Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Edward Gierek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Edward Gierek. Pokaż wszystkie posty

piątek, czerwca 17, 2016

Nie ma żadnego "problemu terroryzmu"!

Powtarzam: nie ma żadnego "problemu terroryzmu". "Problem terroryzmu" to retoryczna sztuczka, coś co po łacinie nazywa się pars pro toto, czyli np. "dziesięć tysięcy mieczy" w sensie "dziesięć tysięcy uzbrojonych żołnierzy".

W odróżnieniu jednak od dawnego Rzymu nie żyjemy teraz jednak w czasach rozkwitu (i szaleństwa na temat) retoryki, tylko w czasach m.in. ordynarnej propagandy, więc ten stary retoryczny greps służy nie (tak czy inaczej pojętej) estetyce, tylko, jak niemal wszystko dzisiaj, utrzymaniu lemingów w posłuszeństwie.

Skoro nie ma "problemu terroryzmu", spyta ktoś, to co w takim razie jest? W końcu ktoś tam w jakichś klubach strzela, wysadza się wraz ze sporą  ilością innych ludzi w powietrze... Oczywiście wcale tego nie neguję, chodzi mi tylko o to (tylko I AŻ), że cały ten "problem terroryzmu" jest jedynie częścią czegoś o wiele większego i poważniejszego. I że to rozróżnienie jest naprawdę istotne, nie zaś jedynie kolejnym słownym wygibasem.)

Mianowicie schyłku i upadku Zachodu. Mówiąc zaś językiem mniej wyszukanym, za to precyzyjniejszym, problem Spedalenia Zachodu. (Excusez le mot, wrażliwe duszyczki.) A ponieważ praktycznie cały ten obecny, czy może raczej dotychczasowy, świat jest ukształtowany przez Zachód właśnie... Co by nam w politpoprawnych książkach o historii świata nie opowiadano o całej, ach, Ludzkości, wspólnie przez tysiąclecia dążącej do obecnego niemal-już-ziemskiego-raju, gdzie to każdy dosłownie miał swój istotny wkład itd...

Jednak faktem jest, mimo "arabskich" (w istocie indyjskich) cyfr i kukurydzy, że wszystko z czym my i inni ludzie na całym niemal globie codziennie żyją, a już na pewno co oglądają w telewizjach i gazetowych wstępniakach - od granic państw i samej idei państwa, przez pojęcia takie jak państwo prawa, samo prawo zresztą też, demokracja, prawa człowieka, wolność słowa, tolerancja (np. religijna), po "jedynie słuszną" ekonomię - zostało (ostatecznie) sformułowane na zachodzie, a w większości przypadków ludom należącym do innych cywilizacji po prostu NARZUCONE.

Narzucone w taki czy inny sposób - przemocą, albo metodami ekonomicznymi, czy też słodkimi i delikatnymi niczym letni wietrzyk metodami kulturowymi... Z których wielu może się cieszyć i sobie ich gratulować, ale które wcale - mówię o tych wszystkich Myszkach Miki i śpiewających babach z brodą - obiektywnie nie muszą każdego bez wyjątku zachwycać...

Że o korupcji, przeważnie zresztą kończącej się na niezrealizowanych obietnicach, których nikt nigdy realizować nigdy naprawdę nie zamierzał, litościwie nie wspomnę. (A jeśli jakiś naiwniak zamierzał, to i tak nie miał on ku temu żadnych możliwości, a zresztą dawno zamierzać przestał, bo mamy przecież teraz kryzys i problem terroryzmu, więc jak?)

Nie da się tego - jeśli nie mówimy o leminżej publiczności, która jak dotąd łyka wszystko, tylko o ludziach trochę myślących - zagadać! Najpierw się podbija świat, a potem się zaczyna sobie (skutecznie) i innym (mało, jak widać, skutecznie) wmawiać, że zawsze chodziło tylko i wyłącznie o uszczęśliwienie wszystkich, i że jeśli nikt nie będzie wierzgał przeciw Obamom i Merkelom, to już za trzy lata... no może za dziesięć... Ale na pewno jeszcze za życia naszych wnuków... Będzie ten wymarzony raj na ziemi.

Osiągniemy go wszyscy, ach, zbiorowym wysiłkiem, ale praktycznie bez poświęceń, bo przecież mamy Taniec z Gwiazdami i różnego rodzaju Euro, więc czego byście prole jeszcze chciały?! Czy ja mówię, że tamto podbijanie świata było złe? Albo czy mówię że było dobre? Nie, nic takiego nie mówię. Może mam na ten temat swoją opinię, o wiele zresztą bardziej zniuansowaną od prostego "cacy" czy "be", ale, jeśli tak, to zachowuję ją dla siebie.

Mówię tu tylko coś takiego, że nie ma litości dla brutala, który nas podbija i wszystko u nas urządza na swoje kopyto, a potem nagle, bez widocznej przyczyny, kuli się w kąciku i zaczyna płakać, że go mama nie dość kochała, a tata nie chce mu kupić nowej wypasionej komórki. Takie jest życie i to się nigdy nie zmieni!

Tym bardziej, że, zamiast po prostu trzymać się mocno i ew. dokonać jakichś ustępstw, rozsądnych i wyważonych, ten dzisiejszy Zachód Merkeli i Obam, z jednej strony kuli się pod nawałem własnych wewnętrznych przeżyć, których nikt nie rozumie, i które niemal każdy niebędący Obamą, Merkelą czy grzecznym lemingiem pochodzącym od tej sympatycznej pary, ma w przysłowiowej dupie, kuli się w kącie i szlocha...

Jeśli zaś kulenie się i szlochanie to nieco zbyt mocne określenie, na to co robi dzisiaj Zachód, to absolutnie celnym będzie stwierdzenie, że po (nie oszukujmy się) mocno brutalnym urządzeniu świata po swojemu, Zachód chodzi teraz od jednej ofiary do drugiej, ofiarowując im "bransoletki przyjaźni". I żeby to jeszcze uczciwie! Gdybyś naprawdę chciał dobrych stosunków, niewtrącania się jeden drugiemu, gdyby szczerze żałował... Ale przecież nic takiego nie robi.

Za tym wszystkim, w uzupełnieniu do tchórzostwa, stanowiącego faktycznie pewną nowość, leżą tak samo brudne interesy, jak za osiemnastowiecznym handlem niewolnikami. I każdy z zainteresowanych świetnie sobie z tego zdaje sprawę, więc jakich reakcji można się tu spodziewać?

Z jednej strony to, z drugiej zaś z jeszcze o wiele większą furią, niż kiedyś krzyż i zbawienie zamiast ofiar z ludzi, perkaliki zamiast gołych cycków i kościelne śluby zamiast palenia wdów i okaleczania niemowląt, stręczy dziś ten mentalnie pokręcony Zachód różnym obcym nam kulturowo ludom wymóżdżone całkiem niedawno przez szemrane "intelektualne autorytety" pomysły w rodzaju "równouprawnienia płci", zapobiegania "homofobii", "liberalnej gospodarki" (a jakże!)... Oraz samej "demokracji", tyle że w ujęciu takim, że nie rozpoznał by jej w nim nikt z żyjących choćby tylko 100 lat temu teoretyków...

Plus oczywiście baby z brodą, wszystkie kobiety na "rynku pracy", "swoboda seksualna"... I milion podobnie genialnych spraw, A, i to jest tutaj być może najważniejsze, trybunał określający co jest, co zaś nie jest "równouprawnieniem", "liberalną demokracją", "wolnością słowa" i całą resztą tych cudowności, znajduje się, nie do końca wiadomo gdzie (tutaj fraktalizm, którego inne od naszej cywilizacje za cholerę chyba nigdy nie pojmą), ale z grubsza gdzieś w kilku najpotężniejszych (z jakichś powodów, nie zawsze wygodnych do publicznego analizowania) państwach, w jakichś lożach, klubach, gabinetach... (Coś jak z prawem magdeburskim i arcybiskupstwem w Hamburgu w dawnej Polsce.)

Nic więc dziwnego (dla kogoś na poziomie nieco wyższym od poziomu średniego leminga, a nie jesteśmy przecież rasistami, by uważać, że każdy "kolorowy" musi być od leminga głupszy, prawda?), że różni tacy nie są zachwyceni ową, mającą ich niechybnie uszczęśliwić, ofertą, a widząc nieprawdopodobną słabość rzeczonego Zachodu w wielu punktach, plus widoczne gołym okiem pogłębianie się jego słabości w masie innych istotnych punktów, starają się to wykorzystać.

Jeśli uwzględnimy grające Zachodowi, z akcentem na Amerykanów, na nosie Chiny, jeśli uwzględnimy Rosję z jej zielonymi ludzikami, kibicami, nalotami w Syrii itd., to wyraźnie widać, że tu nie tylko o islam chodzi. Chyba każdy, jeśli chwilę nad tym pomyśli, a nie czyta GWybu, się z tym zgodzi? No a wewnętrzny, w sensie wewnątrz samego Zachodu i jego rdzennej ludności. opór? A czasem nawet brutalne działania?

Cóż, powiem tak... Jeśli ktoś naprawdę czytał Gibbona, a nie tylko powtarza za rzekomymi autorytetami, że według niego przyczyną upadku Rzymu było chrześcijaństwo samo w sobie - wie, iż jedną z najważniejszych, jeśli nie wprost najważniejszą, przyczyną upadku wschodniego Rzymu, czyli Bizancjum, były konflikty społeczne i religijne wokół ikonoklazmu i różne takie sekciarskie sprawy z udziałem, dość z reguły brutalnego, państwa.

Można by przewrotnie rzec, iż te Bizantiany traktowały teologię zbyt poważnie i że poszła ona zbyt głęboko w lud. Do tego zaś mieszały się zawsze niezliczone dworskie eunuchy, starając się upiec przy tym ogniu swoją własną pieczeń. Czyli całkiem jak Bruksela z Merkelą.

Skutek był taki, że kiedy np. przyszli Arabowie ze swą prościutką wersją monoteizmu, nikomu nie chciało się bronić dotychczasowego państwa, widzianego jako siedlisko i rozsiewnik burdelu na kółkach i prześladowca autentycznych wiernych. No a tam była, mimo wszystko, dość poważna teologia - tutaj natomiast mamy baby z brodą, Merkele jednym kłapnięciem paszczą wywołujące wędrówki ludów, o jakich się dawnym Attylom i Alarykom nie śniło, a do tego kastrujące nas wszystkich na wzór i podobieństwo bab z brodą z upiornych konkursów upiornej Eurowizji...

Co oznacza spychanie nas wszystkich w przepaść, a dla naszych ew. wnuków szykowanie losu, o którym nawet pomyśleć się boimy. Czemu więc się dziwić? I to by było na tyle. Jeśli jest chaotyczne, to sorry, ale temat wielki, "nabolały", jak to się mawiało (kto mawiał, ten mawiał) za Gierka, a napisane od jednego zamachu. (Nie o taki "zamach" chodzi - wstrzymaj głupku te swoje drony!)

triarius

niedziela, kwietnia 03, 2016

O jednym genialnym Ezopie

Czytałem ci ja kiedyś taką bajkę Ezopa... Nawiasem po łacinie, bo było to w ramach przecudnego radiowo-książkowego kursu "Łacina bez pomocy Orbiliusza"... (Od lat nawiasem nie mogę się nadziwić, że jedyny w historii radiowy kurs martwego języka był właśnie w PRL, za Gierka, a w dodatku była to łacina, która dla wciąż balansujących na skraju Zachodu i wschodniej barbarii Polaków jest jak pożywna pierś, i smakowita, matki, ach! Ale co wy o tym możecie wiedzieć, "łacińska cywilizacjo".)

Czytałem więc, a także zapewne usłyszałem, ową bajkę Ezopa, która była o tym, że Żmija, wzruszona prośbami Jeża, któren nie miał się gdzie podziać na zimę, zaprosiła go do swojej jamki, gdzie zaraz jeż zaczął się wiercić, dotkliwie raz po raz kłując gospodynię, a kiedy ta się skarżyła i prosiła go, by przestał, robił się coraz bardziej niegrzeczny i bezczelny, aż na koniec Żmija, w środku zimy, uciekła z własnego domu na tułaczą poniewierkę. Tyle!

Nie wymaga wielkiej tygrysicznej inteligencji dostrzeżenie w tej historii sprzed ponad dwóch i pół tysiąca lat analogii z tym, co się w Europie dzieje całkiem ostatnio, a przy jeszcze nieco większej inteligencji automatycznie człowiek zaczyna się zastanawiać dlaczego Ezop wybrał takie dziwnie mało sympatyczne stworzenie do roli pozytywnego i skrzywdzonego bohatera - tym bardziej, że szwarccharakterem jest całkiem sam w sobie sympatyczny Jeżyk... Tyle że kolczasty, ale czy to jego wina?

Ja się nad tą kwestią, przyznam otwarcie, zastanawiam od samego początku, czyli już ponad 35 lat. Przy Ezopie to oczywiście nic nie jest, ale w skali ludzkiego żywota całkiem przecie sporo, zgoda? Nie powiem, że mi nic do głowy nie przychodziło, ale nigdy dotąd jakaś jednoznaczna i klarowna odpowiedź mi się nie sformułowała. Aż do teraz. No to wy się też spróbujcie nad tym zastanowić. Tylko galopem!

Nie chciałbym bowiem, byście i wy zastanawiali się nad tym 35 lat, bo wtedy może mnie tu już nie być, albo w każdym razie może tu nie być tego bloga, którego zastąpią osiemset-wymiarowe hologramy oparte na technologii odkrytej przypadkiem podczas badania Alfy Centauri, a wspartej badaniami nad pyłkiem kwiatowym z Saturna. Czy coś podobnego. (Wygłupiam się oczywiście, niczego takiego już nigdy nie będzie, co by Nicki tego świata sobie na podstawie obejrzanych filmów wyobrażały.)

Więc się zastanawiacie...

I się zastanawiacie...

I się zastanawiacie...

I się zastanawiacie...

Już? Mogę powiedzieć o co panu E. chodziło i dlaczego świadczy to o jego geniuszu? W dodatku o geniuszu PONADCZASOWYM? Każdy szmirus potrafiłby wymyślić bajeczkę o rozkosznym mięciutkim Króliczku, cynicznie wykorzystanym przez paskudnego Tasiemca, albo przez paskudną... No przecież, że Żmiję! Prawda? Ezop jednak tego nie zrobił, a naszych Aktorów poobsadzał niemal dokładnie w przeciwnych rolach do tych, w których by ich obsadził przeciętny reżyser.

Otóż moja odpowiedź jest taka: Ezop po prostu właśnie nie chciał, żeby to była historia słodkiego, może nieco wprawdzie naiwnego, stworzonka, wykorzystanego przez paskudnika bez sumienia. To miała być historia (i pięknie się to panu E. udało), o tym, że słodycz słodyczą, może my Polacy... Albo raczej "my Grecy"... Naprawdę jesteśmy cudne ptacy, najcudowniejsze skrzydlate stworzenia pod słońcem, i w ogóle... Albo i nie... Może nawet przeciwnie...

Natomiast nasz gość, z początku wcale nie taki znowu "nieproszony", ale szybko niechciany i, powiedzmy to sobie otwarcie - w przykry sposób agresywny, wcale nie musi być z natury czymś paskudnym... Tyle, że to nie ma większego znaczenia! Tu chodzi o naszą jamkę, nasz domek, i jeśli jakiś gość - słodki z natury, czy nie, nawet niech ci on będzie z początku miły naszemu sercu, a nasza gościnność dająca nam błogie poczucie, żeśmy oto jeszcze cudniejsze ptacy, niż przed chwilą, i że niechybnie pójdziemy do nieba...

To nie jest tutaj istotne. Ważne jest to, że gość to jest gość, a facet, który nam w jakikolwiek sposób odbiera nasz domek, albo jego istotną część, odbiera nam nasza SUWERENNOŚĆ, przestawia nam nasze życie w istotny sposób niezgodnie z naszą w tej kwestii wolą, w dodatku trwale... To po prostu nie jest fajny gość, a zapraszanie takiego gościa do siebie, do swojej jamki (tu mi się nagle w mózgu pojawiły jeszcze inne skojarzenia, ale dla wspólnego dobra zamilczę), choćby płakał i trząsł się z zimna, nie jest jednoznacznie mądrą, czy nawet jednoznacznie wzniosłą, decyzją.

Tak to widzę i mam niepłonną, że paru ludzi przekonałem, iż Ezop wielki był, a ci Grecy, choć nie mieli różowych golarek, ani nawet komórek, wiedzieli o świecie parę rzeczy, których my się już nigdy dowiedzieć chyba nie zdążymy... (No, chyba żebyśmy pilnie studiowali Panatygrysiego blogaska.)

triarius

poniedziałek, lipca 12, 2010

Nowe Już Chyba Wróciło, czyli Pełną Parą w Cienką Rurę

Gdzieś tak od średniego Gierka po sławny rok orwellowski (kiedy to opuściłem PRL, naiwnie łudząc się, że na zawsze) byłem szczęśliwym posiadaczem i szczęśliwym użytkownikiem kolorowego telewizora marki Rubin. W tamtych czasach było to swego rodzaju konsumpcyjny rarytas, choć oczywiście nie ja jeden dostąpiłem tego szczęścia - pomijając już nomenklaturę, ubeków i dysydentów, taki wspaniały telewizor miał też, z tego co pamiętam, także Jarecki. Wspominał o tym parę razy w sieci.

Telewizor ów był produkcji rosyjskiej. Czy raczej należałoby chyba rzec "radzieckiej". I miał większość cech, które z owym pochodzeniem można kojarzyć. Był więc ogromny (nie tyle przekątną swego ekranu jednak), a wyglądał solidnie - wprost emanował mieszczańską solidność i swego rodzaju, pokrętną nieco, elegancję. Zdziwił się ktoś? No to wyjaśniam, że były to w końcu czasy Leonida Breżniewa (i jego odżywianych kroplówką następców), a nie obłoków w spodniach, noży Kolesowa, i Miczurina,. Czy choćby zrzucanej na spadochronach amerykańskiej stonki zakażonej Coca-Colą.

Ten mój telewizor miał jedną charakterystyczną cechę... No i właśnie, tutaj dochodzimy do ciekawego zagadnienia o znacznie ogólniejszym charakterze... Naprawdę nie wiem bowiem, czy ta jego cecha była całkiem unikalna i na miliony innych telewizorów Rubin żaden inny jej nie miał... Czy też miał ją każdy... Albo może prawda leży gdzieś pośrodku i ową cechę posiadał co któryś egzemplarz owego cudu socjalistycznej techniki.

Naprawdę nie wiem! Spyta ktoś: "a co tu jest takiego o znacznie ogólniejszym charakterze?" Chodzi mi mianowicie o to, że, gdybym był kataryną czy Ściosem (i mimo tego pisywał takie głupotki o swoich dawnych telewizorach, a nie... wiadomo), no to bym odpowiedź na owo pytanie z pewnością znalazł. Gdybym był blogerem pomniejszego nieco płazu... (A kim ja właściwie jestem?) Gdybym był w każdym razie solidnym i się szanującym blogerem, to też bym poczuł się do rozwiązania tej zagadki.

(Wszyscy już chyba zapomnieli, że ja jeszcze w ogóle nie powiedział JAKA to była ta niezwykła cecha mojego Rubina, prawda? Powiem, ale we właściwym czasie. Na razie buduję napięcie.)

Więc na marginesie, tytułem dygresji, powiem, że gdyby co lepsi rodzimi blogerzy mieli dostęp do usług pań researcherek - co, jak pamiętam z Wańkowicza (którego córka zresztą taką researcherką była) stanowi standard w amerykańskim dziennikarstwie - to ja miałbym odpowiedzi na wszelkie tego rodzaju pytania, podawałbym zawsze dokładne informacje, precyzyjne cytaty... I w ogóle tzw. "dziennikarstwo" nie miałoby już absolutnie ŻADNEGO startu do co lepszych blogerów!

Dodajmy do tego korzyści z dziennikarskiej legitymacji, opłacany czas za obmyślanie i pisanie tekstów, ochronę ew. informatorów... Nie dziw, że establiszmęt tak się blogów boi! A z nim sami nasi (?) tzw. "dziennikarze", którzy by sobie w normalniejszej sytuacji musieli poszukać nowej, i to raczej nieskomplikowanej, fizycznej, pracy.

No dobra, była dygresja, teraz mówię co to była za cecha. Otóż tego telewizora po prostu nie dało się do końca ściszyć. Zapewne przeciętnego - a w każdym razie na tyle uprzywilejowanego, by mieć takie cudo w salonie - obywatela PRL (nie mówiąc już o obywatelu ZSRR) to specjalnie nie martwiło, ale mnie tak.

Ów obywatel nie po to oglądał Gierka czy Breżniewa, żeby nie pragnąć usłyszeć co oni mają mu do zakomunikowania, ja jednak, któremu Rubin służył głównie do wypatrywania cycków w codziennych odcinkach enerdowskich seriali dla młodzieży, miałem spore zastrzeżenia. Nie na tyle wprawdzie, by akurat to przesądziło o mym niechętnym stosunku do PRL'u i całej tej reszty, bo ta przypadłość przypadła na mnie znacznie wcześniej, ale szczerze mnie to wnerwiało.

Ścios ze mnie naprawdę żaden, ani kataryna (mówię to ze skruchą i bez cienia ironii),  bo z jednej strony cholernie mnie intrygowała kwestia, czy naprawdę każdy Rubin nie daje sobie do końca zamknąć mordy, z drugiej zaś nigdy jakoś nie zadałem sobie trudu poszukania odpowiedzi na to nabrzmiałe (żeby użyć języka z owej epoki, a może tylko podobnego?) pytanie.

Wyobrażałem sobie w każdym razie, że tak właśnie jest - że faktycznie wszystkie egzemplarze telewizorów Rubin, albo znaczna część, ma tę ciekawą cechę i ŻE NA TYM WŁAŚNIE OPIERA SIĘ CZĘŚCIOWO WŁADZA KOMUCHÓW W PÓŹNYM ZSRR! Były to bowiem, o czym młodzi mogą już nie wiedzieć, czasy dość śmieszne i sklerotyczne, kiedy sklerotycy rządzili na Kremlu, a wszystko trzymało się tylko na ślinę i dzięki amerykańskiemu zbożu... Albo tak nam się przynajmniej - "nam", czyli nielicznym, jak zawsze, inteligentnym antykomunistom - wtedy wydawało.

Łączyłem sobie w umyśle sprawę tych niemilknących Rubinów z inną sprawą o nieco podobnym charakterze... O której kiedyś opowiadał mi brat, który też chyba słyszał o tym od kogoś, a sam nie doświadczył... I ja tego też nie sprawdził... Żadna ze mnie kataryna! (Dajcie mi ludzie ze dwie porządne researcherki, mogą być ładne, a pokażę światu jak powinna wyglądać PUBLICYSTYKA!)

Otóż brat kiedyś mi opowiadał, że na głębokiej sowieckiej prowincji rury kanalizacyjne są tak cienkie, że aż strach... Po co? A po to mianowicie, żeby lud nie wrzucał tam papieru toaletowego, zamiast, jak przystało na światłych obywateli Ojczyzny Proletariatu, palić nimi w piecach. Chodzi, jak nietrudno się domyśleć, o ZUŻYTY papier toaletowy - inaczej tego po prostu nie da się zrozumieć.

No i ja sobie ten późny socjalizm realny tak właśnie mentalnie widziałem przez te telewizory, co to nie sposób im zamknąć gęby, a one sączą propagandę, oraz te cienkie rury, żeby się zużyty papier toaletowy, broń Boże (?), nie zmarnował... Niewykluczone zresztą, że w jakimś instytucie dokonano stosowne badania, i wyszło im, że ten zużyty papier pali się o niebo (?) lepiej od takiego prosto z rolki. I ktoś za to dostał doktorat, albo inną habilitację.

Dlaczego ja o tym teraz piszę? Po pierwsze dlatego, że jak zacząłem filozofować, to mi tu masa ludzi podniosła krzyk, że przecież nie ma takiego problemu, któremu by pokropienie wodą święconą i odmówienie setki zdrowasiek nie zaradziło. Mógłbym na to, że jakoś na TW Filozofa nie zaradziło, oraz na sporą ilość innych rzeczy, ale że to są przyjaciele, więc nie chcę się z nimi naparzać... Więc na razie, szukając łagodnych i oględnych argumentów, postanowiłem napisać biężączkę.

"Jaką biężączkę", wykrzyknie ktoś, "skoro chodzi czasy sprzed ponad ćwierć wieku?!" Spokojnie, będzie nawiązanie!

Otóż od paru lat dostawałem pocztą email biuletyn tygodnika "Wprost". Nie żebym tam masę czytał, ale kiedyś w przypływie blogerskiego poczucia obowiązku na to się zapisałem, oni mi przysyłali, a ja czasem rzucił okiem, a nawet parę razy jakoś to wykorzystał. Jednak ostatnio - a konkretnie w same moje urodziny, czyli 25 maja - szefem "Wprost" został niejaki Lis... Tak TEN Lis! No i ja postanowiłem się z tego interesu wypisać.

Klikam Ci ja od tego czasu na linki, które dają u dołu tych biuletynów, zaznaczam krzyżyki na stronie, potwierdzam, że nie chcę już otrzymywać... Pokazuje się stronka z wyrazem żalu, że mnie tracą... Mam jeszcze potwierdzić, klikając na linek w emailu, że naprawdę chcę, by mnie stracili... Żaden taki email jednak nie przychodzi - przychodzą za to kolejne emailowe biuletyny "Wprost".

Żeby to tylko było klikanie! Skontaktowałem się z ich redakcją. Kierownik sprzedaży, czy ktoś taki (mam te maile jak coś, można sprawdzić, ale teraz mi się nie chce) przekonywał mnie, emailem, że oni teraz zaczynają wszystko od nowa, będą "kolorowi i otwarci" (czy jakoś podobnie)... Oczywiście mnie nie przekonał, napisałem, że naprawdę dziękuję za tę kolorowość, ale szmaty Lisa nie zamierzam czytać. Nadal oczywiście przysyłają. Rzuciłem zresztą parę razy okiem na tę ich kolorowość i otwarcie na świat... Oczywiście absolutna platformiana ochyda.

To było jakiś czas temu. Od tego czasu jeszcze dwa razy pisałem do nich, żeby się ode mnie łaskawie odwalili, klikałem na linki... Odsyłałem im nawet te ich maile, co wielu serwerom dałoby ostro w kość, ale oni widać na sprzęcie nie oszczędzają i jak woda po gęsi.

Nie da się po prostu zrezygnować z odbierania wirtualnej wersji tygodnika "Wprost"! Nie da się dzisiaj zrezygnować z codziennego poznawania poglądów pana Lisa! Przynajmniej takie się czyni wysiłki, bo jeszcze na razie oni mnie do czytania zmusić nie potrafią. No ale czy telewizor Rubin ktoś MUSIAŁ oglądać? I czy nie mógł sobie na przykład zatkać uszu watą? Czy ktoś MUSIAŁ korzystać z tych cienkich rur - nawet jeśli żył na północnej Syberii, gdzie inne były tylko w daczach prominentów i siedzibach Komitetów?

Mógł sobie przecież iść za stodołę, prawda? Co z tego, że minus czterdzieści? I niech do nikogo potem nie ma pretensji, że rodzina płacze z zimna, bo wysokooktanowego opału brak... Z TEGO właśnie, moi państwo, mógł się wziąć Pawka Morozow! A jeśli się akurat nie wziął, no to wezmą się jego liczni następcy. I o to przecież chodzi - żeby zniszczyć wraże siły kontrrewolucji!

Co inteligentniejszemu czytelnikowi (jeśli oczywiście jeszcze nie zasnął) powinien się już związek pomiędzy tymi trzema rzeczami: rurami, telewizorem Rubin, oraz tym, że tygodnik "Wprost", mając certyfikat słuszności i odpowiedniego Naczelnego... A, przy okazji, to ja im przedwczoraj zagroziłem zgłoszeniem tego ich spamowania do odpowiednich urzędów... Drobny problem, że moje poszukiwania w sieci, jakie to odpowiednie urzędy miałyby się, z urzędu, tym zająć, nie dały większych wyników. A więc się, skurwiele, zabezpieczyli na wszystkie strony. (Co innego by z pewnością było, gdybym to na przykład JA spamował Lisa!)

Nawiązując (przepiękną klamrą!) do naszego tytułu, powiem, że poziom niemilknącego telewizora Rubin z ponurego (jak mówią) okresu Breżniewa i Gierka już żeśmy osiągnęli - dzięki stachanowskiej pracy dzielnej załogi tygodnika Wprost na niwie szerzenia właściwych poglądów - a teraz należy się chyba spodziewać tych cienkich rur i wszystkiego, co się z tym wiąże. Tyle, że chyba palić będziemy co najwyżej w takich żelaznych kozach, jak dzielni wojacy Jaruzelskiego swego czasu, bo w niewielu mieszkaniach są dziś porządne piece i wątpię, by je nam tak szybko wybudowano. Nie przez pięćset dni w każdym razie.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.