sobota, marca 29, 2008

Toast za ministra Ćwiąkalskiego czyli fenomenologia

Wyobraź sobie, Czytelniku słodki, taką sytuację...

Spotykasz w lokalnej galerii handlowej trzy atrakcyjne i wyraźnie erotycznie wygłodzone kobiety. Chwila niezbyt inteligentnej rozmowy i idziesz z nimi na chatę. Tam szampan, krewetki, małże, satynowa pościel, pościelowa muzyka, przyćmione światła, świece, wibratory... Barabara na całego i to do trzeciej potęgi. W sumie świetnie się bawisz.

Nagle dzwonek do drzwi. Z ociąganiem złazisz z partnerki, ale w końcu przyda Ci się chwila oddechu, bo noc wciąż młoda, a panie wciąż nie-na-sy-co-ne! Całkiem jakbyś nie dokonał już cudów godnych Heraklesa, z tej tam historii, co to wiesz. Otwierasz zatem, nie bawiąc się w żadne Ewangielie Patrzenia Przez Judasza, bo i po co, czujesz się największym herosem na Planecie Ziemia, i nie tylko. Otwierasz więc, narzuciwszy tylko przedtem na grzbiet koszulę, ale bez spodni. Na głowie jedna z pań powiesiła Ci biustonosz, o czym zdążyłeś już dawno zapomnieć, ale i tak pewien jesteś, że wyglądasz imponująco.

W drzwach, jak się okazuje po ich otwarciu, stoją mężowie tych trzech pań z którymi Ty... Żony im bałamucisz, tak to sobie określmy. Zostali ci mężowe właśnie wypuszczeni za dobre sprawowanie przez ministra Ćwiąkalskiego. Z pierdla znaczy, gdzie odsiadywali, długoletnie w założeniu, wyroki za brutalne morderstwa z obinaniem członków. Najprzeróżniejszych zresztą. Mordy w każdym razie, jeśli można się tak ostro o bliźnich wyrażać, przerażające. Całkiem jakbyś widział trzech ministrów Ćwiąkalskich. W dodatku wstałych tego dnia z łóżka lewą nogą i na kacu. (A przecież powinni się cieszyć, że wyszli, prawda? Taka myśl przelatuje Ci przez głowę, ale szybko ucieka w niebyt.) Za to także wyglądają na niezaspokojonych i nieco zdenerwowanych. Co może zdołasz jakoś wykorzystać, jeśli tylko zdołasz zebrać myśli. Tyle, że one jakoś nie chcą się zbierać.

Ci panowie, którym dość jednak nieopacznie otworzyłeś drzwi, patrzą na Ciebie bez cienia sympatii. W dodatku wesołe piski pań - ślubnych małżonek tych trzech panów, jak się składa - te piski zatem, które miałeś jeszcze przed chwilą za plecami i które bardzo rozweselały Ci dotąd atmosferę, zamierają jak nożem uciął. Jest teraz martwa, grobowa cisza... Całe Twe życie staje Ci w jednej sekundzie przed oczyma. Nigdy nie wierzyłeś, że tak się naprawdę dzieje, ale jednak.

Odpowiedz mi, i sam sobie, na takie oto pytanie: czy świat, który w tej nabrzmiałej treścią chwili przeżywasz, jest mniej, czy też bardziej prawdziwy od tego, który oglądasz z biurowego okna, czekając z utęsknieniem na fajrant?

Czy to co czujesz i co myślisz w tej interesującej sytuacji jest mniej, czy też może bardziej prawdziwe, od tego, co czujesz i myślisz analizując przemądry artykuł w ulubionej gazecie na temat za i przeciw bojkotu Tybetu czy innego Kosowa? Albo śledząc ambitny program telewizyjny - powiedzmy taki, w którym wołki, lisy i wróble przemawiają niemal ludzkimi głosami (tyle że głupio i wrednie)? Albo czytając najnowszy tekst swego ulubionego blogera? - niech będzie on i prawicowy, nie robi to tutaj różnicy.

A może TO właśnie jest prawdziwy świat? Ten, gdy patrzysz trzem ministrom Ćwiąkalskim w ich sympatyczne i budzące zaufanie buzie... I ten, który miałeś chwilę przedtem, leżąc spocony ogłupiały ze szczęścia na cycatej i wciąż głodnej seksu blondynie, podczas gdy dwie inne dorodne i spragnione czułości kobiety wachlowały Cię swymi... W sumie wiadomo o co chodzi, prawda?

Nie zaś ten świat, który Ci się rysuje w algorytmicznym mędrkowaniu, w żonglowaniu ubranymi w słowa pojęciami, w na chłodno czynionymi intelektualnymi (mniej lub bardziej zasługującymi na to słowo, przeważnie mało) analizami. Ani nie ten który lekko znudzony oglądasz przez okno mieszkania, biura, samochodu czy pociągu, tylko ten, kiedy coś się dzieje, co wzbudza Twoje emocje? Czy bowiem te emocje nie są właśnie życiem? Przecież tak się to nawet w całkiem potocznych pojęciach przedstawia - "przeżywać emocje to znaczy żyć".

Czy nadal czujesz, i jesteś przekonany, że czas to tylko kolejny wymiar? Czy też może zaczynasz nagle przykładać ogromną wagę do faktu, że nie da się go cofnąć, odwrócić. Bo jeśli ci panowie zrobią Ci coś złego, to raczej na zawsze, do Twojej śmierci przynajmniej. Która może być dość rychła. Czy nadal odczuwasz, i jesteś przekonany, że wszyscy ludzie są równi i gdybyśmy wszyscy postępowali zgodnie z tą wzniosłą zasadą, świat byłby szczęśliwszym miejscem? Czy też nagle stwierdziłeś, że tego rodzaju psierdoły psu na budę się nie zdają, natomiast gdyby dano Ci do ręki miotacz płomieni albo pęk granatów, to uczyniłbyś z nich użytek natychmiast i z rozkoszą?

I że gdyby ktoś chciał Cię do takich "prawd" przekonywać, potraktowałbyś go tak, jak potraktowałbyś tow. Magdalenę Środę, gdyby nagle, w samym środku Twego orgazmu, wyczołgała się spod szafy marudząc, że "kobieta to taki sam mężczyzna, tylko lepszy, bo bez kuśki, co w ogóle zresztą nie ma znaczenia". I każdy w miarę normalny człowiek powiedziałby jej wtedy uprzejmie "Guten Morgen" i potraktował butem...

A czy nie zauważyłeś przy tym, jak niezwykle realna stała się dla Ciebie różnica pomiędzy "ja" i "nie ja"? Gdybyś miał czas pomyśleć o Kalim z "W Pustyni i w Puszczy", pewnie by Cię w tym momencie przestało aż tak szokować jego naiwne, zgoda, ale przecież naturalne (tak w tamtej chwili to odczuwasz wszystkimi zmysłami) rozróżnienie pomiędzy "moje" i "nie moje". Wiesz bracie, zaczynam się obawiać, że stałeś się nagle, pod wpływem emocji... FENOMENOLOGIEM!

Jeśli uda Ci się ten dzień przeżyć i jakoś wrócić do psychicznej równowagi, to jutro, czy za miesiąc, znowu zasiądziesz do porannej kawusi z ulubioną gazetką i będziesz wiedział, że świat jest właśnie taki, jak tam opisują... Albo jaki, jeśli człek z Ciebie naprawdę ętelektualny, opisują w uczonych księgach. Bo świat to jedno, a życie co innego. Tak jak i myślenie i życie - żadnego związku. Chyba że mówimy o życiu kontemplacyjnym, przy porannej kawusi z ulubioną gazetką. I myślenie, co oczywiste, bo tak stoi w gazetce, ma zawsze rację, życie zaś nigdy. Tak przecież mówią nam bez przerwy w uczonych księgach, w telewizji, w gazetach... I tak przecież uczyli w szkole. Cóż z tego, że się za bardzo nie uważało, to się akurat jakoś pamięta.

Czyż jednak aż tak jest pewne, że świat to jedno, życie zaś coś innego? I że w dodatku świat jest ważny, prawdziwy - życie zaś i nieważne i nieprawdziwe? Musi tak przecież być, bo wtedy, kiedy odczuwamy jakąkolwiek emocję, kiedy czegoś pragniemy, kiedy do akcji wkracza nasza wola... Kiedy coś się naprawdę dzieje od czego nasze życie zależy, nic ze świata przecież nie rozumiemy, zgoda? I całkiem z nimi tracimy kontakt, więc jak byśmy mogli coś o nimi na tej podstawie powiedzieć?

Kontakt z czym konkretnie tracimy? Że spytam, ryzykując, że zostanie to uznane za czepianie się i rozszczepianie włosa. Z "bytem samym w sobie" zapewne, odpowiesz Czytelniku. Jeśli oczywiście na tyle jesteś kształcuny, by znać takie zwroty. "Bytem samym w sobie" - poszukiwanym od stuleci przez najtęższe łby najtęższych filozofów. Którzy jednak w końcu stwierdzili, że do "bytu samego w sobie" dojść się po prostu nie da, ponieważ do nas bezpośrednio nie dociera, a jedynie za pośrednictwem "fenomenów"... I cholera wie, czy takie coś w ogóle istnieje. No bo jeśli nic się o nim nie da powiedzieć, to może jednak nie.

W związku z czym popadli ci filozofowie, te najtęższe łby, w totalny sceptycyzm, a ich późne wnuki, które w naszych zabawnych czasach robią za filozofów, zajęły się przestawianiem ze śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy (to niezbędny warunek by być uznanym za filozofa!) abstrakcyjnych znaczków. Dążąc w ten sposób do PRAWDY oczywiście. Która jednak jakiegokolwiek związku z jakimkolwiek realem całkiem już się wyrzekła.

Czemu nie, w końcu? Na tym podejściu da się przecież robić tytuły naukowe i w miarę dostatnio żyć, a w dodatku dość trudno podpaść władzy. Fakt, że na podstawowe pytania, które lud wciąż miałby ochotę odpowiedź otrzymać, żaden filozof nawet mu już nie próbuje dać odpowiedzi, nie powinien nas przesadnie martwić, bowiem sporo ludzi tych odpowiedzi ludowi udziela, nawet niepytana, a w dodatku coraz ostrzej zaczyna wymuszać tych odpowiedzi akceptację.

A może jednak powinniśmy się nieco głębiej zastanowić nad opowiedzianą tu na początku wesołą historyjką? Może należałoby wreszcie uznać, że faktycznie poszukiwanie "bytu samego w sobie" - poza sferą autentycznej dogmatycznej religii, gdzie jest on na swoim miejscu - nie ma sensu? Setki lat epistemologicznych badań wykazały dobitnie, iż nie ma po prostu sposobu dojścia, za pomocą zmysłów czy intelektu, do "bytu samego w sobie". W dodatku udowodniono już niezbicie, że każdy system intelektualny wymaga pewnych aksjomatów, leżących poza nim, więc systemy jednocześnie pewne, prawdziwe i spójne istnieć nie mogą. (Wyraziłem treść twierdzenia Gödla po swojemu, bo mam taki zwyczaj, ale o to tam w sumie chodzi.)

Każda rzekomo "oczywista prawda, bijąca wprost w oczy swoją logiką" opiera się na jakichś wstępnych założeniach - tym gorzej, jeśli nie są one podane explicite. Nie da się niczego naprawdę samą logiką udowodnić, sorry! Nawet w matematyce, a co dopiero mówiąc o świecie nas realnie otaczającym.

A więc co nam pozostaje? Przestać myśleć? Kompletny irracjonalizm? Zabobony i horoskopy? Sławomir Sierakowski z Leninem i Żiżkiem? Święta Świeckość Świętego Jacka Kuronia i ofiary z miodu i białych gołębi składane Unii Europejskiej o nowiu?

Aż tak źle nie jest! Nie pozostaje nam nic innego, niż "byt sam w sobie" ignorować, koncentrując się na tym co jest nam dane. A co jest nam dane? To co jest, a co w filozofii nazwa się "fenomenami". Wbrew pozorom całkiem niemało da się na ich temat powiedzieć. I to, proszę zwrócić uwagę - bez żadnych wstępnych założeń! Na przykład fakt, że wrażenia wzrokowe są jakościowo inne od wrażeń słuchowych możemy sobie stwierdzić bez żadnego trudu, intelektualnych wygibasów, wstępnych założeń, za to z całkowitą pewnością.

I takich rzeczy jest niemało, a na tym daje się już sporo zbudować. Może nie zawsze jest to tak "ścisłe" i "precyzyjne", jak wstępniak w ulubionej gazecie, ma jednak parę nad nim przewag. Na przykład taką, że tego typu filozofia odpowiada na nasze autentyczne pytania, a nawet nie potrafiłaby tego nie robić, ponieważ na tym ona właśnie polega. Drugą taką zaletą jest ta, że prawdziwość jej tez możemy nie tylko sobie manipulując znaczkami "zweryfikować" (co bardzo różnie w praktyce wychodzi), ale po prostu odczuć przy pomocą własnych emocji.

A więc, moi państwo, powiedzmy sobie wreszcie prawdę: jedyną możliwą jeszcze filozofią dla naszej dojrzałej (żeby nie powiedzieć dużo brutalniej) epoki jest fenomenologia! (Mówię o świeckiej filozofii, rozwinięta nauka Kościoła Katolickiego to inna sprawa, na której temat się nie wypowiadam i którą osobiście traktuję z sympatią i szacunkiem). Zaś najlepszą fenomenologiczną książką jaka istnieje - co by nie prawiły na ten temat różne mędrki, piszące przemądre książki o niczym, które na widok buzi z grubsza tylko podobnej do buzi ministra Ćwiąkalskiego (mówię o realu, nie przez pancerną szybę) i bez co najmniej pięciu uzbrojonych goryli obstawy (własnej, nie ministra) uciekłyby na drzewo i zniosły jajo - jest "Zmierzch Zachodu" Oswalda Spenglera.

Jest tam i dużo więcej, ale w sumie to fenomenologia historii i jedyna jednocześnie strawna (w odróżnieniu od Husserlów i Heideggerów), oraz płodna i poważna (w odróżnieniu od felietoników Ortegi y Gasseta) jej interpretacja o jakiej wiem, i bardzo wątpię, by inne w ogóle istniały, nie mówiąc już o tym, że z tą książką żadna inna po prostu mierzyć się nie może. (Oczywiście mówię o PEŁNEJ WERSJI - NIE O TEJ SKASTROWANEJ PRZEZ OBECNYCH INTELEKTUALNYCH ZBRODNIARZY SPOD ZNAKU POLITYCZNEJ POPRAWNOŚCI, PRZY KTÓRYCH DZIAŁANIACH PALENIE KSIĄŻEK - ZRESZTĄ CAŁKIEM CZĘSTO DURNYCH, WREDNYCH I CHORYCH - TO BYŁ MAŁY PIKUŚ!)

No i tyle na dziś, i tak sporo materiału do przemyśleń. A gdyby ktoś w najbliższym czasie otwierał piwo czy wino, zachęcam do wzniesienia tostu za ministra Ćwiąkalskiego. Bez którego niemożliwe byłyby przecież narodziny polskiej szkoły fenomenologicznej... Potem zaś, Deo volente, polskiej szkoły spenglerycznej... Potem zaś, Deo volente, odrodzenie narodu polskiego... Potem zaś, Deo volente, jego dominacja co najmniej na tym, dość po prawdzie żałosnym, europejskim kadłubku, jeśli już nie we Wszechświecie... (Jeden mój kumpel ma jeszcze ambitniejsze plany, ale na razie to powinno wam ludzie starczyć.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz