Pokazywanie postów oznaczonych etykietą telewizja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą telewizja. Pokaż wszystkie posty

wtorek, września 21, 2021

Dwa słowa o babskim futbolu i piramidach finansowych

Fakt, że "komercyjne" telewizje całymi godzinami pokazują damski futbol i (z całym szacunkiem dla ambitnych kalek, ale amicus Plato!) Paraolimpiadę, których, poza najbliższą rodziną, jak ma czas do zabicia, nikt nie pragnie oglądać, kiedy wystarczyłoby np. pokazać goły cyc (nie żebym osobiście był tego wrogiem!), albo powiedzieć marny dowcip, i byłby szoł, pokazuje, jak niewiele komercji jest w dzisiejszej "komercji", czyli w sumie w tej o tysiące rzędów najmonstrualniejszej w historii piramidzie finansowej, zwanej "kapitalizmem". 

Tak, miało to też i parę zalet - mało co żadnych zalet nie ma. Tak - wszystko na tym padole łez ma swoje wady. Tylko dlaczego akurat w tym jednym przypadku mamy ignorować ewolucję tego akurat tworu, która jednoznacznie prowadzi w kierunku koszmaru, o jakim się naprawdę mało komu dotąd śniło?

triarius

P.S. Po prawdzie, to w tytule chciałem napisać "dwie słowie", ale o by niestety nam przekaz zaciemniło. Kto chce, niech sobie ten uroczy dualis, z moim błogosławieństwem sam wstawi!

sobota, marca 06, 2021

Od skowronka do dzisiejszych mediów

Bóg mi świadkiem, że nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałem współczesną powieść. W ogóle rzadko czytam fikcję, chyba że coś klasycznego, co mogło mieć na coś istotny wpływ... Ale też nieczęsto. (Parę dni temu wysłuchałem na scribd "Zagładę domu Usherów". I co? Spore rozczarowanie! Tylko tytuł jest interesujący. W sumie ta ówczesna literatura sporo mówi o nędzy owej epoki i schyłku, wiadomo czego.)

I tak sobie żyłem, wesoły niczym skowronek, aż tu nagle zaproponowano mi za darmo, sam autor znaczy, na Fejzbuku, całkiem nową powieść w postaci kindle'a. Temat mnie zainteresował, bo skandynawski, plus media i ponoć zmierzamy do katastrofy, więc nie tylko wziąłem, ale zacząłem czytać... I co? I wciągnęło mnie! Jak dziwnie i niepodbnie do Pana T. by to nie brzmiało. Zacytuję dla was (hipotetyczni) ludzie jeden fajny fragment na tematy aktualne i "nabolałe", a mam jeszcze co najmniej jeden, na ew. następny raz, o naszym ulubionym amerykańskim prezydencie sprzed paru dziesięcioleci - spojrzenie niejako "z drugiej strony", ale naprawdę trudno w tym się dopatrzyć kłamstwa, czy choćby większej przesady. (Dziwne? Takie czasy, już wtedy!) No to teraz nasz cytat:
"Lokalne telewizje nie mogą jeszcze sobie poradzić z podobną ilością", rzekł jeden z dyrektorów. "Już teraz mają problemy z dostarczaniem nam koniecznej ilości dobrego materiału." 
"Nie musi być dobry. Musi tylko kontrować najgorsze podejrzenia na temat produktu. Papierosy promują siłę i witalność; koncern chemiczny, produkujący, bomby, uzdrawia trzeci świat; kapitał spekulacyjny, niszczący mały biznes, wspiera lokalne społeczności. Kiedy chcecie z czymś przesadzić, po prostu migajcie malutkim tekstem: 'Do samodzielnego montażu'. 'Prosimy nie jeździć w taki sposób!' Dramaty to alegoria tematu 'Coś się spieprzyło w państwie duńskim', tradycyjna kultura wali się pod naporem globalizacji. Reklamy je uzupełniają, pokazując, że w istocie przyszłość będzie rajska. Produkty to prawdziwi bohaterowie telewizji, ikony napędzające program. Musimy pogodzić się z epoką post-czytelniczą. Ludzie muszą się dostosować do telewizji, jako to sposobu życia: zakupy przez telewizję, ćwiczenia przez telewizję, chodzenie do kościoła przez telewizję.
Tak więc, jak widać, człek naprawdę nie może wiedzeć, co nagle gdzieś znajdzie, go najdzie, trafi go w głowę... Na dobre i na złe! No to może jeszcze wypada powiedzieć, co to za powieść, tak? Tytuł "Meet the Danes", autor Mark Perrino.

I jeszcze coś... Powie jakiś sceptyk z Bożej łaski, że powyższe dotyczy jedynie KOMERCYJNEJ telewizji, takiej z reklamami, a nasza (?) słodka TVP, na przykład, reklam nie pokazuje. Nie, drogie ludzie - to klasyczne "wyjątek potwierdza regułę"! KAŻDA telewizja coś sprzedaje i coś reklamuje, a słodka TVP i inne takie, oczywiście reklamuje każdą aktualną WAADZĘ w tenkraju! Przecież to było takie proste! (Przy okazji, wiecie moje dziatki, a zwracam się do panny Napieskiej i pana Mądrasińskiego, dlaczego kiedyś "prawicowy" leming był rzadkością, a teraz mamy go, jak nie przymierzając...?)

triarius

P.S. Tytuł jest jeszcze bardziej idiotyczny, nawet skowronka przecie praktycznie brak, niż zazwyczaj, ale co mi tam - wykonałem pracę, żeby to przetłumaczyć, żeglując między dwiema zakładkami przeglądałki, to jeszcze miałbym wymyślać fajny tytuł? Niedoczekanie!

sobota, czerwca 22, 2019

Od Olofa Palme do... (felietonu część 1)

Kawałek sprzed ponad 10 lat. Zakończenia nie było i na pewno nie będzie. Nie myślałem, że wskoczy na miejsce najnowszego, trochę bez sensu, ale niech mu tam!

Jest to pierwsza część zamierzonego dłuższego tekstu, którego całego tytułu ani pełnej treści na razie nie zdradzę. Mógł Sienkiewicz czy Prus publikować swe dzieła w odcinkach, i to z niezłym sukcesem, mogę i ja. (Toutes proportions gardées, bien sûr!) Tekst będzie chyba miał jeszcze jedną część, być może nawet za chwilę wezmę się do jej pisania. Choć mam coś jeszcze do zrobienia, więc może nie za chwilę jednak.


Od Olofa Palme do...


Znałem swego czasu dobrze osobę mającą całkiem zadziwiający talent, na którym mogłaby chyba zbudować piękną karierę w wielu interesujących dziedzinach... Ale raczej chyba w mniej paskudnych czasach, dzisiaj talenty nie mają już wielkiego znaczenia, a takie talenty - lepiej nie myśleć, do czego by mogły doprowadzić! Z drugiej strony dawniej nie było telewizji.

Na czym ten talent polegał? Polegał na tym, że osoba ta momentalnie i całkiem intuicyjnie wyczuwała w telewizji wszelkie szuje, szubrawców i skurwieli. W PRL ten talent był jeszcze głęboko uśpiony, no i dobrze, bo w innym przypadku osoba ta byłaby w sytuacji człowieka o niezwykle wysubtelnionym zmyśle węchu pracującego z konieczności jako obsługa szambiarki. Potem jednak ta osoba, dzięki światłym i patriotycznym decyzjom tow. Jaruzelskiego i Spółki, znalazła się w innym kraju.

Z którego wedle wszelkiego prawdopodobieństwa już nie wróci, jak miliony innych zdolnych, ambitnych i, mimo prlowskiego systemu edukacji, nieźle wykształconych młodych (początkowo) ludzi. W tamtym kraju, przynajmniej wtedy, bo były to czasy przedunijne, procent telewizyjnych szuj, szubrawców i skurwieli, choć dla wielu wciąż zbyt wysoki, nie był już tak ściśle skorelowany z procentami uzyskiwanymi przez Front Jedności Narodu w kolejnych wyborach. I zaczęło się!

Moja znajoma (bo ten ktoś był kobietą, i ktosiem też przy okazji) ujrzała na przykład na ekranie własnego telewizora ówczesnego przywódcę państwa, które ją gościło... I dostała niemal szału! I twarzyczka tego znanego polityka - Olof Palme mu było - jej się nie podobała, i poglądy, i sposób przemawiania wyglądający na subtelne skrzyżowanie sposobu przemawiania lewackich przywódców z Quartier Latin z roku 1968 i niejakiego Adolfa Hitlera nieco wcześniej. I tak to szło, choć przyznam, że takiego wrażenia, jak Olof Palme nikt już na tej pani nie zrobił. A może raczej powinienem powidzieć, że "nikt już aż tak bardzo nie wychylił jej osobistego czujnika".

Proszę sobie wyobrazić taką sytujację: Siedzimy sobie z nią, na przykład coś tam pojadając, a telewizor w tle gada. W końcu trzeba podłapać miejscowego narzecza, zorientować się co i jak, a w ogóle po dwóch programach prlowskiej telewizji, szczególnie tej tzw. "stanu wojennego", to jednak to była pewna atrakcja. Więc sobie ta telewizja gada, no i pojawia się w niej Pan Premier. Dla mnie to takie sobie ględzenie, fakt że b. ekspresywne, polityk zaś nie w moim wprawdzie guście, ale w końcu... Ta zaś kobieta nagle pąsowieje na twarzy, piana na ustach, rzuca obelgi.

Byłem z pewnością znacznie lepiej wyrobiony politycznie, choć i tej pani patriotyzmu, wraz ze świadomością tego, kto jest z grubsza kim, odmówić nie było można. Przyznam więc, żem z początku potężnie był zdziwiony tą reakcją - no i przyznasz Czytelniku, że ktoś, kto,jak ja i chyba ta niewiasta zresztą też, bo pochodziła z Trójmiasta, oglądał tow. Kociołka w grudniu 1970, plus Jaruzelskiego, Rakowskiego, Urbana i całą masę innych obrzydliwców, byle Palme wielkiego wrażenia robić nie powinien. A jednak na tej mojej znajomej takie wrażenie on właśnie robił. Dziwne!

Nie pamiętam, czy próbowałem polemizować w tej sprawie, może tylko wyszeptałem spierzchłymi wargami coś w stylu: "uspokój się mała, bo cię apopleksja trafi, niejednego lewusa jeszcze w życiu spotkasz, nie można się aż tak przejmować". Nie pamiętam też, czy to zadziałało. W każdym razie moja znajoma przeżyła, tyle że następnym razem - a nie było to dużo później, bo polityk był wtedy na topie i w telewizji pokazywano go często - całkiem to samo! Piana na ustach, czerwona na twarzy, zgrzytanie zębów, pięści raz zaciskają się jak do bicia, drugim razem palce zakrzywiają się w szpony i wyciągają w stronę ekranu. Prze-ra-ża-ją-ce! Uwierzcie!

Mimochodem zacząłem się jednak wnikliwiej przysłuchiwać temu, co polityk Palme mówi, większą uwagę zacząłem zwracać na jego środki wyrazu. Chyba też czegoś tam poszukałem na jego temat - w końcu, jeśli to Palme tak do szału doprowadza moją antykomunistyczną niewątpliwie znajomą... Bo zapomniałem chyba dodać, że przez pokryte pianą wargi dobywał się słaby, ale złowieszczy i w sumie wyraźny syk - rzeczy w rodzaju: "j...any komuch!". Tak że w sumie nie było cienia wątpliwości, z jakich pozycji moja znajoma elokwentnego Olofa nie lubi.

Zacząłem więc w naturalny sposób nieco bliżej się Olofem interesować, wnikliwiej słuchać, tego co mówi... Skutek mógł być tylko jeden. Po dwóch lub trzech tygodniach zacząłem na faceta reagować niemal tak samo żywiołowo, co moja znajoma. Kiedy go w każdym razie menel ugodził w plecy nożem, gdy z żoną wychodził z kina, nie uroniłem ani jednej łezki. Zresztą nie ja jeden, bo kumpel przesłał mi z Ojczyzny list, w ktorym napisał, żartem oczywiście, "dobrze żeście w końcu utrupili tego wstrętnego Olofa Palme". Chyba mi to nie pomogło na karierę.

Olof Palme był najjaskrawszym przykładem niezwykłych zdolności mojej znajomej, jednak oczywiście nie jedynym. I nigdy w tym nie popełniła błędu! Ja, z wyżyn mojej historycznej i politycznej erudycji, początkowo lekceważyłem te irracjonalne awersje. Trudno mi nawet dzisiaj mieć do siebie o to pretensję, skąd niby miałem wiedzieć, że to Dar z Nieba? Dla mnie były to po prostu babskie fochy cum idiosynkrazje. Po pewnym jednak czasie musiałem przyznać, że metoda mojej znajomej (jeśli metodą można to w ogóle nazwać) daje znacznie lepsze wyniki, niż cała moja wiedza, łącznie z psychologią.

Nie mówiłem chyba, że jestem, a w każdym razie byłem wtedy bardzo także zainteresowany psychologią, chciałem nawet wcześniej zostać takim kimś. A zresztą mam chyba pewne zdolności rozpoznawania charakterów, które kompensują w pewnym stopniu mi pewne dotklwie braki mojego własnego charakteru. (Czy może raczej zalety, od świata jednak, niech go bogowie miłują, dziwnie i boleśnie niedoceniane.) To jednak było oczywiście nic wobec fantastycznego czujnika mojej znajomej.

Zacząłem więc starać się także wyrobić w sobie choćby namiastkę tego niewiarygodnego talentu. Moją metodą było przede wszystkim uwierzenie we własne intuicje na temat różnych osób, nawet gdyby wydawały mi się całkiem irracjonalne, oraz wsłuchiwanie się w wewnętrzny głos (czyż tylko ten szurnięty Sokrates mógł mieć swojego daimoniona?), choćby nawet kłócił się on z mymi ówczesnymi... Słuchajcie, słuchajcie! Mymi ówczesnymi konserwatywno-LIBERALNYMI przekonaniami. (Cóż, każdy w młodości jest nieco choćby durny.)

koniec części pierwszej

c.d.n

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, marca 23, 2018

Kamyczek do ogródka (biężączka, i to jaka!)

Idea "pereł przed wieprze" (z wyłączeniem paru ludzi raczących nas czytać i coś tam rozumiejących) lepiej brzmi, niż smakuje po paru latach praktykowania, a ja mam teraz ciekawsze rzeczy do roboty, jednak dzisiaj dysponuję czymś, czego zapewne nikt nigdy wam nie powie, więc się poczułem i proszę docenić. (To było niezbędne... Co? Tak Mądrasiński, to było właśnie owo "zjadanie własnego ogona, bez którego nijak". Siadaj, pięć z plusem!)

* * *

Dzisiejsze wzięcie zakładników w pobliżu Tuluzy i Carcassone... W naszych (z naciskiem na "naszych") mediach prawie nic, i bardzo dobrze, że nie chlapią bez sensu ozorami, ale jednak z nich się dowiedziałem, więc na plusa. Więc poszedłem ci ja zaraz na media zagraniczne i w sumie miałem to co zwykle: mało interesujących informacji, bełkot różnych "ekspertów" i ogólne usypianie leminga "hipnotyczną" w założeniu, czyli maksymalnie beztreściową, gadką. Na razie bez zaskoczeń, ale poczekajcie chwilę...

Popatrzyłem, potem musiałem jednak pojechać do (sławnego z Amber-komisji) Wrzeszcza, bo miałem tam sprawę, a z omawianego tu wydarzenia najbardziej miałem wrytą w pamięć tę miniaturową kobietkę w pełnym antyterrorystycznym rynsztunku i z armatą na brzuchu, która stała sobie na pierwszym planie na wszystkich dokładnie kanałach raczących się tym naszym (tak się mówi!) zamachem zajmować. Trochę mnie to, jako znaną męską szowinistyczną świnię, wkurzało i tak sobie mówiłem, że gdyby ona była sporo brzydsza i jakoś pokracznie pokrzywiona, to można by to uznać za symbol dzisiejszego upadku Zachodu... A tak to tylko za owoc feministycznej propagandy i idiotycznej idei "równouprawnienia".

No dobra, to na razie było dość subiektywne, prosimy o konkrety panie T.! Robi się! Nasz Klient, nasz Pan! Otóż kiedy wróciłem ci ja do domu i znowu zacząłem oglądać te zachodnie, excusez le mot, kanały, na francuskim rzekł jeden ktoś coś w tym stylu, że: "wprawdzie tego paskudnego terrorystę już utrupiono, ale nie możemy nadawać zwyczajowych i jakże fascynujących rozmów z tubylcami owego dziesięciotysięcznego miasteczka, ani niestety innych duszeszczipajuszczich treści, ponieważ napotykamy tam na dziką wrogość i rzucają w nas kamieniami".

Podaję z głowy, we własnym przekładzie z francuskiego, ale taka była w sumie treść. (Szczególnie jeśli dozwolicie mi ten wsławiony Tukidydesem środek wyrazu, jakim są owe przemowy wodzów, w któych mamy o wiele więcej istotnej informacji, niż naprawdę ci faceci wypowiedzieli, ale nic nie jest skłamane.)

No i najfajniejsze w tym jest to, że żadnych duszeszczypacielnych wywiadów dotąd się nie doczekałem, co jest rzeczą nową i niezwykłą, więc to musi być prawda. Nie jest to fajna informacja? I istotna? Tym bardziej, że dla mnie informacje, które ktoś z obfitości serca chlapnął tylko raz, a potem już nigdy to się nie pokazały i wszelkie ślady, poza tymi w tygrysiej korze, pieczołowicie zatarto, są dla mnie jeszcze o wiele bardziej wiarygodne od osławionych zdementowanych. Mam nadzieję, że dla was ludzie też.

I co z tego miałoby wynikać, spyta jakiś niewierny Tomasz? (Albo i inny np. Bronisław. Czy nawet, niech będzie, Zofia.) A to, że francuski małomiasteczkowy lud już nie tylko zgrzyta zębami za zamkniętymi drzwiami swych sielskich wychodków, ale na tyle nienawidzi lewackich mediów, czyli w sumie wszelkich, bo przecież tygrysiczne nie istnieją, że odważa się w nie rzucać kamieniami. I to bez przechodzenia etapów pośrednich, jak to: "telewizja kłamie", czy spacery w porze "Dziennika". Coś się rusza, moi państwo, coś się ruszać zaczyna, a tu wszystko zależy właśnie od postawy prostego ludu, bo przecież tak naprawdę po tej "naszej" stronie w tej chwili nic niemal innego nie ma. No więc czekamy... (Putek też niestety czeka i w tym drobny problem. Ale kto powiedział, że będzie słodko?)

triarius

sobota, października 01, 2016

Seriale niszczą Polskę!

Odaliska

Niejedno można w telewizji znieść, jeśli człowiek umie brzdąkać na gitarze. Albo czymś. Lub, powiedzmy, jeśli lubi położyć bosą stopę na nagiej piersi niewolnicy i akurat ma takie pod ręką. (Niejednego zapewne zmartwię, ale sama stopa nie wystarczy.) W tym akurat przypadku chodziło o gitarę. Przez "niejedno", nie mam oczywiście na myśli nudnego bicia piany w wykonaniu "naszych", żeby już nie wspomnieć "nienaszych", martyrologii, "filmów dla prawdziwych mężczyzn" (pościgi samochodowe, strzelaniny, chude agresywne laski), babskiego porno, czy babskiego MMA...

Te rzeczy oczywiście nie, ale zwykła, powiedzmy, komedia, czy coś takiego da się wytrzymać. Szczególnie jeśli poprosi kobieta. Żebyśmy wytrzymali. Obejrzeli znaczy. (Nie wiem jak tam dzisiaj jest z młodymi, podobno z tym ich testosteronem istna tragedia, ale jeśli by ktoś np. chciał mieć szczęśliwy i zgodny wirtualny harem, z którym by zdalnie rozstrzygał różne nabrzmiałe problemy i wymierzał sprawiedliwość widzialnemu światu, to taki ktoś powinien starać się spełnić sporą część pragnień tych swoich ulubionych, a tak mu oddanych, kobiet. Szczególnie tych, o których one same nie mają pojęcia. I takie rzeczy. Szczegóły może kiedyś, szczególnie, jeśli zaczniecie chóralnie prosić.)

No więc znajoma poprosiła mnie, żebym obejrzał polską komedię pod tytułem "Wkręceni", a ja się zgodziłem. Przygotowałem gitarę... Nie, wygłupiam się, ona zawsze czeka przy telewizyjnym fotelu, takoż i banjo, tylko elektroniczny stroiciel gdzieś mi zniknął. Odpowiedniej niewolnicy akurat pod ręką nie miałem, więc rytm musiałem wybijać o podłogę, ale za to nie było konieczne zdejmowanie skarpetki, a to też plus.

No i obejrzałem ci ja ten film. Jakie wnioski, jakie refleksje? Po pierwsze, w części dzięki gitarze i Siboneyowi, pięknemu jak tropikalne karaibskie marzenie, nie tylko dotrwałem do końca, ale nawet było to dość przyjemne przeżycie. (Poza dręczeniem gitary udało mi się jeszcze podczas tego seansu wykonać nieco ćwiczeń izometrycznych, które ostatnio stały się jedną z mych tkliwych pasji, i nie bez powodu, ach!)

Niezłe, albo nawet całkiem dobre, aktorstwo, choć miejscami mocno przeszarżowane ("komedia panie, komedia!"). Trzy główne postacie. Jeden aktor znany mi z reklam, nie żebym dobrowolnie chciał je oglądać, bo poza Małym Głodem i paroma arcydziełami, głównie z podpaskowej niszy, reklamy mnie nie kręcą. Ten miał rólkę dość nijaką, ale na koniec się zakochał i to zapewne dla normalnych kinomanów było super.

Drugi, drobny blondynek, był za kretyna. Jak to w komedii. Trzeci i najbardziej cwany, pyskaty i chyba także najbardziej nasz, to był młody, jak się potem dowiedziałem, Opania. To nazwisko mi się już obiło o uszy. Przystojny, z imponującą fryzurą (coś nie tak z testosteronem?), choć lekko nalany. Na twarzy znaczy.

Dla mnie byłby idealny do roli Dyzmy, bo Wilhelmi mi się z tą postacią wcale nie kojarzy. Nie żebym oglądał ten film - czytałem dwa razy książkę i to mi wystarczy. Wilhelmi to zdaje się był super aktor, ale z tą jego twarzą lumpa, to nie jest to, co ja widzę w Dyzmie. Jakby nie było mandoliniście. Nie mógł więc wyglądać jak Wilhemi, z całym doń szacunkiem. (A swoją drogą, jak oni sobie radzili bez elektronicznych stroicieli z tymi ośmioma strunami?!)

Kobiety też były, jakoż i różne drugoplanowe postacie. Kobiety przeszarżowane na maksa, schematyczne i w ogóle, choć pani domu pragnąca się od pierwszego wejrzenia puścić z przybyłym bezrobotnym, branym za niemieckiego mega-inwestora, była zabawna. Konwencjonalna jak cholera, ale zabawna i w jakiś tam demokratyczny sposób drapieżna. (W sensie drapieżnego zarysowania postaci, ale zresztą w innych znaczeniach też.)

Bardzo ładne widoki Zamościa. (Dziwnie pusty jednak ten ich rynek.) "Życiowe", z założenia w każdym razie, dialogi, i parę całkiem niezłych dowcipów na temat Unii, Naszych Przyjaciół Zza Zachodniej Granicy. (Nie mówimy tu o serbo-łużyczanach, choć ja bym akurat chciał.) Drugoplanowe postacie bardzo już schematyczne, nie tylko kobiety. Cała historia wzięta żywcem z setek, jeśli nie tysięcy, różnych filmów czego tam, czyli "Kapitan z Köpenick", czy jeszcze chyba wcześniej, "Martwe dusze". Z pewnością jednak Plautus z Terncjuszem też ten motyw wykorzystywali.

Czyli przyjeżdża jakiś byle kto gdzieś, a tam biorą go za bógwico i odpowiednio do tego traktują. No więc doszliśmy do scenariusza, stwierdzając, że sam pomysł nie był oryginalny, mówiąc bardzo już łagodnie, i choć został dość radykalnie, w założeniu przynajmniej, zaktualizowany, to jednak cały czas miało się to subtelne wrażenie mocno odgrzewanego kotleta.

Dalej, jeśli chodzi o scenariusz, który był absolutnie najsłabszym elementem tego filmu - w istocie niezwykle wprost słabym - było już tylko gorzej. Odgrzewany motyw główny da się przeżyć, a w mistrzowskim wykonaniu potrafi nawet stanowić zaletę, vide różne dowcipne parafrazy, choćby te Mela Brooksa (rodem z Warszawy, by the way), żeby daleko nie szukać, bo i żaden ze mnie znawca kina. Jadnak, poza niezłymi dowcipami i (zapewne) znośnymi, w dolnej granicy chyba jednak, dialogami, było fatalnie.

Nie dość że sytuacje niezwykle wprost banalne i tylko dlatego nieprzewidywalne, że nikt takiego przewidywalnego banału nie mógł przewidzieć... Może przesadziłem - ja w każdym razie bym nie mógł, choć za wychowanego na serialach konesera sztuki filmowej nie mogę ręczyć. Szczególnie, jak to bywa, rozwiązanie okazało się słabe i naciągane, bo, jak każdy wie, pierwszy akt sztuki potrafi napisać każdy, a dopiero potem zaczyna się prawdziwe pisarstwo. To faktycznie dość prawdziwe stwierdzenie, bo wystarczy wymyślić jakichś ludzi, jakąś sytuację, i pozwolić tym ludziom gadać, albo czasem nawet i działać... Tylko co potem!? Co potem!?

I tu, niestety, prawda ta okazała się dla twórców zgubna. Co do nieprawdopodobnych wprost idiotyzmów scenariusza, to najpierw uderzyła mnie taka rzecz (faktycznie nie dla każdego konesera kina i balonów chyba oczywista), że oto do ratusza w Zamościu nasz dzielny zakochany przywiązał balon, w którym się zaraz miało skończyć paliwo, bo to był balon w stylu pana Montgolfier, więc panika i w ogóle. Tylko jak on ten balon, duży, lecący sobie w łatwy do zauważenia sposób i z założenia niesterowny, zdołał on tam niepostrzeżenie podprowadzić i przywiązać?

No dobra, akurat do mnie doszło, dlaczego ten rynek widziany z lotu ptaka był taki dziwnie pusty. Jeśli był taki pusty w dzień, to co dopiero w nocy! Więc faktycznie, w tym specyficznym świecie to się dało jakoś zrobić. Jednak najniesamowitszym idiotyzmem filmu było to, że szwarcharakter, który podmienił naszym bohaterom milionową łapówkę na wydrukowane własnoręcznie pieniądze...

Ucieka i najpierw cieszy się tą swoją pełną gotówki teczuszką, co jest dość zrozumiałe, tym bardziej, że jedzie super bryką, co niektórych podnieca bardziej niż gitara czy niewolnicza pierś, a potem gdzieś tam na chwilę wstępuje, do banku chyba - jakże logicznie! - pozostawiając tę teczkę z milionem w niezamkniętym najnowszym BMW (poznałem po napisie, że to było BMW, bo inaczej bym nie miał jak), no i oczywiście w pięć sekund jakiś złodziejaszek mu to kradnie. Zbrodnia nie popłaca, kochane prole, idźcie pracować - taki musi z tego być morał. (A na deser serial.)

Nie tak to wyglądało w genialnej, choć przecie prlowskiej, komedii "Gangsterzy i filantropi"! Czyli jeszcze jednej wariacji na odwieczny temat kapitana z K., tylko że naprawdę znakomitej. Tam zarówno samo zawiązanie tematu, jak i jego rozwiązanie, były błyskotliwe. Nie to co tutaj.

A tak przy okazji, skorośmy przy scenariuszu, to już nie będziemy nawet omawiać nie-do-wyobrażenia zawiązania tej cudownej, jak się pod koniec szczęśliwie okazało, miłości nie wspomnę, bo to by się nie dało wyjaśnić krótko i bez liźnięcia co najmniej Propedeutyki Psychologii Podlotka. Może współczesny młodzian wierzy w taką wersję kobiecej psychologii, ale stary wróbel jak ja nie. (Fakt, że wróble nie oglądają seriali i niewiele rodzimych komedii.)

W sumie, jeśli robi się w tenkraju filmy na podstawie tak beznadziejnych scenariuszy, to musi działa tu - świecka, cywilna zapewne, choć i na to nie ma gwarancji - wersja Resortowych Dzieci. Czyli że komuch miał swoich artystów, którzy byli sprzedajne świnie, ale jednak część z nich to były niebylejakie remiechy. Ich natomiast potomstwo to już przeważnie dno (oczywiście są wyjątki, a mówię tu tylko o SCENARIUSZU tego filmu).

Co drugi "prawicowy bloger" w tenkraju (bez cudzysłowu się nie da, ale chyba się rozumiemy), po parodniowym kursie, napisałby znacznie lepszy scenariusz. Po prostu! Więc to, że nie pisze, a pisze ktoś, kto potrafi wyprodukować tak nieprawdopodobną chałę, świadczy o tenkraju więcej, niż całe masy tego, co nam w "naszych" mediach stręczą. Scenariusz zaś wydaje mi się najważniejszą w istocie częścią filmu, i to nie tylko ja tak sądzę, bo słyszałem ostatnio wielkiego zagranicznego znawcę, który tak właśnie twierdził.

I mimo to, mimo że to kosztuje i przynosi miliony, zajmują się tym w tenkraju ludzie, którzy pewnie na codzienny chleb zarabiają pisaniem scenariuszy do tasiemcowych seriali, którymi się pono lud pasjonuje, i które bez cienia wątpliwości zarówno mają służyć do urabiania tego ludu na lubianą przez niektórych, tzw. "elity", modłę, jak i świetnie się w tym z pewnością sprawdzają. Przerabiając zwykłego prola, w sumie wciąż jakoś tam zdrowego, na leminga.

To, że mamy podobno dobrych aktorów, nie jest zapewne złą rzeczą - lepsze dobre cokolwiek, niż złe - ale też, jak to zauważył jakiś publicysta w mrocznych czasach PRLu (niewykluczone że Urban nawet, ale w czasach prze-rzecznikowskich, kiedy dawał się strawić, poza oczywiście wyglądem, który wiele tłumaczy) -  ale też powtarzanie cudzych kwestii i udawanie różnych emocji to nie jest ani męska sprawa, ani bardzo mądra, więc to raczej świadczy o naszej, jak twierdził ten ktoś, i moim zdaniem nie bez racji, niedojrzałości. Intelektualnej i emocjonalnej, jako... Jako no - Polaków, żeby nie komplikować z "narodem" czy "społeczeństwem".

A film to w tenkraju (w mrocznym PRLu było jednak z tym znacznie lepiej), to po prostu zbieranina różnych przecudnych rzeczy, bez większego ze sobą związku: dowcipasy, choćby nienajgorsze i w sumie słuszne; widoczki zabytkowego miasta; dialogi "prosto z życia" (nie do końca mnie jednak przekonujące); trochę ślunskiego akcentu (lubię dialekty, nie tylko zresztą polskie); niezłe, albo i lepiej, aktorstwo... Natomiast cała historia i połączenie tego wszystkiego w jedną całość - totalna klapa!

Ludzie, chcemy uratować tenkraj, to wymieńcie kadry, nie tylko w sądach, ale także np. wśród scenarzystów! Wsadźcie tam choćby blogerów. Blogerzy na plan! A jeśli ktoś, nawet i bliski mojemu wirtualnemu i intelektualnemu sercu, zechce następnym razem przekonać mnie do obejrzenia w całości zrobionego w III RP filmu - to niech mi dostarczy słodką i uległą cycatkę pod stopę! Albo chociaż niech nastroi mi tę cholerną mandolinę!

triarius

P.S. A jako bonus wymyśliłem właśnie dla was zagadkę: Jak się nazywa scenariusz filmu o bokserach? "Szczenariusz"!

wtorek, stycznia 26, 2016

Rozmyślania nad czaszką słonia (2)

A było to tak... Jechałem ci ja wczoraj pilotem po krótkiej liście moich "ulubionych" kanałów TV... ("Ulubionych" - ludzie, trzymajcie mnie bo pęknę! Ulubionych to oni w ogóle nie mają w ofercie.) Działa to ostatnio przeważnie w ten sposób, że coś zobaczę, mignie mi jakaś mocno smrodliwa informacja na którejś z tasiemek informacyjnych, ale nic więcej nie raczą, więc zaczynam szukać po innych kanałach, choć tam, jak się okazuje, też niemal nigdy nie raczą.

Dodam, że na tej krótkiej liście, czyli wśród tego, co w ogóle oglądam z polskojęzycznych kanałów zajmujących się polityką, mam tylko TV Trwam. I tak na pewno będzie jeszcze długo. Nawiasem mówiąc, dzisiaj był świetny program z cyklu "W szkolnej ławce", na temat szkoły Sióstr Nazaretanek w Warszawie. Żeńskiej szkoły zresztą. (Koedukacja to dno!) Dowiedziałem się nieco interesujących rzeczy, a do tego nawet się trochę wzruszyłem.

* * *

Dygresja - całkiem obok naszego tu tematu, którą można potraktować jako cenny bonus, albo też zignorować i przeskoczyć.

Nie tylko to, że taki ze mnie były, przedsoborowy katolik, że wzruszam się na sam widok zakonnicy (!), to jeszcze niedawno sobie uświadomiłem, że sam chodziłem do liceum w sumie ubeckiego - po prostu żaden robotnik swoich dzieci do ogólniaka nie wysyłał, a i urzędnicy, których było o wiele mniej, wysyłali tam co najwyżej córki, a i to rzadko, a synowie zawsze szli do technikum...

Ubecji zaś w Elblągu w czasach PRL było, z dość zrozumiałych względów (wielki przemysł; ziemie odzyskane; ogromna ilość wojska, i to pierwszego rzutu; blisko morza; blisko ruskiej granicy) masę. No i ona swoich milusińskich (wam radzę nigdy nie używać tego słowa!) gdzie niby miała posłać? Do technikum? Czy może do zawodówki?

I jak to do mnie doszło, to faktycznie okazuje się, że poza nielicznymi wyjątkami, to były same prawie dzieci szeroko pojętych ubeków, z WSW włącznie. Jakie wyjątki? Ano takie, że np. mój dość dobry kolega, jeszcze z podstawówki, to był syn jednego z dyrektorów ZAMECHu...

Inny, z którym byłem jakiś czas całkiem blisko, był synem dyrektora banku (a po maturze, z tego co wiem, ożenił się z córką ubeka w Krakowie i został jednym z nich); jedna b. apetyczna Hanka, z którą się napawdę lubiliśmy, była córką nadleśniczego... 

Z czego widać, że jednak tam chodziły dzieci szych, a nie pospólstwo, moja matka aż taką szychą nie była, ale jednak nie "pospólstwo" - no i po prostu w naszej rodzinie szło się na studia, więc technikum odpadało. 

No a moja pierwsza... Niech będzie "miłość"... I przyjaciółka owej Hanki... Też niczego sobie dziewucha, choć zdecydowanie w wersji dla koneserów. Tutaj to już nawet nie było SB, tylko coś o wiele wyżej i bardziej militarnego... 

Jej ojciec był zbyt przystojny, miły i dorzeczny (a do tego ach, jaki otwarty i tolerancyjny w pewnych istotnych dla nas wtedy kwestiach!) na byle kogo z byle jakich służb - więc to na pewno byle kto z byle czego nie był. Nie żebym się wtedy tego domyślał, ale dzisiaj raczej już nie mam wątpliwości. Zresztą dziewczyna była naprawdę fascynująca, także intelektualnie i literacko, choć, łagodnie mówiąc, narowista.

Co do mnie, to tak się dzisiaj, po pół wieku, domyślam, że nikt właściwie nie potrafił wyczaić, czymi mogę być pociotkiem i kto właściwie za mną stoi - skoro tak wyraźnie wszystko mam w dupie, mówię co myślę, albo niemal, i jakoś mi to dziwnie płazem uchodzi. I to było zapewne moje ogromne i niezapracowane szczęście. 

Taki kapitan z Köpenick, tylko naiwny jak dziecko i niczego nieświadomy, ale na szczęście oni mnie nie rozgryźli. (Mojej matki zresztą, choć ona aż tak pod włos nigdy nie szła, też chyba nie potrafili w jej zawodowym środowisku rozgryźć - dlaczego, @#$$% mać, ona nawet się nie raczy zapisać do Partii?!)

O części moich ówczesnych licealnych kolegów było to wiadomo już wtedy, bo nikt się tam z takimi sprawami nie krył - raczej przeciwnie... Co do części nie można mieć dziś wątpliwości, kiedy się człek nieco zastanowił. A spotykałem czasem i ojców różnych koleżanek, które miały na mnie weneryczno-matrymonialną ochotę i chciały mi zaimponować dostatkiem, kulturą i tym nieuchwytnym je ne sais quoi swojej familii...

I zaprawdę powiadam wam, że ci ich tatusiowie to był TEN resort, w ostrej wersji i od samych początków "władzy ludowej", a co do części wątpliwości można niby mieć, ale też to raczej było to. Z jakimiś może drobnymi wyjątkami, bo nie chciałbym tu bezpodstawnie na kogoś rzucać podejrzeń, choćby istoty te były dla ew. Czytelników anonimowe. 

Mógłbym jeszcze na ten temat wiele, ale byłoby to już naprawdę b. osobiste, a poza tym, jak na dygresję całkiem niezwiązaną z głównym tematem, to jest to i tak już dość długie, nawet jak na rozczochraną gawędę w tygrysim stylu. Choć może jeszcze coś kiedyś, kto wie? Nie, "Dzieci PRLu" w mojej wersji to by już naprawdę był "hardkor" (to słowo akurat całkiem lubię) w każdym możliwym znaczeniu!

Koniec dygresji, która wzięła się jedynie z tego, że chciałem pochwalić pewien program TV Trwam i tak się oto autobiograficznie und demaskatorsko rozpędziłem.

* * *

Jechałem ci ja więc tak po tych kanałach, aż nagle znalazłem się na jednym takim francuskim, gdzie akurat pokazywali słonie. Ogólnie ardreyiczne programy o źwierzętach na afrykańskiej sawannie dość mnie cieszą, ale tym razem nie byłem na to nastawiony i omal nie pojechałem dalej. Jednak działy się tam rzeczy zarówno interesujące, jak i zabawne, więc na szczęście zacząłem oglądać.

Oglądaliśmy sobie - ja i hipotetyczna reszta publiczności - jak dorosłe słonie budzą małe słoniki, które śpią sobie słodko na ziemi. Budzą najpierw łagodnie, potem nieco już zniecierpliwione, ale wciąż są opiekuńcze jak cholera... Pomagają co bardziej niezgrabnym, czy może co mniej wyspanym, gramolić się na nogi...

Niektóre małe grzecznie wstają, inne wstają do połowy i zaraz znowu się kładą, więc te duże je znowu budzą, podnoszą, łagodnie popędzają... Było to naprawdę zabawne, dla mnie nowe, i nawet z lekka, przyznam (drugi raz dzisiaj!) duszeszczipatielne.

Nie wiem wprawdzie, czy budzenie było do szkoły, do kościoła, czy może na majówkę, i czy te małe strajkowały z jakichś ideologicznych względów, czy po prostu chciały sobie jeszcze pospać, ale moja sympatia i szacunek do słoni wyraźnie wzrosły.

Jak już wszystkie w końcu wstały, to oglądaliśmy, jak całe to spore trzypokoleniowe stado maszeruje sobie niespiesznie po sawannie. Idzie sobie, idzie, aż nagle przed nim, na spieczonej słońcem ziemi, porośniętej rzadką trawą, pojawia się zbielała ze starości czaszka słonia. Czaszka starej słonicy, jak nas poinformowano. Nie wiem, czy to się daje rozpoznać, czy też znali nieboszczkę wcześniej.

Słonicy niewątpliwie należącej kiedyś do tego samego stada, co można by wywnioskować choćby z czysto ardreyiczno-ekologicznych (co nie ma nic wspólnego z ociepleniem klimatu i innymi lewackimi obsesjami!) przesłanek. Taka czaszka wydaje się znacznie mniejsza, niż człek by sobie wyobrażał, ale i tak to jest spory kawał kości. Więc leży sobie ona na sawannie, a stado się do niej zbliża.

Kiedy już się całkiem zbliżyło, stanęło. Teraz słonie gromadzą się dookoła czaszki w zupełnej ciszy. Potem jeden po drugim podchodzą do tych relikwii pramatki, by je delikatnie przez chwilę podotykać końcem trąby. Słowo - niczego nie zmyślam!

W filmie trwało to dobrych kilka minut, ale w realu nie wiem ile, bo mogli coś skrócić, albo właśnie zwielokrotnić z innej kamery (choć to nie są polityczne demonstracje) - a poza tym, w głupocie swojej zmieniłem kanał, by jak dureń pognać za tą śmierdzącą polityczną informacją, która mnie do tych słoni przywiodła. (A i tak się na temat tamtego smrodu niczego bliższego nie zdołałem dowiedzieć.)

Teraz tego oczywiście cholernie żałuję, bo naprawdę chciałbym wiedzieć, jak to się tam skończyło, między tą czaszką prababci i może dwudziestką blisko z nią spokrewnionych słoni. W każdym razie i tak w owym filmie ujrzałem to, o czym Ardrey wspomina na kilku stronach jednej ze swoich czterech książek na ardreyiczno-tygrysiczne tematy.

To mianowicie, że słonie zdają się rozumieć śmierć "jako taką", mają w związku ze śmiercią co najmniej przedstawicieli własnego gatunku pewne charakterystyczne zachowania, oraz wyraźnie przejawiają związane ze śmiercią uczucia. (Mówienie o "uczuciach" w zwierzęcym kontekście absolutnie nie jest niczym bezsensownym, a lektura Ardreya każdego powinna o tym przekonać.)

Ardrey, starając się zachować naukową rzetelność, a dysponując jedynie skąpym materiałem w postaci nielicznych relacji myśliwych i tym podobnych ludzi, nie pisze o tym wiele, choć jest to przecież sprawa nieprawdopodobnie fascynująca, płodna w rozliczne intelektualne i aksjologiczne konkluzje, no i ogromnie po prostu "ardreyiczna" - w tym sensie, że stanowi niesamowity wprost argument za tą specjalną wizją stosunku między człowiekiem i przyrodą, która wyłania się z dzieła Ardreya.

Powiem to jako laik, w dodatku taki, który nie poświęcił tej sprawie bardzo wiele czasu, by ją dogłębnie studiować, powiem więc z głębi swej intuicji, ale chyba mam tu rację.

Otóż to "rozpoznawanie śmierci" przez słonie, w połączeniu z ich specjalnym do niej stosunkiem uczuciowym i pewną z nią związaną "rytualizacją" - wydają mi się czymś, co zdecydowanie wychodzi poza "ewolucyjne przystosowanie" - nawet rozumiane bardzo szeroko, jak to zresztą Ardrey właśnie czyni (głosząc m.in. teorię, moim zdaniem nie do zbicia, zbiorowej ewolucji całych społeczności).

Poświęcenie życia dla rodzeństwa, albo nawet tylko dla własnego plemienia - daje się uzasadnić "biologicznym interesem" danej grupy, czyli zwiększonym prawdopodobieństwem przetrwania jej genów. (Inna sprawa, że liberalna i lewicowa "nauka" nijak nie chcą się z tym pogodzić.)

Jeśli np. profilaktycznie utrupisz jakiegoś Maleszkę we własnym plemieniu, to dość oczywiste jest, iż w ten sposób zwiększasz szansę, iż twoje geny posiądą kiedyś ziemię, że twe potomstwo będzie jako gwiazdy na niebiesiech, jako piasek w morzu.

Natomiast wzruszenie na widok bielejącej w słońcu czaszki prababci i pieszczotliwe dotykanie jej trąbami w całkowitej ciszy, to coś jeszcze o kilka rzędów od "przetrwania najlepiej przystosowanych" i "egoistycznego genu" bardziej odległe. Nie sądzę, by ktokolwiek w jakichkolwiek wulgarno-ewolucyjnych kategoriach potrafił to kiedyś w miarę sensownie wytłumaczyć!

Ewolucja, OK - zgoda, oczywiście! Ale to już jest "kultura" (oczywiście nie w szpęglerycznym sensie!) - czyli to, co "normalnie" przypisuje się jedynie ludziom. I to jest jeszcze o wiele bardziej "kulturowe" i o wiele mniej w wąskim rozumieniu "biologiczne", niż np. etyka, która, jak to wykazuje Ardrey, jak najbardziej u zwierząt występuje (choć oczywiście nie całkiem w tej samej formie, co u ludzi), choć zarówno laik, jak i liberalny "uczony", nigdy się z tym zapewne nie zgodzi.

OK - zgodzę się, że taki "pietyzm wobec zmarłych" może mieć pozytywny wpływ na spójność społeczną, z czego wynika lepsza szansa na przetwanie własnych genów... Ale będzie to całkiem taki sam pozytywny wpływ, jaki ma na te sprawy RELIGIA. Bo też i jest to pewna pierwotna forma religii!

Przynajmniej, jeśli religię zdefiniujemy po PanaTygrysiemu: Religia to wszystko to, co nadaje sens naszemu życiu i naszej ŚMIERCI. SZCZEGÓLNIE śmierci, bo to jest trudne, a "sens życia" potrafi być trywialnym bełkotem lub beztroską bezmyślnością. W autentycznej religii z sensu śmierci (od której i tak nie uciekniemy, szanowna lewizno) wynika właśnie sens życia. 

(A niby jak inaczej mielibyśmy to ją zdefiniować? Zwracam uwagę, że mówimy teraz świeckim językiem.) Jakąś formę (zakodowanej hardware'owo) etyki ma wiele zwierząt, jeśli nie wszystkie - jakąś formę religijności zdają się mieć wyłącznie słonie, a jeśli nawet u jakichś innych gatunków jeszcze jej nie odkryto, to raczej tych gatunków nie będzie wiele. 

Jednak to i tak niemało, skoro bez tej naszej ogromnie przerośniętej kory mózgowej jakiekolwiek "religijne" zachowania są możliwe. I raczej powinno nam to dać wiele do myślenia, oraz spowodować parę przewrotów w naszej aksjologii. Tak to widzę.

* * *

OK, mamy zatem to, co zasadniczo miałem do powiedzenia. Nie żeby na ten temat nie dało się powiedzieć jeszcze sporo więcej, ale byłyby to już raczej zainspirowane opisanym tu zjawiskiem intelektualne spekulacje i filozofowanie. (Nie żeby było w tym coś złego!) Nie wykluczam, że jeszcze sobie ten temat podrążymy - szczególnie gdyby ktoś łaskawie mi tu ostro pokomentował - ale na razie zadanie wykonane i temat chwilowo zamknięty. Dzięki za uwagę!

triarius

piątek, stycznia 15, 2016

Jeszcze trochę o tej PiSowskiej telewizji, co musi powstać, a bez niej nijak

Pod jednym z tysiąca wczorajszych moich wpisów (od jakiejś doby jestem niesamowicie płodny, i to nie tylko pod wzgl. plemników) dopisałem ci ja Post Scriptum, które brzmiało tak jak za chwilę zacytuję (a nieoceniony cmss, choć taki szorstki i enigmatyczny macho, wkleił to nawet na niezwykle, i nie bez powodu, popularnym blogu Kuraka).

Otóż napisałem tak, że powtórzę:

A tak przy okazji, to Kurak się dzisiaj martwi pisowskim pijarem, i cała masa innych ludzi. "Dać ludziom forsę, chleba i igrzysk!", wołają. A ja sądzę, że wystarczyłoby dorwać jakąś sporą ogólnopolską telewizję, co już, z tego co słyszę, nasi mają, albo prawie, a potem przez parę godzin dziennie nadawać najprzeróżniejsze aktualności z frontu wiadomych "uchodźców".

To naprawdę dałoby zrobić w b. interesujący, choć włosy na plecach jeżący, sposób. Nawet ja bym to potrafił, jeśli nie dotychczasowi uznani dziennikarze. Jeśli Polacy są aż tak durni, żeby nie rozumieć i w każdej chwili nie pamiętać, że upadek obecnego Rządu i/lub Prezydenta oznacza setki tysięcy muzułmanów, nie zawsze miłych w obyciu, w ciągu paru zaledwie lat, oraz po prostu ordynarne multikulti dla naszych ew. wnuków, jeśli nie więcej, no to faktycznie zaslugują na Platformę i rządy unijnych "komisarzy"! Tak aż źle chyba jednak nie jest.

Dzisiejsza np. rewelacja z BBC (przynajmniej tam ja to zobaczyłem) o zbiorowym gwałcie na trzyletnim chłopcu w obozie dla uchodźców w Norwegii - akurat zresztą na Mikołaja, nie wiem czy celowo, ani czy to miało związek - to nie jest oczywiście nic przyjemnego, ale swoje by to zrobiło. Po prostu na razie mało kto wie.

* * *

To było wczorajsze, ale dzisiaj też bym się pod tym bez problemu podpisał. Natomiast przed chwilą przyszło mi na myśl to co poniżej, co dla was, kochane ludzie, skrzętnie z głowy wklepałem. Oto i ono...

Własnie przyszło mi do głowy, że tę telewizję informującą obywateli o sytuacji na uchodźczym froncie, można by zrobić HIPER-OBIEKTYWNĄ I PLURALISTYCZNĄ. Do tego stopnia, że lewizna nie mogłaby po prostu nie dostać orgazmu i nie chwalić PiSu za te piękne sprawy. "Jakim cudem?" - spyta sceptyk.

A takim to, że jeśli przez połowę czasu - a mówimy tu o całych godzinach, i to także w dobrym czasie antenowym - będą tam obiektywne, czyli w znacznej części, nie oszukujmy się, przerażające informacje... po prostu trzeba nieco poszperać, rozejrzeć się po mediach, wysłać tu i ówdzie jakiegoś przytomnego korespondenta i tyle - to przez pozostałą połowę mogą sobie pieprzyć lewacy i fanatycy multikulti, bo normalnych ludzi tylko to jeszcze bardziej odrzuci, przerazi i wkur... tentego.

W dodatku byłby to przepiękny przykład nowoczesnego podejścia do mediów, a zarazem cwanego jak cholera, bo ta lewizna by nam sama poniekąd oglądalność robiła i dostarczała pikantnej rozrywki.

Tak że płacimy tylko za połowę, a resztę bierze na siebie lewizna, będąca zbyt durną, żeby nie pojąć, że przy docieraniu do obywateli rzetelnej informacji na temat wyczynów Merkeli i tych spraw - jej własny przekaz po prostu nie ma szansy niczego dla nich użytecznego osiągnąć, a raczej wprost przeciwnie.

Tak że jest to idealne rozwiązanie, przy którym nawet platformiana targowica i kopnięta lewizna będzie szczęśliwa, aż przyjdzie biało ubrana chuda pani z kosą i... Tak że do roboty PiSiaki i cała kochana reszto - nie ociągać się! Połowę i tak wykona za nas lewizna, wraz samymi "uchodźcami", a my będziemy tylko siedzieć i zacierać łapki.

Lub prawie. Ale też wylansowanie paru młodych z charyzmą i trochą rozumu.... Albo na odmianę starych z jeszcze większą charyzmą i rozumem wielkim jak piec... Naprawdę by nam się przydało.

* * *

To było w miarę ściśle na zadany temat, a teraz nieco naszej typowej gry swobodnych swobodnych skojarzeń, starczych wspomnień z epoki dyliżansów i przebłysków intuicji. (Trza by faktycznie zacząć to oddzielać, bo potem ludzie mają pretensję, że to nie jest jak w ich ukochanej gazetce, itd.)

("Trocha" to z Boya, np. w przekładzie z Villona, kocham to słowo!)

W końcu, jak niedawno sobie myśląc na inne całkiem tematy zresztą, uświadomiłem, armie zwycięskie od dziadowskich różnią się tym, że w zwycięstwach straty w ludziach wśród oficerów są postrzegane przez pozostałych przy życiu jako cenna SZANSA na awans, podczas gdy w tych drugich kadra koniecznie chce żyć wiecznie, co w militarnym kontekście stanowi absurd, i wszelkie straty wprawiają ją w coraz większą prostrację.

Tak to widzę. Jest to absurd, ta chęć wiecznego życia w wojsku znaczy, lub może po prostu liberalne odwalanie roboty byle jak, byle sobie wygodnie za cudze pożyć - bo wojsko to jednak nie harcerstwo, i jeśli ktoś koniecznie chce żyć wiecznie, no to wybrał nie ten zawód.

Oczywiście nie mówimy teraz o jakichś biedakach z przymusowego zaciągu do carskiej czy pruskiej armii, którzy od wieków giną za swoich dzielnych królów i nikt ich o zdanie nie pytam - bo tam działają inne mechanizmy, choć takie armie też bywają jak najbardziej OK na polach bitew, a w tych co lepszych także z chęcią wiecznego życia tam nie przesadzają.

Po lekkim dopasowaniu, daje się powyższe jednak odnieść także do różnych słodszych, mniej militarnych i mniej finalnych (czyli mniej związanych z migracją na łono Patriarchy) kontekstów - jak na ten przykład telewizje i inne media. (Choć ta myśl o armiach sensu stricto także jest do zapamiętania!) Rozumiemy się? No to teraz do roboty, nie żartuję!

triarius

P.S. A teraz puśćcie mnie, kochane ludzie, na chwilę do realu! ;-)

niedziela, stycznia 03, 2016

Ze świata zachodnich mediów

W Arabii Saudyjskiej, wczoraj czy przedwczoraj (na Nowy Rok?) jednego dnia stracono 47 osób. Oficjalnie "terrorystów" (no bo kogo?), ale co najmniej nie wszyscy daliby się tak na serio, przy najlepszych nawet chęciach, zakwalifikować. Co najmniej część to byli elokwentni opozycjoniści, słowem zwalczający sudyjski reżim i dynastię stojącą na jego czele.

Dynastię i reżim, nawiasem, mające tak niewiele wspólnego ze stręczoną nam dzień w dzień politpoprawnością i liberalną "demokracją", jak to tylko możliwe, ale to akurat postępowcom nie bardzo przeszkadza - i jak by mogło, skoro Ameryce i jej Wielkiemu Bratu akurat one pasują?

Jednym ze straconych był szyicki kleryk, a teraz w całym już niemal islamskim świecie rozpętuje się dzika awantura, z zaostrzonym jeszcze bardziej niż dotychczas konfliktem między sunnitami i szyitami. Szyitów jest ogólnie mniej, ale to i tak setki milionów, a jak dojdzie do wojny między Iranem, wraz z wszystkimi szyitami, a Arabią Saudyjską wspieraną przez sunnicką większość, to będzie ubaw!

Do tego nieco zamachów bombowych tu i tam. To tam miasto Ramadi (chyba tak się wabi) - niedawno przy ryku trąb i zawodzeniach starców "odbite" z rąk Państwa Islamskiego - jest, jak się dzisiaj dowiedziałem z zachodnich telewizji, przez to państwo zajadle atakowane. A czego się Szan. Państwo spodziewali? Że oni tam będą siedzieć pod amerykańskimi bombami, czy że po prostu odpuszczą, pozwalając demokracji i politpoprawnemu szczęściu Ludzkości tam sobie luźno rozkwitnąć?

Do tego zamordowany w Meksyku w dzień po objęciu władzy burmistrz... Do tego parę fajnych wyroków za różne ciekawe sprawy tu i ówdzie na całym ziemskim globie... Oczywiście taki drobiazg, jak to, że huczne uroczystości noworoczne spod znaku chleba i igrzysk (lub bagietki i tańca z gwiazdami, czy jak tam sobie lubią), w wielu miejscach, albo się nie odbyły, albo zostały doszczętnie skastrowane...

Niemal tak skastrowane, jak to oficjalne wydanie Magnum Opus Spenglera, które wam Ludzie ta zgraja oszustów stręczy jako res vera (że już nie będę się tu bawił w łacińskie przypadki, bo i tak nie znacie) - z powodu terroryzmu oczywiście - to już oczywiście wszyscy taktownie zapomnieli, z dziennikarzami na czele. (Inaczej byłoby to z pewnością "robienie terrorystom na rękę". Nie ma jak talmudyczne myślenie!)

No - byłbym zapomniał! We francuskiej postępowej ojro-telewizji na zagranicę wczoraj czy przedwczoraj przeszła sobie na tasiemce informacja, że oto tym razem z okazji nowego roku spalono we Francji 804 samochody, co oznacza spadek o 14,5 procenta w stosunku do roku ubiegłego. Mówię serio, naprawdę nie żartuję! (Wybiłem to nawet wizualnie dla waszych słodkich oczu, bo to jest akurat najsłodsza i najzabawniejsza rzecz w całym tym moim tekście. Choć zasługa oczywiście nie jest tu moja.)

Jako że niemal wszystkie inne wiadomości na tej tasiemce były o przemądrych i nabrzmiałych historycznym znaczeniem wypowiedziach Hollande'a i różnych ichnich ministrów, więc z tego kontekstu trudno mieć wątpliwości, że te zaledwie 804 samochody (z pewnością same wraki z połowy ubiegłego wieku zresztą, choć tego wprost nie powiedzieli, musi z braku miejsca i nawału innych pilnych informacji), mamy rozumieć jako ogromny sukces i to sukces przede wszystkim właśnie światłej tamtejszej władzy. (Choć, co nieco dziwne, widziałem to w jednym dzienniku ze dwa razy, a potem już wzięło i znikło.)

Do tego jakieś awantury, z zabitymi oczywiście, i to wojskowymi przeważnie, w Indiach, akurat na granicy z Pakistanem. No dobra - przecież chyba nikt tu nie sądzi, że ja urządzam na serio prasówkę, prawda? Od tego są o wiele lepsi, którym się o wiele bardziej chce, którzy pilniej oglądają i czytają gazety. (Przy okazji pozdrawiam Marylę z http://blogmedia24.pl, która to np. ładnie robi.) Tyle że to był tylko (dłuuugi) wstęp, bo ja mam pointę (czy jak to się, @#$^%, oficjalnie po polsku teraz pisze), która jest naprawdę istotna. Otóż... A co mi tam - nawet zagadkę wam Ludzie zrobię!

No więc zgadnijcie, Ludkowie rostomili, jaką przed chwilą ujrzałem ABSOLUTNIE PIERWSZĄ W KOLEJNOŚCI informację w rozpoczynającym się właśnie dzienniku telewizyjnym na tym wspomnianym francuskim ojro-kanale dla obcokrajowców? Zamknijcie oczy i pomyślcie, a potem głośno to powiedzcie, OK? Trochę odbijemy, żeby odpowiedź nie przyszła niechcący sama z siebie, zbyt szybko... Była to więc informacja, że...?

.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.

... że posiedzenie na temat sytuacji na froncie swobód demokratycznych w Polsce odbędzie się jakimś tam unijnym czymś (powiedzieli jakie, ale mnie to lata i nie raczę ich rozróżniać) 13. stycznia. Zgadliście? Gratuluję, ale bez przesady, bo każdy by zgadł. Każdy w miarę przytomny. Następnym razem wymyślę coś trudniejszego.


triarius
 

piątek, października 24, 2014

Gawęda jak borsuk (tom 1)

Parę dni temu zepsuł mi się telewizor, więc, figlarnie ale nie całkiem od rzeczy, mógłbym stwierdzić, żem teraz człowiek wolny - jedyną wolnością o jakiej można jeszcze dzisiaj marzyć. Do telewizji mi się chwilowo nie spieszy, ale kiedy wspominam minione czasy, widzę, że jednak, inteligentnie i tygrysicznie z tego kontrowersyjnego dobra korzystając, coś tam jednak z niego miałem.

Bo to i Falvetti ze swoim Potopem, i Christina Pluhar z Zagubionymi Ptakami, ale także rzeczy z założenia mniej przyjemne, a jednak w jakiś sposób tygrysistę zapładniające. No a poza tym ja po prostu nie bardzo wiem, co się w świecie dzieje.

Myślałem, naiwny, że blogasy na szalomie mnie o tych sprawach wystarczająco poinformują, ale okazuje się, że tam biężączka chodzi stadami i w tej chwili takie np. Państwo Islamskie czy podboje Putina nikogo nie interesują, bo mają Sikorskiego Radka z jego żoną i dziwnymi wypowiedziami.

Nie mam więc pojęcia, czy Putin już przeprosił, oddał Krym i przyznał Biedroniowi order Lenina z diamentami, za "propagowanie tolerancji", czy też jeszcze nie. W końcu potraktowano go brutalnie, z tego co pamiętam - sankcje i dyplomatycznym półgłosem wypowiedziane "fi donc!" (co się na polski przekłada jako "Fifi, nie rusz!")...

No a Państwo Islamskie - czy oni już przeprosili i obiecali poprawę? A ogłosili Środę dniem świętym, zamiast Piątku? (No bo kto to w ogóle jest ten Piątek?) I zaczęli się do niej modlić? Naprawdę nic teraz nie wiem, na razie to jakoś znoszę, ale za jakiś czas będę albo musiał naprawić telewizor, albo zacząć szperać po zagranicznej prasie online. Kto by to pomyślał? Chyba że się na ten brak wiedzy o aktualnych wydarzeniach z czasem uodpornię - no bo w końcu co aż tak ważnego może się jeszcze wydarzyć?

Z tych rzeczy, które widziałem ostatnio w telewizji, był na przykład wywiad z Karolem Habsburgiem, wnukiem ostatniego cysorza. Na BBC. Gość był dla mnie z wyglądu i manier mniej wiecej równie arystokratyczny, co typowy sklepikarz, za to nawijał postępowo i "proeuropejsko" jak cholera. Rzekł nam m.in., że "po okropnościach wojny światowej zrozumiano, że tylko zjednoczona Europa może zapobiec nowej wojnie". Itd.

Czego ja kompletnie nie rozumiem. Albo raczej uważam to za wierutne kłamstwo. Jeśli bowiem w Europie są antagonizmy, wrogiści, konflikty, nienawiści - to pozbawienie wszystkich ich własnego państwa... A właściwie przecież nie "wszystkich", przynajmniej na razie, tylko mniej wartościowych...

W każdym razie zrobienie jakiegoś urzędniczego imperium, w którym ludzie nie będą mieli nic do powiedzenia o polityce (ani o niczym innym w sumie, ale na razie interesuje nas polityka), wzięcie wszystkich za mordę - w żaden sposób konfliktów nie wyeliminuje. No bo niby jak?

Jeśli "wychowaniem", no to po prostu znaczy, że tych ludzi będzie się - przymusowo, albo może bardziej za pomocą jakichś manipulacji - indoktrynować. Ale to oczywiście nie wystarczy, wie o tym każdy światły "Europejczyk", więc bez brania za mordę się nie da. Możemy to sobie nazwać "pokojem i miłością między"... Nie "narodami" chyba...

Między czymśtam... Ale w każdym razie, narody czy coś innego, to jest dokładnie to samo, co rządząca dzisiejszą amerykańską polityką reguła: "my nigdy nie ponosimy porażki, po prostu redefiniujemy sukces". (Swoją drogą, to musi być jakiś duch czasów, że oni tak wszyscy na raz. Spengler akhbar!)

Nie będzie może wojen takich, jak te dwie światowe, skoro narody nie będą miały własnych państw (z prawdziwego zdarzenia), a w związku z tym własnych armii... Ale ew. niechęci, nienawiści i konflikty oczywiście nie znikną, bo niby dlaczego by miały znikać? Będą istnieć nadal, po prostu jako konflikty klasowe, rozruchy, terroryzm, sankcje gospodarcze, bratnia pomoc, wychowywanie społeczeństwa ku czemuśtam... Tę listę można sobie wydłużać niemal w nieskończoność. (Oczywiście myśmy tego tu nie odkryli, bo to podstawy szpęgleryzmu.)

Jasne jest, że media (ach, stale jednak wracamy do tego mojego zepsutego telewizora!) ew. Wielkiej Wojny jak ta pierwsza światowa, na pewno nie przeoczą (z takich czy innych względów), podczas gdy te wszystkie konflikty w znacznej mierze tak. Już nawet rzeczy efektownie wypadające na ekranach są nam oszczędzane.

Jak rozruchy z paleniem samochodów i milionowe demonstracje (oczywiście te niesłuszne), a co dopiero samobójstwa ludzi zrujnowanych czy mających dość tego całego szczęścia z miłością na dodatek. Czy powiedzmy nienawiść między grupami społecznymi lub narodowościami, która wcale zdaje się nie niknąć, jeśli nie wprost przeciwnie.

(Swoją drogą, Polska powinna natychmiast przeprosić za tego Aarona, co to rozpruwał biedne londyńskie prostytutki! Wydało się, że to był nasz rodak, więc MSZ, Michnik, cała reszta - do roboty!)

O ile nie jest trudno zrozumieć, że po Wielkiej Wojnie (pierwszej światowej), w której działy się naprawdę rzeczy przeraźliwe... W ostatnich godzinach życia mojego telewizora widziałem akurat na BBC znakomity reportaż o nieznanych aspektach óczesnych walk w okopach. Na przykład o kunsztownych podkopach i ogromnych minach wysadzanych pod niemieckimi umocnieniami przez Anglików.

To była naprawdę rzeźnia, i nie dziwię się, że jej skutkiem stał się ten ogromny wzrost pacyfizmu. Pacyfizm to oczywście rozwiązanie fałszywe, chore i histeryczne - ale jednak w takiej sytuacji jak tamta, psychologicznie "naturalne". Natomiast pozbawianie ludzi ich własnego państwa, możliwości jakiegoś w miarę autentycznego uczestniczenia w życiu politycznym?

Jasne, że to zawsze było dalekie od ideału (coś w tym dziwnego dla prawicowca?), ale przecież to "europejskie" rozwiązanie z ideałem ma jeszcze o wiele mniej wspólnego. Chyba że przez "ideał" mamy rozumieć "coś oderwanego od życia, nierealnego i trzymanego przy życiu (?) jedynie kłamstwem i groźbą przemocy"...

No więc branie wszystkich za ryło "w interesie pokoju" nie jest moim skromnym żadnym rozwiązaniem problemu ludzkiej agresji i wojen - ani odruchowym i psychologicznie naturalnym, ani skutecznym i sensownym. Jednak oczywiście gdyby ten Habsburg gadał podobne rzeczy jak ja teraz, to by mu żadne BBC nie kadziły na temat jego "błękitnej krwi", i nie robiły z nim wywiadów w dobrym czasie antenowym.

To powyższe można sobie potraktować jako długi i niepozbawiony zalet wstęp do czegoś, o czym przede wszystkim chciałem dziś rozmawiać, tylko nie wiem, czy nie lepiej to odłożyć do drugiego tomu, albo na Św. Nigdy. Chodziło mi mianowicie o ten terroryzm, o którym nieco ostatnio pisałem, ale, jak mi się wydaje, niestety dość chaotycznie i trudno dla wielu zrozumiale.

Mam ostatnio z tym problemy - jednej strony całkiem sporo nieźle sprecyzowanych myśli w głowie, sercu, jaźni (czy gdzie tam), a z drugiej strony poczucie, że w książce to by może nieźle wypadło, ale na bloga to zbyt długie i zbyt złożone, a właściwie to po co, skoro ani z tego forsy, ani realnego wpływu na cokolwiek. Co najwyżej przyszłe nieprzyjemności, a to mi jakoś nie wystarcza. Nie wiem dlaczego. (To było, obowiązkowe zgodnie z odkryciami tygrysicznej nauki, zjadanie własnego ogona.)

Nie - faktycznie, chciałem pisać o terroryźmie, "terroryźmie", wojnie i tej całej kręcącej sie wokół owych tematów załganej i oglupiającej propagandzie, ale chyba napisało nam się coś w miarę z sensem, co stanowi pewną całość, przynajmniej jak na blogaskowy standard, więc tamto zostawmy sobie na ew., Deo volente, następny tom. Tak będzie składniej i sensowniej.

triarius

P.S. Rozum oczywiście NIE JEST "jedyną bronią człowieka", ale w czasach takich jak te, od niego musi się wszystko zacząć. (Jeśli w ogóle miałoby się zacząć.)

poniedziałek, lipca 04, 2011

Baby z brodą i inne naukawe rewelacje

Młyny wolnego rynku mielą powoli, ale nieustępliwie, co widać choćby po sportowych kanałach w telewizji kablowej. Skoro właściciele tych kanałów nie mogą napluć w gębę każdemu kibicowi indywidualnie, to chociaż serwują mu tyle futbolu do lat 17 i futbolu babskiego, ile zdołają. Fakt, że na tle przedwczorajszej "bokserskiej walki stulecia", te ganiające za piłką w krótkich gatkach lesbijki mogą się, po paru piwach, wydać wzgl. interesujące. Skoro ktoś i tak, nie mając żadnego życia, musi oglądać sport w telewizji.

A dlaczego niby "nie mogą napluć każdemu indywidualnie?", spyta ktoś. No bo technika nie nadąża i koszty by były zbyt wysokie. Proste! Swoją drogą jest to przezabawny przypadek z punktu widzenia badań nad "wolnym rynkiem": z jednej strony ci właściciele zdecydowanie wiedzą, gdzie chleb posmarowany, więc to jest rynkowe, a z drugiej smarowidło na tym chlebie zależy jednak głównie od stróżów politycznej poprawności, więc jakby, mimo wszystko, nie całkiem.

Ponieważ jednak (zgodnie z tym, co głoszą czciciele "wolnego rynku") "kiedy nie wiadomo o co chodzi" (jak w przypadku politycznej poprawności), "chodzi o pieniądze", więc to także jest "wolny rynek"... Kółko się zamyka i mamy kompletny bełkot z ganianiem w piętkę. Czyli poniekąd to co zawsze, kiedy ktoś nam ów "wolny rynek" stręczy. Tyle, że ja właściwie tym razem nie o rynku. A o czym? A o szeroko pojętym feminiźmie - takim w którego skład wchodzi m.in. pokazywanie ludziom, ZA ICH WŁASNE PIENIĄDZE, czegoś takiego jak lesbijski futbol.

Fakt, że ostatnio mniej jakoś chyba pokazują babskiego boksu, za to całkiem sporo babskiego MMA. Nie tak dawno widziałem jedną taką babską walkę, i była ona, mówię to jako poniekąd znawca, naprawdę na niezłym poziomie. Tylko co z tego? Gołębie uczono już grać w pingponga, w ruskich cyrkach niedźwiedzie jeżdżą na rowerkach (w różowych spódniczkach), szympansa to w ogóle niesamowitych rzeczy można nauczyć... Cóż to więc za osiągnięcie, że można nauczyć grać w piłkę babę, albo nauczyć ją walić inną babę po ryju, dusić i wykręcać członki (te co baby mają, choć w tym przypadku cholera je wie)?

Babskie sporty dzielą się, z punktu widzenia Pana Tygrysa, na pięć kategorii:

1. takie, że Pan Tygrys nawet nie raczy wypowiedzieć sakramentalnych słów "o, tresowane baby!" (babski futbol, babskie maratony, babskie rzucanie młotem itp.);

2. takie, że Pan Tygrys raczy te słowa wypowiedzieć (babskie MMA, babski boks, babski skok o tyczce itp.);

3. takie, że Pan Tygrys stwierdza: "a, niech sobie!" i odmeldowuje się do swoich zajęć (większość babskich sportów, a szczególnie te, które baby uprawiały do lat powiedzmy '70);

4. takie, na które Pan Tygrys czasem sobie (czytając, grając na instrumencie, czy rozmyślając nad losami świata) popatrzy, bez większego jednak wzruszenia czy zaangażowania (sporty w krótkich spódniczkach, ale nie tenis, szczególnie, te, gdzie kobiety biegają w pozycji uległej i mają dobrze rozwinięte pośladki, jak hokej na trawie);

5. takie, którymi Pan Tygrys się na swój chłodny i wyważony sposób podnieca - konkretnie babski curling z udziałem Szkotek.

No to zdradziłem światu jedną ze swych najgłębszych tajemnic - teraz nikt chyba nie może gadać, że ja tu nie daję klientowi dosyć wspaniałości za jego ciężko zarobione. (A, zaraz... Czy mi ktoś za te wyznania i te przewyborne koncepta w ogóle płaci? Chyba nie, nie przypominam sobie... Więc jak to z tym, ja się zapytowywuję, rynkiem?)

Mówiliśmy sobie ostatnio o naukawości (sic!), no to mi się właśnie w związku z nią i tym babskim futbolem przypomniało takie naukowe wydarzenie oto, że jacyś genialni naukawcy odkryli, że za ileś tam lat (a było to z 20 lat temu, więc już coś koło teraz) baby będą biegać szybciej od chłopów. Rewelacja, nie?

Do tego zrobiono to b. prostą i w zasadzie b. sensowną metodą: ekstrapolowano mianowicie krzywą (po szwedzku "kurva", co niby nie ma nic do rzeczy, ale miło wiedzieć) reprezentującą męskie wyniki w biegu krótkim na przestrzeni ostatnich stu, czy iluś, lat, oraz babską, no i wyszło, że one się w tej niedalekiej przyszłości przecinają. (Jeśli ktoś tego nie rozumie, to nie uważał w szkole na matematyce, bo nawet chyba w czasach min. Hall tego jeszcze uczą.)

Wszystko byłoby cudnie i naukowo, gdyby nie drobny fakt, że te najstarsze wyniki bab pochodziły - bo i nie mogły nie pochodzić! - z czasów, gdy, aby wziąć udział w biegu krótkim i dać sobie zmierzyć wynik, baba musiała sobie przyprawić brodę, skrępować ew. cycki (ach!), upodobnić się maksymalnie do faceta, no i wystąpić w jakimś zwykłym, czyli męskim, biegu.

W dodatku takich przypadków nie było przecież wiele i tych bab, co one w tych biegach z facetami, ganiały, były pojedyncze egzemplarze, podczas gdy facetów było jednak więcej. Tak więc owe najstarsze wyniki mają beznadziejnie niską wartość statystyczną.

Te najnowsze też zresztą są obciążone błędem, a mianowicie takim, że te dziwne stwory na anabolach, co one w tych biegach dzisiaj startują, to nie bardzo przecież są kobiety. Fakt, że tym naukawcom od tego genialnego odkrycia właśnie o takie stwory pewnie chodzi, więc z ich punktu widzenia wszystko jest cacy, choć z naszego nie całkiem.

Te dziwne stwory to może być skutek tego, że dziś się chyba nie robi babom co się chcą sportować przymusowych badań gineko, tylko na chromozomy. No więc mamy stwory, które się chromozomowo sprawdzają (jeśli wierzyć tym naukawcom, co to testują), ale których nikt by nie chciał bez majtasków oglądać, nie mówiąc już o pójściu z takim do łóżka.

Powie ktoś: "jakie krępowanie cycków?", skoro to takie stwory, a te sprzed wieku to też musiały być jakieś sfrustrowane lesby, bo jakiej zdrowej kobiecie by się tak wygłupiać (z tą przyprawioną brodą, czy może być coś ohydniejszego?) chciało! Jest w tym sporo prawdy, ale jednak cycki nie są absolutnie wykluczone, dziwne, ale prawdziwe!

Kiedy mieszkałem w Szwecji, uporczywa wieść gminna głosiła, że ówczesna gwiazda babskiego futbolu w tym kraju (Videkull chyba jej było) kazała sobie obciąć całe dwa kilogramy cyców, żeby lepiej jej się ganiało po boisku. Fakt, że oni tam chętnie obcinają i kiedy np. moja była poszła była do lekarza, z trudem się wybroniła przed obcięciem swoich słodkich szóstek...

Bo po prostu były za duże, nie zgadzały się z postępową statystyką, zaburzały homeostazę społeczną i pozycję kvinny w społeczeństwie. (Nie, tak na serio to bełkotali jej o ew. raku, ale to oczywiście ściema.) Tak że jednak cycki potrafią występować nawet na najdziwniejszych przypadkach. Oczywiście nie mówię tu o moje byłej, tylko o tej Videkull, co kopała piłę. (Biedna frustratka!)

Takich naukawych osiągnięć, jak to tutaj opisane, mamy każdego roku sporo, choć nie każde jest aż tak, jak tamto, nagłaśniane. Ale co się dziwić? W tym przypadku mieliśmy metodę czarnej skrzynki, czyli patrzyliśmy jedynie na skutki, bez zaglądania w głąb. A jak się jednak w ten głąb zajrzy, to, z tego co słyszę, włos się jeżyć powinien na dupie cały czas i gacie człek powinien musieć nosić o cztery numery większe.

Na tych tam "gender studies" w przodujących w tym krajach, jak Stany Zjednoczone AP czy Kanada, obowiązują ponoć tego typu obyczaje, że np. w czasie określonej fazy księżyca taka pani docent chodzi z ryjem wysmarowanym tą tam "wydzieliną", co ją nam stale pokazują w reklamach (wolny rynek!) podpasek i tamponów. Nie żebym miał coś przeciw reklamom tamponów - niektóre są nawet b. artystycznie zrobione - czy tej niebieskiej cieczy, którą oni tam pokazują, ale jednak chodzenie z tym publicznie na mordzie, tylko dlatego, że akurat księżyc...

No ale cóż - kobiety przez tysiąclecia były uciskane, wiec coś trzeba z tym faktycznie zrobić, i to radykalnie! No więc dalejże kopać piłkę, okładać drug drugą po ryju, i mazać sobie pyski "wydzieliną"! Któraś jeszcze tego nie robi?! Zdrajczyni jedna! Niewolnica samców! Moher! Heterystka! I co tam jeszcze.

Żeby jednak nie było, że ja bab - jako takich - jakoś nienawidzę, czy nimi (broń Boże!) gardzę... No więc, w książce o najnowszych odkryciach biologii, com ją sobie ostatnio na allegro, piszą na przykład o tym, że u szympansów (a więc naszych bliskich krewnych) to akurat młode, słabe osobniki i niewiasty właśnie posługują się bronią, a konkretnie zaostrzonymi własnoręcznie (za pomocą zębów) kijami. Do obrony przed agresywnymi samcami i do polowania na małe bezbronne antylopy. Silne samce po prostu nie muszą.

(Swoją drogą człek zaczyna się zastanawiać, dlaczego to jedni, jak Pan Tygrys, bardziej podniecają się przypierdoleniem ręcznym, ew. z udziałem prostych narzędzi, jak nóż - inni zaś od razu by chcieli strzelać z pistoletów i tak dalej. ;-)

Jakby nie było, jest to spore osiągnięcie i b. możliwe, iż u ludzi także posługiwanie się bronią - sprawę wprost NIESAMOWICIE WAŻNĄ dla rozwoju i natury naszego gatunku (czytać Ardreya!) - także zapoczątkowały niewiasty. Tym bardziej, że całkiem współczesne japońskie badania nad żyjącymi dziko na pewnej wyspie małpami, pokazały, że to właśnie nie kto inny, a pewna młoda i dość samotna samica odkryła (nie bójmy się tego słowa!) płukanie żarcia (jakichś tam bulw) w wodzie morskiej, żeby je pozbawić piasku.

Potem od niej to przejęli rówieśnicy, także zresztą stojący raczej na uboczu i u dołu drabiny społecznej, a kiedy z kolei to młode pokolenie zaczęło dominować, to mycie bulw stało się w owej małpiej społeczności powszechne.

Mówię to, bo veritas amica est, bo nie chcę wyglądać na oszalałego myzogina, no i specjalnie dla Iwony Jareckiej, Pierwszej Mulierystki RP, która się, z tego co wiem, bardzo przejmuje tym, że godność kobiety może nie zawsze jest należycie honorowana, także, jeśli nie przede wszystkim, w moich pismach.

No więc, teraz chyba wszystko jest już jasne i odpokutowałem dużą część, tuszę, moich przewin. Kobieta wielką jest! (Także jako obiekt seksualny, jeśli nie przede wszystkim.) Zaś niewolnictwo pod mężczyzną wcale jej nie umniejsza - raczej przeciwnie! (Mówimy jednak o mężczyźnie, a nie lemingu.)

No i to by chyba było na tyle z dzisiejszego kazania. Jeśli Bóg zechce, to może jeszcze kiedyś coś.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

środa, grudnia 24, 2008

Varia(ctwa) opus ileś

Pojawiają się ostatnio dość rzetelnie wyglądające informacje, że gen. Patton (skądinąd, na ile się orientuję, autor motta naszej Wyższej Szkoły Taktu [dopisane po latach, latem 2018: od tego czasu te motta zmieniliśmy jednak wielokrotnie, w tamtych chodziło o to, że "nie chodzi o to, żeby zginąć za ojczyznę, tylko żeby tamten skurwiel zginął za swoją", co nadal jest oczywiśie słuszne]) został zamordowany przez sowieckie służby działające we współpracy z pewnymi amerykańskimi oficerami, którym nie pasował nieprzejednany stosunek Pattona do ZSRR, nie pasujący ich zdaniem do nowej epoki przyjaźni między narodami.

Jednocześnie senator McCarthy wciąż jest, i z pewnością będzie po wieki wieków, uważany za opętanego nienawiścią paranoika i/lub cynicznego demagoga, który wszędzie wietrzył, lub wymyślał, komunistyczne spiski i agentury. Jak te dwa fakty pogodzić? Na normalny rozum normalnego człowieka się moim zdaniem nie da - co najwyżej można to przenieść na wyższy poziom historiozoficzny i/lub filozoficzny.

Dla mnie jest to na przykład nieoczekiwane potwierdzenie pogardy Spenglera dla systemu Linneusza (skądinąd mego uppsalskiego rodaka z przeszłości) i wyciągania z niego jakichkolwiek głębszych wniosków. Nie uważam się bynajmniej za jakiegoś nadczłowieka - w tym celu musiałbym bez szkody dla siebie skakać z dziesiątego piętra; walić po mordach mistrzów MMA, po czym otrzepywać ubranie i odchodzić spacerkiem robiąc salta i ucieszne miny; grać na gitarze jak Django skrzyżowany z Knoppflerem; śpiewać jak Amália i uwodzić kobiety jak Fonzie (fakt że nie ten typ kobiet mi się podoba, ale skuteczności nie da się Fonzowi odmówić!), analizować świat jak Spengler...

Żadnym supermanem oczywiście nie jestem, ale nie mogę przecież należeć do tego samego gatunku co cała ta zgraja zniewolonych i szczęśliwych z tego powodu bydlaków, po których zderzenia faktów jak te wspomniane na początku spływają jak woda po przysłowiowej gęsi. Sorry Linneusz, ale sam widzisz, że twoje kategorie są do dupy!


* * * * *

Każdy samosterujący system na odpowiednim poziomie rozwoju zajmuje się głównie samym sobą. (To Prawo Tygrysie opus ileśtam.) Szkoła Taktu "Szarżujący Bawół" nie jest tu żadnym wyjątkiem. A więc się pozajmujmy... (Nie żebyśmy nieco tego nie uczynili już w poprzednim punkcie.)

Jak chciałbym być zapamiętany? Zakładając oczywiście (ach, jakżesz naiwnie!), że w ogóle ktoś nas będzie pamiętał i w ogóle będzie istniała jakakolwiek warta uwagi historiografia. A więc jak?

Jako nowy Cervantes, jeśli to możliwe. Jako facet, który tak jak on ośmieszył, utrupił i przebił osikowym kołkiem romanse rycerskie - ośmieszył, utrupił i przebił osikowym kołkiem "intelektualny prąd" zwany liberalizmem.

Nie żeby inne rodzaje upamiętnienia mojej osoby i Szkoły Taktu "Szarżujący Bawół" całkiem mi nie pasowały, ale na razie, jeśli to możliwe, proszę o to com powiedział.


* * * * *


Zawsze miałem szczerą czułość wobec większości przejawów dekadencji opisywanych przez historyków. W końcu nie ma nic nudniejszego i bardziej jałowego, niż opisy prężnego, dobrze zorganizowanego, oszczędnego, przywiązanego do tradycji (niezbyt jednak barbarzyńskich, bo to by było ciekawe)... Czyli w sumie zdrowego jak ząb i niezbyt do tego wojowniczego... społeczeństwa. A takie właśnie zdaje się najbardziej podniecać pewien gatunek historyków (?) - tych o hagiograficznym zacięciu i przekonaniu, iż muszą koniecznie dawać budujące przykłady. Różne "Boski August" i inne takie koszmarki. Fuj!

Jednak to wszystko okazuje się literaturą, bo widziana z bliska, kiedy w dodatku siedzi się w samym jej środku, dekadencja jest po prostu ohydna. Całkiem jak nurkowanie w szambie, i to bez odpowiedniego ekwipunku. "Swobodne nurkowanie w szambie", cudo po prostu! (Zdaje się zresztą, że to ostatni rodzaj swobody jaki nam pozostał.)

No i powiem, że tylko Spenglera paralelizm rozwoju różnych Cywilizacji potrafi sprawić, że bez torsji potrafię nie tylko przyglądać się różnym takim zjawiskom, jak wielkie imprezy sportowe, polityka, media (w tym blogi, sorry!)... Ale nawet studiować je niczym jakiś entomolog owadzie nogi (żeby nie posuwać się do obrzydliwszych, cisnących się na wargi, porównań)... kontemplować... njutać av (sorry kto nie rozumie, to był żarcik dla wtajemniczonych)... I cieszyć się nimi - po prostu!

Tylko starając się zrozumieć jakiemu zjawisku u Rzymian czy innych Egipcjan odpowiada to czy owo, jakie różnice należy złożyć na karb różnic między cywilizacjami, jakie są niezbyt istotnymi fioriturami, jakie zaś nie dałyby się wytłumaczyć na gruncie dotychczasowej wiedzy spenglerycznej... Tylko tak potrafię cieszyć się tym wszystkim, wśród czego, choć nikt mnie o zgodę nie pytał i nigdy bym jej chyba nie wyraził, przyszło mi żyć. I co z zapałem naprawdę diabelskim serwują nam "przywódcy", "autorytety", "artyści" i cała reszta tego obecnego skurwielstwa.


* * * * *

Włączyłem sobie muzyczny kanał Mezzo, w naiwnym przekonaniu, że kiedy jak kiedy, ale w Wigilię jest idealny czas by nadawali sakralną muzykę gotyku, tzw. Odrodzenia i baroku. Na Mezzo naprawdę nie chciałbym pluć, bo dobrej muzyki, takiej jakiej gdzie indziej nie uświadczysz, jest tam całkiem sporo, jeśli uwzględni się marny gust typowego dzisiejszego "melomana". Nawet dzisiaj, włączając tylko na chwilę, usłyszałem tam krótki kawałek zespołu Savála, coś jednego z Bachów, i jeszcze jedno barokowe coś. Oczywiście różnych natchnionych romantycznych pianizmów było więcej.

Kiedy jednak po (znakomitej, nie takiej jak walka "o tytuł mistrza świata wszechwag" sprzed paru dni) walce de la Hoya - Forbes przełączyłem się w końcu na Mezzo na dłużej, przynajmniej w zamierzeniu - przywitał mnie wielki chór złożony z setek dzieci w niebieskich koszulkach z dwunastoma żółtymi gwiazdami ułożonymi w kółko. Nie miałem się czasu zastanawiać, czy to jakaś aluzja do Ustaw Norymberskich, czy co innego, ledwo dobiegłem do łazienki - sekund dosłownie zabrakło by ściany i sufit mego salonu pokryły się w połowie przetrawionym makowcem!

Niech zaraza pokręci całe to podłe kurestwo! I tego samego życzę ze szczerego serca obecnemu Rządowi RP. Swoją drogą zabawny jest kraj, w którym największym zaufaniem wśród ludu cieszy się ktoś, kto nie może się pokazać w swym miejscu zamieszkania bez ogromnej obstawy szpicli i nowej wersji ZOMO, bo od razu wywołałby rozruchy. I mógłby skończyć jako ozdoba choinki. Czy innego drzewka. Zależnie od sezonu. Ale cóż, skoro pozwalamy na takie nas traktowanie, to mamy co lubimy. I w tym świątecznym nastroju...

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, grudnia 07, 2008

Wybory

Czasy mamy takie, że na patelniach piszą nam, by na nich podczas smażenia nie siadać gołą dupą, jednak rzeczy o wiele niebezpieczniejsze są nam serwowane obficie i bez żadnych stosownych ostrzeżeń. Weźmy takie programy "popularnonaukowe" w telewizji wszelakiej. Taniec na wulkanie, pływanie w kleistym bagnie pełnym trujących ropuch, piranii i rekinów to przy tym wesoły oberek.

W dawnych dobrych przedsoborowych czasach aby móc czytać Biblię potrzebna była zgoda spowiednika (i komu to przeszkadzało?), tak samo na małżeństwo z siostrą czy stryjem. Teraz jednak program popularnonaukowy w telewizji może sobie włączyć i oglądać każdy. I fakt, że dość często naogląda się jedynie (?) całkiem niepotrzebnego i nic do skarbnicy ludzkiej mądrości nie wnoszącego profanowania zwłok. Czasem, dość faktycznie często, nasłucha się przy tym dodatkowo niestworzonych teorii, o dziwo zawsze niemal bardziej postępowych i politpoprawnych od dotychczasowych.

Bywają jednak ostrzejsze przypadki, na przykład obłędny kanał "Planete". Jak nie mam nic lepszego do roboty, to sobie go czasem włączam, a potem zgaduję, o co im tym razem chodzi. Bo z pozoru są to takie dość snobistyczne i ęteligętne, a nawet dość drapieżne, programy. Tyle że zawsze jest tam jakieś żądło propagandy. Kiedyś chodziło głównie o Żydów, ostatnio jednak zaczyna mi się wydawać, że musi płacić za to Kreml i KGB. Z mafią na czele oczywiście. W sumie może to być tzw. Europa, w końcu interesy ma podobne.

Z pozoru kanał "Planete" traktuje swoich oglądaczy poważnie, a jednak wystarczy chwilę pooglądać te najnowsze kagiebowskie reaktywacje historii, by usłyszeć, jak lektor te same kilka prostych spraw powtarza dokładnie co parę minut. A więc nie poważne traktowanie, tylko właśnie wypróbowane od czasów nieśmiertelnego Lenina metody propagandy. I taki też przekaz. Jeśli się patrzy nieco wnikliwiej.

Zaprawdę powiadam wam, że na oglądanie telewizyjnych programów popularnonaukowych bym swojemu dziecku bez nadzoru nie pozwolił - lepiej niechby se już pooglądało naparzanki w klatce. Tam chociaż coś w miarę obiektywnie widać, wiadomo o co chodzi, no i jakoś to można, jeśli trzeba, wykorzystać. Choć oprawa jest przeważnie paskudna, szmirowata nie do wyobrażenia - widać, że ci macherzy traktują swoją publiczność jako takich samych durniów, jak swoją publiczność traktują kagiebiści od "Planete".

Jednak jeśli człowiek swoje wie, ma doświadczenie i wyposaży się w stosowny kombinezon szambonurka, to w programach popularnonaukowych może znaleźć nieco interesujących rzeczy. I to nawet spoza sfery przenikania zamiarów KGB, Mędrców Syjonu czy innej Brukseli. Mówię o całkiem interesujących informacjach, które czasem jakimś cudem przedostają się do telewizji.

Przyznam, że trochę mi głupio, bo to co teraz napiszę może mimo woli stać się donosem i będzie kosztowało twórców programu pracę, jeśli nie gorzej. Pocieszam się, że oni chcieli ludziom wtłoczyć do mózgów coś paskudnego, tylko że ja tego nie zauważył i zainteresował się naiwnie pierwszym planem przekazu. No bo było to tak...

Nie dalej jak przedwczoraj widziałem był program o tym, jakie to problemy ma ludzka psychika z nadmiarem możliwości wyboru. Pokazano nam taki eksperyment... W sklepie wystawili 26 rodzajów dżemu do degustacji i ew. kupienia. Ludzie wyraźnie byli tą ofertą zafascynowani i przyciągali do niej jak muchy do miodu czy czegoś tam. I fajnie. Degustowali... Ale b. mało kto kupował.

Potem zmniejszono ilość różnych dżemów do sześciu. Znacznie mniej ludzi przychodziło, no bo w końcu co w tym za atrakcja? Nawet do księgi Guinessa nie ma szansy trafić! Jednak sprzedaż była dziesięciokrotnie większa niż poprzednio!

Naukowiec, który to badał, przedstawił taką prostą krzywą (!), która zapewne przypomina ukochaną przez różnych zabawnych ludzi "krzywą Laffera". Taka zwykła bula - najpierw idzie do góry, a potem w dół. Chodziło o to, jak ilość możliwości wyboru (oś x) wpływa na satysfakcję z dokonanego wyboru (oś y). Wszystko bowiem wskazuje, że ta satysfakcja jest prostą funkcją ilości ODRZUCONYCH alternatyw. Z czego wynika, że przy 26 alternatywach mamy szansę na zadowolenie PIĘCIOKROTNIE mniejsze, niż przy sześciu.

Oczywiście całkowity brak wyboru także nie jest dla naszej psychiki miły. Występuje tu znowu magiczna w psychologii liczba 7. Siódemka to mniej więcej ta ilość alternatyw, z którą sobie fajnie radzimy i która nam sprawia satysfakcję.

Było tam także sporo o tym, że ponoć cała masa ludzi jest obecnie w USA po prostu w depresji właśnie z powodu ilości wyborów do dokonania na każdym kroku. Gdzie indziej też nie jest zapewne o wiele lepiej, przynajmniej na Zachodzie. W Szwecji depresja musi być powszechniejsza jeszcze niż w USA.

Ciekawe? No właśnie! Ale, poza płochą ciekawością, wydaje mi się, iż płyną z tego interesujące wnioski na temat leberalizmu i leberałów. Czy bowiem leberalizm tego typu czynniki w naszej psychice uwzględnia? Czy też może przeciwnie - z samego założenia je odrzuca, albo ignoruje, "wiedząc" jak świat POWINIEN być urządzony. Co tam ludzka psychika! Co tam realne życie! MY, mędrcy, WIEMY jak wam ten świat urządzić, żeby było ślicznie!

A potem dziwimy się, że na zdjęciach z drugiej wojny światowej żołnierze wydają się być o wiele szczęśliwsi od nas, nie mówiąc już o innych konsumentach leberalnego raju. Także załogi bombowców fotografowane tuż przed lotem, z którego wiedzieli, że 20% nie wróci. Jak to możliwe?

Trudne? No to może się zastanowić dlaczego ludzie dzisiaj tak się narkotyzują, ogłupiają i samookaleczają durną telewizją, kretyńską konsumpcją... Czemu głosują na wulgarnych, agresywnych durniów i jednocześnie złodziei, a potem bronią ich do upadłego bluzgając na forach... Czemu młodzież tak chętnie kopie na śmierć bezdomnych... Czemu nawet nastoletnie dziewczyny urządzają sobie ostatnio umówione zbiorowe mordobicia? I tysiące podobnych przypadków. Poza drobnym i raczej oczywistym faktem, że nikt dzisiaj nie wydaje się być szczęśliwy. O ile się nie naćpa oczywiście, albo nie okradnie emerytki ze złotych zębów.

No a na koniec przyszło mi do głowy, jaka może być część przyczyny tego, że imigranci z różnych egzotycznych krajów stwarzają aż tyle problemu. Nie jedyna przyczyna oczywiście, ale być może całkiem znaczna. Otóż przyjeżdżają tu oni spodziewając się cudów-niewidów, potem zaś wpadają w ten leberalny koszmar nie do zniesienia, w tę przeraźliwą ilość wyborów co chwilę, co pięć minut - przeważnie wyborów bez większego znaczenia, ale jednak wyboru trzeba dokonać... I jest to dla nich koszmar raczej nie mniejszy niż dla nas, a zapewne większy, bo kiedyś żyli inaczej.

Jasne, biednie, albo i w strachu. Wydawało im się, że nic gorszego w życiu być nie może... Aż tu nagle okazało się, że to było właśnie niemal szczęście, a prawdziwy koszmar, to właśnie ten wymarzony raj. Nuda, jałowość, zawiść wobec tych co mają... Choć gdybyśmy mogli sobie kupić te same buble, wcale byśmy nie byli z tego szczęśliwsi... Jednak człek to bydle stadne i hierarchiczne. Porównuje się i nieczęsto zgadza ze swą podrzędną pozycją. W każdym razie kiedy nie uzyskuje w zamian względnego bezpieczeństwa, jak to się dzieje u zwierząt czy ludów nieleberalnych.

O czym leberały lubią nie wiedzieć. Albo udają że nie wiedzą. Nuda więc, ciągłe wybory bez znaczenia, a niektóre ze znaczeniem i to może być jeszcze przykrzejsze... Żadnych drogowskazów, żadnych "krępujących więzów"... Czysta mentalna nieważkość... No i ta atomizacja... No i to, że na każdym kroku siedzi nam na plecach masa całkiem obcych ludzi, dla których my też jesteśmy obcy i my to wiemy, że oni by nas najchętniej... I te wrzaskliwe reklamy... I to cyniczne, interesowne rozbudzanie bez przerwy naszych erotycznych apetytów, żeby nam sprzedać nowego bubla...

Tak to moim zdaniem musi działać. I cała rzecz w tym, że to może być nawet robione celowo, choćby w części. Więc teraz wiele zależy od tego, czy my sobie to wcześniej uświadomimy i wyciągniemy wnioski... Jakie wnioski? A taki na przykład, że LEBERALIZM NA DRZEWO BO TO SYF I KŁAMSTWO! Więc czy my wyciągniemy te wnioski, czy też nowi totalitaryści, którzy bez przerwy robią swoją robotę, także za pomocą "programów popularnonaukowych", wykorzystają to zmęczenie nadmiarem możliwości wyboru...

Choć właściwie prawdziwe możliwości dokonywania istotnych wyborów są dzisiaj nie większe chyba, niż kiedykolwiek, być może dla wielu ludzi mniejsze... Wykorzystają to zmęczenie ludzi nadmiarem możliwości wyboru do sprzedania im cudownego na to lekarstwa. Którym będzie całkowity niemal brak wyboru, totalny zamordyzm i po prostu totalitaryzm, jakiego świat dotychczas nie widział. Na razie wszystko zdaje się zmierzać w tym kierunku.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, stycznia 18, 2008

Odnowiona prokuratura i trzech rannych (niestety lekko)

O dzienniku Stefana Kisielewskiego "Gazeta Wyborcza" napisała kiedyś, w samym tytule zresztą, "nudna ważna książka". I, co nieczęsto jej się zdarza, w połowie miała rację. W tej pierwszej oczywiście, bo Kisielewski akurat na tyle był bystry, by zyskiwać na dość żałosnych zabawach w ciuciubabkę z prlowską cenzurą, no i by się nadawać na Wielkiego Guru liberałów. Czyli w sumie niewiele.

Ale ja nie o Kisielewskim. Ten rzadki przebłysk bystrości cum prowdomówności u gazety, którą pieszczotliwe nazywam sobie "Głosem Szabesgoja", nasunął mi się w związku z wczorajszą "konferencją prasową" odnowionej prokuratury. Kto tego przedziwnego spektaklu nie widział, to albo całkiem nie ma nad czym płakać, widać ma politykę w nosie... albo też, jeśli pasjonują go mechanizmy władzy, ukryte sznurki, szeptem wypowiedziane półsłówka od których walą się lub powstają imperia... Wtedy naprawdę powinien głowę posypać popiołem i szukać, szukać, szukać z tej "konferencji" videonagrania.

Powie ktoś: "po co? te same tępe mordy, te same rozbiegane oczka, które oglądamy już od paru miesięcy". Fakt, wszystko to było w nie mniejszym natężeniu, niż w każdym wystąpieniu nowej władzy. Czy w każdym razie nowych frontmenów, bo dzisiaj prawdziwa władza aż tak się na widok plebsu już się nie wystawia. To nie czasy skrofułów, królewskich sądów pod rozłożystym dębem i starych koni ciągnących za sznur dzwonu by zwrócić uwagę na swe krzywdy!

Jeśli jednak miało się dość politycznego rozumu, by plwać na tę - paskudną zaiste - skorupę i zstąpić do głębi, czekała człowieka, a w każdym razie konesera politycznych mechanizmów, przesmakowita uczta. Władza mianowicie, w osobach tych tam prokuratorów, powiedziała dziennikarzom, i społeczeństwu - zarówno pośrednio, przez tych dziennikarzy, jak i bezpośrednio za pomocą telewizorów - ni mniej ni więcej tylko to...

"Mamy was głupe ćwole w dupie! Skoro byliście tak durni, albo tak słabi, co na jedno wychodzi, że wystarczy w co drugim zdaniu powiedzieć wam 'demokracja' byście przełknęli wszystko... Konstytucje Europejskie na przykład, pod nieco zmienioną nazwą... No to wiedzcie, że teraz nawet nie będziemy specjalnie udawać... Bo udawanie wymaga mimo wszystko pewnego wysiłku i zajmuje czas... Biurokracja może WSZYSTKO, a my teraz będziemy to wykorzystywać na całego... Wiemy bowiem że nikt nas nie jest w stanie skontrolować, jak i nikt nie próbuje nawet kontrolować tych tam brukselskich dobroczyńców ludzkości...

A więc wszystko co nam nie pasuje, a jakoś psim swędem trafi w tryby naszej Wielkiej Machiny, zostanie tam utrupione, przetrzymane aż do przedawnienia... Wszystko zaś, co mamy ochotę zrobić, nabierze pędu i, per fas et nefas, zostanie doprowadzone do pozytywnego - dla nas, bo przecież nie dla was, głupie ćwole - końca...

Nikt nas też nie śmie kontrolować, czy patrzeć nam na ręce, mamy bowiem odpowiednie przepisy, które dają się tak zinterpretować, że mówienie czegokolwiek o tym, co robimy, szkodzi naszej pracy, która przecież jest ważna, odpowiedzialna... No a poza tym to my interpretujemy przepisy i mamy sankcje, gdyby komuś zechciało się robić nam wbrew... A więc żadnych pytań, żadnych pretensji, że nie mówimy kogo obecnie mamy ochotę wsadzić do pierdla, na kogo szykujemy haki (co za brzydkie słowo, fuj!).

Powiemy wam kiedy wyrok będzie już praktycznie pewny, bo dowody będziemy mieli takie, iż niezawisły sąd nie będzie po prostu mógł inaczej... Czyj jest zresztą ten niezawisły sąd, wasz, głupie moherowe bydło, czy nasz?"

I tak to sobie szło dłuższy czas, ja podałem samą esencję, bo, jak na polityków... Sorry! Prokuratorów, przystało było tam tak na oko z 95% czystej H2O.

Czy to już wszystko? Nie! Była bowiem jeszcze część artystyczna. Jak przystało na dobre bolszewickie wzory przeniesione żywcem do nowej, jeszcze bardziej przecież medialnej, epoki. I ta część artystyczna miała rolę nie mniejszą od samego expose... Mistrzostwo po prostu! Samego pronuntiamiento by się żadna latynoska junta nie powstydziła, a tutaj jeszcze część artystyczna, równie ważna...

Część artystyczna była próbką tego, co otrzymają dziennikarze, gdyby się mimo ostrzeżeń zaczęli dopytywać o to, co też Odnowiona Prokuratura robi. Było to ględzenie na trzy głosy, chyba z godzinne co najmniej, tak nudne i pozbawione treści, że nie tylko mało kto mógł przy tym wytrwać - i to chyba tylko jeśli przespał w całości poprzednie 72 godziny - ale przede wszystkim, żadna gazeta, nawet Głos Szabesgoja, nic takiego by nie mogła swoim czytelnikom (jak durnymi szabesgojami by nie byli) zaserwować.

Ale panowie odnowieni prokuratorzy serwowali to bez żenady i nawet im powieka nie drgnęła. Stacje, które to nadawały, a nadawały co najmniej dwie - WSI24 i państwowa telewizja - z rozpaczy wpuściły na wizję wiadomość o tym, że na Heathrow samolot wyjechał z pasa i było trzech lekko rannych. I ją tam bez przerwy międliły, no bo co miał biedactwa robić?

Przez czas tej obłędnej "konferencji prasowej" z pewnością w każdym rodzimym powiecie było więcej, i ciężej, nowych lekko rannych... Ale to oczywiście się nie nadawało, bo trzeba był mieć coś efektownego na wizję i dla zajęcia uwagi słuchaczy podczas upiornej prelekcji o aktualnych poczynaniach prokuratury (odnowionej).

Szkoda że tylko lekko ranni i jedynie trzej, tsunami byłoby znacznie lepsze, ale jak się nie ma co się lubi... Jak to w mediach - ciężki chleb! I pomyśleć że ten czy inny moher zazdrości red. Lisowi! Albo Wołkowi czy Wróblowi... A to przecież nasi "bracia mniejsi", jak ich nazywał Św. Franciszek. Czy to po chrześcijańsku?!

Mniejsza już o takie drobiażdżki jak to, że nowy styl pracy prokuratury - i zarazem nowy, z podniesioną przyłbicą, śladem Urbana Jerzego, plujący moherom w twarz styl informowania społeczeństwa o ważnych sprawach - został pozytywnie skontrastowany ze stylem byłego ministra Ziobry, który to durne moherowe społeczeństwo informował o wszystkim... Jakby był jakimś nawiedzonym liberałem, co to wierzy, że swobodny obieg informacji to podstawa. Ale to naprawdę tylko drobiażdżki.

No a zakończenie? Zakończenie było takie, że ta "konferencja" jakoś się tak dziwnie rozpłynęła, a raczej przeszła bezszwowo w opłakiwanie tego tam samolotu na Heathrow i tych tam trzech lekko rannych. (A może to ja zasnąłem?)

Żadnych dziennikarskich pytań w każdym razie nie było. I wcale się nie dziwię, prokuratura (odnowiona) pokazała już na co ją stać i czym grozi jakiekolwiek pytanie. Następnego godzinnego wykładu o takim natężeniu bełkotu, wodolejstwa i nudy żaden dziennikarz, o słuchaczach telewizyjnych już nie mówiąc, nie byłby już w stanie przetrzymać - nie tylko zachowując przytomność, ale po prostu życie.

I tym pozytywnym akcentem, w oczekiwaniu na dalsze cuda pełowskiego rządu... A raczej tych smętnych pacynek, którym w dupie trzymają łapki ci, co je tam trzymają... Kończę. Jeszcze tylko niech mi będzie pozwolone zakrzyknąć: Niech żyje Odnowiona Prokuratura! Niech żyje PełO! Niech żyje nowy styl medialnej europejskiej demokracji!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, czerwca 10, 2007

Europejski polityk podtrzymuje europejską tradycję

Konferencja prezydenta Francji na niedawnym Szczycie G-8, zaraz po spotkaniu z prezydentem Putinem. Jeśli nie znasz języka Robespierre'a, to akurat tym razem nie musisz rozpaczać. Jedyną w miarę interesującą rzeczą, którą tam słychać jest ostatnie zdanie zapowiadającego: "wydaje się, że pił jedynie wodę".

Nic Państwo o tym zabawnym wystąpieniu dotąd nie wiedzieli? Prasa nie pisała? Telewizja też nic? Cóż, wniosek z tego, że takie zachowania nie kompromitują europejskich polityków, ani ich narodów. Co innego oczywiście nacjonalizm! Wtedy robi się burza nawet na Jamaice.

A zresztą, nie bądźmy fanatykami. Któż mógłby się naprawdę gniewać na polityka tak udatnie naśladującego fioletowego tubisia? W Europie?!



triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, maja 13, 2007

Polskiego piekła nie będzie

Czy ktoś z Państwa zastanawiał się dlaczego te wszystkie zdecydowanie antylustracyjne dotąd siły - do których dołączam także Platformę Cieniasów, mimo wielu jej deklaracji to the contrary - tak skwapliwie godzą się teraz na całkowite (lub niemal całkowite) ujawnienie zasobów?

Kilka przyczyn jest stosunkowo oczywistych: zwłoka, jakiej zrealizowanie tego radykalnego projektu będzie wymagało, wydaje się najoczywistszym. Kiedy toczy się walka, w której idzie nam nie po naszej myśli, zawsze warto grać na czas, przewlekać, czekać na nieoczekiwaną zmianę losu. Porównania z meczem piłkarskim nie są tu oczywiście specjalnie adekwatne - tutaj bowiem żaden sędzia nie gwizdnie na zakończenie meczu po 90 minutach, choćby dodawszy do nich nawet 5 minut za przestoje. W dodatku wiadomo przecież, że obecna koalicja siedzi dość chwiejnie na swej wysokiej gałęzi - po pierwsze atakowana na wszelkie sposoby przez rodzimą opozycję, agentów i całą masę różnych lepiej lub gorzej zakamuflowanych obrońców III RP, po drugie zaś stale narażona działania ze strony "Europy", która, mówiąc oględnie, orgazmu na myśl i Kaczyńskich nie dostaje.

Jest też zapewne przekonanie, że skoro teczki tych NAPRAWDĘ ważnych dotąd się nie ujawnily, w każdym razie nie na tyle kompromitujące (czytaj "pełne"), by kogoś doszczętnie skompromitować, to widocznie jednak ich na terenie Polski nie ma. Są oczywiście w Moskwie i zapewne nie tylko tam, ale zabezpieczenie się przed nimi nie wymaga przecież blokowania lustracji.

Najbardziej interesującym jednak powodem, dla którego ci wszyscy ludzie - umaczani przecież w ogromnym procencie po uszy w komuniźmie z jego zbrodniami, w agenturalności i w aferach - nie oponują przeciw ujawnieniu archiwów ubecji, jest to, że po prostu wiedzą, że bardzo niewiele wyniknie z tego dla nich zagrożeń czy przykrości. Polacy to ludek dobrotliwy, a w każdym razie mający bardzo krótką pamięć i z łatwością dający odwrócić swą uwagę w pożądanym kierunku. Po prostu trzeba mieć dostęp do mediów, a najlepiej pełną nad nimi władzę.

Wtedy, niczym na rodeo, gdzie poprzebierani w pstrokate łachmany klauni odwracają uwagę byka, kiedy kowboj ma jakieś problemy, się ogłosi jakiś sukces Gołoty, jakiś nowy "Taniec z Gwiazdami", dla poważniejszych jakąś nową aferę (czemu nie z udziałem Braci Kaczyńskich i Anety K.?)... I tyle, ludek przestanie się sprawami czyjejś agenturalności zajmować. W końcu, gdyby go to naprawdę interesowało, gdyby był w dodatku zdolny do wzięcia komuny za pyski, to by przecież nie przełknął Okrągłego Stołu, Grubej Kreski, no i nie dałby się tak dziecinnie łatwo przynęcić obiecanym mu przez płatnych i po prostu durnych euroentuzjastów czekającym go w zamian za utratę niepodległości rogiem obfitości.

Zbyt ogólne? Zapewne zgoda. Przydałby się jakiś konkret, jakiś dowód? Fakt, chyba by się przydał. A więc przejdźmyż do konkretów...

Co by Państwa zdaniem się wydarzyło, gdyby się nagle okazało, iż Premier "Jedynego Prawicowego Rządu III RP pomiędzy rokiem 1992 a 2005" był esbeckim agentem? Rozpętałaby się burza, tak? Otóż ja twierdzę, że nie stałoby się ABSOLUTNIE NIC! Głupoty opowiadam, tak? No to proszę słuchać...

Parę lat temu, może ze cztery albo trochę więcej, oglądałem sobie na lokalnej gdańskiej telewizji wywiad z byłym premierem Buzkiem. Niezwykle przymilnie nastawiony do swego rozmówcy dziennikarz (który przeprowadzał także b. czułe wywiady z Lechem Wałęsą, chodząc z nim w tym celu m.in. na ryby) poruszył w pewnej chwili kwestię deklaracji o współpracy z SB, którą były premier podpisał był w tzw. stanie wojennym. Wszystko w jak najuprzejmieszej atmosferze, żeby było jasne. Praktycznie wkładając byłemu premierowi słowa w usta, dziennikarz ten tłumaczył, że prof. Buzek, działając ostro w podziemiu, nagle był zmuszony podpisać zgodę na współpracę z SB, ponieważ jego córka bardzo potrzebowała zagranicznego lekarstwa.

Obaj panowie bez cienia trudności zgodzili się, że było to postępowanie absolutnie naturalne, wytłumaczalne, a jakiekolwiek krytyki byłyby tutaj calkowicie nie na miejscu. Po czym już nie pamiętam, co było - albo najspokojniej w świecie zmienili temat, albo też najspokojniej w świecie program się zakończył.

Ja, jako człek prymitywny i mściwy, rozumiejąc wprawdzie milość do dziecka (w dodatku przyszłej chyba gwiazdy i aktorki grającej nawet u Wajdy, wow!), odczuwałem jednak pewien niedosyt i pewien głód informacyjny. Pewien znakomity, już nieżyjący od dawna zresztą, dzialacz podziemnej Solidarności w tzw. stanie wojennym, powiedział mi kiedyś w rozmowie, że "jeśli tylko nie ścisną mu j.j w szufladą, to na pewno na współpracę nie pójdzie". Ja sam być może złamałbym się jeszcze nieco wcześniej, to kwestia odporności na ból i przywiązania do rodowych klejnotów.

Tym niemniej jednak naprawdę bym nie chciał, by ode mnie w tej sytuacji nie oczekiwano żadnego oporu, bym np. wiedział, że mnie pogłaskają po główce za pójście na współpracę, bo mi zagrożono uderzeniem pałką po plecach. W takiej podziemnej organizacji, sorry, ale nikt by chyba nie chciał działać. Co nawiasem mówiąc sugeruje, do czego ci wszystcy łatwo wybaczający zdradę dążą w sprawach polskiej obronności. Fakt, ze "Europa" nie będzie broniona z ani o włos większym poświęceniem na razie nie jest dla mnie wystarczającą pociechą.

W sprawie byłego premiera jest tak: Dobra, mogę się zgodzić, że podpisał. Jeśli, jak twierdził, naprawdę nie współpracował, to niech mu tam. Choć trochę się tym ubekom dziwię, że załatwili mu ten lek dla córki nie czekając nawet to pierwszego realnego wykazania się nowego współpracownika. Byliżby aż takimi idiotami? Czy był to raczej humanizm? (Warto by było może spytać o opinię red. Maleszkę.)

Podpisał, ale nic dalej nie robił... Nie zawiadomił więc także o fakcie oficjalnej zgody na wspópracę kolegów i współpracowników z podziemia? Dziwne, wydawałoby się, że to absolutnie niezbędny warunek, by człowiek, który podpisał, mógł nada być uważany za porządnego! Plus oczywiście całkowite odsunięcie się od jakiejkolwiek dalszej działalności konspiracyjnej - to się chyba rozumie samo przez się. O tym jednak także żaden z miło konwersujących przed kamerami gdańskiej telewizji panów nie wspomniał. Dziwne... Podpisał, lekarstwo dostał, nikomu z kolegów z konspiracji słowa nie powiedział, nadal brał we wszystkich tych nielegalnych działaniach udział, a SB nie miało z tego cienia korzyści, najmniejszej informacji... Naprawdę są rzeczy na niebie i ziemi, o których się nie śniło nawet filozofom!

No dobra, to by było na tyle. Mógłbym to teraz podsumowywać na setkach stron, ale wszystko w zasadzie jest jasne. Były ("prawicowy") premier przyznał się do - takiej czy innej, trudno nam niestety dokładnie określić jej typ i zakres - współpracy z SB w stanie wojennym. Nie pofatygował się skladać wyjaśnienia, które mogłyby go niemal całkowicie oczyścić. Po co? Nikt inny nie zadał sobie trudu postawienia mu tych pytań. Po co? Tyle jest ważniejszych i bardziej interesujących spraw, prawda? A skoro tak, to dlaczego przypuszczać, że całkowite otwarcie esbeckich archiwów wywoła cokolwiek więcej, niż dwa lub trzy dni mało sensownej, jałowej i nikomu w sumie nic szkodzącej gadaniny?

Nie rzucam żadnych oskarżeń, bo nie wydłubałem znikąd żadnych tajnych materiałów, nie podrzucono mi też żadnej tajnej teczki (jak chyba wygląda ogromna większość "dziennikarstwa śledczego" w naszym kraju). Nie oskarżam byłego premiera, bo być może postąpił zgodnie z zasadami przyzwoitości, tylko mnie to z jakichś niewyjaśnionych przyczyn umknęło. Prędzej już chyba oskażałbym nasze media, a konkretnie dziennikarzy, którzy, o ile wiem, nie pofatygowali się do byłego premiera, aby prosić go pilnie o odpowiedzi na zasygnalizowane tu przeze mnie pytania. Nie ma też oczywiście pretensji to Polaków, że ich te sprawy nie interesują - w końcu nie wypada śmiać się z...

Nie, nie będzie żadnego medycznego epitetu, po prostu przyjmę, że absolutnie nikt nie oglądał tego wywiadu w lokalnej gdańskiej telewizji. Nawet kamerzyści mieli z pewnością korki w uszach, widać taka była wtedy moda w eleganckim świecie. Nurtuje mnie tylko jedno pytanie - skoro absolutnie nikt takich programów nie ogląda, to po co się je za nasze pieniądze produkuje? Żeby sobie jeden redaktor mógł połapać ryby wspólnie z Lechem Wałęsą? A bez kamer i mikrofonów by się nie dało? Ale to tak na marginesie, widać długoletnia lektura "NCz!" zostawiła jednak we mnie jakieś ślady.

A więc Drogi Czytelniku - żeby jeszcze przed końcem wrócić do głównego wątku i sensownie ten długi tekst podsumować - jeśli jesteś jeszcze ze mną, to chyba nie masz już cienia wątpliwości, że ŻADNEGO "POLSKIEGO PIEKŁA" z powodu otwardzia teczek NIE BĘDZIE! A w każdym razie na pewno NIE DLA UBEKóW I ICH AGENTóW. Czemu by więc tow. Olejniczak z herr Tuskiem mieli protestować?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
P.S. Przypomniało mi się zbyt późno (taki esprit d'escalier - w końcu nie tylko tow. Geremek zna francuski, choć mnie akurat za naukę nie płaciły komunistyczne służby) więc tu dopiszę w post scriptum. Oczywiście nowonawróceni zwolennicy otwarcia WSZYSTKIEGO dodatkowo nie muszą się niczego bać, bo Trybunał Konstytucyjny już pokazał, że się na nic takiego nie zgodzi. Zaś Cieniasów nikt przecież nie zmusi do przyłożenia ręki do zmiany konstytucji, która by lustrację umożliwiła. Gadać różne rzeczy można, ale dobrowolnie stryczek na szyję?

P.P.S. Jeszcze jedna ważna kwestia pozostaje w zasadniczym watku poruszonym w tym tekście. Otóż Jerzy Buzek, jeśli był umaczany, choćby tylko minimalnie - a do tego przecież się sam publicznie i bez bicia przyznał - nie miał po prostu prawa przyjmować stanowiska premiera. A przyjąl je, nie będąc w dodatku jedynym kandydatem, po prostu ten drugi był "zbyt prawicowy". (Nie był to przypadkiem Wyszkowski? Ktoś na "W" w każdym razie i chyba profesor.)

P.P.P.S Ten wywiad chyba miał miejsce więcej, niż cztery lata temu. Może z sześć.