Pokazywanie postów oznaczonych etykietą futbol. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą futbol. Pokaż wszystkie posty

niedziela, lipca 06, 2014

Łzy miniaturowego szympansa (rzecz o kostarykańskim futbolu)

Wyobraźmy sobie kraj, gdzie niemal wszyscy mężczyźni pasjonują się sportem... Ale nie każdym sportem, nie byle jakim sportem - najpopularniejsza jest jazda figurowa na lodzie, potem długo nic, następnie pływanie synchroniczne, kulturystyka i gimnastyka artystyczna.

No i co? No i nic. Po prostu potrzebowałem jakiegoś melodyjnego akordu na rozpoczęcie. Inaczej pod względem literackim ten tekst pozostawiałby nieco do życzenia. Tego zaś, każdy się chyba zgodzi, byśmy nie chcieli.

* * *

Karłowaty szympans Bonobo - najbliższy krewniak człowieka, mający w swym garniuturku tylko coś tam półtora procenta innych od nas chromosomów - kiedy widzi naparzających się pobratymców, ilość testosteronu we krwi momentalnie zwiększa mu się 1100-krotnie. (Chodzi o Bonobę płci męskiej.)

Tak więc, choćby tylko z tego względu (zakładamy bowiem, że u ludzi jest podobnie, no a testosteron w sumie jest w facetach cenny, a z drugiej strony coraz go tam, z jakichś powodów, mniej) - kibicowania nie da się zbyć jednym pogardliwym prychnięciem.

Więcej powiem! Kiedy taki Bonobo da drugiemu w kość, ilość testosteronu w jego krwi podnosi się 1300 razy. Kiedy jednak sam w kość od drugiego dostanie - poziom ten momentalnie się obniża. Nie wiem dokładnie o ile, chyba nie idzie to w setki i tysiące, bo by było wiadomo, ale jednak się obniża.

Tak więc, z prostego oszacowania wynika, że kibicowanie (no bo w końcu czymże innym jest przyglądanie się, jak się inni naparzają?) - ze względu na poziom testosteronu we krwi przynajmniej - jest lepsze od rywalizacji sportowej we własnym wykonaniu (no bo w końcu czymże innym jest...? itd.)

Szansę na zwycięstwo w bójce określamy, zgrubnie ale inteligentnie, na 50 procent, z czego wynika że przy kibicowaniu mamy gwarantowane T = 1100, czyli wzrost 1100 razy, a przy własnym udziale T = (1300 + x) / 2, gdzie x jest nieznaną wartością UJEMNĄ, z czego wynika, że T < 650. Czyli niemal dwukrotnie lepiej jest kibicować na testosteron, niż samemu się narażać! Jeśli ktoś nie miał do czynienia z min. Hall, to chyba nie powinno z tym obliczeniem być problemu.

* * *

No i nie jest to jedyna, potencjalna choćby (mówię to z wrodzonej ostrożności procesowej) korzyść z kibicowania. Oglądając tych różnych championów można się na przykład tego i owego nauczyć z ich techniki. Jeśli ktoś, oczywiście, sam te same techniki także uprawia.

Co nie jest aż tak częste. Jednak są i inne korzyści, o których mógłbym napisać książkę, albo co najmniej porzadny esej... (Wiem, że to musi być wnerwiające, czytać co ja bym mógł, gdyby był sens, ale tu akurat to jest prawda i to ma znaczenie.)

Od tych atletów można się nauczyć psychicznego podejścia, że tak to określę. Nie chodzi t jednak o: "widzisz dziecino do czego można dojść wytrwałą pracą", bo to, moim zdaniem, kłamliwe pierdoły.

Wytrwałą pracą taki wyczynowiec dochodzi do zmarnowanego dzieciństwa; zmarnowanej młodości; masy kontuzji, które z nim zostaną do końca; braku wolności na codzień (oczywiście siedzący w biurze mają to samo, ale wciąż jakby jednak mniej); opasłego cielska zaraz po zakończeniu kariery, czyli przeciętnie gdzieś po trzydziestce... I tak by można długo.

Nie o to mi tu chodzi - chodzi mi o rzeczy naprawdę imponujące, i z którymi można, a nawet warto, się w jakimś stopniu "utożamić". Mówię o gościu strzelającym karnego w sytuacji, gdy od jego stopy zależy przyszłość narodu (ach!)...

Mówię o bokserze, który dostając potworne cięgi, wciąż jednak pamięta, że to jego zawód, że nie czas teraz na zastanawianie się, czy nie było lepiej wziąć tę pracę w pizzerii u stryja, kiedy mu ją proponowano, zamiast tego koszmaru co teraz... I to się jeszcze szybko nie ma zamiaru skończyć.

Ani nawet (wciąż mówimy o bokserze) - choćby i wygrywał wysoko, ale i tak co pewien czas może dostać bombę, po której mu dzwoni w uszach i wzrok się zaćmiewa (ktoś z was to przeżył?), a on nawet nie może jęknąć "ch... d...a i kamieni kupa!", bo przeciwnik dostanie zastrzyk energii i te rzeczy.

Plus sprawy poznawcze, naprawdę liczne i często istotne, które można wyciągnąć z kontemplowania sportu uprawianego przez innych, ale to już jest właśnie to, o czym teraz nie będzie mówione.

* * *

Skoro z tym kibicowaniem jest tak fajnie, to dlaczego każdy sensowny Bonobo, widząc typowego dzisiejszego kibica... Takiego stadionowego na razie sobie bierzemy na warsztat - tego z wymalowaną twarzą, z meksykańską falą, z wuwuzelą, w czapeczce...

(UWAGA: Nie mówimy tu o tzw. "kibolach"! To całkiem inna kwestia. Nie mówimy też o kibicowaniu Polonii Golina i tego typu lokalnym klubom! Mówimy o Mundialach, a co najmniej meczach międzynarodowych. I to w sumie, w tej chwili, tych bez "naszej" reprezentacji, bo wtedy rolę grają całkiem inne, choć też często dziwne, czynniki.)

Dlaczego zatem ten miniaturowy nasz krewniak, widząc takiego... Lub widząc raczej stado takich, bo to stworzenia stadne... Dlaczego on zatem krzywi się pogardliwie i pod nosem syczy coś o lemingach?

I czemu ten nasz przyjaciel, ten nasz kuzyn, widząc siedzącego przed telewizorem - nawet bez czapeczki, bez wuwuzeli (sąsiedzi by mu dali!), bez wymalowanej twarzy... Jedynie z piwem, telewizorem i tym kibicowaniem... Czemu on, ten Bonobo, także nie przejawia zachwytu? A przecież powinien - testosteron i to wszystko!

Gorzej! Jeśli ten Bonobo czuje się polskim patriotą, to na widok typowego polskiego kibica - powiedzmy piłkarskiego, bo takich najwięcej i to akurat na czasie - czemu on jest smutny, a z jego oczu często, całkiem dosłownie, płyną rzęsiste łzy?

A dlatego, jak sądzę, że ten nasz rodzimy kibic - ten wielbiciel futbolu, siedzący sobie spokojnie, bez wuwuzeli i z gołą głową, przed rodzinnym telewizorem - uwielbia "piękny futbol". Uwielbia go i nie znosi żadnego innego. Kiedy widzi jakiś inny, to po prostu cierpi. Geneza tego zjawiska? Cóż, co najmniej to, że mu to wpojono, że mu to wpajano przez dziesieciolecia, i to nie byle jaka machina się tym zajmowała.

Cóż jednak jest nie tak z tym "pięknym futbolem?", spyta ktoś. Na co odpowiem (w dużym skrócie, bo to wielki temat, a ja mam zamiar za chwilę to skończyć), że "piękny futbol" to jest taka futbolowa imitacja jazdy figurowej na lodzie... (Wyjaśnił się ów dziwny początek tego tekstu, prawda?) Albo może pływania synchronicznego - minus te urocze klamerki na noskach, oczywiście.

O ile ktoś naprawę sam kopie piłkę i przywiązuje do tego sporą wagę... A do tego kopie tę piłkę bez porównania lepiej od np. Donalda T., obecnie premiera III RP - któren to robi, jak sugerują pokazywane czasem w telewizji migawki, marnie - no to zgoda! Albo trenuje przynajmniej jakąś podwórzową drużynę. Wtedy podpatrywanie, ale także "wchłanianie przez osmozę", technicznej maestrii różnych tam Brazylijczyków ma swój sens. Coś z tego wynika.

(Ja na przykład, w taki sposób oglądam boks czy MMA, choć żadnym zawodnikiem nie jestem, a rękawice zdarza mi się założyć, dać i dostać w ryło, raz na parę lat... No, parę razy. Ale jednak wciąż mam poczucie, że to mi się przyda, albo przydać może. To było obowiązkowe zjadanie własnego ogona, of course. Tak samo będzie patrzył ktoś grywający czasem w tenisa na jakiś Wimbledon, choć przepaść pomiędzy nim i tamtymi zawodnikami jest przecież kosmiczna.)

Dla innych ludzi, dla typowego inteligenta w średnim wieku patrzącego na mundialowy futbol, ten aspekt sprawy po prostu nie istnieje. W sensie, że nie ma powodu istnieć, bo go naprawdę nie dotyczy. Dla niego cudne opanowanie piłki przez Brazylijczyków to dokładnie to samo, co cudne skoki homoseksualnych (albo świetnie udających) figurowych łyżwiarzy, bo jazdy figurowej taki ktoś (dzięki Bogu!) też na ogół osobiście nie uprawia.

Piękne zgranie i celne podania... (A przyznam, że sam nie znoszę niecelnych podań, chyba najbardziej ze wszystkiego, co oferuje futbol.) Piękne zgranie zatem - czy to nie jest całkiem jak pływanie synchroniczne, że spytam? (Minus oczywiście te klamerki, choć parę lat temu niektórzy próbowali i temu zaradzić - pamiętacie?)

Tym co naprawdę jest ważne w tym obcym, międzynarodowym, mundialowym futbolu - dla Bonobo i dla sensownego kibica - jest WALKA! Nerwy, czyli te karne, które wspomnieliśmy sobie wcześniej. Ryzyko. Odporność psychiczna. Wydolność fizyczna też oczywiście, ale z naciskiem na to, że kiedy już całkiem nie możesz (ktoś to jeszcze z dzieciństwa pamięta, jak to się czuje, kiedy ze zmęczenia masz ciemno przed oczyma itd.?)

Piękny techniczny boks (żeby na chwilę znowu odejść od piłki nożnej) jest, czy może być, fascynujący dla kogoś, kto chce swój własny boks poprawić, albo lepiej trenować kogoś innego. Piekny futbol jest interesujący dla specjalistów i ludzi futbol praktykujących.

(To trochę tak, jak z urodą modelek, by the way: w tej branży królują homoseksualiści, więc masy w miarę normalnych facetów nabierają się na te ich dziwaczne gusta. Przy założeniu, że sprawozdawcy sportowi i eksperci są uczciwi, to by mogło być wytłumaczenie i tego zjawiska, o którym mówimy!)

Mecz, czy walka bokserska, w której obie strony stosują te same środki, i chodzi tylko o to, kto w danym dniu będzie je stosował nieco, odrobinę, lepiej - to z założenia skrajna nuda. Pułapka na zmanipulowane lemingi po prostu. Pułapka na współczesnych biednych, zahukanych, zagubionych i niemal już skastrowanych, facetów.

Naprawdę fascynujące są zawsze walki GAMBITOWE! W sensie, że każda ze stron stosuje INNE środki. (Najczęściej dlatego zresztą, że innych nie może czy nie potrafi.) Kiedy jeden bokser jest super technikiem, walczącym na dystans prostymi, drugi zaś odpornym na ciosy sluggerem, dysponującym usypiającym prawym sierpem. Warianty tego tematu można podawać godzinami, z wielu sportowych dyscyplin, i ilustrować je konkretnymi przykładami.

To samo dotyczy futbolu. Niby dlaczego miałoby nie dotyczyć? Jeśli mam rację (a na ogół miewam), to wczorajszy mecz Kostaryki z Holendrami w ćwierćfinale Mundialu był - wbrew jękom masy przeróżnych "prawdziwych wielbicieli futbolu", opłakujących "nudną, powolną i prymitywną grę" - właśnie najbardziej emocjonującym (nie na sto procent jednak, bo wszystkich na początku nie widziałem).

Kostaryka robiła to, co potrafiła - oczywiście, że ta drużyna, warta oficjalnie jakąś piętnastą część tego, co jej przeciwnik - nie była w stanie sprostać Holandii na jej terytorium. Czyli na terytorium "pięknego, technicznie zaawansowanego futbolu". (Fanfary, werble, chóry starców.) Jednak, przy swym technicznym prymitywiźmie, potrafiła walczyć tak, że Holendrzy w żaden sposób sobie z nimi poradzić nie mogli.

Naiwny oglądacz, uważający się, o dziwo, z reguły, za "wyrobionego i znającego na rzeczy kibica", widzi tylko to, co na powierzchni. "Widzi drzewa, nie widzi lasu", żeby zacytować zgraną kalkę. Widzi piękne lewe proste, widzi celne podania i ładne dryblingi... (Chwała mu i za to, bo bywa jeszcze gorzej.)

Nie dostrzega jednak na przykład tego tego, jak szanse na zwycięstwo przechodza od jednego przeciwnika do drugiego. Powoli, albo z nagła, czasem zaś oscylując. I to właśnie jest o wiele ważniejsze od cyrkowych sztuczek i zgrabnego łapania na spalone!

We wczorajszym meczu - założę się - większość "wyrobionych kibiców" nawet się nie zastanowiła, na czym mianowicie polegała szansa Kostaryki na sukces, do czego oni "strategicznie" (choć to zbyt duże słowo na jeden mecz, jednak "taktyka" to coś mniejszego) dążyli... Ani dlaczego Holendrzy byli aż tak nerwowi, co się przecież zaczęło bardzo wcześnie.

A TO właśnie są, moim skromnym, sprawy stanowiące o sensie oglądania sportu, pasjonowania się sportem (przyznam wprawdzie, że ja już mam to raczej za sobą, choć wciąż pamiętam te emocje) - dużo bardziej niż śliczne dryblingi, podbijanie piłką (widzieliście co potrafią z piłką robić w cyrkach? i to o ile taniej!), celne strzały... Które w sumie żywotnie dotyczą tylko bardzo niewielu z nas.

No to dobra, to będzie na tyle. Ew. Czytelników pozostawiam z zagadnieniem wciąż pozostającym do rozwiązania - dlaczego mianowicie polski patriotyczny mini-szympans Bonobo nie może się powstrzymać od płaczu na widok standardowego polskiego kibica? No bo jaki niby ma związek ta Kostaryka i całe to kibicowanie z Polską i z (nie bójmy się tego słowa!) Tygrysizmem? A jednak ma, tylko trzeba nieco, na odmianę, pomyśleć.


triarius

niedziela, czerwca 08, 2008

Benhakker przekupiony, czy też udzieliła mu się nasza...

... narodowa cecha - głupota?

(Napisałem to już parę minut temu na BMPL, ale wkleję i tutaj, bo to wiekopomne, a piszę to w przerwie, więc na bieżąco, nie znając teoretycznie wyniku. Choć obawiam się, że go w sumie znam. Dobre chociaż, że to nie pomoże Tuskowi i jego wesołej gromadce.)

Skoro ostatnio zmieniono przepis o spalonym i teraz dopuszczalne jest, by na spalonym stało sobie masę zawodników, więc można podać czy wprowadzić piłę w pole karne, a tam już cała zgraja kolegów czeka...

Co potworne utrudnia najpopularniejszy dotychczas sposób obrony - przez łapanie na pułapki ofsajdowe... Jeśli tylko ma się w ataku paru ludzi, którzy starają się ten nowy przepis wykorzystać, czyli pchają się poza przeciwników, "na spalony" (ten poprzedni)... No to jakim pieprzonym durniem trzeba być, by grać JEDNYM NAPASTNIKIEM??!
Szkopy wykorzystują ten nowy przepis, którego zapewne nikt do końca jeszcze sobie nie przyswoił, i mają bramkę, a powinni mieć dwie.

Nasze chłopce chwilami grają zupełnie przyzwoicie, ale jedynie w ofensywie, gdzie z kolei jest ich tam zbyt mało, by naprawdę mieć dużą szansę na zdobycie bramki.

Pośladki mi drżą na myśl, co będzie pod koniec, gdy nasze chłopce będą już zdechnięte, a Niemce jak zawsze wykażą kondycję i dyscyplinę.

W sumie mogło by być gorzej, ale gdyby pieprzony sztab trenerski trochę myślał, to mogliśmy mieć nadal bezbramkowy remis.

Benhakker zdrajca! Albo też już całkiem nasz rodak. Czyli bezmyślny kretyn. Co lepsze? ;-)

Nie, tak na serio, to o nic zdrożnego Benhakkera nie podejrzewam i za idiotę go nie uważam. Ale dziwi mnie, że takiego czegoś jak b. istotna zmiana przepisów nie próbuje się racjonalnie wykorzystać. Niemce wykorzystały, prawda?

A myślenie jednak JEST potrzebne. Zwracam na to uwagę wszystkim, którzy go organicznie nie znoszą.

I żeby chociaż to nie folksdojcze nam strzelały... :-(

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, listopada 17, 2007

O meczu, ale nie o tym... I o niezawisłym jewropejskim sędziowaniu

Ten mecz z Belgią chyba reprezentacja RP 3,05 wygra, bo akurat strzelili drugą bramkę. Tylko co z tego? Sto razy bym wolał, byśmy z Belgią wygrali odrzucając jewrokonstytucję i odkładając ad calendas greacas jewro-pieniądz. To jednak nie nastąpi, więc tym bardziej nie widzę powodu, by się podniecać zwycięstwem "naszych chłopców", którzy zawsze praktycznie reprezentują jakiś kraj, w którym nie czuję się u siebie: najpierw PRL, potem III RP, niedługo Zjednoczoną W Drodze do Ziemskiego Raju Europę.

Ale nie jest tak, bym w ogóle o piłce nie miał pojęcia i by całkiem nic z tej dziedziny nie wzbudzało u mnie minimalnie podwyższonego pulsu. Na przykład mecze Szkocji, której kibicowałem od czasów, które większość moich ew. Czytelników muszą się wydawać co najmniej z epoki lodowcowej. Szkocja ostatnio ma sukcesy, w eliminacjach do Mistrzostw Jewropy pokonała dwa razy wicemistrzów świata - tzw. "Francuzów" ("nasi przodkowie Galowie byli wysokimi blondynami", brzmiało całkiem jeszcze niedawno pierwsze zdanie z ichniej szkolnej czytaniki, paranoja!) - zremisowała z Włochami, pokonała Ukrainę... Fakt, że bez powodu dostała w dupę od Gruzji, bo gdyby nie to, już dzisiaj mogłaby świętować załapanie się do Mistrzostw Jewropy.

No i oglądam sobie ten dzisiejszy mecz Szkotów z Włochami. Jest 1:1 i 92. minuta. Szkot odbiera przeciwnikowi piłkę na własnym polu bramkowym i biegnie z nią wzdłuż linii bramkowej. Włoch go w pełnym pędzie taranuje... Co robi w takich przypadkach światły, jewropejski sędzia? Zwracam uwagę, że w przypadku przegranej Szkotów do finału Mistrzostw Jewropy załapują się - jak należy, słusznie i po jewropejsku - Włosi i Francuzi, mistrzowie i wicemistrzowie świata. W przypadku zaś, gdyby był remis, niepowodzenie żabojadów (tych wysokich blond Galów w czarnym kolorze) w nadchodzącym meczu z Ukrainą sprawia, że zaszczytu dostępują, obok Włochów, niewiele znaczący i mało w sumie projewropejscy Szkoci.

Przypominam też, że we Włoszech dzieją się właśnie różne zabawne rzeczy w związku z zabiciem kibica przez policję, no a poza tym - jak zawsze - szaleje tam w ichniej piłce korupcja, o jakiej pewnie nawet Tuskowi się jeszcze nie do końca śni. A więc, czy dodatkowy cios, jakim by dla mistrzów świata była porażka z malutką i wciąż przecież znacznie niżej notowaną Szkocją, nie zakłócił by jakoś procesu jewropejskiej integracji? Po co ryzykować!

Cóż w takim przypadku robi świadomy swych obowiązków sędzia? Że spytam? Dla ułatwienia dodam, że fajnie tutaj pasuje jeden z ulubionych cytatów p. Michalkiewicza, ten o policmajstrze, co "powinność swej służby zrozumiał". Oczywiście ten policmajster... Sorry! - sędzia, przyznaje wolnego Włochom, których zawodnik w pełnym biegu wpadł na przeciwnika i go powalił. Trudno sobie wyobrazić korzystniejszą sytuację do zdobycia bramki od wolnego z tego właśnie miejsca - kilka metrów w bok od bramki, tuż przy linii końcowej. Tym bardziej, że Szkoci nie mogli się masowo cofnąć, ponieważ tylko zwycięstwo ich naprawdę urządzało. Oczywiście karny byłby pewniejszy, ale nie zawsze można, szczególnie w doliczonym czasie, mieć to, co się najbardziej lubi.

Nasi sprawozdawcy, komentując to sportowe wydarzenie, nie mogli się do końca zdecydować - czy należy się wolny dla Szkotów, czy też sędzia powinien był grę po prostu puścić, jako że w sumie było to "barkiem o bark". Jednak sędzia zdecydował inaczej i padła bramka. Mamy więc, zgodnie z jewropejskim zasadami, w finałach Jewromistrzostw dokładnie tych, którzy na to, zdaniem ludzi światłych, zasłużyli.

Czemu jestem tak paskudny, i tak cyniczny, że nie wierzę w uczciwą pomyłkę tego sędziego? (Chyba był to, nawiasem mówiąc, Hiszpan.) Fakt, gdybym sie bardziej przejął Sentymentalną Panną "S" (nie żebym ostro nie działał) i tym wszystkim, co się wtedy wygadywało: że my nigdy żadnej przemocy, że broń Panie Boże podnosić dłoń na socjalizm czy sojusze, że... Wszystkie te zakłamane pierdoły, które być może trzeba było wtedy od czasu do czasu powtarzać, które jednak wielu ludziom naprawdę do dziś wydają się samą esencją etyki i absolutną prawdą. No a potem, już w "wolnej Polsce", mamy tę ciągłą orgię wybaczania - "ja nie chcę się mścić, jak chcę tylko wiedzieć, a jak mi ubek powie 'przepraszam' , to go od razu zaadoptuję i zapiszę cały majątek, nie mówiąc, że mu oddam żonę i córkę!"

Przyznam, że moja mała, wredna duszyczka jakoś nie jest wrażliwa na tego typu wzniosłe uczucia i stany, co "wybaczanie", "tolerancja", czy "ekumenizm". Nic dziwnego zatem, że również gadki o "bezstronnych sądach", nawet na przykład w stosunku do ewidentnie pokrętnych i podłych niedawnych werdyktach Trybunału Konstytucyjnego, przyprawiają mnie o mdłości.

"Prawo przez duże P", to bzdura! Zapisany świstek sam w sobie ma taką wartość, jak przedwczorajsza "Gazeta Wyborcza" wisząca na gwoździu w wychodku! Co najwyżej jest to Rubikon, którego przejście stanowi symbol zamachu na status quo, który łatwo może spowodować, że wszyscy inni gracze rzucą się na śmiałka, by go zniszczyć. W obronie status quo właśnie się rzucą. Jeśli jednak nie ma sił gotowych status quo bronić, to żaden papierek - żadna jewropejska konstytucja, żadna konstytucja III RP, czy nic innego, sytuacji nie zmieni. A ten, kto ma, choćby psim swędem zdobytą, władzę interpretowania takiego papierka, który jeszcze pełni jakoś tę rolę Rubikonu, może to robić do woli i na pewno nie robi tego z miłości do "Prawa przez duże P". Tylko we własny, lub swych mocodawców, interesie.

Tak jak kiedyś każdy wiedział, że O.J. Simpson zabił nożem swą byłą żonę, ale ława przysięgłych nie odważyła się tego powiedzieć, wobec groźby rozruchów w kolorowych dzielnicach Stanów, tak samo z całą pewnością sędzia dzisiejszego meczu Szkocja - Włochy nie był obojętny na znacznie ważniejsze od wąsko pojętej uczciwości w spełnianiu swych - z pozoru jedynych i najważniejszych - obowiązków. Jednak przecież tak naiwni, tak głupi politycznie, być nie możemy! Kiedy potrzeba frekwencji w referendum, robi sie referendum dwudniowe. Kiedy "suwerenne" narody w referendum odrzucają jewrokonstytucję, wprowadza się jewrokonstytucję tylnymi drzwiami. (Wraz z Tuskiem.)

A więc, nie mówcie mi o uczciwych sportowych wynikach - one są uczciwe tylko wtedy, gdy nikomu potężnemu na żadnym konkretnym wyniku nie zależy! W każdym innym przypadku będą takie, jakie być mają. Oczywiście, sędzia mógł nie zdążyć. I Włosi mogli tej sytuacji nie wykorzystać, w końcu to nie był karny do pustej bramki. Ale na tym właśnie polega mistrzostwo - żeby nie dać się ponieść nerwom, żeby wyczekać do odpowiedniego momentu... Nie przyznawać karne za krzywe spojrzenie na przeciwnika po drugiej stronie boiska, tylko żeby chociaż mogło się komuś wydać, że to zwykły błąd, jakie się przecież zdarzają. I żeby głupi lud myślał, że wszystko jest uczciwie, po staremu.