wtorek, stycznia 31, 2012

Ogólne, globalne i w sumie niemal biężączka

Najpierw chciałem sprawdzić, czy potrafię, potem przez jakiś czas niemal myślałem składnymi blogowymi tekstami... Szedłem np. na trening, nieco to trwało, bo było daleko, a w głowie układał mi się ze szczegółami tekst, albo i dwa... Potem go i tak na ogół nie spisywałem, ale materiału miałem sporo.

Teraz jednak jakoś coraz mniej moje rozmyślania mają formę nadającą się na blogaska i w ogóle jakby coraz mniej widzę sensu w pisaniu. To znaczy, napisałbym chętnie coś naprawdę składnego, zgrabnego i głębokiego - coś w stylu Coryllusa, Rolexa, ludzi morza (Seaman i Seawolf), nie zapominając o wielu innych, ale nie potrafię. A w każdym razie nie potrafię sobie zadać tyle wysiłku, żeby naprawdę spróbować. Chyba po prostu nie jestem do tego stworzony.

Nie raz myślałem, żeby to rzucić, ale nieco fajnych ludzi jednak mnie wciąż odwiedza i głupio by mi było całkiem ich zawieść. Co najmniej na niektóre komęty musiałbym odpowiadać. No więc, jakoś wciąż myślę, żeby tu jakąś w miarę wartościową treść wrzucić, choć idzie mi to ciężko.

Tyle tytułem Wstępu, żeby - jak każdy wysoce zorganizowany i dojrzały system - nieco pozjadać własny ogon, czyli pozajmować się samym sobą. A teraz będzie (krótki, mam nadzieję) Wstęp bis...

Otóż mamy tę sytuację - a mówię o globalnej, bo III RP to w ogóle nie jest temat na moje skromne pióro - naprawdę interesującą. Tzw. kryzys hula sobie i się rozkręca, a moim zdaniem nie jest to kryzys, tylko po prostu koniec "kapitalizmu", z "liberalizmem" i "demokracją" (cokolwiek by to miało oznaczać) na dodatek. Idzie zamordyzm z totalitaryzmem, jakich nawet sobie wyobrazić nie potrafimy - chyba że ten syf, mówię o tym syfie dążącym do tego zamordyzmu und totalitaryzmu - po drodze zdechnie...

Ale to nie też nie będzie dla nas przesadnie miłe, bo oni kontrolują niemal wszystko, a jak te miliardy biednych, całkowicie zależnych od... Od czego właściwie oni są zależni? No od władzy, administracji, "stróżów porządku", służb, dostaw, wypłat... I czego tam jeszcze... Jak one tego wszystkiego nagle nie będą miały, to będą się działy sceny o których Dantemu się nie śniło.

Ale ja właściwie nie o tym. Chciałem wrócić natomiast do jednego z moich ulubionych tematów przez cały ten czas, i poniekąd terenu jednego z moich większych sukcesów. Czyli do liberalizmu. (Może być "konserwatywny".) Sukcesu w tym sensie, że ja go dość wielu ludziom obrzydziłem i otworzyłem na niego oczy, i to jeszcze zanim stał się niepopularnym, gamoniowatym i wrednym chłopcem do bicia dla niemal każdego. (Poza oczywiście leberałami, ale to świry.)

Ale że mnie inwencja opuściła i właściwie - skoro zaczynają się dziać naprawdę HISTORYCZNE rzeczy (globalnie, ale także, w pewnym sensie, niech i będzie, w nieszczęsnej Polsce) - powinienem je śledzić i komętować na bieżąco, do czegom jednak niezdolny, no to ja przykopię jeszcze nieco liberalizmowi, a właściwie to kopniętemu pojęciu "liberalizmu konserwatywnego" (czy odwrotnie)...

I zrobię to, ale w sposób leniwy, a konkretnie cytując z pewnej książki i się jej treścią podpierając. Książka ta to "The Hidden Persuaders" ("Ukryci przekonywacze", gdyby takie słowo istniało, ale za to jest dosłownie), wydana po raz pierwszy w roku 1957, autor Vance Packard. Jest to rzecz o reklamie, a dokładniej o reklamie stosującej "psychologię głębi", czyli coś w rodzaju oddziaływania na "podświadomość" (używając, z braku dobrych alternatyw, freudowskiego języka). 

No i jest to co, tam się daje wyczytać, naprawdę interesujące samo w sobie, a jeśli się pomyśli o tych wszystkich "Oburzonych", strajkach, protestach, "postawach roszczeniowych" i "niedojrzałej młodzieży, która te postawy przejawia", nierobach, i czym tam jeszcze... (Wcale nie mówię, że to WSZYSTKO kłamstwo, ale wiele jednoznaczności w tym raczej jak dotąd nie ma, zgoda?) 

Czyli o tych wszystkich zjawiskach, których mamy coraz więcej i więcej, a jeszcze nie tak dawno nikt o nich nie słyszał... No to wtedy różne rzeczy z tej książki wydają się dziwnie, choć nieco pośrednio, aktualne. Zacytować zaś z niej można by tu masę rzeczy, wywołując, mam nadzieję, entuzjazm P.T. Czytelników, ale ja akurat doczytałem to takiego jednego miejsca, stwierdziłem, że coś się jednak moim P.T. Czytelnikom należy, więc postanowiłem to, do czegom doczytał, tutaj, we własnym przekładzie, umieścić. Z niniejszym wstępem na okrasę.

Może kogoś to zainteresuje, może jakiegoś "konserwatywnego liberała" sprowokuje to do odparcia tych "paskudnych zarzutów" i rozwiania moich, wielokrotnie już zresztą wyrażanych, podejrzeń, że nic tak chyba jak "wolny rynek" nie rozwaliło konserwatywnych (a są inne?) wartości, rodziny, tradycji, religii... I nic tak chyba jak on nie uczyniło ze współczesnych ludzi Zachodu lemingów i w sumie niewolników. A co najmniej na niewolników kandydatów. A więc cytujmy!

* * *

Dr. Riesman* w swoim studium zasadniczych zmian zachodzących w amerykańskim charakterze na przestrzeni dwudziestego wieku (to znaczy od wewnątrz-sterowności, do zewnątrz-sterowności), odkrył, że nasze rosnące zainteresowanie** aktami konsumpcji odzwierciedla ową zmianę. To zainteresowanie, zaznacza, jest szczególnie intensywne (i intensywnie popierane przez producentów produktów) na poziomie dzieci***. Charakteryzuje on dzieci Ameryki jako "przyuczane do roli konsumentów".

We wcześniejszych, bardziej niewinnych czasach, kiedy nacisk był nie na tworzenie przyszłych konsumentów, czasopisma dla chłopców i ich odpowiedniki koncentrowały się na trenowaniu młodzieży do (stanięcia) na froncie produkcji, łącznie z wojną. Jako część tego treningu, stwierdza dr. Riesman w "The Lonely Crowd", początkujący sportowiec mógł rezygnować z palenia i picia. "Odpowiadające im media dzisiaj szkolą młodych ludzi (do stanięcia) na froncie konsumpcji - opowiadając im o różnicach między Pepsi Colą i Coca Colą, a później między papierosami Old Golds i Chesterfield." [_ _ _]

Problem tworzenia gorliwych konsumentów dla przyszłości był w połowie lat pięćdziesiątych rozważany na sesji Amerykańskiego Stowarzyszenia Marketingu. Szef firmy Gilbert Youth Research powiedział marketerom, że niema już żadnych problemów ze zdobywaniem funduszy "na targetowanie@ rynku młodzieżowego". Jest ich masa. Problemem jest targetowanie tego rynku z maksymalną skutecznością. Charles Sievert, piszący o reklamie felietonista New World Telegram i Sun, wyjaśnia o co chodzi w tym targetowaniu, mówiąc: "Oczywiście dywidendy z inwestycji w rynek młodzieżowy służą rozwijaniu wierności wobec produktu i marki, w ten sposób otrzymaniu przyszłego wiernego rynku dorosłego."

Bardziej otwarte wyrażenie tego, jaką okazję stwarzają dzieci, pojawiło się w reklamie zawartej w Printer's Ink kilka lat temu. Firma specjalizująca się w dostarczaniu materiałów "edukacyjnych" dla nauczycieli szkolnych w formie tablic do wieszania na ścianie, wycinanek, podręczników dla nauczycieli, wezwała handlowców i reklamodawców: "Gorliwe umysły można kształtować tak, by pragnęły twojego produktu! W szkołach podstawowych Ameryki jest niemal 23 miliony dziewcząt i chłopców. Te dzieci jedzą żywność, noszą ubrania, używają mydła. Są konsumentami dzisiaj i będą nabywcami jutro. Oto wielki rynek dla waszych produktów. Zdobądź$ te dzieci dla swojej marki, a będą naciskać rodziców, by nie kupowali żadnej innej. Wielu dalekowzrocznych reklamodawców zarabia dzisiaj duże pieniądze... i buduje dla jutra... kształtując gorliwe umysły" poprzez materiały "Project Education" dostarczane nauczycielom. I dodawano z przekonaniem: "wszystkie troskliwe lukrowane przekazy mające na celu stworzenie akceptacji i popytu na produkty..." Komentując ten apel, Clyde Miller, w swoim "The Process of Persuasion", tłumaczy kwestię warunkowania reakcji u dzieci mówiąc: "To wymaga czasu, tak, ale jeśli spodziewasz się być w biznesie dłużej, pomyśl co to może oznaczać dla twojej firmy w sensie zysków, kiedy uwarunkujesz milion albo dziesięć milionów dzieci, które będą wyrastać na dorosłych, wyuczone kupować twoje produkty, jak żołnierze są wyuczeni by atakować, kiedy słyszą słowo kluczowe 'naprzód'!"

Potencjał telewizji w warunkowaniu młodzieży tak, by byli lojalnymi entuzjastami jakiegoś produktu, czy są dość dorosłe, by go konsumować, czy nie, stało się rzeczą oczywistą we wczesnych latach pięćdziesiątych. Młody spec od reklamy z Nowego Jorku, uczestnicząc w kursie marketingu na lokalnym uniwersytecie, od niechcenia stwierdził, że dzięki telewizji większość dzieci uczy się śpiewać reklamy piwa i innych towarów zanim nauczą się śpiewać narodowy hymn. Youth Research Institute, wedle The Nation, chwalił się, że nawet pięciolatki śpiewają reklamy piwa "raz za razem i z upodobaniem". Napisano tam, że dzieci nie tylko śpiewają o zaletach reklamowanych produktów, ale także czyniły to z wigorem przejawianym przez najbardziej entuzjastycznych prezenterów, i przez calutki dzień "bez dodatkowego kosztu dla reklamodawców". Nie można ich wyłączyć, jak telewizora. Kiedy na początku dekady telewizja była w powijakach, pojawiła się w branżowym czasopiśmie reklama, alarmująca [dosłownie!] producentów o ogromnej zdolności telewizji wyrycia [dosłownie!] przekazów w młodych mózgach. "Gdzie indziej na ziemi", wołała owa reklama, "świadomość marki zostaje tak mocno wbita w psychikę czteroletnich dzieci? ... Ile jest to warte dla producenta, który może wstrzelić się w młodocianą widownię i kontynuować sprzedawanie w kontrolowanych warunkach rok po roku, aż do czasu osiągnięcia dorosłości i statusu pełnowymiarowego nabywcy? To MOŻNA zrobić. Zainteresowany?" (Kiedy autor przygotowywał ten rozdział, usłyszał własną ośmioletnią córeczkę, radośnie wyśpiewującą piosenkę reklamującą papierosy: "Nie strać radości palenia!")

---------------------
* O którym śmy se tutaj całkiem niedawno rozmawiali, bo to autor książki "The Lonely Crowd" ("Samotny tłum").

** Bardziej dosłownie "troska" lub nawet "zmartwienie" - "preocuppation". W obu przypadkach gdzie mamy "zainteresowanie".

*** Bardziej dosłownie trza by to przetłumaczyć jako: "na poziomie przed-pubertalnym". Tu i w wielu innych miejscach, gdzie mowa jest o "dzieciach" czy "młodzieży".

@ Wiem, że to słowo jest niespecjalne, ale to dosłowne tłumaczenie i tu akurat dziwnie pasuje.

$ Dosłownie "sell these children to your brand". Czyli dosłownie: "sprzedaj te dzieci swojej marce". Mocne! Po angielsku brzmi to bardziej naturalnie (w końcu mają to dłużej), ale sens jest w sumie ten sam.

(Miałbym więcej przypisów, ale jest problem ze znalezieniem odpowiednich znaczków, bo ile w końcu może być gwiazdek. Więc "naukowość" tego tłumaczenia nieco ucierpi, ale treść w sumie jest i tak jednoznaczna.)

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca. (Przyzwoitego lewicowca - nie lewaka albo leminga!)

poniedziałek, stycznia 30, 2012

Katzenbrenner & Kastraci

Nie szukajcie rock-and-rollowego zespołu z tytułową nazwą na YouTube, bo go nie ma. (Właśnie sprawdziłem w Guglu.) I zapewne nigdy nie będzie. Czemu? Bo zgwałciłoby to prawa autorskie, różne ACTA i inne takie, co pociąga za sobą różne nieprzyjemności. Jeśli Waaadza tak, oczywiście, zechce, bo inaczej to nie.

W jaki jednak sposób by zgwałciło, spyta ktoś, skoro takiego rock-and-rollowego zespołu nie ma? No ale przecież jest taka właśnie partia. Czy jak to nazwać. Gdzie? A no w sejmie III RP. W tym cyrku? Tak, w tym ruskim cyrku właśnie, który niektórzy zwą "polskim sejmem". (I nie mówię o międzynarodowym i tradycją owianym sensie tego słowa. Który także chwały nam, nawiasem, nie przynosi.)

No i ta partia mogłaby np. wystąpić o zgwałcenie im nazwy. Lepiej nie ryzykować! Za to warto może tej nazwy używać, pisząc o owej partii. I o całym tym (z przeproszeniem kurw) kurewskim syfie, który w naszym nieszczęsnym kraju robi za politykę i państwo. Tego typu celne (jak sobie pochlebiam) i lapidarne hasełka są cenne w "publicznym dyskursie", marketingu, pijarze i czym tam jeszcze.

A w tym wciąż jeszcze MY, czyli "druga strona" w stosunku do tego szamba, jesteśmy dupy. Tak więc polecam termin Katzenbrenner & Kastraci na określenie tej partii z jej przyległościami. Dowolnie szerokimi, może być od Brukseli po Władywostok. Alternatywna nazwa: Partia Kastratów.

Jeśli ktoś ma ochotę, proszę używać bez kompleksów i bez lęku o "pogwałcenie praw autorskich"! Moich konkretnie w tym przypadku, bo ja te nazwy właśnie, w genialnym olśnieniu (wywołanym obejrzeniem sobie wczoraj późnym wieczorem na TV Trwam scenki z "polskiego sejmu", wiecie której) odkrył (no bo przecież nie "wynalazł").

Może ktoś wkrótce napisze błyskotliwy tekst pod którymś z tych tytułów. Oby! Może ktoś użyje jednego z tych terminów w swoim błyskotliwym tekście. Może wkrótce pojawią się one na jakimś transparencie, albo na murze. Wtedy, jako ich poniekąd "ojciec", dumny będę jak paw, ale nie tylko to. Po prostu takiego "marketingu" nam potrzeba.

I mam niepłonną, że inni też wytężą umysły, żeby podobnie (jak sobie pochlebiam) celne (albo i celniejsze, jeśli potrafią, oby!) określenia odkryć czy wynaleźć. Dobrze by było! No bo i cóż byśmy robili bez dotychczasowych odkryć: bez "lemingów", "tuskoidów", "europejsów", "waluty ojro", i czego tam jeszcze?

Co byśmy prezentowali w tej "publicznej debacie"? Odwieczne polskie rany, plus "módl się i pracuj"? Na kogo "pracuj"?! Na tych...? Bez żartów! Najpierw ich, tych wszystkich... Sami wiecie. Do uczciwej pracy. Czyli w kamieniołomach. A potem się będzie rozważać kwestię ewentualnego zakasania rękawów.

Żadne tam "pomożecie?", zanim to bractwo weźmie się do uczciwiej roboty. Za miseczkę ryżu dziennie. To tak jak z upadkiem PRL - ja od razu, czyli w głębi "stanu wojennego", mówiłem, że w ten upadek uwierzę, kiedy zawiśnie Urban. Nie zawisł, nie zanosi się nawet by to mu groziło - no to i mamy dalej PRL. W coraz paskudniejszej wersji, niedługo pewnie dojdzie do lat czterdziestych XX w.

I tak samo tutaj - żadnego zakasywania rękawów! Żadnego "módl się i pracuj!", dopóki całą masa rzeczy się ISTOTNIE nie zmieni. A "ISTOTNIE" oznacza tutaj kamieniołom, a co najmniej ciasną celę na długie lata. Nie wykluczając konopnego sznura, w wariancie optymistycznym. I nie chodzi tu tylko o to MIEJSCOWE kurestwo (z przeproszeniem kurw), bo to sprawa dużo bardziej globalna.

OK, wracając na zakończenie do meritum - jak odtąd nazywamy Ruch... Tego tam, nie da się tego nazwiska napisać... No właśnie: Katzenbrenner & Kastraci. Brawo! Alternatywnie Partia Kastratów. Zgoda?

A teraz niech każdy poskrobie własne swoje szare komórki i wymyśli coś równie słodkiego na coś równie paskudnego! I wtedy te demonstracje, a także blogi, nabiorą nowego czaru i, da Bóg, nowej skuteczności. Amen!

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca!

piątek, stycznia 20, 2012

O przegranej wojnie i innych mniej lub bardziej przykrych rzeczach

Bez wskazywania kogokolwiek palcem, powiem, że się z nim zgadzam w kwestii rozlicznych zalet i pożytków postrzelania sobie z działka i pojeżdżenia sobie różnego rodzaju opancerzonym blaszanym szmelcem, na jakich te działka często bywają. Tyle, że ja te zalety i pożytki widzę jednak inaczej, niż owa osoba. Dla mnie chodzi przede wszystkim o pożytki, że tak to określę, ardreyiczne. Czyli psychologia, prawdziwa prasamcza męskość, radzenie sobie w sytuacjach, umiejętność dania popalić jakby coś, i te rzeczy.

Perspektywę, że przy pomocy takich blaszanych pudełek, choćby i na kółkach, albo nawet na gąsienicach, choćby i z szybkostrzelnym działkiem, uda się zrobić jakąś sensowną kontrrewolucję, albo pomóc cokolwiek temu nieszczęśliwemu krajowi, oceniam jako niewielką. Niewiele większą, niż powiedzmy szansa na to, że człek zginie w wypadku lotniczym, która jest taka, że jakby latać codziennie, to trzeba by poczekać średnio z 12 tysięcy lat na swój śmiertelny wypadek. (Co oczywiście jest w wielu istotnych kontekstach wysoce pozytywne.)

A zatem (jak zwykle) - ardreyizm i te sprawy TAK, ale kontrrewolucje jednak nie tak się robi, jak sobie niektórzy wyobrażają. (Jeśli się oczywiście grubo nie mylę, co teoretycznie też nie jest całkiem wykluczone.) Dlaczego tak jest? A raczej - dlaczego tak uważam?

Otóż dlatego, że dla mnie ta wojna... Nie macie ludzie pojęcia, jak przykro mi to mówić, jak bardzo chciałbym ochronić wasze słodkie malutkie serduszka przed tak niemiłą prawdą - a i mnie samemu wcale ona z przyjemnością przez gardło nie przejdzie... Ale ta wojna, drogie ludzie, już jest od dawna definitywnie przegrana.

Na terenie w wąskim i ścisłym sensie polskim - ponieważ Polska... I co właściwie to słowo miałoby dzisiaj znaczyć? Bandy lemingów? "Elity" na których tle Szczęsny Potocki jawi się jako polityczny geniusz i bohaterski patriota? Już chyba raczej punkt przecięcia linii sił różnych - jak najbardziej nie-polskich - agentur i zagranicznych wpływów.

No więc ta Polska (jeśli przyjmiemy, że to słowo jeszcze w ogóle, tak bez dodatkowych komentarzy czy kwalifikatorów, daje się sensownie używać) jest teraz zbyt słaba, zbyt zależna, zbyt przeżarta wszelkiego rodzaju syfem, by w ogóle mogła - w przewidywalnej perspektywie i w warunkach nie różniących się całkiem radykalnie od obecnych - o sobie stanowić.

Tym bardziej, że, jak i w reszcie zachodniego świata, ale raczej w większym stopniu, znaczna większość naszych rzekomych "rodaków" to ludzie o niczym innym nie marzący, niż o życiu sytego i bezpiecznego niewolnika, a istniejący system, mimo wszystkich swoich braków, słabości, i całego dawania prostemu człekowi w dupę, wciąż taką możliwość tym ludziom, i to ze sporym marginesem, zostawia.

I zostawiać ją będzie jeszcze zapewne bardzo długo - mimo "kryzysu" (czy raczej, jak sądzę, końca "kapitalizmu" wraz z "demokracją"), mimo zapewne rychłego upadku waluty ojro i niewątpliwej porażki rządzącej Europą lewacko-urzędniczej "elity". Która jednak, z pomocą i na plecach owych (nie bójmy się tego słowa!) lemingów sobie w końcu poradzi i tak dociśnie ludowi (w tym lemingom) śrubę, że ten będzie żałośnie jęczał - zamiast, jak teraz, wznosić entuzjastyczne okrzyki i głosować jak trzeba.

Na czym to się zresztą skończy - mówię teraz o reakcji ludu na dociśnięcie śruby, wzięcie za mordę i na ścisłą dietę - a biurokratyczno-lewacka elita wyjdzie z tego wzmocniona, z o wiele większą władzą... I syf będzie o wiele gorszy niż obecnie. No, chyba, że to wszystko naprawdę szybko i skutecznie się zawali. I wtedy trudno cokolwiek w ogóle teraz przewidywać.

A Smith & Wesson zakupiony za poniżej stówy na Allegro (swoją drogą serdecznie polecam!) i tak zapewne będzie miał o wiele większe zastosowanie - w rękach zwykłych ludzi, o tym teraz mówię, w tym i ew. kontrewolucjonistów, a nie pacyfikujących głodny i sterroryzowany lud sił zbrojnych - niż jakiekolwiek blaszane Skoty z działkiem, czy jak to się teraz wabi.

Z ową osobą, cośmy sobie o niej na początku (i którą w sumie b. cenię, choć przydałoby się jej więcej mózgowej dyscypliny) nie zgadzamy się także w kwestii szeroko pojętej propagandy. Owa osoba uważa, jak ja to rozumiem, że propaganda załatwia nam praktycznie wszystkie problemy - trzeba tylko nieco rozbudzić tych wszystkich zwykłych ludzi, którzy RZEKOMO już są i tylko czekają... Nie mając, of course, absolutnie nic wspólnego z żadnymi lemingami... Itd., itd.

Podczas gdy ja kompletnie tych ludzi nie widzę. 50%, co najmniej, rzekomych "rodaków" to zadowoleni, w sumie, ze swego statusu syci niewolnicy. Może ze 30% z reszty to niewolnicy niespecjalnie syci i niespecjalnie zadowoleni, ale jednak i tak o niczym innym naprawdę nie marzący, niż żeby sytymi i zadowolonymi się stać. Plus ew. JP2, plus ew. nieco "śpiewów narodowych" z martyrologią na czele. Takie same lemingi jak tamte, tylko gorzej im się powiodło.

No i reszta... Ile nam zostało? 20%, tak? No więc ci coś by tam chcieli zmienić, piszą zatem sobie na blogach, gaworzą na forach, puszczają baloniki i głosują na opozycję. Tyle! Dużo więcej z tego NIGDY nie będzie, bo ci ludzie po prostu lubią robić to co robią i nigdy nic zdecydowanie innego robić nie będą. Chyba że się ich zmusi, ale kto niby miałby ich zmusić? I jak? Raczej nie my, już znacznie prędzej tow. Mąka, Barroso, Putin, Cohn-Bendit. I kto tam jeszcze.

Skrajny defetyzm to co ja tu mówię, tak? Plus plucie porządnym ludziom do zupy? Cóż, przykro mi, ale prawda jednak - choć sama z pewnością nie wyzwoli - lepsza jest od idiotycznych ckliwych bajd na własny temat i na temat własnych możliwości. Tym bardziej, że ten mój obraz nie jest tak co końca, ze szczętem, jednoznacznie mroczny.

Jest pewien procent ludzi - jak zawsze chyba i wszędzie - którzy się ze statusem sytego i bezpiecznego (do czasu, do czasu!) niewolnika tak czy tak nie pogodzą. Po prostu to jest sprzeczne z ich naturą. Nie mogą, choćby chcieli, a chcieć też nie mają jak. No i ci ludzie jakoś tam walczyć (w mniejszym lub większym cudzysłowie) nadal będą.

Mądrze i skutecznie, albo głupio i bez skutku. I sporo tu zależy od tego, czy będą sobie wmawiać, że ta wojna jeszcze wciąż jest do wygrania - "tylko jeszcze jeden zryw, tylko powiem sąsiadowi, że Tusk jest be, że Komorowski to idiota"... Czy też uświadomią sobie, że tutaj już się niewiele da zrobić i zaczną się przygotowywać do NOWEGO EWENTUALNEGO (da Bóg!) STARCIA.

No bo to jest tak, że w irracjonalnym oporze przed dopuszczeniem do siebie myśli, że TA wojna już jest przegrana, jest chyba wcale nie więcej zdrowej bojowości i chwalebnego bohaterstwa, niż umysłowego wygodnictwa i rozmemłania? Czemu tak? Przecież to wydaje się być bez sensu!

A jednak - jeśli się z tego typu faktem nie pogodzimy (oczywiście ze stosownym bólem, bo w klęsce nie ma i nie może być nic przyjemnego!), to po prostu będziemy cały czas walczyć (to wariant hiper-optymistyczny, bo u nas nikt w żadnym sensie raczej teraz nie walczy, co najwyżej gada) wojnę z przeszłości, zamiast TĘ PRZYSZŁĄ! Bo do przyszłej, choć niepewnej i nie wiadomo kiedy, trzeba się przygotowywać - nie do tej, która była i którą już ze szczętem przegraliśmy.

W dzisiejszej "Polsce" (żeby to tak prowizorycznie nazwać) nie ma już żadnej prawdziwej wojny, żadnej prawdziwej walki - jest okupacja i są zabory. A patrioci, i w ogóle ludzie etycznie i psychicznie zdrowi - ludzie przyzwoici wedle kryteriów które 70 lat temu były dla każdego normalnego człowieka oczywiste - są uciskaną mniejszością. Z poważnym ryzykiem, że niedługo mogą się stać mniejszością po prostu prześladowaną i tępioną. No i trzeba się do tej sytuacji przystosować, jeśli marzy się o przyszłym zwycięstwie! Nie ma niestety na to innej rady.

Tyle, że tutaj żadna propaganda, żadne filmy czy seriale, nie pomogą. Na pewno nie tyle, ile nam potrzeba. Choćby dlatego, że ci, którzy jeszcze - mimo całego naporu mediów, ekonomii, "edukacji" i gołej przemocy (np. sądowej) jeszcze do szczętu lemingami nie zostali, TO SĄ WŁAŚNIE LUDZIE NA PROPAGANDĘ Z NATURY ODPORNI. Gdyby odporni nie byli, to dawno byliby lemingami. (Wystarczy liznąć nieco Spengleryzmu Stosowanego, żeby to było oczywiste. Fajny przykład przewagi książki nad serialem, by the way!)

No więc dobra, sporo tego już napisałem, choć temat daleki od wyczerpania. Resztę zostawimy sobie na ew. "zaś" i dokonamy błyskawicznego przeskoku. Słowa kluczowe to: "pozytywny snobizm", "nie ma sukcesu bez poświęceń, trzeba z czegoś zrezygnować, żeby coś osiągnąć", "tężyzna fizyczna", "czuj duch, pręż się!", "rozwój osobisty", "wychowanie", "wpływ na otoczenie", "budo" (tak Mustrum - właśnie chuju muju!).


* * *

No więc... Kiedyś gadaliśmy o łacinie i pytano mnie o fajny podręcznik lub kurs. Wydaje mi się, że ta książka (plus płyta CD), co ją sprzedają tutaj ==>; http://www.jezykiobce.pl/lacina-dla-poczatkujacych,551.html <== , jest fajna. I na pewno niedroga. Mówię to na podst. dostępnych tam fragmentów, plus ich kursu japońskiego, co go posiadam. Nie będę tu rapsodyzował na temat znaczenia łaciny, ale można by sporo. Zachęcam do się zainteresowania, poduczenia się, zarażenia rodziny...

I co tam jeszcze. Sama BEZINTERESOWNOŚĆ takiego hobby oddala nas psychicznie od lemingów, a od czegoś trzeba przecież zacząć, bowiem lemingoza, w mniejszym lub większym stopniu, wisi nad każdym z nas jak przysłowiowy miecz Damoklesa.

* * *

Wrzućcie se w jakiegoś gugla "Skazany na trening" i kupcie se tę książkę! (Autor Paul Wade, jeśli mnie pamięć nie myli.) My to już z niektórymi kolegami znamy od dość dawna - w amerykańskim oryginale i w postaci ebooka pod tytułem "Convict Conditioning". Naprawdę warto się tym zainteresować!

* * *

Nigdy się nie ogłaszałem specem od rodzimej historii - z różnych względów w tej właśnie specjalnie obryty nie jestem - ale coś tam się w mym długim życiu przeczytało, i jakoś wszystko dotąd pozostawiało pewien, czasem spory, niedosyt. A to zbyt ckliwe, istne "śpiewy narodowe" i "czytanki ku zbudowaniu dziatwy" (w skrajnych przypadkach ze słowianofilią, JP2 i Wałęsą na dokładkę), a to nadmiar martyrologii (każda jej ilość do dla mnie nadmiar!), a to propaganda sprzed stu lat robiąca u nas za poważną historię... W najlepszych przypadkach raczej publicystyka, niż prawdziwa historia. A jeśli historia, to wycinkowa i przeważnie dość nudna.

Ale akurat kupiłem sobie całkiem niedawno "Dzieje Polski w zarysie" Michała Bobrzyńskiego no i pierwszy raz jestem usatysfakcjonowany. Ma ona niemal ze sto lat (autor zmarł w 1935), ale i tak to jest coś - w jednym, niezbyt wielkim tomie - co można z przyjemnością i pożytkiem przeczytać, nie wzdrygając się bez przerwy z obrzydzenia, nie zastanawiając cały czas gdzie nas autor (z głębi swego patriotyzmu) zwodzi und oszukuje.

Jasne, że to TEŻ nie jest żadne słowo Boże, tylko krótka historia Polski, zrobiona przez autentycznego historyka, pracującego na autentycznych źródłach, który to historyk do tego potrafi syntetycznie i głęboko rozważać historyczne trendy, politykę przez duże P, itd. Serdecznie polecam - dla was ludzie, dla waszych dziatek, a nawet kobiet, jeśli która aż tak mózgowo rozwinięta!

Co najmniej jako odtrutkę na pseudo-nacjonalistyczne przekłamania, prymitywne ideologizowanie historii, martyrologię, "śpiewy narodowe" i inne takie, których, jak chyba wszyscy wiemy, w naszej historiografii (o "historiozofii" już litościwie nie wspominając) nieprzeliczona masa.

I to by było na razie na tyle.

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca. (Przyzwoitego lewicowca - nie lewaka albo leminga!)

niedziela, stycznia 08, 2012

Leming - instrukcja obsługi

Nie miałem pojęcia, że książka Davida Riesmana "The Lonely Crowd" została wydana po polsku, ale została. Ją prostu trzeba przeczytać. (Nicek, to oczywiście nie do ciebie - ty się nie przejmuj!)

Parę razy ją tu zresztą niewątpliwie musiałem wspominać, bo też bez niej trudno zrozumieć psychologię leminga. Nie wszystko musicie tam oczywiście traktować jak słowo Boże, bo w końcu święte księgi to nie my, ale przeczytać, a potem możemy sobie dyskutować już w miarę z sensem.

Oto link: http://www.poczytaj.pl/214960?maling=h3nr2i38ebd334jdf - żebyście sobie kupili, albo naciągnęli rodzinę, sponsora, czy coś. (W dodatku do 15 stycznia 2012 książka ta jest tu  przeceniona i naprawdę tania. Tamże sporo innych interesujących książek, i także na razie wiele przecenionych. Na przykład o geopolityce.)

No a gdyby ten linek przestał kiedyś działać, to powiem, że polski tytuł to (zaskoczenie!) "Samotny tłum", autor, jak wspomniałem, David Riesman, a sprzedają to na http://poczytaj.pl - zapewne nie tylko tam, ale na przykład tam.

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca. (Przyzwoitego lewicowca - nie lewaka albo leminga!)