Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hitler. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hitler. Pokaż wszystkie posty

czwartek, listopada 01, 2007

Wymądrzanie się Pana Tygrysa na tematy mniej lub bardziej doraźne

Niejaki Boni donosił na swych przyjaciół z podziemia do SB, więc teraz ma za swe winy odpokutować praca na rzecz nas wszystkich na ministerialnym stolcu. Szkoda, że w podobny sposób nie potraktowano np. Hitlera. Choć tamten za swe winy musiałby chyba zostać od razu absolutnym władcą... I to nie jednego państwa, ale przynajmniej dwudziestu!

Zaraz... Czy on przypadkiem czymś właśnie takim nie był??!

* * * * *

Można albo być liberałem, albo mieć elementarne pojęcie o ludzkiej naturze, motywach powodujących ludźmi i realnych społecznych mechanizmach. Trzeciej możliwości nie ma, chyba że mówimy o liberaliźmie udawanym, np. typu złodziejski liberalizm Herr Tuska i jego wesołej gromadki. (Choć też nie sądzę, by oni takie rzeczy wiedzieli.)

Gdyby udało się wyjaśnić liberałowi, w jaki to sposób przez całą długą przecież historię ludzkości, zachowały się w niej takie, mało sprzyjające przeżyciu i osobistemu sukcesowi, cechy, jak altruizm, zdolność do poświęceń, ba - nawet zwykła uczciwość i prawdomówność! - to albo nasz liberał przestałby wierzyć w swoje mrzonki, albo po prostu oznaczałoby to, że nic nie zrozumiał.

* * * * *

Wszystkie te posiadające rzekomo receptę na uszczęśliwienie ludzkości ideologie dają się w sumie w dość prosty sposób poklasyfikować:

Rozwalamy co jest i tworzymy raj na ziemi...
  • za pomocą metafizyki "przekutej w czyn" - ortodoksyjny marksizm i jego późne "rewizjonistyczne" avatary;
  • opierając się na naszej niezłomnej wierze w ludzką małość, tchórzostwo, pragnienie przede wszystkim bezpieczeństwa lub choćby jego złudzenia, bierność... - socjaldemokracja;
  • zdobywamy władzę, opierając się na dyscyplinie i spójności naszej fanatycznej grupy, naszym najskuteczniejszym środkiem infiltracja... potem stosujemy przede wszystkim przemoc, nie stroniąc jednak od dosłownie wszystkich przydatnych metod, z kłamstwem na skalę kosmiczną na czele - bolszewizm (czyli komunizm w wersji leninowsko-stalinowskiej);
  • opierając się na ludzkiej chciwości, konformiźmie, żądzy blichtru i wszelkich nowości, śmieciowej rozrywce, powszechnej szkolnej (choć nie tylko) indoktrynacji, narzucanych z góry "intelektualnych" (i wszelkich innych) modach... - realny liberalizm (większość z tych metod jest także z powodzeniem stosowana przez socjaldemokrację, która jest w sumie bardzo blisko z realnym liberalizmem spokrewniona, na co zresztą wskazuje także i znaczenie słowa "liberalizm" w Ameryce);
  • opierając się na wierze, iż, paradoksalnie, prawda mogąca ludzkość zbawić, jest TAK PROSTA, że niedostrzegalna dla hoi polloi - liberalny rewizjonizm np. Korwina-Mikke (choć naprawdę nie sądzę, by sam prorok miał na te tematy aż tak prymitywny pogląd, jednak jego wierni wyznawcy z pewnością mają).
Nie ma w tej klasyfikacji wszystkich znanych w historii, lub choćby w ostatnich dziesięcioleciach, systemów politycznych. Po pierwsze dlatego, że to ad hoc uczyniony zapis czegoś, co mi przed chwilą przyszło do głowy, a nie teza doktorska. Po drugie dlatego, że np. faszyzm (żaden) jak mi się wydaje (nie jestem aż wielkim znawcą, ale jakieś pojęcie mam) nie miał aż tak ambitnych celów, jak tworzenie raju na ziemi. A w każdym razie tego akurat celu nie miał.

Faszyzm chciał w jakiś sposób "zoptymalizować" własne społeczeństwo, i sporo by można dyskutować, w jakim stopniu mu się to udało, w jakim zaś nie, oraz dlaczego tak i dlaczego nie. Co do nazizmu zaś... Nie, zbyt nie znoszę Niemców, by w ogóle chcieć to w tej chwili dyskutować! Zresztą w sumie zbyt mało wiem, a teren jest, z wielu względów, paskudnie śliski.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, lipca 14, 2006

Czym jest polityka (i jakie z tego płyną wnioski)?

Postanowiłem w końcu przymusić się do napisania tekstu, jeśli się uda to zasługującego na miano “eseju”, w którym wyjaśniłbym jak rozumiem pojęcie “prawicowości” i dlaczego (mimo, że przecież definicje to tylko kwestia umowy) nie mogę się pogodzić z większością opinii, które się w teraz Polsce na ten temat słyszy.

Na razie mam napisanych nieco kawałków tego tekstu, z których jeden wydaje mi się stanowić pewną całość, a także poruszać dość istotną sprawę. Dlatego też, w nadziei spowodowania intensywniejszego fermentowania prawicowej myśli w naszym kraju, zdecydowałem się go opublikować, nie czekając ukończenie całości eseju, w którego skład miałby ew. wejść. Nie jest oczywiście ten fragment żadnym dogłębnym studium tematu, po prostu parę myśli, które mogą kogoś zainteresować, albo nawet – Deo volente – zainspirować do własnych przemyśleń. (Albo przynajmniej do wyrażenia własnego zdania.)


* * *

Czym jest polityka? Lub może nieco inaczej – co jest zasadniczym przedmiotem polityki? Najważniejszą kwestią każdej polityki jest to, kto może podejmować decyzje wpływające na los innych ludzi. Wpływanie na los innych ludzi wymaga zaś, przynajmniej czasem, narzucania im swej woli. Nawet najłagodniejszy i najlepszy władca, jeśli ma być władcą, a nie marionetką, musi mieć możliwość podejmowania decyzji wpływających na losy poddanych, choćby to miało być “za nich”, czy “w ich imieniu”. Nawet przy założeniu, że myślałby jedynie o powszechnym dobru i prawidłowo je rozpoznawał. To samo dotyczy także każdego innego rodzaju władzy, także najautentyczniejszej demokracji.

Dlaczego tak jest? Ponieważ uwzględnianie zawsze woli każdego pojedynczego człowieka – poddanego czy obywatela – automatycznie daje liberum veto, tylko w jeszcze skrajniejszej od znanego z czasów saskich wersji. To raz. Po drugie – nie zawsze daje się ustalić dostatecznie szybko i precyzyjnie, jaka jest ta wola ogółu. Po trzecie, władca nie mający zdecydowanie większych od swych poddanych możliwości wpływania na decyzje dotyczące swej domeny, z definicji nie jest żadnym władcą i powstaje logiczna sprzeczność. Jeśli zaś “władcą jest sam lud”, to tego błędu logicznego unikamy, ale powracają nieprzezwyciężone w praktyce trudności z ustaleniem woli “władcy”.

Polityka to nie to samo, co administrowanie, choć praktycznie każdy polityk jest w większym lub mniejszym stopniu administratorem, a przejścia między tymi rodzajami działalności są zazwyczaj płynne i trudne do wyraźnego sprecyzowania. Administracja to jednak właśnie zarządzanie w sferach, gdzie opór ze strony innych ludzi można uznać (z punktu widzenia danego obserwatora) za pomijalny.

Inaczej można powiedzieć, że w administrowaniu wszystko dzieje się w ramach akceptowanych przez wszystkie zainteresowane strony reguł. (Jest to prawdą nawet w tak, pozornie paradoksalnych sytuacjach, jak administrowanie terenami okupowanymi, które stanowi “administrowanie” dla tych, którzy okupację akceptują (niekoniecznie z entuzjazmem), zaś “politykę” dla wszystkich innych.)

Polityka to też nie to samo, co ekonomia. Nie jest to także żadne “stwarzanie odpowiednich warunków dla rozwoju ekonomicznego”, ani nawet “budowa odpowiednich mechanizmów”, mających temu celowi służyć. Dlaczego? Dlatego, że takie cele należą do administrowania, a nie do ”czystej” polityki. Wcale nie twierdzę, iż politycy, czy partia polityczna muszą, albo powinni, być na te sprawy obojętni, tylko że nie jest to centralna kwestia w ich działalności.

Tą centralną kwestią każdej polityki jest przede wszystkim kierunek, w jakim będzie się zmieniać dana społeczność i jej losy. Jest bez porównania ważniejszą sprawą, czy władzę w jakimś kraju będą sprawować rodzimi trockiści, prosowieccy stalinowcy, czciciele Baala, Radykalni Zwolennicy Chodzenia w Trepach, Chiny, Korea Północna, Paragwaj, albo powiedzmy kraj stanie się dominium USA - niż większość innych spraw, którymi zajmują się politycy, a które obejmują zarówno to, co określiłem jako “czystą politykę”, jak i to, co określiłem jako “administrację”.

Nawet ludzie o całkiem niepodobnych do moich przekonaniach potwierdzają pośrednio tę tezę, choćby przyznając, że w demokracji konieczne są wielorakie instytucjonalne zabezpieczenia przed jej zniszczeniem przy pomocy środków całkowicie z jej własnego arsenału. Chodzi o takie sytuacje, jak dojście Hitlera do władzy, jak wiadomo w sposób całkowicie demokratyczny.

I tutaj każdy się łatwo zgodzi, że dojście czy niedojście nazistów do władzy było kwestią bez porównania ważniejszą, niż wszelkie jednomandatowe okręgi, liniowe albo hiperboliczne podatki, i tysiące innych spraw, które ogłasza się za niezwykle ważne, oskarżając jednocześnie nielubianych polityków, że “chcą tylko władzy”. Po prostu to, kto ma władzę determinuje kierunek zmian, a inne kierunki ruchu, po jakimś czasie muszą dać ogromną różnicę w “położeniu”. I ta różnica będzie się zwiększać, zwiększać, zwiększać!

To trochę jak z rybą i wędką ze znanego powiedzenia – poszczególne cele i zagrożenia to ryby, zaś to, kto będzie rządził to wędka. Jeśli więc chcemy mieć adopcję dzieci przez homoseksualistów, wolność wyrażania jedynie lewicowych poglądów, i całą masę równie “pięknych” rzeczy... To po co mamy się męczyć wprowadzając w życie każdą z nich oddzielnie, skoro możemy – w ramach “delegowania odpowiedzialności” niejako – oddać władzę ludziom, dla których to są właśnie życiowe cele. To, kto ma władzę, przesądza o tym, co spotka w przyszłości daną społeczność. Znacznie bardziej definitywnie, niż takie, czy inne decyzje konkretnej władzy.

Przyznam, że zawsze odczuwam ogromną podejrzliwość, słysząc oburzone krzyki polityków, że ich przeciwnicy “są nastawieni wyłącznie na walkę” i że “pragną wyłącznie władzy”. W końcu, jeśli ty masz władzę, to kto inny jej nie ma, a więc – nawet jeśli niewiele sam zrobisz – to masz szansę nie dopuścić do zmian, które ci się nie podobają. To wcale nie jest takie głupie ani z definicji podłe nastawienie! W końcu nie żyjemy w raju, a ludzie to nie anioły.

Zresztą bardzo zabawne jest słuchać, jak ci sami ludzie, którzy zdają się nieskończenie silnie wierzyć w skuteczność i zbawczą moc instytucjonalnych mechanizmów i balansów, podnoszą larum, kiedy ktoś, korzystając ze swych całkowicie legalnych możliwości, zwiększa swój stan posiadania. Co się wtedy nazywa “zawłaszczaniem państwa”. To coś jak równie absurdalnego i zarazem bezczelnego, jak medialnie nagłaśniane gruchanie o “psuciu państwa” w wykonaniu czołowego propagandzisty Międzynarodówki Anarchistycznej w naszym zakątku globu.

Zresztą można się uciec do łatwo zrozumiałego w naszym kraju przykładu... Gdyby na przykład komuniści “pragnęli wyłącznie władzy", a nie “tworzenia nowego człowieka i nowego społeczeństwa”, lub choćby “wymuszania spontanicznego poparcia” (o którym tak celnie pisał J. Fest w książce "Oblicze Trzeciej Rzeszy"), to Polska i wiele innych krajów byłoby znacznie mniej doświadczonych przez historię. Bowiem wtedy rozsądek i własny interes rządzących miałby coś do powiedzenia przeciw absurdalnej, nie liczącej się z rzeczywistym światem i ludzką naturą ideologii. Zgoda?

Można by nawet zaryzykować twierdzenie, że III RP to właśnie taki kraj, gdzie nadal te same cyniczne i perfidne “elity” kierują się swoim własnym interesem, takim jak go pojmują, a nie ideologią, jak to było w PRL-prim. (Służalczość wobec obcych jednak pozostała, przez co różnice są znacznie mniejsze, niż by być mogły i powinny.)