widzę, to dokładnie tak samo jak z innymi ocenami: możemy się albo powstrzymać od oceny innych religii i obyczajów ich wyznawców, albo też być religijnymi "imperialistami" (w sensie czysto intelektualnym, bo o tym jedynie cały czas tu mówimy) i oceniać. To kwestia temperamentu, ale wydaje mi się, że w naszej sytuacji człek z jajami jednak tym imperialistą być musi, przynajmniej w naprawdę ważnych sprawach, bo w mniejszych może sobie pozwolić na sporo tolerancji. Dopóki oczywiście oni nas nie atakują i nie rozwalają naszych wartości (religii, obyczajów, tradycji).

* * * * *

Wedle mojej prywatnej oceny "podstawowa" filozofia Spenglera - mówiąc "podstawowa" mam na myśli te kwestie które męczy każda niemal (zachodnia w każdym razie) filozofia, w odróżnieniu od kwestii bardziej dla Spenglera specyficznych, jak najszerzej pojęta historia czy polityka - to pewien rodzaj fenomenologii, choć on sam, o ile wiem, tego słowa nigdzie nie używa. No i bardzo dobrze, bowiem nie wyobrażam sobie żadnej poważnej i możliwej do zaakceptowania filozofii, która by nie była jakąś formą fenomenologii. Setki lat pracy nad teorią poznania doprowadziły nas do niepodważalnych już chyba w żaden sposób wniosków, że "bytu samego w sobie" po prostu nie jesteśmy w stanie poznać, z drugiej jednak strony totalny sceptycyzm jest durny, skoro nawet największy sceptyk czuje niechęć do picia z butelek oznaczonych trupią czaszką czy skakania na główkę z dwudziestego piętra. Jakieś więc fenomeny jednak istnieją, całkiem konkretnie, i niektóre z nich nie są dla nas bez znaczenia.

Spengler zrobił w swojej filozofii coś genialnego, akceptując, iż obok fenomenów takich jak wrażenia zmysłowe, myśli, emocje itd., człowiek myśli też w sposób "algorytmiczny" (używając komputerowej terminologii), czyli przy użyciu słów, operacji logicznych... Racjonalnie krótko mówiąc (co oczywiście nie oznacza, że zawsze słusznie!). Chodzi o takie myślenie korą mózgową - że się siedzi sobie na tyłku, przy biurku albo gdzieś, no i się rezonuje.

O ile kojarzę, to "prawdziwy" fenomenolog takie sprawy ignoruje, bo to poza zakresem jego filozofii. Spengler jednak nie ignoruje, budując całą swoją psychologię, a za nią także i swą filozofię historii, na tym właśnie dualiźmie: fenomeny i myślenie "algorytmiczne". Co odpowiada dualizmowi intuicyjne - racjonalne, żywe - martwe (to nie jest tak proste, by się tutaj dało wyjaśnić, ale słuszne i b. ważne), przestrzeń - czas, wieczne i niezmienne prawa (w sensie praw przyrody) - historia... I tak dalej, sporo tego jest.

No i, żeby teraz na zakończenie szybko przeskoczyć do historii i polityki, dla Spenglera istnieją z jednej strony "ludzie faktów" - tacy, dla których istotne są fenomeny, zaś myślenie racjonalne jest dla nich co najwyżej narzędziem; z drugiej zaś "ludzie prawd"... I ci ostatni to tacy, którzy, w mniejszym lub większym stopniu uważając fenomeny za mało istotne, przy pomocy swego racjonalnego (co nie znaczy nieomylnego!), algorytmicznego, mędrkującego umysłu, dochodzą do "bytu samego w sobie"... Bez którego ta klasa ludzi po prostu nie potrafi żyć. Dla nich to jedyna prawdziwa rzeczywistość - coś jak Platon i jego świat idei, których fenomeny są tylko bladymi odbiciami. Tak w każdym razie oni sami to widzą. I to są "ludzie prawd".

Ci pierwsi to ludzie czynu: politycy, biznesmeni, wojownicy, zwykli sensowni ludzie itd., ci drudzy zaś to ludzie myśli: kapłani, ideolodzy, mędrcy, nauczyciele (w sensie ach! - wzniosłym), pisarze. No i Spengler ma, moim zdaniem, całkowitą rację, że dostrzega w całej historii działanie tych dwóch, tak całkiem innych, rodzajów ludzi, z których każdy żyje niejako we własnym świecie. A wynika to właśnie z tego, że będąc swego rodzaju fenomenologiem, Spengler jednak nie lekceważy tego "racjonalnego" mędrkowania, które kiedyś było dla filozofów jedynym, ale dla fenomenologów (o ile się orientuję) właśnie ważne być przestało. I z tego właśnie wynika zarówno ogromna część filozofii Spenglera, z jej masą dualizmów, które jednak nie wynikają z jakiejś manichejskiej ideologii czy innych irracjonalnych skłonności, tylko właśnie z dostrzeżenia faktu, że ludzka psychika, ludzka "dusza", cała właściwie nasza ludzka natura - są dwoiste. Do szpiku kości.

I to by może było tym razem na tyle. Do następnego razu, Młodzi Spengleryści!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, listopada 30, 2008

Oświecenie Bis - po co, na co i przeciw komu

Nie przyszłoby mi do głowy pragnienie "unieważnienia" osiemnastowiecznego Oświecenia - tak samo jak nie przyszłoby mi do głowy pragnienie likwidacji powiedzmy Wielkiej Francuskiej Rewolucji (zwanej przez różnych zabawnych fanatyków "rewolucją antyfrancuską").

Po pierwsze, nie mam dość tego typu fantazji, by potrafić sobie w ogóle wyobrazić "historię alternatywną". Pamiętam, kiedyś na pisanie takiego czegoś chciał mnie namówić ówczesny naczelny "Nowego Państwa" Adam Lipiński, kiedy było jeszcze tygodnikiem... I nie potrafiłem. Zamiast tego napisałem jedynie kilka historycznych drobiażdżków - przeważnie znacznie skróconych i opisanych własnymi słowami rzeczy, które wyszukałem i różnych moich ulubionych autorów. No a skoro nie potrafię sobie i tak wyobrazić, jak by to przepięknie było, gdyby nie... To i trudno takie wydarzenia traktować inaczej, niż fakty, które miały miejsce, bo widać musiały. I tyle.

Po drugie, wspomnianych tu przed chwilą wydarzeń nie uważam wcale za jednoznacznie złe. Oczywiście, rozbiorów wolałbym by nie było i jakoś tam nawet mgliście sobie wyobrażam Polskę jako mniej więcej "normalny" kraj - nie całkiem zachodni, ale nie kompletną azjatycką barbarię w najgorszym ruskim wydaniu i nie kompletne dno upadku, jakimi praktycznie od trzystu lat jesteśmy.

Dżumy w XIV w. także mogłoby dla mnie nie być. Jakoż i zwycięstwa bolszewizmu w Rosji, a potem, krok po kroku, na całym świecie. No i oczywiście Hitler mógłby nie zdobyć władzy, Zachód mógłby (teoretycznie faktycznie mógłby) nie dać mu się tak idiotycznie i tchórzowsko omamić... A więc są jednak pewne granice mojej tolerancji dla faktów, choć i tak nie wkładam już tak wiele serca w takie żale, jak to bywało w młodości.

Faceci od "rewolucji antyfrancuskiej" mają jednak o tyle rację, że KULT tej rewolucji - w dodatku totalitarnie już niemal dzisiaj zinstytucjonalizowany i cwanie zideologizowany - jest głupi i z mojego punktu widzenia szkodliwy. Na razie zresztą dzieje się to tylko we Francji, a gdzie indziej raczej tylko pośrednio.

Elity w innych krajach, albo mają do lansowania wśród ciemnego ludu "jeszcze lepsze" rewolucje, albo też jak diabeł święconej wody boją się wszelkiej sugestii rewolucji, będąc w sytuacji w pewnych aspektach podobnej do sytuacji Ancien Régime'u, i mając nadzieję z tego wyjść przy pomocy środków tamtemu praktycznie, na tle obecnych możliwości, niedostępnych, a szczególnie tzw. piaru i powszechnej inwigilacji do n-tej potęgi.

Podobnie jest z czymś, co uważam za o wiele jeszcze istotniejsze od jednorazowego wydarzenia jakim w końcu była Francuska Rewolucja, czyli Oświecenia. Oświecenie miało prawo być! Tak to powiem, uśmiechająć się celowo głupkowato, żeby było chociaż śmiesznie. No bo kto w końcu mnie o to naprawdę pyta i co miałoby od mojej opinii na ten temat zależeć? Triarius the Tiger mawia, że "całkiem by rozumiał jakieś 50 lat Oświecenia, jednak 300 to już ogromna przesada, szczególnie, że te ostatnie stulecia to raczej mętne po Oświeceniu popłuczyny, które chłepcemy, w których pływamy, całkiem sobie jednak z tego sprawy nie zdając".

Dávila zaś mówi, że "Oświecenie to my sobie dopiero powinniśmy zrobić". W tym też coś jest, choć nie chodzi o to, by tamtemu odmawiać jego utrwalonej nazwy, tylko o to, że gdyby naprawdę uwolnić się od różnych oświeceniowych par excellence złudzeń i chciejskich zakłamań, gdyby naprawdę sięgnąć do dorobku naukowego tego, co było PO Oświeceniu - bez ideologicznych klapek na oczy, bez chciejstwa, metafizycznego tchórzostwa, bez zamawiania duchów... To mielibyśmy coś dokładnie takiego, jak Oświecenie wobec zastanego przezeń świata.

Świata, zgoda, który dla nas, jak sądzę w wielu przypadkach słusznie, wydaje się o niebo piękniejszy, szlachetniejszy i po prostu lepszy od tego co było potem, z Oświeceniem włącznie, który jednak nie miał w sobie dość siły, by się Oświeceniu oprzeć. Gdybym chciał tu jechać spengleryzmem, miałbym ogromnie ułatwione zadanie, choć perspektywa by się znacznie zmieniła, bowiem i schyłek tamtego świata, i Oświecenie, i cały ten późniejszy... Nie wiem jak to określić, bo nie chciałbym tu nadużywać czysto emocjonalnych negatywnych epitetów, ale nic fajnego nie mam teraz na myśli...

Więc to wszystko rysowałoby się nam jako po prostu objaw pewnej fazy w rozwoju zachodniej cywilizacji (używam tego słowa w powszechnym znaczeniu). I ta faza byłaby, nie da się ukryć, schyłkowa, a Oświecenie byłoby tego schyłku początkiem. I nawet trudno by się było, przy takim ujęciu dziwić, że nie możemy się z tego nieszczęsnego Oświecenia wyplątać do dzisiaj, a widoków na to, że się przed całkowitym upadkiem Zachodu wyplączemy, także jak na przysłowiowe lekarstwo.

No dobra, powiedziałem całkiem sporo spenglerycznie, choć w sumie to przecież ułamek promila tego, co by należało w ten sposób powiedzieć... (I właśnie dlatego nie bardzo mam przekonanie by o tym na serio mówić - i tak nie potrafię tego w takiej postaci wyrazić z wystarczającą siłą i dość przekonująco. Tu trzeba być zdolnym do czytania filozofii i przeczytać. Potem możemy sobie zapodyskutować.) Teraz jednak spróbuję powrócić do zwykłego dyskursu, jaki się zwykło uprawiać na początku trzeciego tysiąclecia. Choć od Spenglera się chyba poruszając takie kwestie nie uwolnię.

Nikt kto go poznał nie potrafi się uwolnić, chyba że porzuci te sprawy i zajmie namiętnym oglądaniem "Tańca z Gwiazdami". Mam po prostu całkiem inną wizję historii, inne spojrzenie na kwestię postępu, czym innym jest dla mnie "ludzkość", czym innym "zachodnia cywilizacja". Tak się składa, że na sztukę ostatnich dwóch czy trzech stuleci mam - sam z siebie - pogląd nie tylko spengleryczny, ale o wiele radykalniejszy od jego poglądu. Co stanowi dla mnie zresztą silny hermeneutyczny dowód na prawdziwość jego tez.

No dobra, tyle już sobie luźno i o właściwie niczym (?) popisałem, że wypadałoby wyrazić jakieś konkretne tezy, postawić wnioski, porazić pointą i przyfastrygować między oczy kropką nad i... Zróbmyż to zatem!

Otóż moja pierwsza na dzień dzisiejszy teza jest taka: "POrzućcie wszelką nadzieję wy, którzy chcecie zbawienia i nawrócenia lemingów!" Wystarczy usiąść i porządnie się zastanowić - nie trzeba do tego nawet czytać Spenglera czy choćby mnie (?) - ludzie żyjący w ogromnych miastach, wykorzenieni, karmieni rozrywką, robiący dla chleba coś, czego sami przeważnie nie rozumieją (przynajmniej w którychś z głównych aspektów), totalnie zależni od (dalekiej a jakże jednak bliskiej) władzy (choćby dostawy prądu, żarcia do sklepów, wywóz śmieci - wsio!), edukowani w postoświeceniowych szkołach i potem przez całe życie karmieni leberalną propagandą - to nie są ci sami ludzie, co chłopi sprzed paru setek lat, co księża z epoki dobrze przed V2, co jakiś rycerz, kupiec sukienny czy choćby ziemianin z II RP!

Ci ludzie, ci nowi, o nich teraz, mają swoje zalety. Są często inteligentni. Na swój sposób są ideowi... To jednak nie są te idee, które nas motywują - całkiem po prostu. Zaś ta ich inteligencja jest, z naszego punktu widzenia, jałowa, pusta i kazuistyczna. Jednak w ich oczach TO MY jesteśmy zgrają prymitywnych, krwiożerczych albo co najmniej religijnie-fanatycznych, kseno- i homofobicznych męskich świń... Z niewielką domieszką kobiet zbyt głupich, by dojrzeć swoją niewolniczą głupotę, służą więc tym męskim świniom w nadziei na głaski. Ale przecież cała ta zgraja jest tak czy tak przeznaczona na śmietnik historii! My znaczy. Już wkrótce!

No i zaskoczę pewnie niejednego (jeśli ktoś tak daleko doczytał) mówiąc, że ja całkiem tych ludzi rozumiem. Z ich punktu widzenia mają rację. Podejrzewam, że jeśli "ludzkości" uda się kiedyś zachować przy życiu czystą korę mózgową w jakiś fizjologicznym płynie - to na pewno będzie ona głosowała na Zielonych ileśtam, któryś tam avatar SLD, albo po prostu na Platfusów Obywatelskich. Po prostu jak się TYLKO mózgiem kompinuje, to się do takich dochodzi wniosków. Z życiem nie ma to z drugiej strony nic wspólnego, że nie będę już mówił o jajach, hormonach, czy czymś tak nieuchwytnym jak honor czy godność. I dla mnie, jak i, jak sądzę, dla prawicy w ogóle, TO właśnie jest istotne.

Z drugiej strony sytuacja jest naprawdę zabawna, bo prawdziwa nauka przyznaje jednak NAM rację. Weźmy taką matematykę i słynne (?) twierdzenie Gödla. B. dobrze udowodnione i nie do podważenia! Mówiące w sumie, że nie da się niczego racjonalnie udowodnić, ponieważ każde twierdzenie opiera się, z konieczności, na aksjomatach, które nie są udowodnione i udowodnić ich się w ramach tego samego systemu nie da. Z czego wynika, że wszystko co nam się na podst. racjonalnego mędrkowania wydaje pewne, całkiem pewne nie jest.

Powie ktoś, że 2 + 2 jest pewne. No dobra, choć i na ten temat dałoby się popolemizować, jako ze cała matematyka opiera się na pewnych, nielicznych ale jednak, aksjomatach. NIEUDOWODNIONYCH! Jednak mówimy tutaj o życiu, a 2 + 2 = 4 przekłada się na życie społeczne, historię i takie złożone sprawy dość jednak marnie. Może się faktycznie przydać, raczej nie będzie tak, że okaże się fałszywe, ale co z tego faktu w ogromnej większości przypadków wynika? No a najważniejsze jest to, że przecież 2 + 2 = 4 nie zostało nigdzie UDOWODNIONE - tak po prostu jest, za każdym razem. Czyli jednak to sprawa PRAWICOWA, a nie lewicowo-oświeceniowego mędrkowania. Q.e.d.

Jednak oczywiście coś tam pewne jest, a w każdym razie żeby w miarę sensownie żyć, musimy postępować tak, jakby było. Zgoda, ale filozofia na tym się opierająca, to już nie jest oświeceniowe mędrkowanie różnych Michników i (toutes proportions gardées) Kołakowskich (zresztą tego drugiego prowadzące do niemal czystego "błazeńskiego" sceptycyzmu), tylko jakieś fenomenologie. Fenomenologia zaś, o czym co bystrzejsza lewizna wie, jest NASZA! Tylko że my o niej nic nie wiemy, a już całkiem o tej, która (choć pod innym mianem) obfitym strumieniem płynie ze Spenglera.

Nasza jest także autentyczna nowoczesna biologia. Z Darwinem włącznie, jeśli nie wprost na czele! Co by na ten temat nie mówili różni duchowni (zresztą co to dziś w większości przypadków za duchowni?), a nawet sam Spengler. (Który za Darwinem nie szalał, choć raczej nie Darwina zwalczał, a różnych "darwinistów" spod znaku Herberta Spencera i scjentyzmu.) Jednak fakt, że, jak to cudownie ujął szwedzki socjobiolog Svante Folín w swej książce "Den påklädda apan" ("Ubrana małpa", dopiero po latach odkryłem, że napisałem "nakna", czyli "naga", jak u Desmonda Morrisa): "społeczeństwa w których o obcych dbano bardziej niż o swoich, jeśli kiedykolwiek istniały, dawno wyginęły, tak samo społeczeństwa gdzie np. mężczyźni zabijają się walcząc o wdzięki kobiet po przekwitaniu".

Pewne biologiczne fakty zawsze w ostatecznej instancji przeważą. Widać to choćby we wzroście przemocy, spowodowanej bez wątpienia obecnym "pokojem", ale w większym zapewne stopniu przeludnieniem i wymieszaniem ludzi z rozbiciem tradycyjnych więzi i struktur społecznych. Czytać Roberta Ardreya kto potrafi i chce coś o tych sprawach wiedzieć! Jak kiedyś pisałem, taki Sierakowski może sobie zagadać o "samcach alfa", ale gdyby naprawdę nos do tego pojęcia przystawił, uciekłby z piskiem jak szczeniak po trąceniu nosem jeża!

Tak samo cybernetyka jest nasza! Spengler jej nie znał bo nie mógł, ale dopiero ona przepięknie wyjaśnia i potwierdza jego genialne i super-przenikliwe tezy. I tak to wygląda - mamy rację, nawet czysto intelektualnie, jednak od poziomu, na który niewielu ludzi w ogóle się kiedykolwiek wdrapie. A już na pewno żaden obecny mędrkujący postępowy intelektualista. Czyli intelektualna wersja wielkomiejskiego leminga. Co więc powiedzieć o prawdziwych lemingach?

Mamy rację i jeśli potrafimy to praktycznie wykorzystać, to może coś uda nam się osiągnąć. Jeśli przy okazji przeciągniemy paru zabłąkanych lemingów do naszego obozu - ale podkreślam: ZABŁĄKANYCH, bo innych nigdy nam się przekonać nie uda! I nacisk tutaj na "przy okazji".

Jeśli ktoś chce się przekonać, że ma rację - że mamy rację - niech zajmie się studiowaniem tych spraw. A potem... albo i w czasie... albo i przedtem... Pogada o tym z kimś, np. ze mną. Ale to tak czy tak sprawy nie załatwi! Musimy jeszcze zacząć coś robić. A z tym naprawdę nie jest łatwo, bo trendy historii - o ile b. się nie mylę, co by było niezwykle wprost cudowną sprawą! - są przeciw nam. A w każdym razie nie pozwolą nam już nigdy na zrobienie takich rzeczy, o jakich wielu z nas wciąż marzy. I dlaczego nie miałoby marzyć, skoro nie wie, skoro nie rozumie, co się w istocie zmieniło, czym jest obecny świat w stosunku do tego świata, w którym, gdyby to od niego zależało, pragnąłby żyć?

Jednak do tego by to zrozumieć, musiałby ten ktoś całkiem zmienić całą swoja perspektywę... Na historię, życie społeczne, życie w ogóle... Musiałby znaleźć i zacząć umieć stosować filozofię, która by mu zastąpiła te postoświeceniowe popłuczny, którymi żył od pieluszek... Którymi wszyscy wokół żyją. Którymi ogromna większość żyć będzie po wieczne czasy. To znaczy do całkowitego upadku zachodniej cywilizacji.

A wiec jednak, poza hasłem "róbmy coś wreszcie do kurwy nędzy, bo samym wirtualnym biciem piany nic się nie da osiągnąć", wygląda jednak że potrzebne nam jest to nowe Oświecenie, o którym pisał Dávila. A więc wznoszę toast za Oświecenie Bis! A teraz do roboty!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, marca 29, 2008

Toast za ministra Ćwiąkalskiego czyli fenomenologia

Wyobraź sobie, Czytelniku słodki, taką sytuację...

Spotykasz w lokalnej galerii handlowej trzy atrakcyjne i wyraźnie erotycznie wygłodzone kobiety. Chwila niezbyt inteligentnej rozmowy i idziesz z nimi na chatę. Tam szampan, krewetki, małże, satynowa pościel, pościelowa muzyka, przyćmione światła, świece, wibratory... Barabara na całego i to do trzeciej potęgi. W sumie świetnie się bawisz.

Nagle dzwonek do drzwi. Z ociąganiem złazisz z partnerki, ale w końcu przyda Ci się chwila oddechu, bo noc wciąż młoda, a panie wciąż nie-na-sy-co-ne! Całkiem jakbyś nie dokonał już cudów godnych Heraklesa, z tej tam historii, co to wiesz. Otwierasz zatem, nie bawiąc się w żadne Ewangielie Patrzenia Przez Judasza, bo i po co, czujesz się największym herosem na Planecie Ziemia, i nie tylko. Otwierasz więc, narzuciwszy tylko przedtem na grzbiet koszulę, ale bez spodni. Na głowie jedna z pań powiesiła Ci biustonosz, o czym zdążyłeś już dawno zapomnieć, ale i tak pewien jesteś, że wyglądasz imponująco.

W drzwach, jak się okazuje po ich otwarciu, stoją mężowie tych trzech pań z którymi Ty... Żony im bałamucisz, tak to sobie określmy. Zostali ci mężowe właśnie wypuszczeni za dobre sprawowanie przez ministra Ćwiąkalskiego. Z pierdla znaczy, gdzie odsiadywali, długoletnie w założeniu, wyroki za brutalne morderstwa z obinaniem członków. Najprzeróżniejszych zresztą. Mordy w każdym razie, jeśli można się tak ostro o bliźnich wyrażać, przerażające. Całkiem jakbyś widział trzech ministrów Ćwiąkalskich. W dodatku wstałych tego dnia z łóżka lewą nogą i na kacu. (A przecież powinni się cieszyć, że wyszli, prawda? Taka myśl przelatuje Ci przez głowę, ale szybko ucieka w niebyt.) Za to także wyglądają na niezaspokojonych i nieco zdenerwowanych. Co może zdołasz jakoś wykorzystać, jeśli tylko zdołasz zebrać myśli. Tyle, że one jakoś nie chcą się zbierać.

Ci panowie, którym dość jednak nieopacznie otworzyłeś drzwi, patrzą na Ciebie bez cienia sympatii. W dodatku wesołe piski pań - ślubnych małżonek tych trzech panów, jak się składa - te piski zatem, które miałeś jeszcze przed chwilą za plecami i które bardzo rozweselały Ci dotąd atmosferę, zamierają jak nożem uciął. Jest teraz martwa, grobowa cisza... Całe Twe życie staje Ci w jednej sekundzie przed oczyma. Nigdy nie wierzyłeś, że tak się naprawdę dzieje, ale jednak.

Odpowiedz mi, i sam sobie, na takie oto pytanie: czy świat, który w tej nabrzmiałej treścią chwili przeżywasz, jest mniej, czy też bardziej prawdziwy od tego, który oglądasz z biurowego okna, czekając z utęsknieniem na fajrant?

Czy to co czujesz i co myślisz w tej interesującej sytuacji jest mniej, czy też może bardziej prawdziwe, od tego, co czujesz i myślisz analizując przemądry artykuł w ulubionej gazecie na temat za i przeciw bojkotu Tybetu czy innego Kosowa? Albo śledząc ambitny program telewizyjny - powiedzmy taki, w którym wołki, lisy i wróble przemawiają niemal ludzkimi głosami (tyle że głupio i wrednie)? Albo czytając najnowszy tekst swego ulubionego blogera? - niech będzie on i prawicowy, nie robi to tutaj różnicy.

A może TO właśnie jest prawdziwy świat? Ten, gdy patrzysz trzem ministrom Ćwiąkalskim w ich sympatyczne i budzące zaufanie buzie... I ten, który miałeś chwilę przedtem, leżąc spocony ogłupiały ze szczęścia na cycatej i wciąż głodnej seksu blondynie, podczas gdy dwie inne dorodne i spragnione czułości kobiety wachlowały Cię swymi... W sumie wiadomo o co chodzi, prawda?

Nie zaś ten świat, który Ci się rysuje w algorytmicznym mędrkowaniu, w żonglowaniu ubranymi w słowa pojęciami, w na chłodno czynionymi intelektualnymi (mniej lub bardziej zasługującymi na to słowo, przeważnie mało) analizami. Ani nie ten który lekko znudzony oglądasz przez okno mieszkania, biura, samochodu czy pociągu, tylko ten, kiedy coś się dzieje, co wzbudza Twoje emocje? Czy bowiem te emocje nie są właśnie życiem? Przecież tak się to nawet w całkiem potocznych pojęciach przedstawia - "przeżywać emocje to znaczy żyć".

Czy nadal czujesz, i jesteś przekonany, że czas to tylko kolejny wymiar? Czy też może zaczynasz nagle przykładać ogromną wagę do faktu, że nie da się go cofnąć, odwrócić. Bo jeśli ci panowie zrobią Ci coś złego, to raczej na zawsze, do Twojej śmierci przynajmniej. Która może być dość rychła. Czy nadal odczuwasz, i jesteś przekonany, że wszyscy ludzie są równi i gdybyśmy wszyscy postępowali zgodnie z tą wzniosłą zasadą, świat byłby szczęśliwszym miejscem? Czy też nagle stwierdziłeś, że tego rodzaju psierdoły psu na budę się nie zdają, natomiast gdyby dano Ci do ręki miotacz płomieni albo pęk granatów, to uczyniłbyś z nich użytek natychmiast i z rozkoszą?

I że gdyby ktoś chciał Cię do takich "prawd" przekonywać, potraktowałbyś go tak, jak potraktowałbyś tow. Magdalenę Środę, gdyby nagle, w samym środku Twego orgazmu, wyczołgała się spod szafy marudząc, że "kobieta to taki sam mężczyzna, tylko lepszy, bo bez kuśki, co w ogóle zresztą nie ma znaczenia". I każdy w miarę normalny człowiek powiedziałby jej wtedy uprzejmie "Guten Morgen" i potraktował butem...

A czy nie zauważyłeś przy tym, jak niezwykle realna stała się dla Ciebie różnica pomiędzy "ja" i "nie ja"? Gdybyś miał czas pomyśleć o Kalim z "W Pustyni i w Puszczy", pewnie by Cię w tym momencie przestało aż tak szokować jego naiwne, zgoda, ale przecież naturalne (tak w tamtej chwili to odczuwasz wszystkimi zmysłami) rozróżnienie pomiędzy "moje" i "nie moje". Wiesz bracie, zaczynam się obawiać, że stałeś się nagle, pod wpływem emocji... FENOMENOLOGIEM!

Jeśli uda Ci się ten dzień przeżyć i jakoś wrócić do psychicznej równowagi, to jutro, czy za miesiąc, znowu zasiądziesz do porannej kawusi z ulubioną gazetką i będziesz wiedział, że świat jest właśnie taki, jak tam opisują... Albo jaki, jeśli człek z Ciebie naprawdę ętelektualny, opisują w uczonych księgach. Bo świat to jedno, a życie co innego. Tak jak i myślenie i życie - żadnego związku. Chyba że mówimy o życiu kontemplacyjnym, przy porannej kawusi z ulubioną gazetką. I myślenie, co oczywiste, bo tak stoi w gazetce, ma zawsze rację, życie zaś nigdy. Tak przecież mówią nam bez przerwy w uczonych księgach, w telewizji, w gazetach... I tak przecież uczyli w szkole. Cóż z tego, że się za bardzo nie uważało, to się akurat jakoś pamięta.

Czyż jednak aż tak jest pewne, że świat to jedno, życie zaś coś innego? I że w dodatku świat jest ważny, prawdziwy - życie zaś i nieważne i nieprawdziwe? Musi tak przecież być, bo wtedy, kiedy odczuwamy jakąkolwiek emocję, kiedy czegoś pragniemy, kiedy do akcji wkracza nasza wola... Kiedy coś się naprawdę dzieje od czego nasze życie zależy, nic ze świata przecież nie rozumiemy, zgoda? I całkiem z nimi tracimy kontakt, więc jak byśmy mogli coś o nimi na tej podstawie powiedzieć?

Kontakt z czym konkretnie tracimy? Że spytam, ryzykując, że zostanie to uznane za czepianie się i rozszczepianie włosa. Z "bytem samym w sobie" zapewne, odpowiesz Czytelniku. Jeśli oczywiście na tyle jesteś kształcuny, by znać takie zwroty. "Bytem samym w sobie" - poszukiwanym od stuleci przez najtęższe łby najtęższych filozofów. Którzy jednak w końcu stwierdzili, że do "bytu samego w sobie" dojść się po prostu nie da, ponieważ do nas bezpośrednio nie dociera, a jedynie za pośrednictwem "fenomenów"... I cholera wie, czy takie coś w ogóle istnieje. No bo jeśli nic się o nim nie da powiedzieć, to może jednak nie.

W związku z czym popadli ci filozofowie, te najtęższe łby, w totalny sceptycyzm, a ich późne wnuki, które w naszych zabawnych czasach robią za filozofów, zajęły się przestawianiem ze śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy (to niezbędny warunek by być uznanym za filozofa!) abstrakcyjnych znaczków. Dążąc w ten sposób do PRAWDY oczywiście. Która jednak jakiegokolwiek związku z jakimkolwiek realem całkiem już się wyrzekła.

Czemu nie, w końcu? Na tym podejściu da się przecież robić tytuły naukowe i w miarę dostatnio żyć, a w dodatku dość trudno podpaść władzy. Fakt, że na podstawowe pytania, które lud wciąż miałby ochotę odpowiedź otrzymać, żaden filozof nawet mu już nie próbuje dać odpowiedzi, nie powinien nas przesadnie martwić, bowiem sporo ludzi tych odpowiedzi ludowi udziela, nawet niepytana, a w dodatku coraz ostrzej zaczyna wymuszać tych odpowiedzi akceptację.

A może jednak powinniśmy się nieco głębiej zastanowić nad opowiedzianą tu na początku wesołą historyjką? Może należałoby wreszcie uznać, że faktycznie poszukiwanie "bytu samego w sobie" - poza sferą autentycznej dogmatycznej religii, gdzie jest on na swoim miejscu - nie ma sensu? Setki lat epistemologicznych badań wykazały dobitnie, iż nie ma po prostu sposobu dojścia, za pomocą zmysłów czy intelektu, do "bytu samego w sobie". W dodatku udowodniono już niezbicie, że każdy system intelektualny wymaga pewnych aksjomatów, leżących poza nim, więc systemy jednocześnie pewne, prawdziwe i spójne istnieć nie mogą. (Wyraziłem treść twierdzenia Gödla po swojemu, bo mam taki zwyczaj, ale o to tam w sumie chodzi.)

Każda rzekomo "oczywista prawda, bijąca wprost w oczy swoją logiką" opiera się na jakichś wstępnych założeniach - tym gorzej, jeśli nie są one podane explicite. Nie da się niczego naprawdę samą logiką udowodnić, sorry! Nawet w matematyce, a co dopiero mówiąc o świecie nas realnie otaczającym.

A więc co nam pozostaje? Przestać myśleć? Kompletny irracjonalizm? Zabobony i horoskopy? Sławomir Sierakowski z Leninem i Żiżkiem? Święta Świeckość Świętego Jacka Kuronia i ofiary z miodu i białych gołębi składane Unii Europejskiej o nowiu?

Aż tak źle nie jest! Nie pozostaje nam nic innego, niż "byt sam w sobie" ignorować, koncentrując się na tym co jest nam dane. A co jest nam dane? To co jest, a co w filozofii nazwa się "fenomenami". Wbrew pozorom całkiem niemało da się na ich temat powiedzieć. I to, proszę zwrócić uwagę - bez żadnych wstępnych założeń! Na przykład fakt, że wrażenia wzrokowe są jakościowo inne od wrażeń słuchowych możemy sobie stwierdzić bez żadnego trudu, intelektualnych wygibasów, wstępnych założeń, za to z całkowitą pewnością.

I takich rzeczy jest niemało, a na tym daje się już sporo zbudować. Może nie zawsze jest to tak "ścisłe" i "precyzyjne", jak wstępniak w ulubionej gazecie, ma jednak parę nad nim przewag. Na przykład taką, że tego typu filozofia odpowiada na nasze autentyczne pytania, a nawet nie potrafiłaby tego nie robić, ponieważ na tym ona właśnie polega. Drugą taką zaletą jest ta, że prawdziwość jej tez możemy nie tylko sobie manipulując znaczkami "zweryfikować" (co bardzo różnie w praktyce wychodzi), ale po prostu odczuć przy pomocą własnych emocji.

A więc, moi państwo, powiedzmy sobie wreszcie prawdę: jedyną możliwą jeszcze filozofią dla naszej dojrzałej (żeby nie powiedzieć dużo brutalniej) epoki jest fenomenologia! (Mówię o świeckiej filozofii, rozwinięta nauka Kościoła Katolickiego to inna sprawa, na której temat się nie wypowiadam i którą osobiście traktuję z sympatią i szacunkiem). Zaś najlepszą fenomenologiczną książką jaka istnieje - co by nie prawiły na ten temat różne mędrki, piszące przemądre książki o niczym, które na widok buzi z grubsza tylko podobnej do buzi ministra Ćwiąkalskiego (mówię o realu, nie przez pancerną szybę) i bez co najmniej pięciu uzbrojonych goryli obstawy (własnej, nie ministra) uciekłyby na drzewo i zniosły jajo - jest "Zmierzch Zachodu" Oswalda Spenglera.

Jest tam i dużo więcej, ale w sumie to fenomenologia historii i jedyna jednocześnie strawna (w odróżnieniu od Husserlów i Heideggerów), oraz płodna i poważna (w odróżnieniu od felietoników Ortegi y Gasseta) jej interpretacja o jakiej wiem, i bardzo wątpię, by inne w ogóle istniały, nie mówiąc już o tym, że z tą książką żadna inna po prostu mierzyć się nie może. (Oczywiście mówię o PEŁNEJ WERSJI - NIE O TEJ SKASTROWANEJ PRZEZ OBECNYCH INTELEKTUALNYCH ZBRODNIARZY SPOD ZNAKU POLITYCZNEJ POPRAWNOŚCI, PRZY KTÓRYCH DZIAŁANIACH PALENIE KSIĄŻEK - ZRESZTĄ CAŁKIEM CZĘSTO DURNYCH, WREDNYCH I CHORYCH - TO BYŁ MAŁY PIKUŚ!)

No i tyle na dziś, i tak sporo materiału do przemyśleń. A gdyby ktoś w najbliższym czasie otwierał piwo czy wino, zachęcam do wzniesienia tostu za ministra Ćwiąkalskiego. Bez którego niemożliwe byłyby przecież narodziny polskiej szkoły fenomenologicznej... Potem zaś, Deo volente, polskiej szkoły spenglerycznej... Potem zaś, Deo volente, odrodzenie narodu polskiego... Potem zaś, Deo volente, jego dominacja co najmniej na tym, dość po prawdzie żałosnym, europejskim kadłubku, jeśli już nie we Wszechświecie... (Jeden mój kumpel ma jeszcze ambitniejsze plany, ale na razie to powinno wam ludzie starczyć.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.