Pokazywanie postów oznaczonych etykietą emigracja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą emigracja. Pokaż wszystkie posty

wtorek, lutego 13, 2018

Zabawna przygoda filosemity część 1

Miałem ci ja kiedyś znajomego. Bardzo bliski znajomy, nie uwierzylibyście jak bliski. (Tylko bez żadnych świńskich podejrzeń proszę!) Ten znajomy opowiedział mi kiedyś ze szczegółami jedną swoją przygodę. Z jednej strony niezwykle wprost ucieszną, z drugiej mającej jednak spory wpływ na drugą połowę życia tego mojego znajomka, na jego życie zawodowe, rodzinne, finanse i co tam jeszcze.

Od czego by tu zacząć... No więc niech będzie tak... Ten mój kumpel znalazł się tak gdzieś w połowie lat '80 ubiegłego już wieku na obczyźnie. "Solidarność", brak przekonania do Najlepszego Ustroju... Takie tam. Kiedy go już po roku oczekiwania zaakceptowano jako imigranta, dano mu listę, na której było chyba ze trzech tłumaczy, a on miał z niej wybrać, który dostanie do przetłumaczenia jego dyplom wyższej, jak to się określa, uczelni.

Uczelnia z Platońską Akademią czy innym Harvardem nie mogła się równać, ale była to jedna z lepszych szkół w PRL, a nasz bohater po jej ukończeniu miał prawo dumnie określać się mianem "mgr. inż.". W naprawdę nie byle jakiej dziedzinie zresztą, choć on do tej uczelni i dziedziny miał, z jakichś powodów, stosunek dziwnie, mówiąc eufemistycznie, mieszany. Mieszany czy nie - tytuł miał, a także kilka lat pracy na stanowisku o naprawdę dumnie (jak na te czasy i ten kontekst) brzmiącym tytule zawodowym. W dość imponująco (j.w.) brzmiącej instytucji.

Wszystko to pięknie, ale nasz znajomy miał także jedną dziwną i rzadką przypadłość... Był mianowicie filosemitą. Łagodnym jak letni wietrzyk, ale niewątpliwym. Zanim rzucicie kamieniem, pozwólcie sobie parę rzeczy wyjaśnić. Wiem, że będzie trudno, ale spróbuję. Zrobię to tak pokrótce, jak to tylko możliwe, bo mi to całkiem rozwala narrację, ale po prostu bez tego się nie da. Kiedyś może powiem o tym więcej, bo sprawa nie jest nieinteresująca. (Zwracam uwagę - podwójna negacja! Do szkoły chodzili, prawda?)

c.d., Deo et Publico volente, n.


triarius

niedziela, grudnia 04, 2016

Krótko o blaskach i cieniach epistemologicznej naiwności zatem...

Rodzinna wielokolorowa radość
Znajoma mnie dręczy, żebym coś napisał, i to nie o biciu ludzi, choćby byli brzydcy, bo to jej akurat nie interesuje. Na pisanie ochoty wielkiej nie mam i w ogóle stary już jestem, ale postanowiłem zadośćuczynić. Oto tekścik - w zamierzeniu krótki, ale może się nie udać - specjalnie dla niej, tej znajomej znaczy. O tym co w tytule.

* * *

Nieograniczona ufność i epistemologiczna naiwność to nie są brzydkie rzeczy, ani niesympatyczne. W kobietkach, dzieciach, szczeniaczkach i ślepych kociętach to nawet po prostu cudo. Gorzej jeśli to się łączy z patriotyzmem. Nie chcę się wypowiadać na temat innych patriotyzmów - niech sobie z tym radzą jak potrafią i w wielu przypadkach im gorzej, tym dla mnie lepiej - ale jeśli mówimy o patriotyźmie akurat polskim, to wolę jednak wraz z nim niewiele tych przecudnych cech, o których sobie właśnie mówiliśmy.

Znajoma owa, nie tylko że jednocześnie wynosi Pana T. i jego blogaska pod niebiosa, a z drugiej strony interesuje się jedynie zawartymi tam dowcipasami i przekomarzankami - które się faktycznie ładnie komponują z Ziemkiewiczami i Magdalenami Ogórek tego świata, ale przecież nie stanowią blogasa istoty, o istocie Pana T. i Tygrysiźmu Stosowanego nawet nie wspominając...

Do tego ta moja urocza znajoma w niemym zachwycie ogląda wszystkie filmy i co tam jej w tych telewizjach i na YouTubach pokazują, kompletnie odrzucając PanaTygrysiczną postawę swego rzekomego Guru i Mistrza, czyli najsampierw pytanie "po co ten @#$% autor/reżyser/komediant/itp. w ogóle to spłodził, co on chce mi właściwie wcisnąć i dlaczego, oraz jak mam się do tego najlepiej ustosunkować". Czyli REWOLUCYJNA CZUJNOŚĆ, albo spora jej część w każdym razie. Jeden z filarów Tygrysizmu.

Zgoda - bywają przypadki, że i ja oglądam coś, albo częściej słucham, w niemym zachwycie, ale to właśnie SZTUKA na tym polega, że człek się tym syci i w tym nurza odrzucając wredne podejrzenia wraz z analizami "kto za tym stoi, komu to służy" - zata- i rozta- piająć się w tym tam Monteverdzie czy innej pannie Carolinie Ramírez. (Choć po prawdzie tam chyba nie panna Carolina śpiewa, bo to klasycznie wyszkolona baletnica turned actress. Oczywiście szkoda, ale i tak - te minki, te uszeczka... Ach!)

Można by to analizować w dysertacjach i wielotomowych dziełach (którą to myśl wspomniana tu moja znajoma odrzuciłaby od razu ze wtrętem), ale jest tu i wielkość efektu przy względnej skromności środków i parę innych rzeczy, które z takich czy innych powodów (które też by można analizować do upojenia) całkiem nie pasują macherom, geszefciarzom i propagandzistom. Artystom zaś jak najbardziej.

(Krótkie to już teraz nie jest, więc jeden z naszych celów nam się nie osiągnie, Cóż...) Przechodzę do konkretów. Pewnie każdy widział tę reklamę ze starym grzybem, który się najpierw pracowicie uczy angielskiego, robiąc różne zabawne błędy i rywalizując w wymowie z samym Tuskiem, a potem leci gdzieś, zapewne na Wyspy Brytyjskie i po angielsku wita się ze swoją, pierwszy raz widzianą, jak się możemy domyślić, wnuczką. I ta wnuczka jest małą Mulatką.

Jakież to wzruszające, prawda? Tylko paskudny rasista nie rozczuli się widząc taką scenkę, no bo jakże? No i chyba nie sposób się w tym dopatrzyć żadnej brzydkiej propagandy czy wrażej manipulacji? No to powiem tak... Mam ci ja znajomą. To znaczy miałem znajomą, w realu, mieszkała w Gdańsku, a potem wyjechała do Anglii, gdzie, z tego co wiem, a miałem z nią jakiś czas pewien kontakt przez Fejzbuka, prowadzi niewielką firmę. Firmę krawiecką i z całkiem fajnym sukcesem. Znaczy i klienci są, i bilans ekonomiczny z pewnością dodatni, a ona, właścicielka, co bardzo przecie ważne, naprawdę lubi to co robi i jest w tym dobra.

No i ta znajoma ma wnuczkę, która też w tej Anglii mieszka, nie wiem jak blisko, w każdym razie ona tę wnuczkę bardzo kocha i są w czułych stosunkach... I ta wnuczka to, wystawcie to sobie, taka mała (nieco już jednak starsza niż ta w reklamie) Mulateczka. Naprawdę ciemna i naprawdę mocno kręcona w kwestii włosów na głowie.

Znajoma musi nieźle sobie radzić z angielskim, skoro mieszka tam już dobrych kilka lat i radzi sobie z firmą, więc ktoś by rzekł, że - minus Tusk, samolot i kaleczenie wymowy - sytuacja dość w sumie podobna. Tyle że - jak na moje, nieco lękliwe i pozbawione większej nadziei, pytanie czy owa ciemnoskóra wnuczka cokolwiek z polskiego rozumie, otrzymałem odpowiedź, że nie tylko rozumie, ale także nienajgorzej mówi. Nie mam powodu tej jej babci nie wierzyć.

Mogła by oczywiście nie mówić i nic nie rozumieć, bo świat dookoła jej mówi (taką czy inną, jeśli mówimy np. o emigrantach) angielszczyzną, ale jednak komuś się chciało z nią (w znacznej mierze przecież "bezinteresownie") po polsku rozmawiać i ją poduczyć. (Oczywiście takie dziecko nie ma szansy mówić bez masy błędów i posiąść przebogatego słownictwa, z pisaniem także będą problemy, ale różnica między jakąś tam znajomością polskiego i całkowitym jej brakiem jest ogromna.)

O co mi chodzi? Po pierwsze o to, że warto jednak zwracać uwagę na to, co między wierszami, na konteksty, nieme i niby-oczywiste założenia w różnych przekazach, czyli na to, co właściwie ten czy inny @#$% od filmu, piosenki, czy reklamy chciał nam do duszy wstrzyknąć. Naprawdę warto! (Mam w tym temacie własne niemałe doświadczenia zresztą, żeby nie było że wygłaszam kazania nie mając o niczym pojęcia.)

A schodząc na nieco niższy, bardziej konkretny i mniej "meta", choć przecie równie istotny poziom, to wezwę, podpierając się konkretnym przykładem mojej byłej znajomej i jej uroczej egzotycznej wnuczki, by - nawet jeśli nas losy, Historia i cała ta @#$# swołocz, jak też wady i przywary naszego Ludu z kraju wywaliły, nawet jeśli tam się mnożymy, i nawet jeśli w przewidywalnej przyszłości o powrocie do tych pałających dzięcieliną borów i wierzb płaczących na mazowieckich piaskach wracać nie planujemy - to jednak dzieci ojczystego języka nieco choćby nauczyć. To się daje zrobić, może poza jakimiś hiper-skrajnymi przypadkami.

Wbrew pozorom ma to także b. wymierne i konkretne zalety, o których może kiedyś, szczególnie w przypadku licznych i przejmujących próśb, ale na razie macie po prostu apel, napędzany czystym patriotyzmem, gryzieniem sercem, etyką i aksjologią. I nawet tego powinno być dość, by by wasze ewentualnie wielobarwne potomstwo jednak miało z Polską jakiś duchowy związek. Dixi!

Jeszcze tylko kropka nad "i". Dla co mniej bystrych i/lub wyczerpanych liberalnym życiem do tego stopnia, że stracili dar wrodzony domyślności... Otóż te @#$#% w tej reklamie mówią nam, wedle mojego rozumienia: "tak czy tak się wynarodowisz, jeśli nie co innego, to twoje kolorowe wnuki cię do tego zmuszą, więc wynarodów się od razu, przechodząc m.in. na prymitywną angielszczyznę, bo to ach! takie międzynarodowe, a nie że... Itd. itd."

Gość uczył się angielskiego, jak mamy się domyślić, tylko po to, by móc dziecku powiedzieć "I am your granddaddy". Nie było tam bowiem, w tej reklamie znaczy, nic o, powiedzmy, wchłanianiu przy okazji obcej kultury w pubach czy rozumieniu dowcipasów w telewizji, więc o to też musiało chodzić. O to żałosne "I am your granddaddy". Moher, jak by się także należało domyślić, nie tylko angielskiego dla takiej dziwnej wnuczki by się nie nauczył, ale zapewne chodziłyby mu po głowie brzydkie myśli, jak ta, żeby dziecko odesłać na plantację bawełny. Żeby zgarnąć 10 procent znaleźnego.

(Powie ktoś, że tu już przejawiam paranoję? Cóż, czy to jednak nie ludzie stręczący nam reklamy powinni się kłopotać tym, by nie obrażały one nikogo, i by nie sugerowały nieprzyzwoitych podtekstów? Zapewniam was, że oni długo myślą nad każdym międzywierszowym i podkorowym aspektem swoich dzieł, dopóki chodzi o lemingi, więc tutaj, jeśli ja to tak odebrałem, coś było nie tak i oni się za bardzo naszą moherową wrażliwością nie przejmowali! Tym bardziej, że to jest przecie po prostu reklama serwisu kupuj-sprzedaj allegro i można to było zrobić na miliony innych, mniej kontrowersyjnych, sposobów. Żadnych niedouczonych pryków i ich kolorowych wnuków tam koniecznie być nie musiało.)

A na drzewo, kurewska bando manipulatorów! Angielski raczej trza dzisiaj znać, bo to coś jak spuszczanie wody, ale też niewiele w tym więcej. (W każdym razie, jeśli mówimy o poziomie tego pierdoły z reklamy, a nie o Ardreyu z niuansami.) I to właśnie my sprawimy, jeśli naprawdę zechcemy, że mimo paskudnej historii (choć niektórzy mieli jeszcze gorszą, to trzeba wiedzieć), nasz język i nasza kultura podbije... Kontynenty, ludzkie rasy i co tam jeszcze. Trochę tu szarżuję, zgoda, ale wcale nie aż tak wiele. W każdym razie przechodzić na pokraczną angielszczyznę Tuska naprawdę nie ma powodu.

triarius

niedziela, września 09, 2012

Zapomniany und zaległy fragment Ardreya (wpis tymczasowy zresztą)

Tutaj, kochane ludzie, macie ten fragment z ostatniego rozdziału naszego ukochanego Ardreya, który przeoczyłem, i który teraz dla was w końcu zrobiłem. Wkleję go oczywiście także i w cały ten trzeci rozdział, ale wklejam i tutaj, żeby, jeśli już ktoś tamto czytał, nie musiał długo szukać, albo koniecznie czytać całości od początku.

CHYBA TEGO JEDNAK NIE USUNĘ, A TO ZE WZGL. NA TE DWA INTERESUJĄCE KOMENTARZE TOWARZYSZA MĄKI.

Mam jeszcze mały fragment następnego rozdziału przetłumaczony, ale trochę za mało tego, by to na razie na bloga wrzucać. Będzie jednak w ebooku, który z całości zrobionego już tłumaczenia wyprodukuję. (Jak coś, to proszę zapytać o linek do ściągnięcia.)

No i to jest wszystko, do czego zrobienia miałem jakikolwiek powód czuć się zobowiązany. Jeśli jeszcze będzie jakiś Ardrey przeze mnie przetłumaczony, to raczej chyba mało i rzadko. (Albo w ogóle, bo jakoś coraz mniej mam zapału do pisania czegokolwiek. Nie że coś. Po prostu krótkość życia itp.) No, chyba żeby ktoś zasponsorował, w dobrym kapitalistycznym duchu. Ardreya znaczy, bo moje ew. blogowe pisanie, dopóki to tylko na blogu, a nie np. w książce, jest wciąż oczywiście za darmo.

To jest, jakby ktoś nie wiedział, z Rozdziału 3 pt. "Zwierzęce społeczeństwo".

* * * * *
3

Człowiek jest kręgowcem – co oznacza, że ma wyposażony w stawy kręgosłup, coś, co w ewolucyjnym procesie rozwinęło się zbyt późno, by mogło wpłynąć na tę gałąź, do której należą owady. Pojawiło się także zbyt późno, by mogło wpłynąć na losy mątwy i ośmiornicy, kraba i małży. Tak więc możemy mówić, iż zachowanie małży, dla przykładu, która nie może się poszczycić kręgosłupem, ma dla człowieka mniejsze znaczenie, niż zachowanie złotej rybki, która kręgosłup ma. Jeśli zaś znajdujemy jakąś cechę dominującą wśród wszystkich gałęzi kręgowców, jak na przykład instynkt utrzymywania i obrony terytorium, musimy stwierdzić, że instynkt ten jest naprawdę istotny.

Bardziej konkretnie, człowiek jest ssakiem. Nie składamy jaj, a nasze ciała są ciepłe. Wiek ssaków można w przybliżeniu określić jako sto milionów lat, a zachowanie ssaków musi mieć większe znaczenie dla badacza ludzkiej natury od zachowania kręgowców w ogólności. Tak zatem zachowanie lwa i wilka, antylopy i myszy, musi oświetlać zachowanie człowieka z większą intensywnością niż zachowanie dorsza.

Człowiek jest jednak przede wszystkim naczelnym. Z tego powodu ród nadrzewnych istot, które wyodrębniły się z obejmującego wszystkie ssaki tła siedemdziesiąt milionów lat temu, i w którym, od równie długiego czasu, zawiera się cała nasza ewolucyjna historia, musi nas dotyczyć nas najbardziej. Gdy przyglądamy się społecznemu zachowaniu małp, spoglądamy na coś leżącego bardzo blisko domu. Kiedy zaś spojrzymy, jak to uczynimy w dalszym toku naszej narracji, na zachowanie naczelnego który poluje – tej drapieżnej podrodziny, której człowiek jest jedynym żyjącym przedstawicielem – wtedy, z jedną istotną różnicą, będziemy patrzeć na samego człowieka.

Co to właściwie jest naczelny? Ze wszystkich zwierząt jest on najtrudniejszy do zdefiniowania. Na różnych stadiach ewolucji naczelnych różne gałęzie tej rodziny stawały się najbardziej widoczne. Raz były to nadrzewne ryjówki, innym razem wyraki albo lemury. Małpy w różnych okresach stawały się tymi naczelnymi, które najlepiej oświetlone zostały niezmożonym punktowym reflektorem ewolucji. W tej zaś chwili, przynajmniej na razie, naczelnym jest człowiek. Bardziej szczegółowo przyjrzymy się charakterowi i historii rodziny naczelnych, kiedy zaczniemy się zajmować pojawieniem się ludzkiego gatunku. Na razie wystarczy stwierdzić, że naczelne wyróżniają się jako grupa swym brakiem specjalizacji. Tylko jeden anatomiczny szczegół mają wszystkie one rozwinięty bardziej niż inne zwierzęta: mózg. Od ryjówki do człowieka, sekretem siły naczelnych wydaje się połączenie nadzwyczajnego, przerośniętego mózgu, ze zwyczajnym, nie za wielkich rozmiarów ciałem. Jest to ciało zdolne do wykonania każdego zadania, nie ograniczane jednak ani swą masywnością, ani specjalnymi potrzebami – ani przez kopyta, ani przez rogi, ani przez monstrualny apetyt. Jesteśmy jednak tak, jako rodzina, niewyspecjalizowani, iż jeśli ktoś chce znaleźć szybki sposób na odróżnienie małpy wąskonosej od szerokonoseji, można tylko stwierdzić, że szerokonosa huśta się na gałęziach, po których wąskonosa biega, oraz że wąskonose mają ogony, a szerokonose nie.

Poza powiększonym mózgiem, my naczelne mamy jeszcze jedną cechę – fizjologiczną – a u nas powszechną, a wyjątkową w świecie zwierząt. Jest nią nasza wolność od seksualnych ograniczeń związanych z sezonową rują i okresem godowym. Periodyczność u samic jest charakterystyczną cechą wszystkich żyjących gatunków naczelnych, i nie tylko to, ale cykl menstruacyjny trwa u wszystkich gatunków w przybliżeniu tyle samo. U szympansów jest to 34-36 dni, u rezusów 28, u pawiana 30-40. I choć, zgodnie z najlepszą ustanowioną przez Du Chailluii tradycją, uważano, że brutalny, oszalały z żądzy samiec małpoluda brał swoją samicę nawet w czasie jej menstruacyjnych okresów tabu, mamy teraz wyższe mniemanie o jego dobrym smakuiii. Włazi na nią, fakt, ale nie stara się wejść w nią. Jak Carpenter kiedyś to określił, to jest jedynie przyjacielski gest.

Modne kiedyś było, jak już to widzieliśmy, sprowadzanie społeczeństwa naczelnych wyłącznie do unikalnej możliwości uzyskiwania przez cały rok seksualnej satysfakcji. Jednak inne unikalne czynniki mają porównywalne znaczenie. Mamy więc powiększony mózg i jego zwiększoną zdolność uczenia się. Mamy ciało tak w sumie bezbronne wobec drapieżników, że brak mu nawet pazurów, którymi mogłoby walczyć. No i jest też instynkt terytorialny, zapewne najistotniejszy z tego wszystkiego. Każdy gatunek naczelnych, który dotąd badano – ze znaczącym wyjątkiem goryla – utrzymuje własne terytorium i broni go.

Wszystkie te cztery czynniki – seks, terytorium, powiększony mózg i bezbronne ciało – wniosły swój wkład w ewolucję złożonego społeczeństwa naczelnych. Piątym czynnikiem, dominacją, zajmiemy się w następnym rozdziale. Ostatnim zaś czynnikiem był oczywiście życie na sposób drapieżcy – wkład dokonany przez australopiteka. O tym porozmawiamy w przyszłości.

Możliwość korzystania przez okrągły rok z żeńskiego towarzystwa przyczyniła się bez wątpienia do rozwoju u naczelnych trwałej rodziny, tak charakterystycznej dla małp szerokonosych. Jednak wśród wielu gatunków ptaków samiec, z niewielką szansą na seksualną satysfakcję, także bierze sobie towarzyszkę na całe życie. Samiec lwa cieszy się posiadaniem stałego haremu, ale jego przyjemności, choć mnogie, są jednak wciąż sezonowe. Inne więc czynniki niż seksualna satysfakcja muszą więc skłaniać samce wielu gatunków, zarówno naczelnych, jak i do naczelnych nie należących, do zaakceptowania seksualnych układów na całe życie. Wśród małp zaś, wąsko i szerokonosych, te układy są tak różne, i czasem tak skomplikowane, że nie daje się z przekonaniem stwierdzić, iż choćby tylko sama trwała rodzina naczelnych, nie mówiąc już o ich trwałym społeczeństwie, spoczywa wyłącznie na seksualnym fundamencie.

Gibbon, najaktywniejszy i najliczniejszy spośród obecnie żyjących małp szerokonosych, żyje w południowo-wschodniej Azji. Bierze sobie na głowę żonę i na tym poprzestaje, jest monogamiczny. Mniej wiadomo o zachowaniu jego indonezyjskiego sąsiada, orangutana. Ten może być monogamiczny, albo i nie. Inaczej jednak niż gibbon, dostrzega on, jak się wydaje, niewiele uroku w ryzyku związanym z damskim towarzystwem. Choć utrzymuje stałą rodzinę, ucieka od niej ile tylko może, samotnie rozmyślając na jakimś osobnym drzewie. Dwie afrykańskie małpy szerokonose, szympans i goryl, nie znajdują w monogamii żadnych zalet. Każda z nich bierze sobie harem tak duży, jakiemu tylko potrafi podołać, jednak zazwyczaj nie więcej, niż dwie lub trzy kobiety. Wiosną roku 1960 nasze oceny dotyczące goryla zostały jednak gwałtownie zweryfikowane w górę. Kilka tygodni przed moim przybyciem do Ugandy na stokach góry Mahavura zakończył życie ogromny samiec. Pozostawił po sobie syna-niedorostka i pięć wdów. Syn wciąż uczepiony był martwego olbrzyma, a dziś znajduje się w londyńskim zoo. Pięć wdów, porzucając zarówno dziecko, jak i umierającego partnera, jak jeden mąż wyruszyło na gorączkowe, trwające dziesięć dni, poszukiwania nowego męża. Znalazły go – starzejące się stworzenie z jedną samicą i jednym dzieckiem. Tak więc te wdowy znajdują się dzisiaj gdzieś na stokach wulkanu w Ugandzie, stanowiąc istotną część sześcioosobowego haremu. Jest powód by przypuszczać, że w świecie naczelnych rozmiar męskiego haremu nie zawsze jest zdeterminowany męskim wyborem.

Rodzina naczelnych, szczególnie wśród małp szerokonosych, może powstać poprzez trwały seksualny układ pomiędzy samcem i jedną lub większą ilością samic. Na tym się to jednak nie kończy. Ta grupa rozszerza się dzięki szczególnej cesze młodych naczelnych – powolnemu dojrzewaniu. Małpa szerokonosa dojrzewa w tropikach w tym samym, mniej więcej, tempie, co człowiek. Powolność zaś fizycznego rozwoju dodatkowo komplikuje inny czynnik, utrzymujący ich dzieci długo na łonie rodziny. Ich instynkty są słabo rozwinięte. Muszą się uczyć poprzez doświadczenie.

Marais przeprowadził kiedyś udany eksperyment, mający przetestować względną siłę instynktów i doświadczenia u wyższych i niższych zwierząt. Z rodzinnego gniazda uzyskał malutką wydrę, a z ramion zmarłej matki, malutkiego pawiana. Wydra, tak jak pies, jest jednym z najbystrzejszych przedstawicieli zwierzęcego świata poza naczelnymi. Pawian, największa z małp wąskonosych, jest jedynym szerokowystępującym naczelnym, który z powodzeniem żyje na ziemi. Choć fizycznie małpa szerokonosa jest nieco bliżej spokrewniona z ludzką linią ewolucyjną, to jednak pawian jest najbardziej znaczącym spośród wszystkich naczelnych. Jego naziemne życie stwarza mu problemy z przetrwaniem, które bliskie są naszym własnym.

Maleństwa Maraisa były nowonarodzone. Wychował je z dala od ich naturalnych środowisk. Wydra nigdy nie widziała wody, poza wodą do picia. Pawian nigdy nie widział gór, które były przeznaczonym mu domem. Żadne z nich nie miało żadnego kontaktu z przedstawicielami własnego gatunku, ani też nie skosztowało pożywienia, które stanowiłoby część ich normalnej diety. Po trzech latach Marais przywrócił każde z tych stworzeń jego naturalnemu środowisku: wydrę uwolnił na brzegu rzeki, pawiana włączył do stada. I oba zwierzęta były głodne.

Wydra, po raz pierwszy w życiu została skonfrontowana ze swym naturalnym środowiskiem, wodą. Zastanawiała się przez może trzydzieści sekund, potem dała nurka i w ciągu niewielu minut złapała rybę. Instynkt rządził. Inna była jednak historia biednego pawiana. Pałętał się tu i tam bez celu. Dla niego zwykłe pozycje z diety pawianówkorzonki, kolczaste gruszki, kolby kukurydzy, owoce z sadów – nie znaczyły nic więcej, niż popękane kamyki albo szczapy drewna. Widok skorpiona – wyjątkowego przysmaku na stole pawiana – wywołały u niego apetyt wyłącznie na paniczną ucieczkę. Nieszczęsne głodujące stworzenie, z beznadziejnym, w wyniku źle spędzonej młodości, życiem, zakończyło ów smutny eksperyment zjadając trujące jagody, których normalny pawian by za nic w świecie nie ruszył, i musiało zostać uratowane przed naturą przez samego przyrodnika.

Sławna historia młodej lwicy Elsy, tak wspaniale opowiedziana przez Joy Adamson w książce „Born Free”, jest tu także dobrym przykładem. Zanim Elsa mogła zostać przywrócona jej naturalnemu buszowi, musiano ją nauczyć zabijać. Jest to jednak wszystko, czego trzeba nauczyć młodą lwicę, cała reszta to sprawa instynktu. Stado lwów to polujący zespół. Starsi biorą na siebie odpowiedzialność za formowanie zdolności młodych w jedynym społecznym celu całego stada – zabijaniu. Żadne inne działania nie są podejmowane. W Rezerwacie Krugera największą przyczyną śmiertelności lwów jest rywalizacja o pożywienie pomiędzy dojrzałymi i młodocianymi członkami stada. Od momentu, kiedy przestaje ssać, lwiątko nie otrzymuje od lwicy żadnej pomocy ani ochrony. Zależy wyłącznie od siebie i często z tego ginie.

Dla naczelnych problem ten ma całkiem inną skalę. Elsa miała trzy lata, kiedy powróciła do dziczy. Szympans, wzrastając w tropikach, nie dojrzeje zanim nie skończy ośmiu czy dziesięciu lat. I tutaj powiększony mózg wkracza na scenę naszej społecznej ewolucji. Choć zapewnia on naczelnym ogromne korzyści z uczenia się, ten sam mózg osłabia ich instynkty. Młody naczelny nie może być wolno puszczony w świat, zanim nie zostanie wyedukowany. Tak więc rodzina, ten podstawowy element konstrukcji społeczeństwa naczelnych, rozszerzona zostaje o długi szereg młodych, w różnych rozmiarach i na różnym poziomie głupoty. Samiec orangutana, rozmyślający na swym osobnym drzewie, być może zaakceptował stałość związku, odrzucając jednak katastrofalne jego konsekwencje. Orangutan ma jednak inne przygnębiające powody do rozmyślań: kurczenie się własnej domeny, która kiedyś rozciągała się aż do Chin, teraz zaś ogranicza się do kilku wysp w archipelagu Indonezji; rzadkość występowania swego gatunku i trudności ze znalezieniem męskiego towarzystwa; stały brak wystarczającej ilości owoców, by wyżywić własne wątłe ciałko, z wynikającą z tego koniecznością ciągłych emigracji na stały ląd, daleko od ulubionych bagnistych brzegów rzek. Nie jest szczęściem być ewolucyjną porażką, a do tego ojcem!

Jakkolwiek nie byłby orangutan nastawiony do rodziny, jako instytucji społecznej, reszta świata naczelnych wita ją z radością. Tak cenne w niej widzą rozwiązanie swych życiowych problemów, że niewiele naczelnych zadowala się jedynie towarzystwem własnych samic i potomstwa. Miast tego rozszerzają tę grupę do hałaśliwej hordy, stałego i często pomieszanego stowarzyszenia kilku, albo i wielu, rodzin – prawdziwego społeczeństwa naczelnych. 

---------------------------------------------------------
 
i Czyli w oryginale „ape” i „monkey”. (To „ape” nazywa się także ponoć ostatnio hipernaukowo „małpoludem”, ale to by nam tutaj za wiele myliło.
ii Paul Belloni du Chaillu (ur. 31 lipca 1835, zm. 30 kwietnia 1903) - amerykański podróżnik i antropolog. (Nieco więcej w Wikipedii, ale raczej nie tej po polsku, bo tam niemal tylko tyle. Plus portrecik.)
iii Tego, przyznam, całkiem nie zrozumiałem. Tłumaczę jednak absolutnie wiernie, bo taka moja rola.

sobota, lutego 18, 2012

Zasada szwagra

PROLOG

W tej epoce, kiedy liberalizm, przynajmniej intelektualnie, już ledwo zipie i każdy człek mający przynajmniej dwucyfrową ilość czynnych szarych komórek wie, co to za syf... Sorry europejscy mędrcy (ci z certyfikatem i ci chwilowo bez) - mówimy o układzie dziesiętnym, więc platformiani wyborcy nie załapują się z definicji!

W tych czasach przykopywanie, chwiejącemu się niczym trzcina na wietrze, liberalizmowi może się wydawać zajęciem jałowym i błahym. Fakt, coś w tym jest i chyba jedyną moją obroną może być stwierdzenie, że ja sobie po prostu chcę czasem napisać coś błahego i wesolutkiego, choćby i było jałowe. No bo żeby to tylko ledwo zipał, ale przecież my mamy teraz tak, że niedawny Szaweł liberalizmu nawrócił się nam ze szczętem i teraz robi za bardzo skutecznego Św. Pawła antyliberlizmu!

(Swoją drogą ubawiłem się parę dni temu co niemiara, bo sprawdzałem co tam na mój temat w sieci, no i znalazłem całkiem niedawne moje boje z owym Szawłem/Pawłem, na razie jeszcze szczęśliwie żywym i niekanonizowanym), no i tam mówimy sobie z nim słodkie komplementa, czułe słówka, ocieka to wprost szczerością... Ale kiedy rozmowa zbacza na teren liberalizmu, totalna wojna buldogów - nad, pod i na poziomie dywanu!

I wcale nie było to tak dawno. I każdy może sobie to znaleźć, jeśli np. wklepie w Googla "Pan Tygrys + triarius", jak ja to właśnie zrobiłem. Albo o te linki po prostu poprosi. Tak że liberalizm nie ma już cienia szansy - no, chyba że uciecze się do innych środków. Czyli położy niejako akcent na słowo "realny" w terminie "realny liberalizm".

Ten termin, z którego jestem dziko dumny - bo to i hiper-naukowe, i celne, i potencjalnie skuteczne, jeśli nie w likwidowaniu, to przynajmniej w intelektualnym dawaniu odporu - przez parę lat wegetował nie dając absolutnie żadnego znaku życia... Aż tu nagle - patrz pan! - zaczyna powoli przenikać do krwioobiegu rodzimej debaty.

Na razie rodzimej, ale nie ma tego złego, bo niewykluczone, iż właśnie skutkiem tego, że najpierw rodzima, a potem nie wiadomo, może wyjść w końcu tak, że to wreszcie MY staniemy na samym czele i my właśnie dokonamy jakiejś, da Bóg, kopernikańskiej rewolucji. Czy raczej, ładniej to wyrażając - kopernikańskiej KONTRREWOLUCJI. I tutaj także zasługa naszego Szawła/Pawła. A więc jednak mój brak wiary w ludzkie możliwości i ludzki intelekt nie jest może do końca obiektywnie uzasadniony.

Swoją drogą przydało by się także wylansowanie bliźniaka "realnego liberalizmu" - czyli "liberalnego rewizjonizmu". Co, jak każdy zgadnie, odnosi się do różnych świrów spod trzepaka (i oczywiście agentury, jak zawsze) stręczących nam liberalizm w różnych smakach - od standardowej wanilii, po "libertarianizm" i inne pokraczne hybrydowe twory korwiniego (czy aby tylko?) mózgu.

To był Prolog, bowiem, biorąc na warsztat temat w sumie błahy, postanowiliśmy przynajmniej zadbać o Formę i napisać tekst pod tym względem bez zarzutu: z początkiem, środkiem, końcem, a nawet Prologiem, Wprowadzeniem, Tekstem w Sobie, i Podsumowaniem. (Streszczenie po angielsku zostawiamy sobie na kiedyś, to w końcu nie doktorat.)

WPROWADZENIE

Mój ojciec tłumaczył mi kiedyś, gdzieś chyba w mrocznej epoce późnego Gomułki, istnienie muzeum Lenina w Poroninie "zasadą szwagra". "Widzisz Piotr", mówił, "to jest tak... Ktoś ma szwagra i ten szwagier potrzebuje zostać dyrektorem muzeum. No to zakłada się muzeum Lenina."

Oczywiście całkiem serio, ani on sam tego nie traktował, ani ja tego całkiem serio nie traktuję. No bo po pierwsze, sam podnosiłem krzyk, że "kiedy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze", to zabawna regułka, która się może nieźle sprawdzała na przedwojennych Nalewkach, ale w globalnej polityce sprawdza się już tylko tak sobie.

Po drugie zaś sam "szwagier", jak taki mnie specjalnie nie razi. Nie miałbym nic przeciw temu, co dzisiaj się tak chętnie i gorliwie określa mianem "nepotyzmu" - gdyby tylko inne, i o wiele ważniejsze, reguły, były przestrzegane. Gdyby taki dyrektor, minister, nie mówiąc już o "prywatnym" (rzekomo) przedsiębiorcy, był za swoje działania naprawdę odpowiedzialny.

Oczywiście nie wszyscy w ten sam sposób, bo minister robi swoje za NASZĄ forsę, a prywatny przedsiębiorca za (miejmy nadzieję) swoją, choć w III RP to chyba częściej forsa WSI, która też, ściśle biorąc, skądś się wzięła i tego WSI tak całkiem to nie jest.

Gdyby taki ktoś był odpowiedzialny za to co robi, to co mi przeszkadza, że pozatrudnia w swojej instytucji samych pociotków, same, powiedzmy, beżowe lesbijki, samych raperów, czy tenorów lirycznych? Jeśli to bractwo będzie kradło, powinno za to beknąć - całe! A jeśli będzie niekompetentne, to też na pewno w zdrowym społeczeństwie nie głaskałoby się ich po łebkach, a zatrudniający, czyli ów szef, płakałby potem rzewnymi łzami i tyle.

Trochę to może zalatuje korwinizmem (czego mi nawrócony Szaweł, którego tu gorąco pozdrawiam, nie omieszka wytknąć), w tym sensie, że nie pilnujemy, jak ktoś coś robi, tylko potem ew. go wieszamy albo wsadzamy do pierdla.

Nie sądzę, by taka metoda sprawdzała się w każdej sytuacji, zapewne w większości by się nie sprawdzała, ale dobór sobie współpracowników wedle własnego smaku i przekonania, to, moim skromnym, sama podstawa autentycznego kierowania i autentycznej odpowiedzialności.

Nie mówiąc już o tym, że wszystkie te rzekomo "prywatne" firmy są w coraz mniejszym stopniu prywatne, i to nie tylko z powodu tego, że chodzą na kredytach, są więc w istocie własnością kredytujących je banków, zaś ich wolni i niezależni, niemal jak "S" (z Bolkiem na czele) "właściciele" są takimi samymi robolami, jak ogromna większość.

Tutaj jednak chodzi mi o to, że co to za właściciel, który nie może sobie np. zadecydować, że z pedałami nie będzie mu się dobrze pracowało? Albo po prostu z kobietami, choćby je w niektórych sytuacjach pasjami lubił i konsumował łyżkami. Sprawa jest dość podobna do sprawy płciowych parytetów w partiach politycznych, co lud, moim zdaniem, przełknął tylko dlatego, że jest już doszczętnie spedalony i wpływu na cokolwiek dawno się wyrzekł.

W innym przypadku, jak jakiś Bul, czy inna pokraczna marionetka nie wiadomo kogo, miałby decydować o naszych, obecnych czy przyszłych, partiach? Czy te partie są dla Bula i jemu podobnych? Zawsze? Z definicji? To takie samo Prawo Przez Duże P, jak to o "kłamstwie oświęcimskim"? Rzymianie gdzieś to spisali, że spytam? Bo podobno rządzimy się prawem rzymskim?


TEKST SAM W SOBIE

Napisać to co widzicie przyszło mi do głowy pod wpływem jednego, naprawdę błahego, wydarzonka. Mianowicie mam ci ja telewizję kablową, choć po prawdzie nie bardzo wiem po co i będę musiał z niej zrezygnować, bo za darmo to jeszcze - ale płacić za takie coś?! (Oczywiście rodzimej "polityki" i innych tefauenów od dawna nie oglądam, ale nawet dzisiejsze Mezzo, MMA i sitcomy nie są warte takich pieniędzy, jakie ja za to muszę płacić.)

No i w każdym razie mam tam m.in. dwie francuskie państwowe telewizje. Fracuskojęzyczne w każdym razie, bo tam sporo Quebecu, Belgii i Szwajcarii Romańskiej. I całkiem ostatnio w tych zajawkach przyszłych programów, co w takich "bardziej wyrafinowanych" kablówkowych pakietach się na ekranie pokazują (jak się guzik w pilocie naciśnie), te zajawki zaczęły być... Słuchajcie, słuchajcie! - PO POLSKU.

Jeśli to nie jest ewidentny przykład działania "zasady szwagra", to ja już nie wiem! Jeśli ktoś nie zna francuskiego, to przecież nie będzie oglądał francuskojęzycznego dziennika TV, albo filmu, prawda? A jeśli zna i ma ochotę jakiś film obejrzeć - choćby dlatego, żeby się przekonać jaką chałą była większość tych dawnych francuskich filmów, do których prlowscy inteligenci wzdychali, o których "Przekrój" pisał itd. - to chciałby raczej wiedzieć, jak ten film się NAPRAWDĘ nazywa, tak?

A nie - w najlepszym przypadku - jaki tytuł nadał mu czterdzieści lat temu pociotek jakiegoś sekretarza czy ubeka, cenzor czy inna menda odesłana na filmowy odcinek. Tym bardziej, że najprawdopodobniej te tytuły są po prostu wymyślane na poczekaniu przez właśnie tego szwagra, dla którego ta wspaniała usługa została - w prywatnej i kierującej się prawami rynku (a jakże!) firmie uruchomiona.

Dla mojej - bo jakże by inaczej? - czyli klienta, radości. I dla zwiększenia sumy szczęścia na całym ziemskim globie, bo tak przecież działa wolny rynek i liberalizm, niezależnie od ew. egoistycznych i pekuniarnych (jest takie słowo?) motywów samych uczestników. A ja wam mówię, że to kłamstwo, bo tak naprawdę chodzi o wulgarny interes czyjegoś szwagra, który nawet się porządnie tego francuskiego nie raczył nauczyć, a ze szczęściem moim czy ludzkości, nie ma to absolutnie nic wspólnego!


ZAKOŃCZENIE

I tak się powoli zbliżamy do końca naszego Nienagannego Pod Względem Formalnym I Mającego Wstęp, Środek, oraz Zakończenie Tekstu. Jeśli nawet treść jest do przysłowiowej dupy (i nie mówimy tu o czarującym posteriorze panny Maryni, którą przy okazji serdecznie pozdrawiam!), to struktury i strony formalnej powinni się od nas uczyć współcześni i przyszłe pokolenia.

Nie ukrywam, że jeśli ten temat chwyci, to mam jeszcze w zapasie parę rzeczy, którymi mógłbym przykopać liberalizmowi. Jak to kwestia maszynek do golenia, tzw. "jednorazowych", o dwóch i więcej ostrzach. Przeznaczonych chyba do tego, żeby metroseksualnych eunuchoidów bez zarostu zmuszać do golenia się trzy, lub więcej, razy dziennie. Jeśli BARDZO chcecie na ten temat moję diatrybę przeczytać, to krzyczcie magna voce, a może dosłyszę i dopieszczę!



KONIEC

* * * * *

Ale jeszcze mamy dzisiaj...

* Ogłoszenia Parafialne *

"Amazonia w weekend", zbiór humoresek Jacka Jareckiego, który wydano już jakiś czas temu w postaci ebooka, jest od paru dni dostępny w postacie audiobooka. Ja sam bardzo lubię audiobooki, nie mówiąc już o tekstach Jareckiego i jego, dla mnie całkiem unikalnym (za użycie słowa "unikatowy" w mojej obecności będę strzelał z biodra!) humorze. Ten gość naprawdę umie pisać i naprawdę potrafi rozśmieszyć!

Polecam tego audiobooka (ebooka zresztą też, ale audio szczególnie, a drukowanej wersji jeszcze nie ma) wszystkim, ale szczególnie Wam - Latarnicy Out There! Tacy z tej nowelki, co się ją czytało w szkole, pamiętacie?

Czyli ludzie korzystający z... "dobrodziejstw", określmy to tak, choć z pewną dozą ironii... globalizacji i unijnej integracji, ze wszystkimi tego mniej miłymi skutkami. Takimi jak brak wokół ojczystego języka, a także płaczących wierzb, pastuszka z fujarką, kosodrzewiny, łowickich pasiaków, i czego tam komu konkretnie brakuje...

Oraz dzieci, które nam się powoli (albo i nie powoli) wynaradawiają, coraz marniej im wychodzi rodzimy język, coraz mniej go cenią, coraz mniej używają, czego skutkiem jest m.in. to, że my, starzy i w tym języku wychowani, którzy raczej nigdy nie osiągniemy już mistrzostwa w tym "nowym", miejscowym, zaczynamy w oczach naszych dzieci spadać w społecznej i intelektualnej hierarchii, ze wszystkim, co to ze sobą niesie.

Szczególnie Wam polecam dziełko Jacka Jareckiego. Nie tylko Wam, oczywiście, ale, jako gość znający z doświadczenia uroki emigracji, wiem, że dla Was to jest szczególnie cenne. (Nie tylko dziełko Jareckiego oczywiście, bo jest jeszcze trochę niezłych rzeczy po polsku dostępnych, ale na razie mówimy o tym. Które jest DOBRE!)

Oto linek: http://audioteka.pl/amazonia-w-weekend,produkt.html

Naprawdę polecam!

triarius

P.S. I pamiętaj, że ZAWSZE będzie jakiś Korwin. Mniejszy lub większy, grubszy lub chudszy. Ale na pewno będzie! Do samego końca.

piątek, maja 14, 2010

Lech Kaczyński w moich wspomnieniach

Tytuł, nie dość, że okrutnie banalny, jest w dodatku przesadnie huczny i na wyrost, ponieważ moja niegdysiejsza znajomość z niedawno zamordowanym Prezydentem RP - choć rzeczywista - była jednak dość przypadkowa i nieprzesadnie bliska. Jednak znałem Lecha Kaczyńskiego, znałem też nieco jego żonę i córkę, więc, domyślając się, że ludzie mogą być obecnie ich życiem dość żywo zainteresowani, napiszę o tym nieco.

Tym bardziej, jak sądzę, ma to sens, że czasem tej naszej znajomość były akurat lata tzw. "stanu wojennego" i częściowo właśnie na epickim (to żart!) gruncie naszej - w małej części wspólnej i w nieco większej chyba równoległej - "podziemnej walki o wolną Polskę" ona się rozwijała.

Ponieważ naprawdę aż tak wiele z własnego doświadczenia o Lechu Kaczyńskim nie wiem, więc rzucę tę moją opowieść na nieco szersze tło - żeby coś w ogóle było do opowiadania, ale także, by łatwiej było pewne ówczesne, i jakże dziwne, sprawy zrozumieć.

Tak więc, nie jestem dziś całkiem tego pewien, ale Lecha Kaczyńskiego poznałem chyba już w czasie tzw. stanu wojennego, choć nie jest całkiem wykluczone, że jednak nieco wcześniej, w czasie gdy Solidarność była jeszcze legalna, a ludzie wierzyli, że coś się już na trwałe zmieniło.

Nie pamiętam też już teraz, czy poznaliśmy się po jakiejś solidarnościowej czy ogólnie opozycyjnej linii, czy też dla dlatego, że mieliśmy córki w mniej więcej równym wieku (moja pierworodna w istocie jest o pół roku starsza, jak mi to niedawno wyliczyła moja matka, dotąd sądziłem, że to całkiem rówieśnice) i o tym samym zresztą imieniu Marta, a do tego mieszkaliśmy w tym samym domu i w tej samej klatce (dom miał zresztą jedną klatkę).

Wydaje mi się, że to chyba jednak było po linii opozycyjnej, choć naprawdę nie jestem pewien. W końcu to nie było wtedy dla mnie jakieś wiekopomne spotkanie. W każdym razie, bawiąc się w Sherlocka, można łatwo wydedukować, że, jeśli spotkaliśmy się przed tzw. stanem wojennym ("tzw.", bo żadnej wojny wtedy tak naprawdę nie było i całe to mądre określenie to tylko kolejne z kłamstw komuszego "legalizmu"), to raczej po linii solidarnościowo-opozycyjnej, ponieważ latem '84, kiedy zwiałem z rodziną do Szwecji, moja córka akurat ukończyła 5 lat, a Marta Kaczyńska miała 4 i pół, więc nie było specjalnie jak poznać się wtedy dzięki córkom.

Tym bardziej, że trudno mi sobie teraz wyobrazić, by od jakichś zachwytów w stylu "ach, jakie cudne niemowlę, czy to dziewczynka czy chłopczyk", wysokiej rangi działacz "S", jakim, z tego co słyszę, był wtedy Lech Kaczyński, tak się ze mną zżył, że potem, w tzw. stanie wojennym, współpracowaliśmy w wywrotowej działalności. Tym bardziej, że w istocie wcale zżyci nie byliśmy, bo była to taka po prostu znajomość "z podziemia". W dodatku, kiedy się zrozumie, gdzie to się wszystko działo, dochodzi jeszcze jeden drobny, ale nie pozbawiony wagi, fakcik, który sugeruje, że jednak poznaliśmy się po linii opozycyjnej.

Gdzie to się działo? Co to był za dom, w którym mieszkaliśmy na początku i ja z moją rodziną, i Lech Kaczyński ze swoją? Było to w górnym Sopocie, na Osiedlu Mickiewicza. Kto zna Sopot, bez trudu zlokalizuje to osiedle, a kto nie zna, niech słucha. Leży ono w samej górze Sopotu, pod lasem. Kiedyś tam była pętla autobusu 144, teraz nie mam pojęcia, bo nie byłem tam 10 lat. Jest to osiedle złożone z pięciu chyba takich paskudnych dziesięciopiętrowych gierkowskich punktowców z wielkiej płyty, jakie nabudowano wtedy wszędzie w tym nieszczęsnym kraju...

Tyle, że tam wszystkie mieszkania były własnościowe. Co oznacza, że mieszkali tam ludzie nieźle jak na PRL uposażeni, to zaś w PRL'u oznaczało, że spory ich procent to musiały być jakieś komusze, ubeckie szuje. Myśmy akurat nikim takim nie byli, po prostu ojciec mojej żony zwiał był z ludowego raju i został się potem profesorem na uniwersytecie Cornell. (Ach, te polskie losy!) Było go więc stać bez, by kupić swojej matce "elitarne" mieszkanie za żywe dolary. A gdy ta matka zmarła, odziedziczyła je moja przyszła żona.

Jak rodzina Kaczyńskich doszła do takiego 'luksusu" nie mam oczywiście pojęcia i nigdy mnie to nie interesowało, ale z pewnością doszli do tego uczciwie. Niewykluczone,  że po prostu jedynie wytężoną pracą. Albo jakiś spadek dostali. Naprawdę nie wiem jak i nie o to tu chodzi, tę sprawę wspomniałem całkiem mimochodem. Chodzi mi o to, że tam mieszkało jednak sporo prlowskiej "elity", i o nic więcej. W tym samym budynku mieszkał na przykład pilot znanego rajdowca - znanego jednak o wiele bardziej z tego, że jest synem ówczesnego premiera, niż jako rajdowiec.

Nie żeby to musiała być na sto procent szuja, ale nie wykluczam takiej możliwości. (Zresztą kiedyś się z nim starłem, bo miałem zwyczaj otwierać drzwi do tego budynku takim spowolnionym mae geri kekomi, jemu się to nie podobało, a mnie się z kolei nie podobało, że się niepytany odzywa. Nie, żeby to miało tutaj najmniejsze znaczenie, ale dodaje kolorytu.)

Tak, że oficjalna wersja jest taka, że z Lechem Kaczyńskim poznaliśmy się jakoś dzięki "S" czy innej opozycyjnej działalności, choć z pewnością nie było to nic wielkiego czy heroicznego, bo bym chyba zapamiętał. Potem od czasu do czasu przekazywaliśmy sobie jakieś informacje, nic nadzwyczajnego, jakieś bibuły (a miewałem naprawdę niezłe rzeczy, np. kwartalnik wydawany przez Darskiego "Obóz", oraz także jego miesięcznik, oba znakomite i chyba rzadkie). Naprawdę nie pamiętam o czym wtedy rozmawialiśmy na tym etapie znajomości, tylko zgaduję.

Do tego, jako się rzekło, mieliśmy córki w mniej więcej tym samym wieku, które zostały najlepszymi przyjaciółkami. Pamiętam, jak moja co dzień praktycznie wyglądała przez okno, żeby w końcu - widząc przyjaciółkę wraz z matką - wykrzyknąć "o, jest Marta Kaczyńska!" Po czym dostawała pozwolenie by wyjść i się razem bawić.

Nie pamiętam, by się kiedykolwiek bawiły w naszym mieszkaniu, choć tego nie wykluczam. Nie mam bladego pojęcia, czy moja bywała kiedykolwiek w domu państwa Kaczyńskich. Jednak przyjaźniły się wtedy naprawdę i bawiły sporo na dworze. Ja też nie pamiętam, czy byłem kiedykolwiek w mieszkaniu państwa Kaczyńskich, ani czy ktoś z nich był w naszym głębiej, niż w przedpokoju. Ten przedpokój był zresztą dość oryginalny, bo kazałem go pomalować na krwisto czerwono, stało tam też ogromne, niemal zabytkowe lustro w rzeźbionej ramie...

Nie wykluczam, że Lechowi Kaczyńskiemu kojarzyło się to z jakiś luksusowym burdelem. Co mnie by zresztą wtedy całkiem nie przeszkadzało, bo uwielbiałem tego typu reakcje na moje dzikie pomysły. Widać jednak żadnej reakcji nie było, bo Lech Kaczyński był zawsze dobrze wychowany i powściągliwy.

Jeszcze trochę topografii by się zapewne przydało (a za chwilę przyda się jeszcze o wiele bardziej). Otóż myśmy mieszkali wtedy na drugim piętrze, a państwo Kaczyńscy o wiele wyżej - na siódmym? Szczerze mówiąc, nie mam już teraz pojęcia i nawet nie pamiętam, czy ich mieszkanie widziałem kiedykolwiek na oczy. Moja żona zapewne tak, bo ona dużo więcej zajmowała się córką, ja jednak chodziłem do roboty i zajmowałem się mniej.

Skoro już jesteśmy przy topografii, to wypada dodać, że nasze mieszkanie patrzyło w stronę morza (choć nie było go z niego widać) i Gdyni, a zaraz pod nim, od strony morza, jest tam sobie szkoła podstawowa. (Nigdy nie mogłem się w czasie urlopu wyspać, bo kierownik tej szkoły miał dzikie upodobanie do przemawiania przez megafon, już od bladego rana. Przez cały rok.)

I nie jest to com przed chwilą rzekł bez znaczenia dla naszej opowieści, o nie! Otóż 17 czerwca A.S. 1984 (nie żebym pamiętał tę datę, ale właśnie sprawdziłem w sieci) odbywały się w całym PRL'u tzw. "wybory" do tzw. "rad narodowych". No i podziemna "S" wpadła na pomysł zweryfikowania udziału w tych "wyborach" - który to udział osiągał zawsze wartości rzędu, na ile pamiętam, 97%... co i tak było spadkiem w stosunku do przedsolidarnościowych czasów, kiedy wynosiło to zawsze 99% z hakiem.

Oto - jednym dla przypomnienia, innym dla informacji - fajny obrazek à propos:


(LUDZIE - BEZ PARANOI! - TO NAPRAWDĘ NIE JEST ŻADNE WEZWANIE DO BOJKOTU NADCHODZĄCYCH WYBORÓW PREZYDENCKICH! To jest po prostu historyczna ulotka, czy może plakat, wiążąca się z opisywanym tu wydarzeniem! Nic więcej!)

W tym celu podziemni działacze "S" mieli, tam, gdzie to się dało zrobić, liczyć osoby wchodzące i wychodzące do lokalów "wyborczych". Nie wiem, czy były jakieś inne metody, ja znam akurat tę i w takim czymś właśnie brałem w tym pamiętnym, orwellowskim roku, udział.

Nie pamiętam  już całkiem, kto na to wpadł - czy my sami w moim miejscu pracy, gdzie ja i moi koledzy byliśmy zawsze cholernie opozycyjni i ostro podgryzaliśmy korzonki już na lata przed Sieroniem i "S" (swoją drogą o tym miejscu pracy też warto by było kiedyś opowiedzieć, bo to jednak była dość ciekawa sytuacja, która sporo o tamtych czasach mówi i sporo daje do myślenia nawet na dzisiaj) - czy też przyszedł w tej sprawie jakiś prikaz, czy jakaś konkretna zachęta, "z góry" (raczej chyba "z dołu", skoro chodziło o "podziemie"?)... Nie wykluczone, że to Lech Kaczyński podsunął nam tę myśl, ale naprawdę tak mi się to nie kojarzy.

Rzecz w tym, że ja miałem tuż pod oknem tę szkołę podstawową, gdzie właśnie miał się mieścić jeden z licznych lokali "wyborczych". Obserwowanie tego lokalu było łatwe i, potencjalnie, całkiem przyjemne. No i rzeczywiście, umówiliśmy się z paroma kolegami... Konkretnie były to dwa Romany, Longin (żeby nie powiedzieć Lońka)... acha - jeszcze Janusz, plus Aśka, no i oczywiście ja i moja żona.

I może jeszcze jeden kolega, też Janusz, który od dawna jest w Stanach, podobno czasem przyjeżdża odwiedzić rodzinę, tyle że nie uważa się już za Polaka, tylko za Żyda. Ale nie jestem pewien, bo, choć się szanowaliśmy, nie byliśmy nigdy blisko. (Może byłem dlań zbyt aryjski?) Wszyscy, poza moją żoną, z mojego miejsca pracy, całkiem wszyscy w tym samym mniej więcej wieku i znający się, lepiej lub gorzej, jeszcze ze studiów.

(Warto by było zresztą kiedyś o tych ludziach rzec nieco więcej, bo to są "polskie losy" w kolejnej odsłonie, a to miejsce pracy, też było ciekawe. W sumie cztery występujące tu osoby wyjechały z kraju, plus dziecko wtedy w łonie mojej żony, i z pewnością nigdy już do Polski na stałe nie wrócą. Choć ja sam, zawsze nietypowy, też na obczyźnie byłem, ale wróciłem. Za TEN kolejny upust polskiej krwi komuna powinna odpowiedzieć nie mniej, niż za swoje morderstwa!)

Umówiliśmy się z tymi kumplami na kilkugodzinne "wachty" w celu dyskretnego obserwowania tego lokalu "wyborczego" przez okno mojej sypialni i notowania wyników naszych obserwacji. Żona miała przygotować poczęstunek, w sumie miało to być miłe towarzyskie spotkanie, swego rodzaju piknik pod dachem. Nie pamiętam, czy jakieś alkohole wchodziły w grę, ale chyba nie, a jeśli, to w małych dawkach. Do tego zapewne fondue z sera, masła i jaj - tłuste jak cholera i moim zdaniem fantastyczne - bo wtedy zawsze i przy każdej okazji je robiłem. Przepis znalazłem u samego Brillat-Savarina.

Na dzień przed tą "akcją", tym piknikiem znaczy, dzwonek do drzwi, otwieram, w drzwiach stoi Lech Kaczyński i trzyma pod pachą jakąś torbę. Zapraszam do przedpokoju... może i dalej, nie pamiętam... Gość otwiera torbę i wyjmuje z niej kamerę telewizji przemysłowej. Plus stosowny kabel i stosowny monitor. Mówi mi, że to "pożyczone" z jego zakładu pracy. Trochę gadamy i on wtedy coś wspomina, że gdyby ta "pożyczka" się wydała, to komuna będzie miała wspaniały pretekst, by nas na długie lata wsadzić "za kradzież".

Oczywiście, choć to by się raczej musiało wydać w jego zakładzie, lub może na ulicy, bo ryzyko, że wpadniemy z tą kamerą w moim mieszkaniu oceniałem wtedy, i oceniam teraz, jako niewielkie. Musieliby albo nam akurat zrobić rewizję - robiąc ją hurtem we wszystkich mieszkaniach, z których tak łatwo byłoby liczyć tych głosujących, albo też te nasze działania musieliby zauważyć. Plus drobne prawdopodobieństwo, że akurat mi zrobią rewizję z jakiegoś innego powodu. W sumie ryzyko prawie żadne i nie opowiadam tego oczywiście, by się kreować na bohatera, tylko opowiadam jak było i jak znałem Lecha Kaczyńskiego.

Wszystko udało się jak zostało zaplanowane, a do tego całkiem fajnie się bawiliśmy. Kamera zrobiła wśród kumpli dziką furorę. Wreszcie walczymy z komuną jak równy z równym! Stała sobie ta kamera na parapecie, okno zasłonięte firanką, a my przy stoliku, na którym monitor, z plikiem papieru, długopisikami, herbatą,  kanapkami i czym tam jeszcze... Zapewne też masą bibuły, bo zawsze mieliśmy problemy z przeczytaniem wszystkiego, cośmy wtedy za warte czytania uważali. (Teraz człek mądrzejszy, ale wtedy łykał i "Dawida Warszawskiego", i Michnika... Jak głodny pelikan ryby łykał!)

Więc jest to tak zorganizowane, że zawsze dwie osoby pełnią służbę, reszta rozrywa się - z kotem Arturem, z dzieckiem Martą, czy konwersuje z moją żoną. Albo może enerdowską telewizją na wspaniałym kolorowym Rubinie, którego tak chytrze ruski zrobili, że nie można było do końca ściszyć. Zresztą nikt nikogo przemocą nie trzyma, i jeśli się nie ma akurat wachty, można przecież iść do domu. Tylko komu by się chciało, skoro liczenie tych - naprawdę nielicznych - "wyborców" takie zabawne i można wreszcie przygwoździć komusze kłamstwa! (No i nikt z nich w Sopocie nie mieszkał, więc do domu i z powrotem mogli nie zdążyć.)

Nie złapali nas na tej "pożyczce", kamera i reszta sprzętu zostały zwrócone... By zostać potem zapewne wykorzystane przez kogoś z nomenklatury do budowy prywatnej fortuny, ale to już inna historia. Myśmy oczywiście przekazali wyżej (czyli niżej) stosowny protokół. O ile pamiętam, wyniki naszych obserwacji jasno pokazały, że komuch (jak i dzisiaj) łże jak najęty...

Jednak nie pamiętam konkretów, ponieważ już wtedy ostro planowałem ucieczkę wraz z rodziną, "na zachód". Z odwiedzin u kuzyna żony, któren jako siedemnastolatek został przez ojca cichcem wysłany za granicę na statku pod jakimś węglem, a w czasie o którym opowiadam był już głównym bibliotekarzem i głównym heraldykiem króla Szwecji. Działał wśród polonii zresztą. Lubił się naszać w kontuszu. Dawno już zresztą nie żyje. (Ach, te polskie losy!) To tak tutaj na marginesie.

I na tym się ta historia o mojej wspólnej z Lechem Kaczyńskim podziemnej akcji kończy. Co jeszcze pamiętam z naszych kontaktów, to to, że kiedy już do wyjazdu było bardzo blisko, powiedziałem mu o tym, że zwiewam z PRL, bo mam już dość tej "rewolucji much w butelce", tej bezsilności, upodlenia, że chcę posmakować kiedyś wreszcie prawdziwej wolności... A poza tym zamierzam wroga zaatakować od tyłu.

Pamiętam, że Lech Kaczyński wydawał się moją decyzją, a być może i moim wytłumaczeniem, dość zaskoczony, ale tylko się tego domyślam, bo nie komentował. Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie i tyle tego było. Potem już go nigdy na własne oczy nie widziałem. Chyba że... No to pójdę w ślady Dumasa i teraz będzie "Piętnaście lat później".

Latem roku 1995 powróciłem do kraju. Mniejsza o powody i okoliczności. Dość, że gdzieś na przełomie tysiącleci pisywałem nieco w "Najwyższym Czasie!" i w "Nowym Państwie" (kiedy było jeszcze tygodnikiem, a nie jak dzisiaj, kwartalnikiem, o ile jeszcze w ogóle wychodzi). No i wydawało mi się, że mam pewne szanse na zatrudnienie w "Nowym Państwie", więc pojechałem specjalnie w tym celu porozmawiać z jego redaktorem naczelnym.

Którym był wtedy Adam Lipiński, znany później m.in. z "korupcji politycznej". B. sympatyczny i sensowny facet. W ogóle ta wizyta w Warszawie była z paru względów niesamowita, ale to może kiedyś, a zapewne nigdy. Do naszego dzisiejszego tematu te sprawy mają się jednak zupełnie nijak.

No i tam, w tej redakcji "Nowego Państwa", idę ja sobie korytarzem... By the way, to dziennikarzem wtedy (ani zresztą nigdy) nie zostałem. Zaproponowano mi wprawdzie coś w rodzaju pracy, ale nie aż tak obfitej w robotę i przychody, bym się mógł przeprowadzić do Warszawy. A bez tego nie dało się tego robić, więc błędne koło i sprawa się zawaliła. Ale idę sobie w każdym razie tym korytarzem i widzę, że do jednego z pokojów wchodzi pan Kaczyński. JAKIŚ pan Kaczyński. Nie miałem pojęcia który, ale odruchowo się ukłoniłem, całkiem nisko.

On był wyraźnie zaskoczony, odkłonił mi się dość niepewnie i wszedł w stosowne drzwi, ja zaś poszedłem owym redakcyjnym korytarzem dalej. Potem sobie uświadomiłem, że to jednak chyba nie był TEN Kaczyński - ten którego kiedyś znałem. Niby mógłby być on, tylko zaskoczony, że mnie, kiedyś wyjechanego na obczyznę, by wroga od tyłu, a teraz znowu tutaj i ogolonego na haraczownka (w PRL'u tak się nie goliłem, mimo że mi włosy przeszły na klatkę, bo nie chciałem zbytnio ułatwiać pracy ubeckim filmowcom i innym takim)... A po półtorej dekady znowu niespodziewania widzi. Ale on chyba po prostu nie miał bladego pojęcia kto ja jestem, bo to nie był Lech.

No i tak się kończy ta moja historia o mnie samym i panach Kaczyńskich, a szczególnie jednym. Nie było w istocie wiele do opowiadania, ale coś tam jednak, drobnego, było, więc opowiedziałem. Teraz się ludzie tym interesują (jak sądzę), a jeśli teraz nie opowiem, to może będę musiał kiedyś na jakąś rocznicę... I będzie wtedy jakaś dęta, niby podniosła, atmosfera i w ogóle nie to co lubię. Więc opowiedziałem, a teraz piłka jest w korcie ew. P.T. Czytelników.

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, kwietnia 24, 2009

Ek Oiko Douleias... który to już raz w naszej historii?

Nie chciałbym zabrzmieć melodramatycznie, ale to, co się dzieje w III RP i to co się zamierza dziać w "Europie", napawa mnie takim obrzydzeniem, że zacząłem się nosić z zamiarem emigracji b. daleko od Europy - zapewne do Południowej Ameryki. Fakt, może mi się nie udać, przede wszystkim z powodu wieku, bo wszyscy chcą imigrantów młodych, naiwnych i gotowych podjąć najgorsze roboty, a ja, przynajmniej metrykalnie, młody już nie jestem. Jednak naprawdę się postaram, bo nie da się już tego smrodu wytrzymać, a boksowanie się z gównem nie ma moim zdaniem wiele sensu. Tym bardziej, jeśli gówno jest w obecnej chwili o tyle silniejsze. Trzeba więc uczynić unik, jaki zmuszeni byli czynić nasi liczni przodkowie, a potem ew. zaatakować wroga od zadu. (Białe konie i te sprawy, jeśli się uda, też.)

Jako jeden z pierwszych kroków założyłem sobie prywatną YahooGroup, gdzie zapraszam znanych mi patriotów i prawicowców (czyli nie ciebie Zemke i nie lewiznę od K*wina), a z czasem może i nieco więcej ludzi, do przedyskutowania sprawy ew. emigracji w jedno miejsce na większą skalę. W końcu w gromadzie raźniej, łatwiej, a w tym przypadku także i patriotyczniej.



Przystąp do ek_oiko_douleias




Silnik us.groups.yahoo.com


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lipca 15, 2007

W oparach języka - odcinek 1

Kiedy wiele lat temu, po wielu latach za granicą, wróciłem do kraju, tym co mnie najbardziej zaszokowało - mimo naprawdę ogromnej ilości przeróżnych zmian - było to, że na ulicach ludzie mówią po polsku. Oczywiście wiedziałem, że tak będzie, tak durny to ja w końcu nie jestem. A jednak wydawało się to niezwykłe. Serio! Mimo, że cały czas za granicą słyszałem polską mowę, choćby we własnym domu.

I przyszedł mi nawet wtedy do głowy pewien idiotyczny wierszyk, który w swym idiotyźmie nadal wydaje mi się dość zabawny, no a poza tym zawiera wyłącznie prawdę. Więc go tu przytoczę, choć nie jest całkiem cenzuralny:
Polska to jest dziwny kraj: nikt nie mówi "skit kul, va'?",
Ale za to często dość można usłyszeć "k...wa".
(Z akcentem na penultima, co nikt nie wie, co oznacza.)
Ostatnia linijka jest opcjonalna. Wyjaśniam, że "skit kul, va'?" wymawia się "szit kül, wa?" i po szwedzku oznacza to mniej więcej "fajnie, co?". Choć faktycznie dwa pierwsze z użytych tam słów przypominają swe angielskie odpowiedniki, a wobec tego, że pierwsze nie jest przesadnie eleganckie, choć spotykane bez przerwy, jest to bliższy, niż by się mogło wydawać, krewniak zacytowanego w wierszyku polskiego słowa.

Penultima zaś (gdyby ktoś z młodzieży nie wiedział), to po łacinie "przedostatnia", domyślnie "sylaba". Chodzi o to, że "skit kul, va'?", jako pytanie, jest akcentowane na ostatnią sylabę, podczas gdy jego polski "krewniak" na przedostatnią, która w uczonym języku lubi być określana swym łacińskim mianem.

Po co ja Ci, Czytelniku, zawracam tą głupotką głowę? Dlatego, że mam zamiar porozmawiać o języku. Całkiem poważnie, sądzę, iż mam na jego temat dość głębokie przemyślenia,warte przekazania. Zaś ten wierszyk, choć faktycznie durny, jednak wyrósł z mego całkiem autentycznego psychicznego szoku - przy tych wszystkich firmach ulokowanych w szkołach podstawowych i prywatnych mieszkaniach, Chińczykach sprzedających trampki na rynku, pisemku "Cats" (wraz z setką innych podobnych) w kioskach, niemieckich napisach dosłownie wszędzie...

Przy tym wszystkim i masie innych rzeczy, które całkiem mi się z Polską wtedy nie kojarzyły - to właśnie zupełny brak tego pierwszego zwrotu i obfite występowanie tego drugiego najbardziej mnie szokowało, kiedym chodził ulicami odzyskanej po latach Ojczyzny.

Język to naprawdę nie jest "taka sobie pojedyncza rzecz". Jak mawiał jeden mój krewniak, zapewne zapożyczywszy to zresztą o jakiegoś Lejzorka Rojstszwańca. (A propos, co z Lejzorkiem? Wydawałoby się, że teraz powinny być dla niego złote czasy. Ale wyraźnie nie są. Lejzorek, ten pogromca stalinizmu - też zakazany? W ramach wolności słowa, tolerancji i braterstwa między narodami, a szczególnie jednym, ma się rozumieć?)

Na tym kończę ten pierwszy odcinek. W sumie nie poruszyłem tu całkiem nic z tych dość głębokich spraw, które mam zamiar poruszyć. Co pewnie jest niedoróbką. Z drugiej strony, było lekko, łatwo i przyjemnie. Przynajmniej tak sobie próbuję wmawiać.

Choć dotychczas moje wieloodcinkowe cykle często po prostu nie mają żadnego dalszego ciągu, a do jakiegoś naturalnego zakończenia dociągają tylko wyjątkowo, to w tym przypadku mam zamiar naprawdę napisać cały cykl poświęcony wpływowi języka na życie z punktu widzenia rewolucyjnego paleo-konserwatysty. W końcu nie można tych spraw całkiem pozostawiać w gestii lewactwa - różnych tam postmodernistów i komisarzy politycznej poprawności. Zgoda?

A więc, jeśli jeszcze Cię moje pisanie, o Mój Najsłodszy Czytelniku, całkiem nie zdegustowało - do następnego razu! (Deo volente of course, bo przecież człowiek strzela... Itd. Choć niedługo zapewne będzie się mówić insz' Allach, czy jakoś tak.)

Ten następny odcinek jednak powstał, nawet tego samego dnia, oto link.



triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.