czwartek, sierpnia 21, 2008

Jaś-Kuba Ruso - pisarz znaczący (cześć 2)

Jedną z bardziej ujmujących cech leberałów (choć "ujmujący" to jednak nieco zbyt mocne tutaj słowo) jest upodobanie, z jakim przy każdej okazji przytaczają powiedzonko, które leci jakoś tak: "daj człowiekowi rybę, a będzie najedzony przez jeden dzień, daj mu wędkę, a będzie nażarty jak świnia przez milion lat". Brzmi to zgrabnie, w dodatku wydaje się zasadniczo słuszne... A że w praktyce jakoś nikt nigdy zastosowania tej wzniosłej zasady nie widział? Czy to pierwsza wzniosła zasada, która nijak przekłada się na rzeczywistość? Tym bardziej, że mówimy przecież o leberałach - gdzież tu więc miejsce na rzeczywistość?

No i ja teraz próbuję jakoś to zmienić, w tym sensie, że staram się powiedzenie o rybie i wędce zastosować do realnego świata. Żeby się wreszcie zaczęło sprawdzać, nie tylko w teorii, ale i w praktyce. Zastosowuję je jednak nie do zarabiania lubego grosza (gdzie się pewnie w ogóle nie sprawdza), tylko do myślenia. Prawicowego myślenia, żeby było zabawniej.

Powie ktoś: "Po co prawicowe myślenie, skoro prawica i tak wyłącznie myśli i nic nie robi?" Coś w tym z prawdy będzie, nawet sporo, ale nie do końca. Fakt, że pisanie "Tusk fuj!" na niszowych blogach czytanych jedynie przez ludzi, którzy na myśl o Tusku dostają mdłości, jakoś mało konkretne, jakoś mało ruszające z posad bryłę świata. (Co innego by było, choć nie aż tak, bez przesady, gdyby "Tusk fuj!" pisano w publicznych miejscach, np. na murach.)

Jednak w drugą stronę także nie jest z tą prawicą zbyt dobrze. Jedni sobie wmawiają, że Dziesięć Przykazań to całkowicie wystarczające w każdej sytuacji kompendium wiedzy politycznej. Inni, kiedy chcą rzec coś nieco bardziej abstrakcyjnego, jadą Michnikiem czy ks. Tischnerem - skąd by bowiem mieli umieć inaczej? Jeszcze inni biorą piękne zaiste przykłady polskiej nacjonalistycznej propagandy za głębie historiozofii. Jak to miło wmówić sobie, że to Polska właśnie stanowi samo jądro zachodniej cywilizacji!

[W dwóch spośród następnych akapitów nieco mi się pokręciło i nie będę teraz tego już po latach poprawiał. Ale tak czy tak - bizantyjskie Niemcy to dokladnie taka sama brednia, jaką by były Niemcy "turańskie". Jeśli oczywiście mówimy o poważnych sprawach, a nie o doraźnej, dawno zdezaktualizowanej zresztą, propagandzie.]

Jak to rozkosznie wykluczyć z tej cywilizacji Niemców, nazywając ich "cywilizacją turańską" i wmawiając, że pochodzą - przedziwnym jakimś cudem, zaiste! - bezpośrednio od najbardziej barbarzyńskich żołdaków Huna Atylli i Dżingis Chana. No bo kiedyś, lat temu dokładnie tysiąc, ichni cesarz ożenił się z bizantyjską królewną. Gdzie Rzym a gdzie Krym? Jaki to może mieć wpływ na tysiąc lat późniejszej historii? No, ale takie to słodkie, tak rozkosznie łechce naszą obolałą narodową dumę, tak przyjemnie lula do snu...

Inną rozkoszną rzeczą jest wmawianie sobie, że skoro zachód zdycha (a ja przecież nie będę przeczył, że zdycha!) to nic co tam się pisze nie ma już wartości. Nic co tam się pisze nie da się przecież - w opinii naszego rodzimego prawicowca, a szczególnie prawicowego blogera - porównać z głębią i błyskotliwością tego, co się pisze na rodzimych prawicowych blogach! Ach! (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Ja jednak nie całkiem tak to widzę. Rozkład zachodu - zgoda! Być może pierwszy raz to, że Polska (moim skromnym zdaniem) jest tylko daleką i ubogą peryferią zachodniej cywilizacji działać może także i na naszą korzyść. Po prostu mamy szansę - niezbyt wielką, ale możemy próbować ją zwiększyć - by się rozkładać WOLNIEJ od reszty zachodu. I dzięki temu zdobyć tam naprawdę znaczącą, oby nawet dominującą, pozycję. Choć trzeba by się nieco wysilić, nie zaś dawać się do snu lulać bajeczkami b. fajnych skądinąd polskich nacjonalistów o czeskich nazwiskach.

Ja jednak, zapewne głupio, wrednie, niepatriotycznie i nieprawicowo, sądzę, że warto znać takich pisarzy jak Stanley Loomis (któren jest NASZ), oraz takich jak Rousseau (któren absolutnie nasz nie jest). Nie mówiąc już o takim geniuszu (w liczbie pojedynczej) jak Spengler. Choćby był Niemcem, a więc "cywilizacją turańską", nie zaś urodzonym koło Stadionu Dziesięciolecia Rzymianinem. (Padnę ze śmiechu!)


Po tym drobnym wstępie, następny odcinek mego tłumaczenia z książki Stanleya Loomisa "Paris in the Terror", na temat J. J. Rousseau. Kto chce niech czyta, kto chce i może, niech se kupi tę książkę (w sieci), a wszyscy inni niech se dalej opowiadają bajeczki, jacy to my Rzymianie, a więc i Najwspanialsze Syny Zachodu, Orły Sokoły Bażanty. (Starcy dalej wyją, to tak nawiasem.) A teraz boski Stanley i... kontrowersyjny, to say the least, Jaś-Kubuś:

* * *

Do tego potężnego strumienia masochizmu dodany jeszcze został drugi strumień - namiętne wspomnienie młodzieńczych porywów duszy, gorące, a kiedy dorósł, także rozpaczliwe, oddanie się jego chorej i udręczonej istoty ekstatycznym szeptom usłyszanym kiedyś na łąkach i w lasach leżących nad spokojnymi brzegami Jeziora Genewskiego. Te porywy, wewnętrzne i całkowicie osobiste, należały do tego porządku doświadczenia, który jest źródłem poezji i mistycyzmu, głosem za którym tęsknił Woodsworth i za którym szła Joanna d'Arc.

Ci, którzy podróżowali choć trochę po tym tajemniczym kraju, nigdy nie będą już tacy, jak inni ludzie, zaś po powrocie dążenia i rozrywki innych ludzi nie będą miały dla nich znaczenia. To, że wielu ludzi w jakimś stopniu i w jakimś okresie swego życia doświadczyło tych stanów, może być prawdą, jednak ich wspomnienie zostaje szybko zatarte przez domowe troski i ich rekompensaty, oraz przez walkę o te cele, o które walczyć trzeba, jeśli chce się przeżyć na tym świecie.

Daleko zaiste odsunęła natura nieszczęśliwego Rousseau od wszelkiej możliwości domowego szczęścia. Istniała chata i kobieta nią wraz z nim dzieląca, ale w warunkach tak nieszczęśliwych, tak w istocie dziwacznych, że, jak można stwierdzić, nie było w tym najmniejszego nawet podobieństwa do przytulnego domowego ogniska z sentymentalnej tradycji. Tradycji rozprzestrzenianej, jeśli nie po prostu rozpoczętej, przez samego Rousseau.

Jego prywatne życie jest niemal nieprzerwanym pasmem nędzy i plugastwa. Jego kłótnie z Davidem Hume, baronem Grimm i madame d'Epinay miały w sobie małostkowość i zawiłość niemal nie do uwierzenia. Siły całkiem poza jego kontrolą zmuszały go do gryzienia dłoni, która go karmiła, wiele zaś spontanicznie hojnych dłoni bywało w różnych okresach wyciągniętych do tego udręczonego i nieszczęśliwego stworzenia. Każda przyjaźń, czy to z mężczyznami czy z kobietami, kończyła się kłótnią.

Całe jego życie toczyło się w sieci wrogości, zazdrości i panicznego lęku przed knutymi przeciw sobie konspiracjami, przed spiskami mogącymi się wykluwać za jego plecami, albo przed koalicjami tworzonymi przeciw niemu przez jego przyjaciół. Ta sieć, w miarę jak się starzał, zaciskała się coraz bardziej i bardziej, aż do chwili, gdy w roku 1778 umarł, paranoiczny i niemal w katatonii.

Wśród owego bagna nieszczęścia biło czyste źródełko przeczucia własnej nieśmiertelności, niegdyś wyszeptanej doń na brzegach Jeziora Genewskiego. Z tych wód Rousseau czerpał inspirację do swych dzieł. Jego zdrowie psychiczne poszło w jego pisarstwo. Opętany seksem, emocjonalnie wygłodzony, fizycznie i psychicznie upośledzony, Rousseau stworzył w swych książkach świat, w którym sam pragnąłby spędzać swe dni, świat w którym - czego chyba nie trzeba nawet dodawać - prawdziwy Rousseau, czy nawet po prostu prawdziwy ktokolwiek, nie przeżyłby ani chwili.

Z dala od rózgi panny Lambercier, z dala, przynajmniej z pozoru, od wszelkich niskich i cielesnych pragnień, stworzenia z jego sennego świata egzystują ścigając bez przerwy nawzajem swoje dusze, po drodze filozofując. Nie ma tu żadnych ordynarnych, czy po prostu fizycznych, zdobyczy. Na powierzchni jest to pean na cześć przecudownych rozkoszy czystości, w istocie jednak książki Rousseau są zachętą do zmysłowości najrozkoszniejszej i całkiem nowego typu.

Wprowadził on bowiem seks do duszy - nie do tej duszy, będącej domeną świętych i teologów, ale do płomiennej, sentymentalnej duszy młodzieńczej, do miejsca gdzie ukryte są pragnienia jeszcze nie skierowane w swoje naturalne ujście. Do miejsca, gdzie lęgnie się idealizm i niezadowolenie, gdzie lęgną się teorie tylko w najlżejszy sposób mające związek z ludzką naturą, taką jaka ona jest. Gdzie skrywają się mgliste marzenia, pragnienia i bunt. Postacie stworzone przez Rousseau dzielą swpke łzy, uniemożliwiono im jednak osiągnięcie zadowolenia, które mogłoby im te łzy obetrzeć. Usadowione są bez przerwy w rozkosznym udręczeniu, na samym brzegu ulgi dla tych ich cierpień.

Intrygi jego sztuk scenicznych i jego fikcji są niedorzeczne. Postaci nie da się nawet nazwać stereotypowymi, ponieważ nic takiego nigdy nie istniało, ani przedtem ani potem. Jednak "pisarstwo", proza za pomocą której Rousseau opisuje świat swego snu, nie daje się już tak łatwo zbyć. Po pierwsze miał całkiem pokaźny talent narratora. Czytając go, człowiek przypomina sobie te wszystkie historie, które można znaleźć w dzisiejszych magazynach zajmujących się wyznaniami.

Mają ogromne braki pod względem stylu, smaku, zrozumienia, humoru i praktycznie biorąc wszystkiego, co by mogło przekonać do ich autora, jednak ignorancja i wulgarność zawarta w tych opowieściach chwilami przesłonięta zostaje przez fascynującą narrację. Jak bezsensowne by nie były zarówno sama historia, jak i postaci, człowiek czuje się zmuszony do przewracania stron. Wolter, realista, mądry i dobrze znający sekrety ludzkiego serca, najmniej wulgarny i najbardziej zabawny człowiek swojej epoki, dzisiaj niemal nie daje się czytać. Trzeba sięgnąć (Poza "Kandydem") do jego przenikliwych i wspaniałych listów, by zacząć rozumieć, jak Wolter mógł czarować swoją epokę.

"Wyznania" Rousseau, z drugiej strony, gdyby je zredagować pod takim kątem, by opisywane tam wydarzenia wydały się nam współczesne - wielu ludzi ma bowiem problemy z uwierzeniem, że cokolwiek, co się wydarzyło przed ich urodzeniem, wydarzyło się naprawdę - mogłyby zapewne zostać przerobione na serial w którymkolwiek z popularnych periodyków, i byłyby uważnie czytane w poczekalniach dentystów, w salonach fryzjerskich, albo w łóżku.


c.d.n (jeśli Deus pozwoli oczywiście)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.