Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Edmund Burke. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Edmund Burke. Pokaż wszystkie posty

wtorek, października 26, 2021

O dobrych mężczyznach i dzielnych kobietach

Mam dzisiaj prośbę. Spróbuj na chwilę odrzucić liberalne uprzedzenia który to czytasz i wsłuchaj się, a potem oceń, czy przyznajesz mi rację. Zgoda? To zaczynamy,

1. "Dzielna kobieta"... Czy to, jeśli się naprawdę wsłuchać, nie oznacza "kobieta nieszczęśliwa"? Lub co najmniej "kobieta po ciężkich przejściach"? A teraz słuchaj: "dzielny mężczyzna" - to jednak brzmi całkiem inaczej, prawda? Żołnierz albo ktoś, kto wskoczył i uratował, albo zatkał ręką dziurę w tamie. Niby to samo mogłaby zrobić i kobieta, nie przeczę, ale konotacja jest tu nieco różna, zgodzisz się? (Napieska, do ciebie też mówię!) Oczywiście nie twierdzę, że kobiety nie popełniają bohaterskich czynów i nie mogą być autentycznie "dzielne" - weźmy Florę MacDonald czy tę dwórkę, co wsadziła rękę w drzwi, kiedy przyszli mordować Jakuba I (szkockiego). Mówię o pierwszym skojarzeniu!

2. "Dobra kobieta" to coś jednoznacznie fajnego, a teraz, ale naprawdę się wsłuchaj: "Dobry mężczyzna"... Jednak pamiętaj, że mówimy o moralności, a nie o tym, czy się do czegoś konkretnego nadaje. Wtedy - czy to nie jest także, automatycznie, ktoś, trochę przynajmniej (jak to mówią) "pozbawiony nabiału"? Albo jakiś, z całym szacunkiem, Św. Franciszek. Który może nawet swoją osobowością imponować, ale jednak to święty, zakonnik, a gdyby był kobietą, to jeszcze o co najmniej 15% byłoby słodziej, prawda? 

(Nawiasem, podobnie sprawa się miała ze staropolskim "poczciwy". Początkowo oznaczało to "dobry" w sensie "fajny", "w porządku", "super", "taki jak trzeba" itd., ale z czasem zaczęło oznaczaś kogoś o niewielkim rozumku, popychadło bez woli, i to mamy przecież do dziś. Zaś słowa "poczciwa kobieta" wywoluje od razu obraz czułej babci głaskającej po główce, bez żadnych negatywnych skojarzeń.)

3. "Ładna kobieta" to radość dla oka w ogóle cudo, zaś "ładny mężczyzna" to raczej obelga lub lekceważenie, zgoda?

4. "Przystojna kobieta" to od razu nasuwa na myśl kobietę proporcjonalną, ale wyraźnie męską i na pewno nie "ładną". (Osobiście absolutnie nic przeciw takim nie mam - kobiety fizycznie "męskie" całkiem mi się podobają, o ile tylko czują się naprawdę kobietami i odpowiednio zachowują, w odróżnieniu od niemęskich facetów, którzy mnie odstręczają.)

5. To samo można, choć to już, zgoda, trochę prostackie (daruj!) sprawdzić z "seksowna kobieta" i "seksowny mężczyzna". Jeśli się bardzo nie mylę, to to pierwsze ewokuje wizję kobiety, która może być lub nie być ładna, ale wywołuje u faceta pewne odruchy, pragnienia, a co najmniej ich przeczucie. To drugie widzi mi się albo czymś, co lekko podpite baby w knajpie mówią o facetach, albo po prostu mały gigolo, śliczny gigolo. Zgoda?

I teraz się zapytowywujemy - co z powyższego wynika? Standardowa odpowiedź będzie, że to największe głupoty, jakie się w tym miejscu pojawiły od długiego czasu, a przecież tyle już... Itd. Krótko mówiąc "prymitywne seksistowskie uprzedzenia" i całkiem nieuprawnione wnioski.

Jednak z przekonaniem twierdzę, iż to będzie odpowiedź nie z głębi serca i na podstawie nieuprzedzonych odczuć, tylko właśnie ukształtowana i wymuszona przez te ostatnie 200 lat Liberalizmu, Oświecenia, LGBT, "Równouprawnienia" i czego tam jeszcze. Edmund Burke mówi coś o uprzedzeniach - całkiem innego od tego, co się na ten temat bez przerwy słyszy - i to wcale nie jest głupie (a stosuje się także ładnie np. do 5G i "rasizmu" piłkarskich kibiców!)

Jeśli więc, który to czytasz (doceniam!) chcesz mi zrobić przyjemność, to wykonaj powyższe ćwiczenie, potem spróbuj na chwilę zaakceptować myśl, że te "uprzedzenia" to mogą być właśnie normalne, zdrowe reakcje sprzed LGBT i "równouprawnienia", natomiast walka z nimi to robienie za durnego leminga i mięso armatnie... Wiemy już kogo, tak? Moja teza jest tut taka, że te "uprzedzenia" mają w sobie o wiele więcej prawdy i sensu, niż te "światłe", czy jak je określić, przekonania, które daliśmy już sobie za pomocą wszechobecnej propagandy wszczepić i uważamy je za absolutnie normalne, a nawet jedyne sensowne.

Dla Tygrysizmu Stosowanego istnieją dwie postawy i wynikające z tego dwa rodzaje ludzi. Jedni mówią: "Kobieta i mężczyzna różnią się tylko jedną malutką rzeczą". Tych nazywamy Lewizną. Drudzy mówią: "Kobieta i mężczyzna różnią się o wiele bardziej, niż się w nam dzisiaj w tym leberalnym świecie wydaje." (Różnią się nawet w znacznej mierze swoją optymalną etyką, że tak to określę, o czym już nikt wam dzsisiaj, ludzie, nie powie! Nam dzisiaj może się wydawać szokującą tezą, ale jeszcze 50 lat temu byłoby trywialnością. Ci co się nie różnią, to Metroseksuale i/lub Bezpitule - nie mężczyźni i kobiety.)

No to jeszcze pozdrowię mojego Jedynego Czytelnika i znikam.

triarius
 
P.S. Pan T. zna szwedzki - a ty? Ale nie płacz - po prostu KLIKNIJ!

wtorek, lipca 03, 2007

Dlaczego śmieszy mnie ten cały bełkot o JOW'ach

Jak się na pierwszy rzut oka rozpoznaje tekst napisany przez "konserwatywnego liberała"? Albo "liberalnego konserwatystę" zresztą? Na jedno wychodzi, bo takie zwierzę po prostu istnieć może dokładnie tak samo, jak hippogryf czy jednorożec. Rozpoznaje się po tym, iż jest on upstrzony trzema rzucającymi się w oko dużymi literami. Co daje taki oto efekt:
Bla bla bla... JOW... bla bla JOW... JOW bla JOW bla bla JOW... Tylko JOW! JOW albo śmierć! Bla bla bla... Jeśli jutro nie JOW, to emigruję do Korei Północnej, JOW JOW JOW, tylko JOW!
JOW to, jak pewnie Ci już Czytelniku wiadomo, Jednomandatowe Okręgi Wyborcze. Czyli, wedle niektórych oczywiście, ze znaczną przewagą liberałów różnej maści i wysokości w kłębie (bez obrazy, koń to szlachetne stworzenie!) lekarstwo na wszystkie bolączki współczesnego świata! Hurra!

Zabawne jest przy tym to, iż pod "bla bla bla" w powyższym wymyślonym przykładzie można przeważnie podłożyć wymysły na samą ideę demokracji, republikanizmu, różne tam d*kracje... Czasem mogą to też być żądania natychmiastowego powrotu do Monarchii z Bożej Łaski. Czyli zamordystycznego reżimu Ludwika XIV, zbudowanego na przetrąconym grzbiecie francuskiej szlachty i całego feudalizmu, że o gallikańskim kościele już litościwie nie wspomnę.

Co bardziej radykalni liberałowie, przeważnie określający się jako "libertarianie", Królem Słońce brzydzą się, jako mięczakiem. Dla nich nic nie jest do przyjęcia poniżej pruskiego zamordyzmu Franca Wielkiego. Że to był jeden z naszych zaborców, autor rozbiorów? Nieważne, w każdym razie z pewnością ubekom i ZOMO'wcom nie odbierał by słusznie im się należących wysokich emerytur, za to wieszałby za samą tego rodzaju sugestię. I o to przecież chodzi, prawda?

A do tego JOW, JOW, JOW... Logiczne i uczciwe. I jeszcze te krzyki o "tanie państwo", co w obecnej rzeczywistości oznacza dokładnie to samo, co "cała władza do Brukseli i Berlina!". Jednocześnie można oczywiście pomarudzić na Unię. W końcu to się w pewnych niszach całkiem nieźle sprzedaje.

Do tego co inteligentniejszy spośród naszych liberałów musi sobie przecież zdawać sprawę z tego, że demokracja, której tak nie lubi, stała się już samą niemal skorupą, wypatroszonym truchłem, z którego wyrzucono wszystkie bebechy. Tyle, że to, co w jej imieniu rzeczywiście rządzi, jest o wiele od niej gorsze. Co można wywnioskować choćby z samego faktu, że uznaje za konieczne się za fasadą "demokracji" ukrywać.

Będąc liberałem, można bardzo nie lubić masonów i powiedzmy... Eskimosów, ale przecież wystarczy, że się to często powtarza. Nie jest istotne, jak przedstawiają się realne stosunki sił i która z nich stoi naprzeciw której i co wynika z osłabiania jednej z nich, tej przegrywającej. To by już była fopa!

To było o liberałach. Teraz o konserwatystach. Którzy, jak podkreślam to na każdym kroku - wcale nie muszą być pulchnymi, w garniturki ubranymi, dobrze sytuowanymi i bojącymi się wszelkiej zmiany człowiesiami! Nie! - można być zoologicznym rewolucyjnym paleo-konserwatystą, czego choćby ja jestem przykładem.

Więc konserwatysta, jak ja to widzę, ani nie podnieca się żadnymi chwytliwymi trzyliterowymi hasełkami w rodzaju JOW, ani nie pluje na demokrację, choć też na jej temat orgazmu nie dostaje. Po prostu tego rodzaju rozrywki uważa za infantylne, bo życie to zbyt poważna sprawa, a w naszych czasach odbywa się walka na śmierć i życie.

Konserwatysta, choćby ten rewolucyjno-zoologiczny, w obecnej chwili zastanowiłby się np. nad tym (wiem, że to parę dni temu mówiłem, ale sprawa jest ważna!) KTO zafundował nam ten cały syf z terrorystami. Dzięki komu mamy dziś w Londynie 65 tys. policyjnych kamer? (A to jeszcze ponoć zbyt mało.) Komu zawdzięczamy te wielogodzinne kolejki na lotniskach, komu coraz to nowe dowody osobiste i inne kolczykowania? Komu to, że w naszej własnej części świata, cywilizacja, która podbiła cały świat i ukształtowała go, na dobre i złe, na swoją modłę, boi się już wyartykułować najlżejszą nawet krytykę islamu, Mahometa...

Co "twórcy" wszelakiego autoramentu kompensują sobie z nawiązką opluwając wszystko, co święte i ważne dla nas, Europejczyków.

Kto nam to wszystkim zafundował - oto jest pytanie na dziś! Kwestią na dziś nie są żadne JOW'y, czy inne mózgowe twory - tylko to, jak wyegzekwować odpowiedzialność za te, powiedzmy... błędy. Choćby o tyle, by ci ludzie nie mieli już nigdy większego wpływu na nasze losy. Społeczeństwa bowiem, które nie uczą się na własnych błędach - i to JAKICH błędach! - są skazane na zagładę. Dla liberałów ta prawda nie powinna chyba być aż tak niedostępna?

A więc, kto o tym zdecydował? Kto za to odpowiada? W imię jakich celów i wartości te miliony potencjalnych wrogów znalazły się u nas? To właśnie jest pytanie, które by zadał konserwatysta. I jeszcze by tak tę sprawę skomentował, że skoro nikt powyższych pytań nie zadaje, skoro nikt się w piersi nie bije, to całkiem nie tak jest coś z mechanizmami debaty społecznej, o zwykłych mechanizmach demokratycznych nawet nie wspominając. Mimo ciągłych wrzasków na "wrogów demokracji", oraz mamrotania na jej temat najgłupszych z możliwych mantr, w dodatku ponoć świeckich.

"Ojciec Konserwatyzmu", Edmund Burke, mało zdaje się w Polsce znany, a już chyba najmniej w kręgach "konserwatywno-liberalnych" (zawsze się kulam ze śmiechu widząc takie określenia, a co dopiero je pisząc!), w swoich pismach b. elokwentnie i sensownie chwali coś, co niemal wszyscy bez przerwy potępiają. Co nawiasem ukazuje, jak niewielu jest prawdziwych konserwatystów.

Czym jest to coś? Są to tzw. "uprzedzenia"... Uprzedzenia, pisze Burke, to coś w rodzaju "natychmiastowej mądrości społecznej". Nie oszukujmy się, w ogromnej większości przypadków skuteczna intelektualna analiza nie jest możliwa, w dodatku jest to operacja bardzo powolna. Wtedy swą rolę grają właśnie uprzedzenia. I większości przypadków prędzej czy później okazują się one słuszne. Jak byś się Czytelniku nad tym zastanowił, to byś się chyba porządnie zdziwił, ale przyznał mi i Burkowi rację.

Przeważnie uprzedzenia są słuszne i wynikają z doświadczeń niezliczonych pokoleń. Gdyby tak nie było, to nie byłoby i nas, ponieważ grupy pozbawione uprzedzeń, albo takie, których uprzedzenia były przeważnie fałszywe, z pewnością dawno już przestały istnieć. (Prawdziwa nauka o ewolucji naprawdę bardziej godzi w lewactwo i liberalizm, niż w KK. Szkoda, ze prawica nie potrafi w to uwierzyć.)

Dlaczego wspominam akurat o uprzedzeniach? Dlatego, że przecież sprowadzając do Europy tych wszystkich muzułmanów, bez przerwy rzucano wymysły na ludzi kierujących się "ksenofobią", "rasizmem", na "przeciwników otwartego społeczeństwa", "szowinistów". Teraz, z perspektywy kilku dziesięcioleci, oraz tego co obecnie wiemy, możemy, a nawet chyba powinniśmy, zadać sobie pytanie: KTO WTEDY MIAŁ RACJĘ? Światli i postępowi, czy może jednak ta ciemna, kierująca się przesądami masa zwykłych ludzi?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, kwietnia 07, 2007

Lektury

Z jakichś technicznych powodów ie jestem w stanie umieścić odpowiedzi na komentarz czytelnika do dawnego postu o "Ścianie wychodka", w którym - niczym jakiś David Beckham, który co raz się wycofuje, a potem znowu wraca - zdradziłem swe zniechęcenie do tego bloga i całej mej "politycznej" działalności. Więc skorzystam z okazji, lekko przeformatuję, trochę skrócę, wytnę parę komplementów, po czym wrzucę całą praktycznie rozmowę na temat lektur na sam blog. Nie będzie w tym wiele porządku i klasycznej struktury, ale przynajmniej całkiem, moim zdaniem, interesujące sprawy będą miały szanse dotrzeć do paru par oczu więcej, i się nie zmarnują. Sprawa dotyczy lektur ważnych i, oczywiście, w jakimś przynajmniej sensie - prawicowych.

Właśnie dzisiaj doszło do mnie polskie wydanie "Zmierzchu zachodu" Oswalda Spenglera, które sobie zamówiłem za 54 zł z dostawą na merlin.pl. Jest to niestety tylko skrót, zawierający góra 20% oryginału, który kiedyś czytałem w autoryzowanej angielskiej wersji i posiadam po niemiecku, tyle, że tego języka nie znam i jakoś mam opory, które w końcu będę musiał jednak przełamać, właśnie z powodu Spenglera, plus Diltheya... i może nawet Hegla (!).

Przeczytałem dotychczas kilkadziesiąt stron, ale stwierdzam, że nie jest to ani trochę mniej genialne, niż wydało to mi się ponad 15 lat temu, kiedy czytałem po raz pierwszy. Naprawdę nie znam znakomitszego dzieła intelektu.

Robert Ardrey, o którym zresztą jest tam nieco w ostatnich moich wpisach (choć w istocie o nim był pierwszy tekst przeznaczony na ten blog, który potem z głupich powodów usunąłem). Fundamentalistyczny chrześcijanin może mieć z tym autorem, jak i z całą ewolucją człowieka, spore intelektualne problemy, ale nie jest to chyba nie do pokonania, a warto. Natomiast obecnie obowiązująca koncepcja ludzkiej natury, z tymi wszystkimi przyjmowanymi bez cienia dowodu liberalnymi założeniami, to wszytko NAPRAWDĘ dostaje od Ardreya potężnego kopa! W końcu to właśnie od przeczytania "Territorial Imperative" byłem już całkowicie pewien, iż jestem radykalnie i bez kompromisów prawicowcem.

Autorem, którego mi brakuje w polskiej prawicowej debacie - bo także oczywiście nie jest tłumaczony - to powieściopisarz Allen Drury. Pisał on "polityczną fikcję", czasem osadzoną w dawnych czasach, jak w Egipcie Ekhnatona ("Come Sydon, come Tyre" to się chyba nazywało, nie jestem pewien Sydonu, pewnie to jednak była Niniveh), czasem w nowoczesnej Ameryce (np. przerażająca historia opanowania USA przez komunistów, która do niedawna wydawała mi się już nieaktualna, ale znowu nieco nabrała przeraźliwego prawdopodobieństwa).

Z historyków poleciłbym też Amerykanina o nazwisku Stanley Loomis, speca od Rewolucji Francuskiej o pięknym talencie narracyjnym, zdolności głębokiej analizy, i b. zdrowych poglądach. Jest także rewelacyjny francuski historyk rewolucji - spec od "małej historii" - G. Lenotre. Nawet swojego czasu przetłumaczyłem dwa jego kawałki na moim blogu. Większość jego książek jest dostępna tylko po francusku, ale jest nieco i po angielsku. (Po polsku są te streszczenia, które sam kiedyś publikowałem w "Nowym Państwie", kiedy było jeszcze tygodnikiem. No i jest fajny wybór po polsku, z roku 1967, zrobiony przez Pawła Hertza.)

W Polsce... Konecznego poznałem dotąd tylko z tekstu Macieja Giertycha, ale to wcale nie jest głupie! Muszę bliżej się z dorobkiem tego myśliciela zapoznać. Aż tak rewelacyjnie głębokie, jak Spengler, to chyba jednak nie jest, ale w końcu nic chyba nie jest. Za to z pewnością bardziej ścisłe i "naukowe", ponieważ ma wyraźnie mniejsze ambicje i praktycznie pomija cały aspekt historii i rozwoju. Ale z pewnością są to b. interesujące i prawdziwe myśli. (Natomiast tak często zestawianego ze Spenglerem i Konecznym Toynbee'ego uważam za nudnego i płytkiego cieniasa. Był to zresztą wyższy urzędnik ONZ, więc nic dziwnego.)

Z "klasyków" kimś, kogo powinniśmy wszyscy dobrze znać (co wcale nie znaczy leżeć plackiem i powtarzać po nim wszystko jak mantry) jest Edmund Burke. Tego, co dało by się uznać za polityczną publicystykę (o filozofii już nawet nie mówiąc, bo filozofem chyba nie był) jest tak niewiele, że naprawdę nie potrafię zrozumieć, jakim dziwnym trafem ten "ojciec nowoczesnego konserwatyzmu" jest w Polsce absolutnie nieznany. Nie wiem nawet, czy go w ogóle po polsku wydano, choć zdziwiłbym się jeszcze bardziej, gdyby nie. Musi być, po prostu jakoś nie pasuje do obowiązującego "liberalno-konserwatywnego" światopoglądu.

Niezwykle mi Pan ciekawe zadał pytanie. Sam od lat nosiłem się z zamiarem napisania mini-esejów na temat najważniejszych moim zdaniem lektur. Zresztą taka była jedna z najważniejszych przyczyn powstania mojego dziwnego blogu. W końcu rozpocząłem od tekstu o Ardreyu.

Co do konkretnych tytułów i wydań, to proszę albo dalej pytać, albo wrzucić autora na Google. Mam też taki, program, który wyszukuje archiwalne książki w całej światowej sieci, z cenami i stanem, piękna sprawa. W razie czego mogę go przesłać (jeśli gdzieś znajdę wersję instalacyjną, chyba że nie potrzebuje, co jest możliwe).

W ogóle piękną rzeczą byłoby zrobienie ściepy i ufundowanie przetłumaczenia niektórych uzgodnionych ważnych tekstów, w tym książek, na język ojców. Byłoby tego trochę i na pewno by się przydało, ożywiając dyskusję. Podniosłoby też znaczenie naszego języka. A co najważniejsze, byłoby to coś wreszcie konkretnego, bo tak sobie tylko gadamy i nic. (Choć niektórzy już zaczynają blokować drogi tirom w sprawie obwodnicy, więc można coś poza gadaniem.)

Poniższy zielony (a czemu nie?) tekst, to komentarz (z minimalnymi skrótami) wypowiedź czytelnika o pseudonimie az.
poszukałem Spenglera... i rzeczywiscie, znalazłem wszystko to, co Pan mówił - elektorniczną wersję "Zmierzchu..." po niemiecku, skrót z wersji angielskiej, Człowiek i Technika w DE i EN; Burke natomiast jest w projekcie Gutenberg. Spenglerowi 70 lat od śmierci minęło, więc też mógłby być w Gutenbergu.

Nasza Biblioteka Publiczna im. Korzeniowskiego ma tylko "Historia, kultura, polityka."; Burke: tylko "Rozważania o rewolucji we Francji". No to będę musiał się skusić kiedyś przy okazji Amazon. Bo co do wersji Polskiej...

> Właśnie dzisiaj doszło do mnie
> polskie wydanie "Zmierzchu
> zachodu" Oswalda Spenglera, które
> sobie zamówiłem za 54 zł z
> dostawą na merlin.pl. Jest to
> niestety tylko skrót oryginału,
> zawierający góra 20% oryginału,

Merlin: Oswald "Zmierzch...", stron 466, Poczytaj: Oswald, "Zmierzch...", stron 1252.

ISBN to samo. Różnią się ilością stron. Jak gruby jest Pana nabytek?

Te 1,2k stron to by się zgadzało z objętością oryginału. A jeśli to jest skrót, to będę sceptyczny - są plusy (mniejsza objętość, a jak skończę, dam rodzinie poczytać[1]), i minusy (że niepełne, że powycinane).

[1] Już naprostowałem jedną osobę, dając do garść informacji poczytania o Konecznym. W efekcie, zdanie nt. tej strasznej, okropnej publikacji Giertycha Seniora uległo modyfikacji. Diametralnej.

> Przeczytałem dotychczas
> kilkadziesiąt stron, ale
> stwierdzam, że nie jest to
> ani trochę mniej genialne, niż
> wydało to mi się ponad 15 lat
> temu, kiedy czytałem po raz
> pierwszy. Naprawdę nie znam
> znakomitszego dzieła intelektu.

Dla kontrastu - WikiBiogram Spenglera na mówi, że współcześni go nie bardzo lubili/doceniali. Dlaczego?

Niezwykle mi Pan ciekawe zadał
> pytanie. Sam od lat nosiłem się
> z zamiarem napisania mini-esejów
> na temat najważniejszych moim
> zdaniem lektur.

Coś na kształt "przewodnika do zgłębiania literatury", takiego dla zupełnie zielonych, by też się mogli wdrozyć.

Przykładowo - tekstu prof. Legutki "Trzy Konserwatyzmy" nie zdzierżyłem, poza początkową krótką wykładnią myśli (coś na kształt "executive summary", po którym następowało długie rozwinięcie tematu).

Przewodnik do studiowania, coś na kształt rozwiniętej polecanki - nie tylko co, ale i dlaczego należy przeczytać. I na takim gruncie może powstanie klimat odpowiedni na przełożenie paru dzieł.

Powie mi Pan - jaki jest budżet przedsięwzięcia tłumaczenia istotnych dzieł na język polski?

Polski instytut Misesa wystartował z projektem tłumaczenia "Human Action" finansowanym przez darczyńców. Ale nie chwalą się ile zebrali.

A jak już zostanie przetłumaczone, to jest pytanie - po co? Myśli Pan, że to by wzbudziło dyskusje? Akademicy i tak znają, ludziom żywym niepotrzebne.

A to moja odpowiedź, która (jak wspomniałem) miała się znaleźć w komentarzach, ale trafiła tutaj. (Z koniecznymi skrótami w sprawach bardziej prywatnych.)

Mój oryginalny niemiecki Spengler ma dwa sporego formatu tomy po około 550 stron, plus rozkładane tabele porównawcze, przedstawiające różne aspekty "równolegle" w różnych kulturach.

Właśnie przede wszystkim z powodu braku w obecnym wydaniu tych tabel (a to jest skrót zrobiony "u źródła", czyli w Niemczech) należy stwierdzić, że jest to całkiem po prostu WYKASTROWANY Spengler. Ci ludzie - nie będę ich nazywał, żeby nie rzucać "masonami" itp., co wielu ludziom wydaje się bez sensu, jak i mnie do stosunkowo niedawna - po prostu boją się panicznie Spenglera historii, historiozofii, no i tego, co jest najbardziej fascynujące - czyli wzgl. obiektywnego spojrzenia na naszą obecną epokę i nasze przyszłe możliwości.

Z Konecznym piękna sprawa - gratuluję! Ja mam mojego pierwszego Konecznego otrzymać zaraz po świętach, razem z jedną książką na temat idiotyzmów postmodernistycznego intelektualizmu, na którą też się cieszę. Wszystko z Merlin.pl.
=====================

Dla kontrastu - WikiBiogram Spenglera na mówi, że współcześni go nie bardzo lubili/doceniali. Dlaczego?

=====================
Jeszcze zabawniej w istocie to podobno było! Otóż mimo ogromnego sukcesu jego książki, facet nie zdołał się załapać na komentatora politycznego do jakiejś poważnej gazety, co ponoć było jego ambicją. Taka informacja umieszczona jest w notce na okładce polskiego wydania. Dla mnie to paranoja!

Co do tłumaczeń... Chętnie bym pogadał z paru ludźmi, którzy czytali Ardreya, ale szczerze - gdyby ktoś w Polsce miał wydawać Adreya, to obawiam się, że byliby to jacyś wrogowie kościoła. Fakt, że nie pasuje on do katolickiego fundamentalizmu (cóż, amicus Plato itd.), ale dla mnie nie zostawia niemal nic z obecnych oświeceniowo-liberalnych przesądów na temat ludzkiej natury i zycia społecznego. Co prywatnie uważam za
bez porównania ważniejsze.

Jednak inne wspomniane przeze mnie książki naprawdę by się dały przetłumaczyć i nie byłoby tylu kontrowersji. Np. Allen Drury, który przepięknie np. przedstawia realne mechanizmy amerykańskiej demokracji (realnie - nie chodzi o żadne ich demonizowanie!).

Nawiasem mówiąc, po tym, jak właśnie (na nowo) doszedłem, że jesteśmy "równolegle" w okresie wczesnego Augusta, zacząłem czytać "Cycero i jego współcześni" Kazimierza Kumanieckiego i stwierdzam, że to b. interesująca i sensowna lektura. (Choć dopiero dochodzę do spisku Katyliny). Nie wiem, czy dla każdego da się w miarę łatwo czytać, bo ja niegdyś dość poważnie studiowałem starożytną historię, ale jeśli ktoś nie, to może tym bardziej warto.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, października 01, 2006

Co tam jakieś taśmy - pogadajmy o konserwatyźmie!

To co się w tej chwili w Polsce dzieje jest oczywiście niezwykle ważne. Jutro, a właściwie to już dzisiaj, idę np. na prorządową demonstrację do Hali Stoczni. Jednak mój blog nie ma jeszcze dość dużej publiczności, bym mógł tutaj zrobić jakąś sensowną krótkoterminową robotę. Więc równie dobrze możemy porozmawiać o sprawach podstawowych i ponadczasowych. Na przykład o konserwatyźmie.

(Jeśli ten tekst wyda się Ci Czytelniku nieco chaotyczny, to będziesz miał rację, bowiem powstał on właściwie przez sklejenie dwóch moich wypowiedzi na forum prawica.pl.)


* * *

Prawdziwy konserwatyzm - czyli NIE po prostu lęk przez zmianami, ale dziedzictwo Burke'a itd. - bardzo trudno byłoby połączyć z libertarianizmem czy hurra-liberalizmem.

Dlaczego? Ponieważ jego naczelną zasadą jest niewiara w istnienie tzw. praw naturalnych. Jednostka ma prawa (i obowiązki) jako członek grupy społecznej, a nie po prostu jako człowiek. Człowiek oderwany od innych ludzi to praktycznie sztuczny i nigdzie naprawdę nie występujący twór. Dlatego też dla konserwatysty, nawet tak "rewolucyjnego" jak ja, mówienie np. o tym, że "podatki to zbrodnia" ma jeszcze mniej sensu, niż hipostazowanie "Prawa" pisanego z dużej litery.

Nawiasem mówiąc, z religijnym przekonaniem o istnieniu praw naturalnych konserwatyzm daje się, w mojej opinii, połączyć znacznie łatwiej i naturalniej. W końcu religia może wpływać na grupę w bardzo istotny sposób, a wtedy wszystko zaczyna się znowu zgadzać.

Przyznaję jednak bardzo chętnie, że wolność jednostki jest wielką wartością; że wszelkie ingerencje wyższych organów, a szczególnie państwa, należy się pilnie starać ograniczać (raczej jednak "rewolucyjna czujność", by nie pozwolić się im ponad potrzeby rozbuchać, nie zaś jakaś antypaństwowa i libartariańska obsesja); zaś wolny rynek z pewnością jest najlepszym regulatorem w ekonomii (co nie znaczy, że koniecznie zawsze poza nią, albo że nie ma nigdy wyjątków).

Mój konserwatyzm (i na szczęście nie tylko mój, bo taki Burke to niezłe towarzystwo) polega na sprawach leżących znacznie głębiej, niż konserwatyzm większości ludzi.

Leżących głębiej, a zatem...

Po pierwsze: mniej rzucających się w oczy, niż prosta niechęć do zmian albo irracjonalna w istocie tęsknota za wybranymi aspektami średniowiecza (przy całkowitym odrzuceniu innych), nie mówiąc już o zamiarze (b. słabo jednak zawsze sprecyzowanym co do sposobu jego realizacji) wprowadzania takich utopii w życie.

Po drugie: spraw znacznie w istocie ważniejszych i silniej w długiej perspektywie działających.

Przyznam chętnie, iż taki "burkowski" konserwatyzm nie daje żadnych prostych i jednoznacznych recept (jeśli powrót do pruskiej monarchii w połączeniu z ekonomicznym hiper-liberalizmem i katolicyzmem można uznać za "prosty"), dałby się z pewnością nawet wykręcać w najdziwniejsze strony, jeśli by komuś na tym zależało... Ale cóż, dawno przestałem oczekiwać prostych recept na rozwiązanie trudnych (było błędnie "prostych") problemów.

Nawiasem, ktoś mądry kiedyś powiedział, że "każdy skomplikowany problem ma jedno proste rozwiązanie, i to rozwiązanie jest zawsze, bez wyjątku złe". Też tak to zaczynam widzieć w moich starych latach.

Przyznam, że na podstawie własnych obserwacji i analiz doszedłem do konkluzji, iż zamiast wymyślać genialne sposoby na ulepszenie naszego świata, należałoby się raczej zacząć zastanawiać, co i jak uratować, ponieważ z pewnością wszystkiego się nie da, a jeśli nasza cywilizacja będzie się nadal rozwijała (?) w tym kierunku, co obecnie, to może jej za sto lat po prostu nie być.

Ja się raczej radzę zastanawiać czy, i jak, może wyglądać coś, co dałoby się jeszcze uczciwie uznać za zachodnią cywilizację, ale już bez demokracji, z ludnością Europy (i może także Ameryki) wielokrotnie mniejszą od obecnej, ze stałymi konfliktami zbrojnymi, szalejącą przemocą, i dużo niższym stanem ekonomii. Tak mi to bowiem się rysuje, a i tak jest to raczej optymistyczny wariant.

Z pewnością ten pesymizm nie czyni mnie mniej prawicowym, raczej chyba przeciwnie. Nie mam też katastroficznej obsesji - w końcu jest spora szansa, że ja jeszcze zakończę życie we własnym wyrku i zostanę pochowany przez łowców skór, nie ma więc problemu. Jednak polityk, a tym bardziej (partyjny) ideolog musi wybiegać myślą i wyobraźnią w przyszłość, zgoda? No więc i ja wybiegam. Stać mnie!

Na krótką metę dla Polaków najważniejsze jest oczywiście uporanie się z dziedzictwem komunizmu. Jednak problem konserwatyzmu widzę bez porównania szerzej, komunizm na szczęście nie skaził całego świata, a tylko jego duże części. Lewactwo i obiektywne czynniki mają wpływ na cały świat, w sumie znacznie silniejszy, działający bez przerwy i bez nadziei, że działać przestaną. Przeciwdziałanie temu właśnie widzę jako zadanie konserwatyzmu, wyplątanie się z Jałty i Okrągłego Stołu to oczywiście najważniejsze krótkoterminowe zadanie dla Polaków. Ale jeśli się uda, i tak pozostaną inne problemy.