Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura. Pokaż wszystkie posty

czwartek, grudnia 09, 2021

Kantata przed obiadkiem

Niektórzy ponoć najbardziej lubią moją (jakże) piękną, literaturę. Cóż, można i tak, lepsze to niż wymaganie, bym udawał Ziemkiewicza, nadrabiając merytoryczną płytkość lekką i faktycznie dość zgrabną, choć bez przesady, formą. A zresztą, czy ja sam najbardziej tej właśnie gałęzi mego dorobku nie cenię? Na pewno bardziej, niż to co ostatnio to piszę prozą, a czego nikt nie raczy skomętać. W każdym razie, porządkując dziś, w sobie tylko wiadomym celu, mój imponujący dobytek, trafiłem (ci ja) na własnego chowu mini-kantatę z datą 04 października 1996. A więc sprzed 25 lat, dwóch miesięcy i pięciu dni...

Czyli sprzed 302 miesięcy i 5 dni... Albo, jeśli ktoś woli - sprzed 9197 dni. ((220728 godzin, 13243680 minut, 794620800 sekund. I, mind you - z każdym dniem, każdą sekundą nawet, tego będzie coraz więcej! Więc gdyby ktoś miał wątpliwości, czy czas naprawdę pędzi po osi t, czy też może sobie luźno stoi i... Nieważne, istotne że stoi - to niech sobie ten ktoś powyższe liczby łaskawie przemyśli! "Kowid", zgoda - to zwykła grypa, ale czasu lekceważyć się nie da!)

Oto ten genialny utwór, pierwszy raz przed Szan. Publicznością, czyli w ogóle chyba przed kimkolwiek:

Kantata przed obiadkiem

Głos I:

Rozdziobią nas wrony, kruki,
Wydając radosne pomruki.

Głos II:

Pogryzą nas szczury, myszy
(Chyba że je kot usłyszy).

Głos III:

Wreszcie węże i jaszczurki,
Nie zostawią z nas ni skórki!

Chórem:

Jeśli stać cię - w świątek, piątek,
Żyw się tłusto dla źwierzątek!

(Brawa, bisy, kurtyna...)

triarius

czwartek, listopada 18, 2021

Och det Literära Nobelpriset går till...

Cholera, nie mogę spać (chyba za dużo roboty teraz nade mną wisi), więc wśród tysiąca innych spraw i problemów Ludzkości, które skutecznie i ostatecznie rozwiązałem, wpadłem (ci ja) na pomysł, że powinienem jeszcze w tym roku wystąpić o Literacką Nagrodę Nobla, tylko trzeba by jakąś literaturę. Rzeczy które mam już napisane, np. na tym blogasku, chyba się Svenskiej Kungligiej Akademii nie spodobają, ale cóż to dla nas za trudność - napiszemy coś nowego!

Zajęło mi to coś z 35 sekund i mam gotową historię, za którą Nobel należy mi się jak psu zupa. Oto ona:
Pan Adam i Pan Szczepan są działkarzami i mają działki obok siebie. Rywalizują też w ze sobą na urodę i rozmiar swoich płodów. (Przez "płody" rozumiemy tu florę wyrosłą na działce, nie zaś... Nic innego.) Pewnej środy Pan Adam pokazuje Panu Szczepanowi przez siatkę ogromną rzodkiewkę, która wyhodował. Pan Szczepan, nie mogąc ukryć podziwu, woła: "Naprawdę RZODKIE są w tym klimacie takie piękne WKI, gratulacje!" I obaj panowie wybuchają serdecznym śmiechem.
To by było tyle, nic politycznie niepoprawnego tutaj nie mamy, więc spokój... Nada się dla współczesnego inteligenta, co jest sprawą życiowej wagi. Zdąży prześlabizować w przerwie na reklamy w ulubionym serialu. Optymistyczne, ekologiczne. Ale może ekumeniczne mogłoby być trochę bardziej. No dobrze, więc zrobimy: "Pan Mahomet i Pan Szczepan są działkarzami"... O, mam! Na sam koniec dodamy: "Ale zaraz poważnieją, bo znowu przypomniał im się okropny problem zmian klimatycznych, z którymi przecież Ludzkość musi się szybko uporać, bo jak nie..."

"Bo jak nie, to co?", pytacie? Nie ludzie, to jest Literatura - zostawimy tak właśnie! "W zawieszeniu" się to fachowo nazywa. Inaczej suspense. Zaraz nasze dzieło tam im do tego Sztokholmu poślemy, a w liście mimochodem zapewniamy, że nagrodę jak najbardziej odbieramy, żadnych tam dąsów, pąsów czy demonstracji jak Dylan. Ja od razu podaję numer konta! A jakby mieli problem z jakimś stosownie poetycznym nowego Noblisty w Dziedzinie Literatury nazwaniem, to podpowiadam, że mogą mnie nazwać na przykład: "Maniakalno-Kompulsywny Szopen Prozy". Pasuje do mojej polskości i stanowi ładny pendant do "Szalonego Mozarta Poezji", któremu już kiedyś tę nagrodę przydzielili. Wtedy sami go tak ładnie nazwali, teraz my, jako wierny uczeń, idziemy w ślady.

Co mi tam - na wszelki wypadek dam im także rezerwową opcję: "Analno-Retentywny...", jakiego tu kompozytora damy? Niech będzie... "Offenbach"! Ten ma wiele istotnych zalet i podoba się inteligentom. "Offenbach Literatury Ekologicznej". Konkretne i absolutnie prawdziwe. Konkurencji żadnej się nie spodziewam, bo z tego co wiem, Greta Jakjejtam jeszcze swojej autobiografii nie wydała. No nie, konkurencja jest... Greta oczywiście. Jeśli oni na ten pomysł wpadną, jeśli nie wyda im się to trochę za krótkie, to owo genialne: "How dare you?!" do Trumpa, to wygra nawet z moją błyskotliwą działkową prozą...

Nawet nie będą musieli używać Gugla, żeby to przetłumaczyć na angielski, bo już mają gotowe. Choć z kolei potrzebują przecież także tego po szwedzku, dla Króla Jegomości i Jego Świty.... Istnieje chociaż jakaś Literacka Nagroda Pocieszenia?! Może jak ja bym moją nowelkę od razu dał w kilku językach... Od czego Gugiel! Mogłoby to jeszcze przeważyć na moją korzyść... Ale nie, mam lepszy pomysł! 

Dodam coś w stylu: "Na koniec Pan Mahomet i Pan Szczepan, przypominając sobie nagle sprośne wybryki bezczelnego Trumpa, podnieśli gniewnie zaciśnięte prawice i zgodnie zawołali 'How dare you, you horrible old white male Trump?!' I ewentualnie rzucą przez zęby coś o tym, że "przecież Greta ci, dziadu, wyraźnie powiedziała, jak czuje Ludzkość (ach!), a ty, okropny biały samcze, ty, ty... Worku CO2 z dziurą ozonową w... ty, ty!" A potem jeszcze niech spojrzą sobie głęboko w oczy, "chyba nie do końca binarnie". To powinno przeważyć szalę. No i mamy tu piękną niepewność (czyli jak fachowo?) na zakończenie: "tak czy jednak nie?" Czytelnik decyduje!

Może to wybije Grecie broń z ręki. Albo uzna, że taka reklama jej osoby warta jest poczekania na następną okazję. W końcu teraz mogą jej dać Pokojowego, a na Literackiego niech sobie poczeka kolejny rok. Młoda jest, wytrzyma! Zresztą... Tak mi przyszło do głowy - genialne! Przecież jej nie mogą nazwać "Zwariowanym"... Kimśtam. Albo "Niespełna Rozumu...", powiedzmy "Paganini". Nie idzie, prawda? To by było zbyt... Fopa, hejt i RODO. Plus złamanie tajemnicy państwowej. Nawet gorzej niż państwowej przecież!

No to ja już lecę kupić środki nasenne i zatyczki do uszu, bo nie lubię jak mnie rano budzą. Choćby to było to ich tradycyjne: "Natten går tunga fjät rund gård och stuga" w wykonaniu biało ubranych dziewczynek wszystkich dostępnych na rynku płci i nacji, ze świeczkami na głowach. Ja lubię sobie, do cholery, pospać!

triarius

sobota, kwietnia 03, 2021

Szury, foliarze, płaskoziemcy... czyli Co śpiewa w duszy hunwejbina?

Zadedykowane jednej takiej Marysi B., która ponoć kocha moje historyjki, szczególnie jeśli są "etniczne", a jak się da, to także jej Rodzinie, która też... I więcej. (Choć może na Rodzinę trochę za "mięsiste", tyle że Pisarz stylu nie wybiera, bo to Muza za niego przecie pisze... Ach!)

* * *

Rapaport wkurwił się na... Nazwijmy tego gościa na przykład... "Simo..." Nie - nie nada! "Horb..." Też nie. Niech będzie zatem... "Słowaker". Może być? Wkurwił się, bo ten S... łowaker mu, powiedzmy, uwodzi żonę, a już wcześniej dwie córki Rapaporta przyprawił o... Te rzeczy. Co zatem robi nasz dzielny mąż i ojciec? Rapaport znaczy? Pomyśli dłuższą chwilę aż i wymyśli.

Oto namówi ci on kilku uliczników, żeby biegali za Słowakerem i obrzucali go wyzwiskami. Genialne! Można by tym ulicznikom zapłacić, ale oczywiście lepiej by było za darmo. Tylko jak to zrobić? Albo przynajmniej niedrogo. Rapaport jest oszczędny, a zresztą forsy akurat pilnie potrzebuje. Żonie trzeba kupić futro z lisów, może to odwróci jej uwagę od seksapilu Hor... Nie, "Słowaker" go nazwaliśmy i tak niech zostanie! No i przede wszystkim te córki, z każdym dniem jakby trochę bardziej okrągłe w talii...

Rapaport to jednak mądry gość, poszedł więc do rabina i mówi: 

- Słuchaj rebe, jest tak a tak... Aj waj, po prostu! Ale poradziłeś Szwajcangowi z tą kozą, to poradź i mnie!

- "Dobrze!", odpowiada rebe, tylko potem pamiętaj, jak będzie trzeba dach do synagogi, albo jak będę moją Tzipę za mąż wydawał!"

"Oczywiście rebe, rozumiem co do mnie rozmawiasz." I tak toczyła się jeszcze czas jakiś ta grzecznościowa konwersacja o tym i owym, aż gospodarz przechodzi w końcu do meritum:

- Widzisz Rapaport, jeśli ty każesz tym twoim ulicznikom biegać za Simo... Chciałem powiedzieć Słowakerem... I wymyślać mu od "cudzołóżców", czy od, powiedzmy, "gwałcących Boskie przykazania cyników", czy nawet od "brzuchacących niewinne panienki skur...ów", to ulicznikom się to bardzo szybko znudzi, a ty będziesz musiał podnieść im płacę (aj waj!)... Zresztą nie będą tego robić z przekonaniem, będą się (excusez le mot) opieprzać, będziesz ich musiał pilnować, a w ogóle to (turpe dictu) do dupy z taką robotą! Tak?

- "Zgadzam się, rebe!" Rapaport na to, "tego właśnie w duszy swojej, nie-całkiem-świadomie wprawdzie, raczej jako mgliste przeczucie w jaźni mojej świtało, a tyś w mądrości swojej, ach...! Czy jest jednak jakieś rozwiązanie, o rebe?!"

- Jest, słuchaj Rapaport i nie przerywaj! Komplementy mnie już nie ruszają, bo piszą o mnie w encyklopediach, że jestem genialny, i na blogach, to wiem! Zrobisz tak: co dwa tygodnie będziesz tym ulicznikom dawał jakieś nowe fantazyjne obelgi do pilnego wykorzystywania, zamiast takich banalnych, które ich od razu znudzą, a i Si... Słowaker do nich zaraz przywyknie. W tym co wymyślisz nie może być sensu, logiki, czy cienia choćby wdzięku... Rozumiesz, co do ciebie rozmawiam?

- Chyba coś zaczynam rozumieć.

- No więc, żadne tam "cudzołóżca", czy choćby "głupi ch..j"! To banał i spłynie po tym, pardon my French, skurwielu, jak woda po wodnym ptactwie. Dawaj im (masz komórkę? najlepiej esemesami, ale chyba tego jeszcze nie wynaleźli, bo mamy dopiero koniec XIX wieku, szkoda!) wymysły fantazyjne, bez sensu, za to dające wymyślającym dziecinną radość z wymyślania, a naiwnych słuchaczy angażujące do zastanawiania się, jaki w tym może być sens, "bo przecież jakiś być musi"... (A ty i ja wiemy, że to bujda, i robi się tym weselej!)

- Jakie na przykład wymysły, rebe?

- A powiedzmy, pierwsze z brzegu... Co powiesz na "krumpelumpiec"? Albo "gojoraz". Albo... "maczupik"? Coś tam dalej do tego ostatniego dodasz, żeby było dłuższe i fajniejsze.

- To ja też spróbuję! Może być na przykład... "Szur"?

- Niezłe, niezłe. Choć krótkie. Jędrne. Słowotwór jak się patrzy!

- A "foliarz"? Całkiem bez sensu, ale chyba właśnie o to tutaj...?

- Brawo mój synu! Własnie zaoszczędziłeś sobie dwadzieścia kopiejek tygodniowo! (Tylko pamiętaj o dachu i ślubie mojej córki. To już za tydzień!) Im idiotyczniejsze, tym lepsze, bo w końcu to dla idiotów, pętających się po ulicy i dla zabawy obrażających lepszych od siebie. Jeszcze spróbuj!

- Rebe jest dla mnie zbyt uprzejmy, ale w takim razie jeszcze spróbuję, bo chyba mam wenę... "Płaskoziemca"?

- To trochę inna kategoria, bo niby cośtam mgliście znaczy, choć tutaj bez większego sensu, ogólnikowo, o wszystkim i o niczym, ale też... No, widzę, że masz talent, chyba cię zrobię moim rzecznikiem prasowym, a jak już wynajdą esemesy, to będziesz za forsę nimi tresował lemingi. I hunwejbinów.

- Co to hun... bin? I dlaczego akurat lemingi, a nie na przykład piżmowoły?

- Ty się mnie Rapaport o takie rzeczy nie pytaj, bo to nie jest na twoją Rapaport głowę! Ty się ciesz, Rapaport, że ci dałem rozwiązanie! A o  lemingach to sobie może pogadamy innym razem, jak już córkę wydam i dach naprawię. Na razie to by było wszystko na dziś, wracaj do domu Rapaport, siądź, weź kajecik i zacznij wymyślać te wszystkie "szury" i co tam jeszcze! Opłaci się nam obu, a Słowaker sobie popamięta. Nigdy nie dał ani grosza, skur...!

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!

piątek, sierpnia 16, 2019

Super linek dla umiejących spuszczać wodę i wiązać buty

Jack London - prawdziwy mężczyzna
Dla z nających narzecze Lengłydź (plus rzeczy wymienione w tytule, ale to pakiet) fantastyczny linek! Z wrodzonej uczciwości powiem, że znalazłem go w komentarzu u Coryllusa na https://coryllus.pl/tysiac-slow-dziennie/ (gdzie też ciekawie na ten sam tenat).


Można by tu jeszcze masę napisać, ale to ew. ęteraktywnie.

triarius

P.S. A zresztą, sami nie znajdziecie, nawet jeśli co pewien czas udaje wam się te buty... http://mileswmathis.com/beat.pdf - o Teozofii, Beatnikach i sztuce abstrakcyjnej, i coś jeszcze, nie wiem, szczerze mówiąc jeszcze o czym http://mileswmathis.com/river.pdf

poniedziałek, września 04, 2017

O wystawianiu kikutów i polskim masochiźmie

Nie powiem w tej chwili od kogo pochodzi poniższy długi cytat. (Ktoś może ew. zgadnąć i pochwalić się tutaj, choć wątpię, by ktokolwiek potrafił i by komukolwiek się chciało tu chwalić.) Niektóre sformułowania w owym cytacie rażą mnie w sensie, że sprawiają mi pewien ból, ale ogólnie nie mogę się z tymi słowy nie zgodzić.

Co więcej, uważam że są to słowa WAŻNE, z których (dałby Bóg!) powinniśmy wszyscy wyciągnąć wnioski i wyciągać je każdego dnia przez najbliższe (da Bóg!) pół wieku! Choć mówię otwarcie - ten autor nie jest mi specjalnie bliski mentalnie czy ideowo, nie odczuwa też większego organicznego związku z polskością (ach!)... W odróżnieniu ode mnie.

No i, byłbym zapomniał - nie ma to, że teraz akurat tutaj to umieszczam, absolutnie nic wspólnego z jakimś oporem przeciw wyduszeniem z Niemców odszkodowań za różne tam brzydkie rzeczy! Po prostu przed chwilą na to trafiłem i lampka się zapaliła. Ja bym im nawet za rozbiory sobie policzył, nie żartuję. To był przecież czysty KOLONIALIZM. Że przeliczanie ludzkich śmierci na pieniądze nie jest ładne czy wzniosłe? Zgoda, też bym wolał osobiste ukaranie wnuczków - nie tyle "z Werhmachtu" w tym przypadku, co "z Gestapo i SS"... Nie będę tu sugerował konkretnych sposobów, bo to byłoby całkiem niestety utopijne, ale nie chodziłoby o pieniądze. Zresztą pieniądze, jak wiadomo, przekładają się na różne inne rzeczy, więc jeśli dzięki reparacjom będę miał na starość kilku niemieckich niewolników, to będzie jakaś forma zadośćuczynienia, n'est-ce pas?

To było optymistyczne i wesołe, a teraz wspomniany cytat, który jest mniej. (Rozbiłem na krótsze akapity, jak to zwykle w takich przypadkach czynię, bo to jednak ekran, a nie książka.)
Polacy niewątpliwie są narodem żałosnym. Martyrologia,, którą tak wszystkim podstawiamy pod nos, powinna być zakazana, choćby tylko z taktyczno-politycznego, propagandowego punktu widzenia. Poza obłudnymi, zdawkowymi wyrazami ubolewania nie budzi na świecie nic, przeciwnie, szkodzi nam. Spełniliśmy rolę wora, w który biją. Kto interesuje się worem? Interesujący jest raczej ten, co bije. Dla jednych, że silny, dla drugich, dlaczego bije. Bicie jest akcją, działalnością. Znaczenie bicia nieciekawe, nic z niego nie można się nauczyć.
Cała bezpłodność martyrologicznej literatury polskiej z tego się bierze. Poczucie wstydu, że byliśmy bici, usiłujemy sobie załatać między sobą sztucznie przedstawiając znoszenie i bezsilność jako zasługę (...). Ale to nie ma żadnej wartości poza kręgiem osobiście zainteresowanych w tym wstydzie i oszukiwaniu. Jedyna nasza szansa to powiedzieć, co czuliśmy w stosunku do bijących, oczywiście poza oburzeniem i nienawiścią. Cośmy poza tym o tym biciu sobie myśleli po cichu. Tylko na tej podstawie moglibyśmy liczyć na uwagę. Na razie plątamy się po Europie, gnębieni i oburzeni, a sami sobie jesteśmy winni, że tak nas traktują.* Przyznanie się głośno do tego, cośmy sobie myśleli po cichu, jest niewątpliwie trudne, wyćwiczyłoby nam inteligencję i zyskalibyśmy zasłużoną oryginalność.
 Niestety jesteśmy narodem niewolników. Z własnej winy bardzo to kochamy. Te wieki \udawania, że lubimy tę cnotę, zrobiły z nas prawie masochistów. Przecież z racji tonacji naszej narodowej jesteśmy czystymi masochistami, nawet w tym, jak się narzeka w kręgu rodzinnym. Niewolnikiem można nie być, tylko nim być przestając. W skali narodu nie da się tego oczywiście zrobić z dnia na dzień. Jedyna szansa rozpoczęcia tego procesu, uświadomienie sobie, rola literatury i sztuk, jest odcięta dokumentnie z przyczyn wiadomych**. Przez pięćdziesiąt lat ludzie w kraju powinni czytać, oglądać, słyszeć i przeżywać, co przeczytają, usłyszą, zobaczą, żeby coś zaczęło się dziać w tym kierunku. Tymczasem przebywają w klasycznej szkole niewolnictwa.***

* Bez paniki, nie zmieniłem barw, nie przystąpiłem do "Obywateli RP"! Tu nie chodzi o "kaczyzm" i sprośne błędy PiS - to było pisane kilkadziesiąt lat temu.

** Chodzi oczywiście o komunę, ale niestety w mojej skromnej opinii wcale nie aż tak wiele się zmieniło do dziś. Inaczej bym wam tego zresztą przecie nie serwował.

*** Niestety pod wieloma względami NADAL przebywają, bo nic się tu istotnie - w sztuce (jaka by nie była jej jakość), literaturze (j.w.), ideologii, edukacji, propagandzie itd. - nie zmieniło i wyraźnie zmieniać nie zamierza. Historia - tak, duma z przodków - tak, miłość Kraju Rodzinnego - jak najbardziej, niechęć do naszych odwiecznych wrogów - zgoda...

Ale na Boga - bez tego wiecznego masochizmu, i to w dodatku z paskudnym geszefciarskim często przekonaniem, że zapewni nam to kiedyś wreszcie wygodne i nażarte życie! Za swe przewiny nasi wrogowie oczywiście POWINNI zapłacić - w mniej lub bardziej dosłownym sensie! - ale WŁAŚNIE DLATEGO, że nie jesteśmy żadnym pieprzonym workiem do bicia czy tanią analną dziwką, a nie dlatego, że wystawianie kikutów na publiczny ogląd uważamy za fajną alternatywę dla podbojów i łupienia kolonii! I skończcie mi, na Boga, z pedalskimi gadkami w stylu "my nie chcemy zemsty!" Ja, @#$%^ mać, właśnie tego chcę i żądam. I z pewnością nie jestem jedyny, tylko @#$% politpoprawność i inne JP2 jednych już całkiem odmóżdżyły, a innych pozbawiły głosu. Dixi!

I, 212

triarius

poniedziałek, września 12, 2016

Bonmot liberalno-literacki

Publiczność, która by bez mrugnięcia okiem skazała jakiegoś autora na śmierć głodową, zasługuje na znacznie lepszych autorów.

triarius

niedziela, lipca 13, 2014

Dlaczego współczesna sztuka jest taka denna? (003)

W trzecim odcinku naszego cyklu przedyskutujmy sobie kwestię całkiem podstawową - mianowicie co to w ogóle jest ta "sztuka"? Z pokrewnymi zagadnieniami, jak to: Po czym ją się rozpoznaje? Do czego ona właściwie służy i komu? Jak cenna w istocie jest, i dla kogo właściwie? Plus inne pokrewne zagadnienia, które mogą się przy okazji pojawić.

Przy takim postawieniu sprawy - w którym oczywiście nie ma nic nadzwyczajnego, po prostu staramy się zacząć od samego początku, bez idées pré-conçues, bez powoływania się na autorytety QUIA autorytety - dość oczywiste staje się, dlaczego sztuki (czy co to tam jest) posługujące się przede wszystkim słowem zostawiliśmy sobie poza nasza sferą badawczą.

Dlatego tak uczyniliśmy, że tam, gdzie są słowa, mamy, a przynajmniej mieć możemy, INFORMACJĘ. Nie można w każdym indywidualnym przypadku oczywiście wykluczyć, że tu akurat żadna istotna informacja nie występuje, a chodzi jedynie o EKSPRESJĘ... (Innych przypadków, niż te dwa chyba być po prostu nie może.)

Informacja (żeby nie było niejasności, choć i tak nie powinno) to będzie na przykład: "Wczoraj w Biedronce widziałam diabła z rogami, ogonem i Gazetą Wyborczą". Nie jest tu oczywiście istotne, czy ta informacja jest "prawdziwa" (bo diabły na przykład Gwybu nie czytają) - jest tu jakiś przekaz, adresowany do kogoś innego, więc informacja.

(A skoro już zmniejszamy niejasności, to powiem, że idées pré-conçues oznacza "wstępne założenia". Niektórzy mi lubią zarzucać nieuctwo i porywanie się na tematy poza moim zasięgiem, więc ja w nich czasem francuskim lub łaciną. Trochę może dziecinne, ale na takich ludzi to chyba jednak działa.)

Ekspresja "czysta", to będzie "och!" albo "ach!". W bardziej złożonych przypadkach trudno chyba by było całkiem pozbawić ją jakiegokolwiek informacyjnego przekazu, ale jeśli coś mówimy naprawdę ignorując ew. odbiorcę, to co do niego dotrze i jak on zareaguje ("on lub ona", hłe hłe, bo mi tego w Ameryce nie wydadzą!), tylko tak sobie mówimy, szepczemy, krzyczymy... No to jest ekspresja właśnie.

Oczywiście ani informacja, ani też ekspresja, nie muszą koniecznie posługiwać się słowami! Tutaj mówimy głównie o słowach, dlatego, że moja teza jest taka, iż w "sztukach" (w szerokim znaczeniu, dlatego w cudzysłowie) posługujących się głównie słowami "z natury" do głosu dochodzi informacja.

W związku z czym wiele z tego, co się mówi - w postaci wierszy czy dramatów - bez "aż tak wielkiej szkody" dałoby się powiedzieć najprostszą i najbardziej zrozumiałą metodą, czyli po prostu PROZĄ. Jeśli tak jest, będzie to oczywiście spora wada takiego wiersza czy dramatu - bowiem zastosowana forma nie jest optymalna dla danej treści i są tam jakieś niepotrzebne fioritury.

(Z drugiej strony, jeśli tam naprawdę jest coś, co by było warto powiedzieć po prostu prozą, to i tak jest tam znacznie więcej, niż w większości dzieł, którymi dziś cieszy się tak zwana "wyrobiona publiczność." (Jak cudnie - mamy już całkiem dlugi wpis, a nawet śmy naprawdę nie zaczęli drążyć zamierzonego na ten raz tematu! W końcu o "sztukach słownych" mieliśmy właśnie NIE mówić.)

* * *

Co sztuka właściwie daje swoiemu odbiorcy? Istotne zagadnienie, zgoda? Od razu jednak widzimy, że wcale nie jest całkiem oczywiste, że taka na przykład sztuka Azteków Aztekom dawała te same przeżycia i ew. satysfakcje, co dzisiejszemu koneserowi.

Dzisiejszy koneser zachwyca się też na przykład kopiami klasycznych greckich rzeźb, bez entuzjazmu spogladając na sztukę o kilkaset lat późniejszą - tę wczesnochrześcijańską. Oficjalnie mówi się o "upadku sztuki", o "obniżeniu poziomu", o "tandetnej rzemieślniczejrobocie", o "zaniku umiejętności widzenia rzeczywistości", o "wtórności", o "degenerarcji" wreszcie... Itd., itd. (Wiem coś o tym, proszę mi wierzyć!)

Jednak trudno całkiem uciec od konstatacji, że ta "schyłkowa", "zdegenerowana" sztuka wczesnego chrześcijaństwa do czegoś tym wczesnym chrześcijanom była potrzebna - podczas gdy te wszystkie nagle Apolliny i Wenusy wprost przeciwnie. I oczywiście oficjalna, choć nie zawsze głośno i explicite wyrażana, opinia jest taka, że ci wcześni chrześcijanie w ogóle byli jacyś nietacy, a na sztuce to już się nie znali kompletnie.

Jest to jednak nieco kontrowersyjna postawa, czyniąca z dzisiejszego bywalca zachodnich muzeów absolutną wyrocznię i jedyne kryterium, podczas gdy ludzie, z jakichś dziwnych nieraz powodów, tę sztukę tworzyli od tysięcy lat; nieraz za nią płacili, i to sporo; niektórzy latami uczyli się na artystów... I tak dalej.

A po tych tysiącach lat przychodzi sobie taki, nie bójmy się tego słowa - liberalny burżuj z apetytem na "sztukę", i sobie wybiera: grota Lascaux? Cudne, bierzemy! Goła Wenus oglądająca swoja pupę w lusterku? Fajne, choć za rok lub dwa może się okazać nie dość politpoprawne. Dwunastowieczne perskie miniatury? Jasne, przecież sztuka jest jedna!

Parę kolorowych plam na płótnie? Fajne, oczywiście, choć to już było (a co na to mohery?) Bizantyjskie mozajki? Super! (Pod nosem dodaje zaś "bo tak fajnie błyszczą te kolorowe kamyczki, a do tego tam jest trochę prawdziwego złota, łał!")

Mumia faraona? Re-we-la-cja! Nie dość że profanacja zwłok, a to zawsze cieszy, to jeszcze egzotyka!
Sztuka wczesnych chrześcijan? Sztuka mówisz? Toż to przecież nie sztuka, tylko upadek rzemiosła i degeneracja! Nie czytałeś sobotniego dodatku kulturalnego w naszej ulubionej gazecie?!

Już nie będę się tutaj zniżał do wykazywnia, że taka postawa jest niekonsekwentna i arbitralna, bo w realnym liberlaniźmie i jego intelektualnym oraz estetycznym życiu nie takie rzeczy się spotyka. Jednak naprawdę nie dostrzegam powodu, by akurat gusta kogoś, kto się na tej planecie pojawił pięćdziesiąt...

No może sto... Niech będzie i dwieście czternaście... Lat temu... I za chwilę może zniknąć... Stanowiły podstwowe kryterium analizy wszelkiej sztuki - sztuki wszystkich epok, regionów, kultur. To znaczy - zgoda! - ja bym się bardzo nawet cieszył, gdyby te wszystkie ochy i achy były autentycznie przeżywane, a nie wygenerowane przez telewizyjnych macherów i ekspertów (na ogół nie zasługujących nawet na cudzysłów) w sobotnich dodatkach.

Autentyczne przeżycia estetyczne współczesnego burżuja nie stają się od razu ostatecznym kryterium, i niewiele w sumie, poza samego burżuja duszą, znaczą, ale jednak co autentyczność, to autentyczność. Dużo tego dziś, wbrew pozorom, a przede wszystkim wbrew WSZECHOBECNEJ PROPAGANDZIE, dzisiaj nie mamy.

Jednak moje dociekanie ma dociec, CZYM JEST SZTUKA DLA TYCH, KTÓRZY JĄ TWORZĄ I DLA TYCH, DLA KTÓRYCH BYŁA PIERWOTNIE PRZEZNACZONA. Z naciskiem na PIERWOTNIE. Tutaj, proszę mi darować, opinie i gusta kogoś żyjącego tysiąc, a choćby tylko i dwieście, lat później, w całkiem innych warunkach, który sobie tę sztukę ogląda luźno w muzeum, w telewizji, albo w albumie - całkiem po prostu NIE MAJĄ NIC DO RZECZY. Rozumiemy się? (Choć oczywiście NASZYM dzisiaj odbiorem sztuki mam się zamiar kiedyś też na serio zająć. A nawet to właśnie wydaje mi się sednem moich rozważań.)

To samo dotyczy zresztą moich osobistych gustów oczywiście, choć mnie akurat "liberalnym burżujem" dość trudno nazwać. Zachwycam się (żeby z plastyki przejść w sferę muzyki, która dla mnie osobiście jest o wiele ważniejsza) Dufayem i Monteverdim, ale to przecież nie oznacza, że na pewno to, co ja z tego powodu odczuwam, jest tym samym, co odczuwali bezpośredni ich odbiorcy, nie mówiąc już oni sami.

Prywatnie sobie sądzę, że to nie jest aż tak odległe, ale jest to opinia subiektywna, choć oparta na pewnych analizach, którymi, Deo volente, mam się z ewentualnymi (Deo volente) Czytelnikami zamiar w toku tych rozważań podzielić.

To jest jednak coś, co by trzeba dopiero wykazać. Natomiast fakt, że dzisiejszy bywalec muzeów - nawet ten autentycznie przeżywający, i jakoś tam nawet rozumiejący, sztukę - nie zaś, dość typowa w mojej opinii niestety, ofiara sobotnich dodatków, cwanych macherów i chciwych spekulantów...

Więc taki współczesny, nawet i całkiem autentyczny, koneser sztuki - z całą pewnością widzi (i "przeżywa") azteckie przedstawienia masowych rzezi (przez otwarcie klatki delikwenta obsydianowym nożem i wyrwane mu serca ku uciesze bogów), z tryskającą tętniczą krwią, zmieniającą się pod koniec swej trasy w jakieś, dość w sumie schizofreniczne kwiaty, całkiem inaczej niż sami Aztecy.

Niezależnie od tego, czy byli bliżej rączki tego obsydianowego noża, czy też tej drugiej strony. I to by jednak chyba było na razie na tyle. Dzięki za ew. uwagę, jeśli ktoś był łaskawy, i w dodatku dotrwał do końca! (Nie żebym uważał, że to jest bezwartościowe! Po prostu jest to trudne, z masą wtrętów w nawiasach itd., a ja nie mam nawet doktoratu. ;-)

triarius

P.S. Teraz pojedynczo wychodzimy. I uważajcie na ewentualne ogony!

piątek, marca 23, 2012

Dlaczego nie zostanę pisarzem katolickim

Dwa razy, z tego co pamiętam, odczułem autentyczne metafizyczne przerażenie. Raz, chyba niemal ze czterdzieści lat temu, kiedy czytałem powieść współczesnej (w każdym razie stosunkowo) brytyjskiej pisarki... Nazwisko pęta mi się po głowie, ale akurat z pamięci mi wyleciało. (Dzięki, doktorze Alzheimer!) W każdym razie było tam o takim zdemoralizowanym, rozpitym i rozpustnym pastorze, który wadził się z Bogiem... I jakoś bardzo sugestywnie autorka powieści, poprzez myśli i uczucia tego pastora, przedstawiła tego Boga obojętność na ludzkie sprawy. (Przypomniałem sobie - to była, niemal na pewno, Iris Murdoch.)

Mówię zupełnie poważnie - odczułem autentyczne przerażenie! I było ono z całą pewnością metafizyczne, ponieważ nie chodziło o nic ziemskiego, konkretnego, a tylko właśnie o tę Bożą obojętność. Nie trwało to specjalnie długo i nie doszukałem się u siebie jakichś trwałych zmian w wyniku tego przeżycia, ale to nie była ani halucynacja, ani żadna kpina.

Nie była to nawet byle ulotna łezka, taka, jaka potrafi mi się zakręcić w oku, kiedy czasem ujrzę na jakimś ekranie - co nie jest częste, bo na ekranach oglądam raczej inne rzeczy, niż wyciskacze łez jakiegokolwiek typu! - krzywdę jakiegoś źwierzątka, dziecka... (I nie wspomnę co jeszcze to potrafi, bo przecież np. w miłość właściwie nie wierzę.) A najciekawsze być może w tym wszystkim jest to, że przecież wtedy też, jak teraz, absolutnie nie byłem religijny. Cóż mi więc szkodziła ta Boża obojętność? A jednak jakoś mnie to ruszyło.

Drugi raz przeżyłem metafizyczne przerażenie przy lekturze mojego ulubionego (i świeckiego do szpiku kości) Roberta Ardreya. I też było to bardzo dawno, z pewnością dobrze ponad dwadzieścia lat temu. Ardrey porównuje gdzieś mianowicie czas do podnoszącego się powoli poziomu morza, które stopniowo zaciera absolutnie wszystko na brzegu - wyżej i wyżej, dalej i dalej... Zawsze o tym przecież wiedziałem, ale ten Ardreya opis, jak to ABSOLUTNIE WSZYSTKO prędzej czy później zniknie, nie pozostawiając najmniejszego śladu, najmniejszego wspomnienia... Bo przecież ci, którzy by mieli mieć te wspomnienia, tak samo w końcu bez śladu znikną... Ten opis naprawdę mną wstrząsnął.

(W końcu, dużo później, znalazłem gdzie to Ardrey pisał - to było w "African Genesis".)

No i tak się czasem zastanawiam, szczególnie kiedy rozmyślam nad tym, co się naprawdę dzieje w tej chwili w historii, i nad ewentualną w niej rolą Kościoła Katolickiego. Czy on jeszcze jakąś rolę w ogóle ma, czy może jego rola, przynajmniej ta czysto ziemska i historyczna, jest już skończona. A przyznam, że się zastanawiam dość często, także nad tą sprawą Kościoła, choć przecież katolik ze mnie co najmniej marny. Tu mógłbym sporo przykrych rzeczy dopisać, i to wcale nie na swój temat, tylko właśnie...

Ale zmilczę, bo nie chodzi mi o obrażanie niczyich tzw. "uczuć religijnych" - choćby "uczuć religijnych" ministrantów, których jakoś przecież szanuję - po prostu nie chciałbym, by to akurat oni rządzili Polską i nadawali ton prawicy. Nie chodzi mi też o szukanie wrogów, czy bezinteresowne szokowanie.

Zamiast tego zadam - sobie samemu i ewentualnym czytelnikom - pytanie. Pytanie o to, ile to, i jakich konkretnie, metafizycznych przerażeń odczuł w swoim życiu normalny, zdrowy posoborowy polski katolik? Albo - co mi tam, nie będę se żałował! - normalny, zdrowy hierarcha Kościoła Katolickiego w Polsce? Setki? Św. Teresa de Ávila z pewnością przeżywała ich kilka w miesiącu. Mówię to z pewną znajomością faktów, bo nieco jej czytałem, nieco też o niej, a poza tym widziałem całkiem fajną hiszpańską jej biografię w postaci kilkuodcinkowego serialu.

Większość innych świętych - przynajmniej tych dawniejszych i tych, którzy dożyli dorosłości, nie będąc przy tym wiecznymi dziećmi, radującymi się na okrągło wizją zbawienia, czy czymś podobnym - też pewnie miała ich sporo. A zresztą nie muszą być metafizyczne przerażenia. Mogą być jakieś inne METAFIZYCZNE stany, mające związek z wyznawaną religią. Nie żebym kogoś śmiał osądzać, ale śmiem jednak podejrzewać, iż takich stanów na jednego polskiego katolika przypada jakaś pomijalna statystycznie ilość. I raczej na cały polski Kościół byłoby tego coś zbliżonego do moich dwóch na 40 lat dorosłego życia. Albo i nie to.

No dobra, może jest tego nieco więcej, ale tacy ludzie, którzy je przeżywają umierają i od razu zostają (słusznie!) beatyfikowani. Albo w każdym razie powinni. Odliczmy jednak tych religijnych championów od reszty trzódki, o co mamy? Mówię otwarcie - ja naprawdę nie wiem! Niby skąd mam wiedzieć? Ale gdybym był standardowym, normalnym polskim katolikiem, to bym się nad tym poważnie zastanowił!

Od jakiegoś czasu myślę o tym, że blog to nie jest dość poważne medium dla kogoś, kto się, w sensie intelektualnym, traktuje tak poważnie, jak ja. I forma, którą blog... Może nie "wymusza", ale na którą POZWALA, a ja skwapliwie z tego korzystam - też nie jest na miarę takiego gościa. Myślę więc sobie, że można by, albo i trzeba, napisać coś nadającego się na książkę. I to właśnie raczej, o dziwo, jakąś literaturę - w sensie fikcję. Bo inaczej będzie to samo, tylko nieco bardziej dopracowane, a za to O WIELE dla mnie trudniejsze do pisania i w ogóle tortura.

I dzisiaj przyszedł mi, wśród mnogich innych, które jednak wciąż nie spełniają wymaganego standardu - a bez tego przecież nawet się do pisania noweli czy powieści nie wezmę! - taki jeden. Pomysł na nowelę katolicką i jednocześnie metafizyczną. Próbującą w ewentualnym czytelniku wzbudzić metafizyczne stany. Czemu nie takie właśnie, z grubsza, metafizyczne przerażenie, jak te, o których wspomniałem na początku? Tyle że oczywiście katolicko ortodoksyjne - przynajmniej w swym zakończeniu, happy endzie. I w ogóle, oczywiście, służące ad maiorem Dei gloriam i ku wzmocnieniu katolickiej duszy.

Więc byłoby jakoś tak, że do spowiedzi przychodzi człowiek i wyznaje, że zabił. Żałuje, bo to grzech, ale nie słychać w jego głosie obrzydzenia dla swego czynu. "Jak to się stało, mój synu?!" (Mówią tak jeszcze w posoborowym Kościele? Może to był stary, jeszcze trochę przedsoborowy ksiądz. Albo się zmieni.) A człowiek na to, że w kilku, sami pobożni katolicy, zawiązali spisek w celu obrony religii i wartości, w sposób wreszcie skuteczny i dość, jak na te czasy, radykalny. No i istniała groźba, że sprawa się wyda, wszyscy wpadną, nie można było ryzykować. Więc zabił. Żałuje grzechu, ale liczy na rozgrzeszenie. Samego czynu nie żałuje, zrobiłby to ponownie.

Ksiądz zaniepokojony już na serio. "Mój synu, wyznaj mi wszystko! Otwórz swe serce Bogu, a On..." I te rzeczy. Na to ów człowiek, że mają coś wysadzić w powietrze. "A ofiary, mój synu, a ofiary!?" Na to pada odpowiedź, że "Tak, jak najbardziej, i to sporo. W końcu kiedyś oni też muszą zacząć płacić za swoje czyny. My też musimy zacząć realnie walczyć, inaczej Kościół zginie albo się do końca sprostytuuje. Skończy się Wiara, skończy się Polska, skończą się Wartości. Udowodnili, że to jedyny na nich sposób. Niestety!" (Tak odpowiada ten człowiek, to oczywiście nie ja tak mówię.)

No i tak sobie rozmawiają, dalszy ciąg samej spowiedzi nie jest już, dla naszej noweli znaczy, aż tak istotny. Możemy sobie go ewentualnie nawet darować. (A może zresztą dla noweli by i był istotny, ale dla naszego szkicu und streszczenia nie jest.)

Powiedzmy, że człowiek nie dostał rozgrzeszenia, bo nie dość żałował... W każdej innej sprawie, podejrzewam, to by dzisiaj nie stanowiło istotnej przeszkody. (Katolickie pogrzeby z udziałem arcybiskupów dla zamordowanych w burdelu gangsterów i komuszych wrogów Kościoła mi to co najmniej sugerują. Nawet przecież żadnego oburzenia przy tym nie było słychać.)

Ale mniejsza o tego gościa, jego dalsze losy i dalsze losy jego spisku. zostawmy sobie tego księdza... Sam na sam z tajemnicą spowiedzi... Sam na sam z wartościami - tymi powszechnie dziś głoszonymi przez media i tzw. autorytety, powszechnie, jak by się mogło zdawać, podzielanymi przez ogół, z katolikami jak najbardziej na czele. I z drugiej strony z liczącą dwa tysiące lat historią wiary katolickiej, Kościoła, z tej wiary wartościami...

Co zrobi ten ksiądz? I dlaczego? W sensie: co będzie nim powodowało? Czy będzie miał rację? Konkrety? Dobra, trochę konkretów! Na przykład - czy natychmiast zadzwoni na anonimowy telefon i zamelduje, że zamach jest planowany? I poda maksymalną ilość szczegółów, tak, by jacyś antyterroryści mogli się zaczaić, zapobiec i zlikwidować? Jak będzie się to miało, waszym zdaniem, do tajemnicy spowiedzi? Jak będzie się miało do katolickich wartości?

Nie, stanowczo, jeśli osadzimy ją w obecnych czasach, cała ta historia nie rokuje cienia nadziei - nie tylko na jakieś metafizyczne dreszcze, ale choćby tylko na interesującą moralną zagwozdkę. Nie w przypadku spowiednika w każdym razie, a o jego moralne zagwozdki i, lepiej jeszcze, metafizyczne przeżycia, nam w tej historii akurat chodziło. Nawet takie drugorzędne, z moralnego punktu widzenia, kwestie, jak ta dlaczego ów spowiednik sam zadzwonił, anonimowo, a nie zwalił odpowiedzialności (jaka znowu odpowiedzialność?!) na przełożonego, mają dziecinnie trywialną odpowiedź.

(Ktoś nie wie? OK - dlatego, że przełożony momentalnie zdegradowałby go do. góra, kościelnego, jednocześnie denuncjując do KG... ABW... ery...? Jakoś tak, to się zbyt często zmienia jak na moją sklerozę, sorry! Za co by go tak potraktował? - spyta ktoś. Nie, wy tak poważnie? Za to, że nie wyskoczył z konfesjonału, nie obezwładnił przestępcy, i nie odholował go na najbliższy posterunek. Domagając się oczywiście przy tym magna voce przywrócenia kary śmierci "w takich wyjątkowych przypadkach".)

Jeśli naprawdę uważacie (jak zdaje się dzisiaj sądzić przeważająca część hierarchii), że wartości są cacy, a Kościół ma zasługę, że je odkrył i wylansował, ale teraz już inne siły wprowadzają je w życie. Czasem coś, tu i ówdzie, zmieniwszy, ale cóż to w końcu wobec wieczności. Bo "królestwo moje nie jest z tego świata". A te siły i tak są cholernie silne i agresywne, więc po kiego grzyba bez sensu włazić im w drogę, kiedy przecież rola Kościoła jest całkiem inna. A jaka to KONKRETNIE rola, że spytam? No więc, jeśli naprawdę tak uważacie, to przyznajcie to otwarcie - przed sobą, a najlepiej nie tylko przed sobą. Bo na razie wygląda, że tego typu poglądy jak najbardziej działają, ale tylko wtedy, kiedy są "potrzebne" i wygodne.

Obawiam się jednak, że tego typu powiastki, jaką tutaj naszkicowałem, napisać się dziś nie da. Po prostu. A raczej że się oczywiście da, tylko że to nie ma sensu, bo o żadnym metafizycznym przerażeniu - ani o metafizycznym CZYMKOLWIEK zresztą - nie ma co tutaj nawet marzyć. Nie ten Kościół, nie ta metafizyka. Ale temacik do rozważań, jak sądzę, tutaj jest. Szczególnie interesująca wydaje mi się, bo w miarę konkretna, sprawa tej TAJEMNICY SPOWIEDZI.

Już fakt, że co któryś ksiądz to był TW, a w takim przypadku trudno naprawdę liczyć na zachowanie tej tajemnicy we WSZYSTKICH okolicznościach... Kościołowi to się zdaje nie przeszkadzać, ale to chyba jednak nadmiar optymizmu. To teraz, bo teraz, wraz z liberalizmem (realnym) mamy także różne inne czynniki, czyniące z tej - dawniej jednoznacznie CZARNO-BIAŁEJ sprawy - coś szaro-różowego. Jak wszystko już niemal dzisiaj, a jeśli coś jeszcze nie dzisiaj, to jutro już na pewno.

Tak więc tej nowelki nie napiszę i raczej nikomu tego tematu nie polecam - chyba że ktoś chce napisać sensacyjną historię o dzielnych antyterrorystach i współpracy ponad granicami - ale zastanowić się chyba warto. Szczególnie, jeśli ktoś się wciąż uważa za katolika i nie przyjmuje jako absolutnej (religijnej!) prawdy, tego, że wartości liberalne i "prawa człowieka" stoją wyżej od tego, co Kościół głosił przez jakieś z grubsza 1950 lat.

* * *

A na nieco inną nutę, może warto się też zastanowić, czy pisanie "poważnej" literatury, która na serio nawet nie stara się generować metafizycznego przerażenia, ani żadnego innego metafizycznego przeżycia, w ogóle ma sens. I czy w ogóle wypada takie coś robić. Plus problemik taki, jaka mianowicie część współczesnej literatury, i ogólnie "sztuki", dałaby się w ogóle w takich kategoriach rozważać. Nie mówiąc już o tym, że jeśli ta literatura czy sztuka głosi się "religijną", to jednak miałaby w tym względzie jeszcze nieco większe obowiązki. Chyba że, co nie jest całkiem wykluczone, ja po prostu z tego nic nie rozumiem.

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

wtorek, listopada 22, 2011

Dzień jaguara (wstępny szkic ew. opowiadania)

Przyszło mi do głowy napisanie opowiadanka. Temat, który mi się nasunął b. mi się spodobał. I zacząłem je pisać. Ale jak to ja, jakoś nie mam ochoty siedzieć parę dni i dziełka cyzelować nie widząc reakcji Szan. Publiczności, a także mając problemy z formatowaniem... Wie ktoś, tak przy okazji, jak się robi krótkie wstawki czyjejś wypowiedzi w toku narracji i, z drugiej strony, krótkie wstawki narracyjne w toku wypowiedzi? Bez tego nijak mi się nie uda tego zrobić porządnie, wiec jeśli ktoś wie, to proszę o radę i ew. przykład! Mówię serio. Chodzi o te miejsca, które są tu oznaczone na żółto.

Na razie zamieszczam to, co mi się w godzinę napisało. Tuszę, że na swój postmodernistyczny sposób, to nie jest całkiem nieinteresujące i w sam raz nadaje się na bloga. Jeśli się mylę - proszę mi to bez ogródek powiedzieć! Zniosę to jak samiec. I w ogóle ciekaw jestem głosów i reakcji P.T. A teraz... DZIEŁO! A raczej pierwszy szkic, w postaci paru fragmentów. Które ew., jeśli się oceni że warto, trzeba by oszlifować, uzupełnić, i połączyć.  "Tragedia w Harlemie" to to pewnie nie jest, ale za to jakie na czasie!

Te "bullety" w dialogach powinny oczywiście być kreskami, a nie kulkami, ale cóż, tak mi się z Open Office przekopiowało i tak na razie musi być. Akapity są, jak na internet i na mnie, długie, ale to miało być w zamierzeniu drukowane w książce! A każdym razie: Przyjemnej Lektury!

* * * * *


Triarius the Tiger


Dzień jaguara

Matka trollowała praktycznie od kiedy pamiętał, przeważnie na dodatkowy etat. Ojciec też przez większość swego zawodowego życia łączył pracę lokalnego działacza Partii z koordynowaniem internetowych trolli i cenzurowaniem internetu. Sam zaczął bardzo młodo i przez długi czas bardzo mu się ta służba podobała. Oczywiście nie robił tego za darmo, ale dla niego, inaczej niż dla większości, to była raczej służba. Wierzył w to, co robił. Nie chodziło tylko o forsę na nową komórkę, czy na wspólne wakacje z ukochanym chłopakiem. Zresztą jego nigdy całe to, jak to wtedy nazywano, "gejostwo" nie pociągało. Musiał się przymuszać do fizycznych kontaktów, a nawet do trzymania innego chłopca za rękę. Nawet wtedy, gdy była to jedyna opcja dla młodego człowieka z ambicjami.

Wzdrygnął się kiedy sobie przypomniał szczegóły tamtego swojego życia. Teraz myślał o tym z odrazą. Jak wiele dałby, by o tym w końcu potrafić zapomnieć! Spowiedź? Oczywiście, ale świadomość, że Bóg mu wybaczył, nie sprowadzała automatycznie niepamięci. Cóż, za wszystko się widać w życiu płaci, także za młodzieńcze ambicje bycia cool... Tak to się wtedy określało, z angielska. Niedługo potem nastała moda na słowa rosyjskie i północnokoreańskie. I to trwało właściwie aż do końca. Do końca TAMTEGO. Aż do... Wielkiego Przewrotu.

Gorliwość i skuteczność młodego człowieka została wkrótce zauważona. Rodzinne kontakty także z pewnością nie zaszkodziły. Wiedział to zresztą już wtedy, lub może raczej przeczuwał. W każdym razie zaraz po ukończeniu gimnazjum został skierowany do berlińskiej filii słynnej moskiewskiej Akademii NKWD. Ukończył ją jako jeden z najlepszych na swoim roku. Przed nim, wciąż to pamięta, po tylu latach, byli Francuz i Amerykanin. Bardzo ich wtedy nie lubił. - Zaśmiał się cicho. - Ciekawe czy żyją, czy też zginęli, jak tylu innych absolwentów owej akademii. A jeśli im się udało przeżyć, to co robią?

Po studiach wrócił do Priwiśliszczyny i podjął pracę... Lub raczej służbę – w każdym razie sam tak to widział – w Służbach. Konkretnie w Departamencie III Priwiślińskiego NKWD. Który zajmował się kontrolą, regulacją i pacyfikowaniem internetu. Szaleństwo było wtedy z tym internetem, teraz trudno to sobie nawet wyobrazić. Przez kilka miesięcy robił różne rzeczy. Śledzenie niebezpiecznych treści, drobne prowokacje, składanie wniosków o poranną kontrolę, o zakaz dostępu do internetu, o aresztowanie, o przesłuchanie... Przesłuchania były różnego stopnia. Lekkie dla zwykłych katolików... Wtedy jeszcze Kościół Księży Internacjonałów znajdował się w powijakach i wielu było takich, którzy wciąż próbowali zachować wierność dawnemu papieżowi. Od paru lat ukrywającemu się gdzieś na wyspach Pacyfiku. W każdym razie dla tych niepokornych katolików były przesłuchania stosunkowo lekkie, za to zdecydowanych eurosceptyków traktowało się już zgodnie z wszystkimi regułami sztuki.

O tym, co działo się z ludźmi nielubiącymi Ojca Narodów nigdy nie lubił myśleć, a już szczególnie teraz, po tym, jak... Zawsze, w każdym razie, była to śmierć naturalna. Albo prawie zawsze. Albo sprawa była na tyle niewyraźna, że z zatuszowaniem nie było nigdy problemów. Boże, jak nisko może człowiek upaść! Czy kiedykolwiek sam sobie potrafię te wszystkie rzeczy wybaczyć?

Rozległo się pukanie, drzwi się lekko rozwarły i ukazała się w nich głowa Prywatnego Sekretarza, Kowalskiego. Wciąż dość młody człowiek, choć już niemal całkiem łysy. Co jednak nie przeszkadzało mu w znakomitym wypełnianiu swoich funkcji.
  • Panie Prezydencie, przypominam, że za dokładnie godzinę powinien Pan być w śmigłowcu! Na Placu Spenglera są już w zasadzie wszystkie delegacje, a tłum liczy ponoć ponad pół miliona i wypełnia całą dzielnicę.
  • Dziękuję Kowalski, pamiętam i będę gotowy. A swoją drogą, jak tam – nie mieliście problemów z rozsadzeniem delegacji? Bo wiem, że spodziewano się drobnych tarć.
  • Nie, Panie Prezydencie. Jest w porządku. Udało nam się wszystko rozwiązać. Chan Moskiewski wprawdzie boczył się nieco na Sułtana Lubeki, który otrzymał bardziej honorowe miejsce na trybunie, ale obiecaliśmy Moskwie zwiększone dostawy perkalików i szklanych paciorków od nowego roku. Co załagodziło sprawę.
  • To bardzo dobrze! A jak z Amerykanami?
  • Tak... Było też rzeczywiście nieco kłopotu, bo Król Północno-Zachodniej Kaliforni i Emir Chicago z Przyległościami - obaj rościli sobie prawo do tytułu przedstawiciela Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. W sumie nic wielkiego. W bardzo dyplomatyczny sposób zagroziliśmy obu zmniejszeniem dostaw szklanych paciorków i perkalików. Od razu zrezygnowali ze swoich pretensji. Teraz atmosfera jest naprawdę serdeczna. O takiej miłości między narodami ci dawni uszczęśliwiacze świata nie mogliby nawet marzyć, Panie Prezydencie!
  • I bardzo dobrze Kowalski! Chyba nam się jednak w końcu udało osiągnąć coś, jak na ludzkie i ziemskie warunki, znośnego. Też tak uważasz?
  • Oczywiście, Panie Prezydencie!
  • A jak byś nie uważał, to też byś to powiedział, bo jesteś gorliwym i lojalnym urzędnikiem, prawda?
  • Tak jest, Panie Prezydencie!
  • I tak trzymać, Kowalski! Dobrze, że się rozumiemy. Chyba nam się nadal będzie nieźle współpracować. Też tak sądzisz?
  • Oczywiście, Panie Prezydencie!” Odparł tamten ze śmiechem.
  • Świetnie! No to teraz zostaw mnie jeszcze na chwilę samego, bo muszę parę rzeczy przemyśleć. Będę gotowy na czas.
  • Tak jest, Panie Prezydencie!
Drzwi się zamknęły i Prezydent znowu został sam w swym ogromnym, wykładanym orzechem i skórą gabinecie. Krótką chwilę próbował wyłapać cokolwiek z cichego szumu dobiegającego od strony centrum miasta, gdzie, jak wiedział kłębiły się, w tym świątecznym dniu, rozentuzjazmowane tłumy. Chwilami dawało się też jakby uchwycić pojedyncze dźwięki czegoś, co brzmiało jak marszowa muzyka. Potem wrócił do swych wspomnień.

Po upływie tych kilku miesięcy, kiedy to robił mniej więcej to, co wszyscy niżsi pracownicy Departamentu, wezwał go do siebie sam Szef. Z niepokojem – pamięta to tak żywo, jakby to było wczoraj – wszedł do gabinetu, gdzie siedział Szef w towarzystwie samego Sowieckiego Doradcy Przy Departamencie III. Doradca przez cały czas nie odezwał się słowem, ale wyraźnie słuchał z uwagą.

Szef rozpoczął od pytania. Pytania o to, czy podwładny zetknął się w swej dotychczasowej pracy z niejakim Jaguarem? Na co podwładny, zgodnie z prawdą, odparł, że spotkał ów pseudonim w sieci kilkukrotnie, ale dotychczas niewiele ponad to.

Szef naciskał dalej. Przyszły Prezydent (cóż by dał ów Szef, żeby móc to wtedy przewidzieć! Pomyślał i roześmiał się cicho.), wyraźnie zmieszany, pogrzebał w pamięci i dodał, że z jakichś powodów ów Jaguar nazywanych jest często przez swych wielbicieli Panem Jaguarem. Ale w sumie to są jakieś intelektualne, czy raczej pseudo-intelektualne, bzdety. Którymi nie ma raczej powodu się zajmować, bo nie wydaje się to przedstawiać najmniejszego zagrożenia.

To chyba nie zaimponowało Szefowi, który stwierdził, że zagrożenia prawdopodobnie rzeczywiście nie przestawia, choć to nie jest sprawa podlegająca ocenie pracownika na tak niskim stanowisku, „ale w ramach działań pacyfikacyjnych w internecie chcemy się temu jaguarowi i jego dziwnym gadkom bliżej przyjrzeć i do tego zadania wybraliśmy właśnie was, towarzyszu. Partia was oddelegowuje na ten konkretny odcinek.”
  • Zgodnie z rozkazem!
  • Tak więc, towarzyszu, przyjrzycie się dokładnie tym wszystkim rzeczom, co on tam pisze, i co piszą ci inni, co się z nim kontaktują... A potem sporządzicie dokładny, szczegółowy raport. Powiedzmy, że ma być na moim biurku... 10 września, tydzień przed Świętem Pokoju i Miłości. Zrozumiano?
  • Tak jest, Panie Pułkowniku!
  • No to odmaszerować!
Do dziś nie wie, czy skierowanie na ten specjalny, i w oczywisty sposób dziwny odcinek, to był wyraz zaufania, wstęp do awansu, czy też szykana ze strony Szefostwa. W każdym razie jego kariera nie zatrzymała się, a nawet wyraźnie przyspieszyła. Już podczas najbliższego Święta Pokoju i Miłości, czyli wkrótce po złożeniu raportu, otrzymał Złotą Budionnówkę z Sierpem i Młotem Oraz Diamentami III Klasy. Było to podczas uroczystego rozdawania tzw. Feliksów, transmitowanej przez wszystkie media i długo, długo potem we wszystkich mediach Priwiśliczyny omawianego. Ach, jakiż był wtedy dumny! - zaśmiał się gorzko. A jak dumna była jego rodzina! Szczególnie matka, która zawsze chyba wierzyła, że robota internetowego trolla może być znakomitą trampoliną do sukcesu. Dobrze, że nie dożyła!

***

Wraz ze śmiercią internetu Jaguar znikł z pola zainteresowania Służb. Przestał cokolwiek znaczyć. Długo potem prywatne poszukiwania w bazach danych wykazały, że żył jeszcze parę lat, po czym zmarł. Jak tylu innych w owym czasie, właściwie z głodu. Choć młody już nie był, fakt. Zresztą może to i dobrze, bo ten wielki umysł wyraźnie zaczął tracić już swoją ostrość. Jeszcze trochę i... „Cóż, takie jest życie!”, pomyślał filozoficznie, choć oczywiście wiedział, że nie jest to filozofia najwyższej próby.

***

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca.

niedziela, maja 08, 2011

Na odmianę nieco literackiej klasyki - O. Henry "Tragedia w Harlemie"

Postanowiłem zrobić coś dla polskiej kultury i oto dziś prezentuję we własnym tłumaczeniu jedno z opowiadań mistrza tego gatunku - amerykańskiego pisarza publikującego pod pseudonimem O. Henry (1862-1910). Mój wybór padł na opowiadanie zatytułowane "Harlem Tragedy".  O ile się okrutnie nie pomyliłem, to nie istnieje dotąd jego polska wersja.

Wszelkie prawa zastrzeżone, ale ew. publikowanie dozwolone, o ile podane zostanie nazwisko tłumacza - Piotr Obmiński (najlepiej wraz z jego przesławną ksywą - triarius, oraz adresem tego bloga - http://bez-owijania.blogspot.com.

* * * * *

O. Henry (William Sydney Porter)

Tragedia w Harlemie 

tłumaczenie Piotr  "Triarius" Obmiński

* * *
 

Harlem.

Pani Fink wpadła do mieszkania pani Cassidy piętro niżej.

"Nie cudo?" powiedziała pani Cassidy.

Dumnie odwróciła twarz, tak aby jej przyjaciółka, pani Fink, zobaczyła. Jedno oko niemal zamknięte, z ogromnym zielono-fioletowym sińcem wokół. Warga rozcięta i nieco krwawi, a do tego czerwone ślady palcó po obu stronach szyi.

"Mojemu mężowi nawet by do głowy nie przyszło zrobić mi coś takiego", rzekła pani Fink, ukrywając zazdrość.

"Nie chciałabym mężczyzny", oświadczyła pani Cassidy, "który by mnie nie pobił przynajmniej raz w tygodniu. Pokazuje, że mu na tobie zależy. Mówię ci, ta ostatnia dawka, co mi ją Jack zaaplikował, nie była homeopatyczna! Wciąż widzę gwiazdy. Ale będzie najsłodszym facetem w mieście przez resztę tygodnia, żeby mi to wynagrodzić. To oko oznacza co najmniej bilet do teatru i jedwabna bluzka."

"Mam nadzieję", odparła pani Fink z udawanym współczuciem, "że pan Fink jest zbyt dużym gentlemanem, żeby na mnie kiedykolwiek podnieść rękę."

"E tam, Maggie!" roześmiała się pani Cassidy, robiąc sobie jednocześnie okład z hamamelisu, "po prostu jeseś zazdrosna. Twój stary jest zbyt sztywny i zbyt powolny, żeby ci kiedyś przyłożyć. Kiedy przyjdzie do domu, tylko siedzi i  rozwija formę za pomocą gazety - czy tak nie jest?"

"Pan Fink rzeczywiście przegląda gazetę, kiedy przychodzi do domu", oznajmiła pani Fink potrząsając głową, "ale na pewno nigdy dla swojej rozrywki nie robi ze mnie jakiegoś Steve'a O'Donnella - to pewne!"

Pani Cassidy zaśmiała się z zadowoleniem, śmiechem szczęśliwej matrony, o którą ktoś się należycie troszczy. Niczym Kornelia prezentująca swe klejnoty, obciągnęła kołnierz swego kimona i odsłoniła jeszcze jeden cenny siniak, brązowy, o brzegach oliwkowych i pomarańczowych - siniak już niemal zagojony, ale wciąż hołubiony w pamięci.

Pani Fink poddała się. Oficjalny dotąd wyraz jej oczu zmiękł i przerodził się w zazdrosny podziw. Ona i pani Cassidy były koleżankami z fabryki tekturowych pudełek na przesmieściu, zanim wyszły, rok temu, za mąż. Teraz ona i jej mąż zajmowali mieszkanie ponad tym, w którym mieszkała Mame i jej mąż. Dlatego nie mogła przez Mame udawać wielkiej pani.

"To nie boli, jak on cię wali?" spytała pani Fink zaciekawiona.

"Boli!" - pani Cassidy wydała sopranem okrzyk zachwytu. "Wiesz, tak ci powiem - zawalił się kiedyś na ciebie ceglany dom? No to to jest właśnie takie uczucie. Całkiem jakby cię wygrzebywali spod ruin. Jack ma lewą, która jest warta dwa poranki w kinie i nową parę oxfordów! A jego prawa! Trzeba wyprawy na Coney Island i sześciu par jedwabnych ażurowych pończoch, żeby to wyrównać!"

"Ale za co on cię bije?" dociekała pani Fink szeroko rozwierając oczy.

"Głupia!" rzekła wyrozumiale pani Cassidy. "No, ponieważ jest pijany. Na ogół to jest w soboty wieczorem."

"Ale jaki mu dajesz powód?" naciskała spragniona wiedzy przyjaciółka.

"Cóż, czy za niego nie wyszłam? Jack wchodzi zalany, a ja tam jestem, nie? Kogo innego miałby prawo bić? Chciałabym go raz dorwać bijącego kogoś innego! Czasem dlatego, że kolacja nie jest gotowa, czasem dlatego, że jest. Jack specjalnie się powodami nie przejmuje. Po prostu zabawia się aż do kiedy sobie przypomni, że jest żonaty, a wtedy rusza do domu i daje mi wciry. Na sobotni wieczór po prostu odsuwam z drogi meble o ostrych krawędziach, żebym sobie głowy nie rozcięła, kiedy zacznie. On ma taki lewy zamachowy, że aż tobą wstrząsa! Czasem daję się wyliczyć w pierwszej rundzie, ale kiedy mam ochotę dobrze się w tygodniu zabawić, albo chcę paru nowych szmatek, wstaję żeby dostać więcej. Tak właśnie zrobiłam poprzedniego wieczora. Jack wie, że od miesiąca chcę dostać czarną bluzkę z guziczkami z przodu, i nie sądziłam, by jedno podbite oko mogło ją załatwić. Mówię ci Mag, założę się z tobą o lody, że dzisiaj wieczorem ją przyniesie."

Pani Fink zamyśliła się.

"Mój Mart," rzekła, "nigdy mnie nawet nie uderzył. Jest całkiem tak, jak mówisz, Mame. Przychodzi naburmuszony i słowa nie powie. Nigdy mnie nigdzie nie zabiera. W domu cały czas siedzi w fotelu. Kupuje mi róże rzeczy, ale wygląda wtedy tak ponuro, że całkiem mnie to nie cieszy."

Pani. Cassidy objęła przyjaciółkę ramieniem. "Biedactwo!", rzekła. "Ale nie każdy może mieć takiego męża, jak Jack. Nie byłoby nieudanych małżeństw, gdyby oni wszyscy byli tacy, jak on. Te niezadowolone żony, o których się słyszy - czego one potrzebują, to mąż, który by przyszedł do domu i nieco je przetrzepał. To by im dało nieco chęci do życia. Czego ja potrzebuję, to władczy mężczyzna, który cię maltretuje, kiedy jest pijany, i ściska, kiedy nie jest. Boże chroń mnie przed takim, który nie ma ikry robić żadną z tych rzeczy!"

Pani Fink westchnęła.

Nagle przedpokój wypełnił się hałasem. Drzwi otworzyły się gwałtownie, kopnięte przez pana Cassidy. Ręce miał zajęte pakunkami. Mame podbiegła i rzuciła mu się na szyję. Jej zdrowe oko lśniło taką miłością, jak oko Maoryskiej panny, kiedy odzyskuje przytomność w chacie zatotnika, który ją był ogłuszył i do tej chaty zaciągnął.

"Halo staruszko!" wołał pan Cassidy. Upuścił swe pakunki i uniósł żonę do góry w potężnym uścisku. "Mam bilety do cyrku Barnuma i Baileya, a jeśli zerwszesz sznurek na jednym z tych pakunków, chyba znajdziesz tę jedwabną bluzkę - ach, dobry wieczór pani Fink! Nie zauważyłem pani z początku. Jak się ma stary Mart?"

"Ma się bardzo dobrze, panie Cassidy - dziekuję," odparła pani Fink. "Będę musiała już iść. Mart wkrótce będzie w domu na kolację. Jutro przyniosę ci ten wykrój, który chciałaś, Mame."

Pani Fink weszła na górę do swego mieszkania i nieco się popłakała. Był to bezsensowny płacz, ten rodzaj płaczu, który zna tylko kobieta, płacz bez konkretnej przyczyny, całkiem absurdalny płacz, najszybciej przemijający i najbardziej pozbawiony nadziei płacz w całym repertuarze smutku. Czemu Martin nigdy jej nie przywalił? Był tak samo duży i silny, jak Jack Cassidy. Czy wcale mu na niej nie zależało? Nigdy się nie kłócił, przychodził do domu i tylko siedział, milczący, ponury, bezczynny. Nieźle dbał o dom, ale ignorował to, co nadaje życiu smak.

Statek marzeń pana Finka zawinął do portu. Jego kapitan zadowalał się  śliwkowym puddingiem i swoim hamakiem. Gdybyż czasem zechciał zachować się jak pirat, lub choćby tupnąć nogą na międzypokładzie! A ona zamierzała tak przyjemnie żeglować, zawijając do wszystkich portów na Wyspach Przyjemności! Teraz jednak, by urozmaicić metafory, była gotowa rzucić ręcznik, wyczerpana, bez ani jednego zadrapania, którym by się mogła pochwalić po tych wszystkich ślamazarnych rundach ze swym sparringpartnerem. Przez chwilę niemal nienawidziła Mame - Mame, z jej ranami i sińcami, jej salwami prezentów i pocałunków, jej burzliwym rejsem z walecznym, brutalnym, kochającym partnerem.

Pan Fink przyszedł do domu o siódmej. Przesiąknięty był przekleństwem udomowienia. Poza drzwi swego przytulnego domostwa nie miał ochoty wyruszać. Był człowiekiem, któremu udało się złapać tramwaj, anakondą, która połknęła swą zdobycz, drzewem, które leżało tam, gdzie padło.

"Smakowała kolacja, Mart?" spytała pani Fink, która się nad nią namęczyła.

"Yy... T-t-a," mruknął pan Fink.


Po kolacji zabrał swoje gazety, by je czytać. Siedział w skarpetkach.

Powstań, o jakiś nowy Dante, i wyśpiewaj mi odpowiedni zakątek piekła dla człowieka, który zasiadał w domu w skarpetkach! Siostry Cierpliwości, które z powodu pokrewieństwa czy obowiązku znosiły takie coś w postaci jedwabiu, zwykłej bawełny, bawełnianej plecionki z Lile, albo wełny - czy to nowe canto nie jest potrzebne?

Następnego dnia było Święto Pracy. Zajęcia pani Cassidy i pani Fink ustały na czas jednej wędrówki słońca po nieboskłonie. Praca, triumfująca, będzie paradowała i rozrywała się na inne sposoby.

Pani Fink wcześnie zabrała do siebie na dół wykrój pani Cassidy. Mame miała na sobie swoją nową jedwabną bluzkę. Nawet jej podbite oko potrafiło promieniować świąteczny blask. Jack był owocnie skruszony i planowany został uroczy dzień, pełen parków, pikników i Pilznera.

Rosnąca, pełna oburzenia zazdrość dręczyła panią Fink, kiedy ta wróciła do swego mieszkanka piętro wyżej. O, szczęśliwa Mame, ze swymi siniakami i szybko po nich nadchodzącym balsamem! Ale czy Mame musi mieć monopol na sczęście? Z pewnością Martin Fink jest tak samo dobry, jak Jack Cassidy. Czy jego żona zawsze musi chodzić nieobrobiona i nieupieszczona? Nagła, błyskotliwa, bez tchu idea naszła panią Fink. Pokaże Mame, że są i inni mężowie, tak samo potrafiący używać pięści, a  potem może także być równie czuli, jak jakiś Jack!

Święto, jak się zapowiadało, miało być tylko formalnością dla państwa Fink. Pani Fink miała w kuchni balie wypełnione praniem z dwóch tygodni, które moczyło się przez noc. Pan Fink siedział ze swymi przybranymi w skarpetki stopami i czytał gazetę. W ten sposób miało upłynąć Święto Pracy.

Zawiść wezbrała w sercu pani Fink, a jeszcze wyżej wezbrało jej śmiałe zdecydowanie. Jeśli jej mąż nie ma ochoty jej uderzyć - jeśli nie raczy w ten sposób udowodnić swej męskości, swojej władzy i swego zainteresowania małżeńskimi sprawami, trzeba go zmusić, by sprostał swym obowiązkom!

Pan Fink zapalił swą fajkę i spokojnie pocierał kostkę odzianym w skarpetkę dużym palcem drugiej stopy. W swym małżeńskim stanie spoczywał niczym bryła czystego baraniego tłuszczu w puddingu. Było to prozaiczne Elizjum - siedzieć sobie wygodnie, obejmując per procura cały świat za pomocą druku, pośród żoninego plusku mydlin i miłego zapachu potraw ze śniadania, które odeszło, oraz z obiadu, który miał nadejść. Wiele idei było dlań odległych, ale najodleglejszą była myśl o biciu swej żony.

Pani Fink odkręciła gorącą wodę i włożyła tarkę do mydlin. Z mieszkania pod spodem dobiegał wesoły śmiech pani Cassidy. Brzmiał jak szyderstwo, jak rzucanie własnego szczęścia w twarz niemaltretowanej małżonki powyżej. Ale oto nadeszła chwila pani Fink.

Nagle niczym furia obróciła się do czytającego męża.

"Ty leniwy nierobie!" krzyknęła, "ja tu sobie muszę ręce urabiać piorąc i harując na takie coś jak ty? Jesteś mężczyzną, czy tylko pałętającym się po kuchni psem?"

Pan Fink wypuścił gazetę, zaskoczony tak, że znieruchomiał. Obawiała się, że nie uderzy - że prowokacja była niewystarczająca. Skoczyła na niego i gwałtownie uderzyła go w twarz pięścią. Momentalnie poczuła dreszcz miłości do niego, jakiego nie czuła od dawna. O, teraz musi poczuć ciężar jego ręki - żeby po prostu pokazać, że mu zależy - żeby po prostu pokazać, że mu zależy! 

Pan Fink zerwał się na równe nogi - Maggie ponownie trafiła go w szczękę szerokim swingiem z drugiej ręki. Zamknęła oczy w tym rozkosznym momencie, zanim spadną jego ciosy - wyszeptała do siebie jego imię - nachyliła się, oczekując szoku, spragniona go.

W mieszaniu poniżej, pan Cassidy, z twarzą zawstydzoną i pełną skruchy, pudrował oko Mame przed wspólnym wyjściem na miasto. Z mieszkania powyżej dobiegł ich podniesiony kobiecy głos, odgłosy jakichś uderzeń, coś się przesuwało, coś wywracało, przewrócone krzesło - oczywiste odgłosy domowego konfliktu.

"Mart i Mag się tłuką?" zasugerował pan Cassidy. "Nie wiedziałem, że oni sobie na to pozwalają. Mam tam pobiec i zobaczyć, czy nie potrzebują sekundanta?"

Jedno z oczu pani Cassidy lśniło jak diament. Drugie pobłyskowało co najmniej jak fajans.

"O nie!" rzekła, cicho i jakby od niechcenia, w typowo kobiecy sposób. "Ciekawa jestem czy - ciekawa jestem... Czekaj, Jack, pójdę i sprawdzę."

Pobiegła w górę po schodach. Kiedy znalazła się na półpiętrze, z kuchennych drzwi swego mieszkania wypadła pani Fink.

"Och, Maggie", wyrzuciła z siebie pełnym zachwytu szeptem pani Cassidy, "Czy on? Och, czy on?"

Pani Fink podbiegła i położyła twarz na ramieniu przyjaciółki, szlochając rozpaczliwie.

Pani Cassidy wzięła twarz Maggie w dłonie i uniosła ją delikatnie. Twarz była pełna łez, zaczerwieniona i rozgrzana, ale jej aksamitna, różowo-biała, ładnie piegowana powierzchnia pozbawiona była zadrapań, sińców, nienaruszona bezduszną pięścią pana Finka.

"Powiedz mi, Maggie," błagała Mame, "albo ja tam wejdę i sama się dowiem. Co to było? Zrobił ci krzywdę - co on ci zrobił?"

Twarz po Fink w rozpaczy skryła się na piersi przyjaciółki.

"Na Boga, nie otwieraj tych drzwi, Mame!" szlochała. "I nigdy nie mów nikomu - utrzymaj sekret! On - on w ogóle mnie nie dotknął - i on - o matko - on robi - on robi pranie!"

* * * * *



czwartek, października 21, 2010

"Przerażający Rysio" i inne pouczające opowiastki (odcinek 1)

Kojarzycie "Moby Dicka"? Znawcy, przynajmniej niektórzy, uznają to za największe arcydzieło amerykańskiej literatury. To historia o wielorybie-mutancie, który pożera ludzi i niszczy dobytek na morzu i lądzie. Nie ograniczając się do siania postrachu na morzu (stąd jego ksywa, na nasz tłumacząca się jako "Przerażający Rysio"), sięga w głąb lądu na całe 50 km... I robi tam rzeźnię! Albo i gorzej.

Dzielny kapitan Ahab - właściciel i dowódca statku zajmującego się pomaganiem znajdującym się w kłopotach wielorybom - stara się Rysiowi pomóc w jego mentalnym zagubieniu, ale w podzięce tamten odgryza mu nogę i kontynuuje swą wstrętną, skierowaną przeciw całemu światu agresję. Polegającą między innymi na tym, że kładł się na plaży, udając zwykłego wyrzuconego na brzeg wieloryba, a kiedy podchodzili do niego ekolodzy, żeby go pocieszyć i zepchnąć na głębinę, on... Łaps! I naprawdę widok był taki, że nie chcielibyście tego oglądać. No, chyba, że w jakimś filmie grozy.

Coś nie tak? Inaczej to było? O, sorry! Musiało mi się z czymś pomylić. Więc mówicie, że Rysio to był - biały bo biały - albinos jakiś, fakt - ale jednak wieloryb, czyli źwierzę bezzębne, żywiące się planktonem, które nie miało może wielkich problemów ze ściśnięciem za pomocą swych fiszbinów eleganckich dam w ich eleganckiej talii, ale już z odgryzieniem ludzkiej nogi to na pewno? I że Rysio nie był mewa, więc 50 km od morza w głąb lądu nijak nie potrafił? I że nawet sam Melville, autor znaczy tej arcy-opowiastki, nie twierdzi, by to potrafił? Ani że w ogóle miał zęby?

O cóż więc tu w takim razie chodzi? O co więc tyle krzyku i tyle literatury? Jak tam więc było? Przypomnijcie, dobra? Więc Rysio pływał sobie w morzu, tak...? A kapitan Ahab co? Też sobie pływał i co? I polował na wieloryby? Zabijał je znaczy? I kto w końcu chciał kogo upolować na początku? Kto zaczął?

Nie, nie mówcie, że to Ahab zaczął! Poważnie - on już był zabił setki kolegów i krewnych Rysia, zanim się zabrał za niego samego, więc Rysio to co najwyżej w samoobronie mu tę nogę? No nie, to by całkiem zmieniało postać rzeczy... To jakaś całkiem inna narracja, że tak to naukowo i postpolitycznie określę.

Teraz będzie wtręt. Zwany też przez niektórych wStrętem. Otóż, jeśli ktoś doczytał to tego miejsca, to jego. Nie może chyba mieć pretensji, bo było tu sporo dobrej literatury - nawet w pewnym sensie do kwadratu - i nikt mu po odciskach nie deptał. Teraz jednak chciałem poprosić, i ostrzec zarazem, wszystkich, którym ich religia nie pozwala dopuścić do siebie myśli, że świat może istnieć dłużej, niż sześć tysięcy lat, że ludzie od zawsze wyglądali tak samo, jak dzisiaj (pomijając togi, krynoliny i stringi), oraz/i że Polsce potrzeba czegoś więcej, niż tylko dziesięciu przykazań i Ojcze Nasz...

Chciałem ich poprosić, by już sobie darowali czytanie, tym razem, i zajęli na przykład przygotowywaniem prześcieradła na kolejny Biały Marsz Przeciw Przemocy... Albo coś. Tutaj niestety nie znajdą nic, co by ich ucieszyło, zbudowało, czy co by choćby potrafili zrozumieć. Dixi - żeby nie było potem dąsów i pretensji!

No a teraz my, ludzie poważni, dorośli, zastanowimy się nad takim oto zagadnieniem... Jak żył, jak spędzał większość swego czasu człowiek na przestrzeni swojej historii? (Że to nie ma z naszym Rysiem nic wspólnego? Sorry, ale mnie to oceniać, Autorowi, a nie, z całą uniżonością itd., Czytelnikowi. Zresztą nie takie rzeczy da się ze sobą skojarzyć, kiedy ma się po temu odpowiednie talenta!)

c.d. (Deo volente) n.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

czwartek, lipca 22, 2010

Poprawiamy Szekspira

Różne mędrki ustaliły podobno, że istnieje całkiem niewiele podstawowych motywów literackich. Jedni mówią coś o osiemnastu, inni podnoszą tę liczbę do ponad trzydziestu, ale faktycznie i tak nie byłoby tego aż tak wiele. Można by się zastanawiać co komu z takich odkryć - skoro sztuka to sprawa niuansów, a nie podstawowych schematów, ale mniejsza o to.

Kilka takich podstawowych motywów ja sam dostrzegam gołym okiem: zejście do piekieł, "okrągły stół Króla Artura", "prace Heraklesa", "Romeo i Julia", "powrót Odyseusza do Itaki", wojna aniołów z diabłami... Itd. Nie wiem, czy to się zgadza z tym, co głoszą wspomniane mędrki, ale podejrzewam, że z grubsza tak.

Dla każdego z tych motywów dałoby się z znaleźć jakiś symbolizujący go tytuł konkretnego dzieła - takiego najbardziej reprezentatywnego reprezentanta... I warto to zrobić, bo to ogromnie ułatwia rozmowę, choć na pewno opinie na temat tych reprezentantów dzieł byłyby podzielone. Stosunkowo wielu z nich byłoby dzisiaj dla nas zapewne dziełami Szekspira...

Sam bym się z tym zgodził bez większego oporu, choć entuzjazmu ogółu ludzkości dla Szekspira nie podzielam. Pisał fajne komedie, więc beztalenciem nie był, ale jego tragedie są moim zdaniem okrutnie przereklamowane, a do tego przegadane, bez formy, bez cienia autentycznego dramatyzmu... (Starczy? Bo mogę dalej.)

Co nie zmienia faktu, że Szekspir jest tak bardzo z naszej Cywilizacji (K/C dla wtajemniczonych), że trudno się po prostu dziwić, że go ona kocha i się w nim raz po raz odkrywa. Weźmy takiego Hamleta - o czym to jest? Jeśli nie o neurozie, histerii i astenii - każących dużo myśleć, dużo gadać i całkowicie przekreślających jakiekolwiek działanie, w każdym razie zdecydowane i sensowne, to ja naprawdę nie wiem!

No a forma tej przesławnej sztuki jest dokładnie taka, w jakiej ten wielki temat - wielki i wiecznie w naszej cywilizacji aktualny - można idealnie wyrazić. Forma ta (jeśli to w ogóle można tak nazwać) jest równie chaotyczna, przegadana, bezsensowna i neurotyczna, jak sam główny bohater. Mnie to zupełnie nie cieszy, ale faktycznie ktoś szukający w literaturze wzniosłego cierpienia (własnego) może się tym, i powinien, zachwycić! Forma idealnie odpowiada treści, a treść (i forma automatycznie też) idealnie odpowiada duchowej rzeczywistości naszego świata.

Że to tak mało "dramatyczne" i absolutnie NIE tragiczne w jakimkolwiek sensownym znaczeniu, jak to tylko możliwe, to inna sprawa. Jednak, że nasza cywilizacja, przynajmniej w tych ostatnich stuleciach, jest z natury mało dramatyczna i absolutnie pozbawiona autentycznego tragizmu, więc wszystko jest w najlepszym porządku. Oczywiście nie twierdzę, że tragizmu brakuje, bo wszystko jest słodkie i wesołe, a dramatyzmu, bo nic się nie dzieje i ludzie nie dostają od losu, czy od innych ludzi, w kość!

Tu chodzi o to, że tragizm to coś, co czyni ludzkie cierpienie, immanentną jałowość wszystkich w końcu naszych wysiłków, i parę innych tego rodzaju rzeczy, czymś, co nas właśnie uwzniośla, a tego niemal kompletnie nie ma w naszej cywilizacji - nawet tego dążenia. Zdziwi się ktoś, słysząc te słowa, ale to trzeba by porównać z na przykład z cywilizacją grecko-rzymską, żeby było wyraźnie widać, o co chodzi. Nasza cywilizacja ucieka od poczucia bezsilności, od cierpienia...

Od tragizmu właśnie - snując bajdy o Przyszłym Szczęściu Ludzkości i podobne brednie. Fakt, Grecy mieli Prometeusza, który się dla Ludzkości poświęcił, ale po pierwsze: to był jeden z tysięcy mitów, który większego znaczenia nabrał w późnym i schyłkowym okresie tamtej cywilizacji, a po drugie: to była raczej opowieść o ukaranej pysze, choćby ta pycha była jak najbardziej altruistyczna. Czyli tragizm najczystszy, a nie uciekanie od bezsensu nieuniknionej śmierci w infantylną wiarę o wiecznym naszym życiu w przyszłej Ludzkości - w dodatku ach, jakże szczęśliwej (a my z nią, choć już "niby" nie żyjemy)!

Jeśli Hamlet jest neurotyczny - jako taki głębokim symbolem i paralelą naszej cywilizacji - to Król Lear to już jakaś schizofrenia. Czyli nie tylko nasza cywilizacja, ale w dodatku późna. Szekspir byłby zatem prorokiem. Fajnie, ale nie uwierzę, że to może się komuś naprawdę podobać! No, chyba komuś, kto z upodobaniem czyta wspomnienia z obozów koncentracyjnych. Czyli co najmniej schizoid, jeśli nie gorzej. A więc dzieło to również genialne - jako odzwierciedlenie, ale nie dla zdrowych ludzi! Jednak jako reprezentant i "eponim" pewnej konkretnej kategorii motywów - zgoda! Motywów schizofrenicznych konkretnie.

Makbet także musi być reprezentantem jednego z ważnych motywów literackich i ja tutaj stanowczo żadnych obiekcji nie zgłaszam. Nie dlatego, bym tę sztukę uważał za arcydzieło. Ona jest raczej dość, że tak powiem, niedonoszona, ale przez to właśnie stanowi znakomitego "eponima". Niedonoszona jest i przez to stanowi niejako szkielet, dlatego się nadaje. Inne, na tym samym zasadniczym motywie oparte dzieła, często, w mojej opinii o wiele lepsze, są po prostu czymś więcej, niż gołym szkieletem, gołym schematem... I dlatego właśnie mniej się nadają!

Makbet to w ogóle dość dziwna, jak dla mnie, sztuka Szekspira. Gdyby była lepsza, mniej wydestylowana z dramatyzmu i grozy, mogłaby być niemal dziełem Marlowe'a. Czyli gościa, któremu, w mojej skromnej opinii, Szekspir mógłby buty czyścić. (Widziałem jedną sztukę Marlowe'a w teatrze, drugą czytałem. Nie kreuję się na znawcę, ale jednak wrażenie było całkiem inne, niż z tych dziesiątków obejrzanych szekspirowskich spektakli, plus nieco przeczytanych dzieł Szekspira, co je mam na sumieniu.)

Dlaczego Makbet jest inny? Na przykład nie przypominam sobie, by tam były jakieś rubaszne dowcipasy, w rodzaju gadek starej niańki w Romeo i Julii. A to już, jak na Szekspira, niemało. W Makbecie wiadomo też o co chodzi. Słów jest oczywiście za dużo, ale raczej dlatego, że cała ta sztuka nie jest udana, więc i te słowa w sumie można by sobie darować. Jest tam jednak w sumie coś, co można by, z dużą dozą dobrej woli, określić jako forma, do tego sens...

Próba osiągnięcia dramatyzmu to też jak na Szekspira sporo. (Widać robienie na rączkę władzy, a taka przecież jest poniekąd geneza tej sztuki, nad czym teraz nie chcę się rozwodzić, bo to subtelne kwestie z historii Szkocji i dynastyczne ambicje Elżbiety I, daje, w przypadku tak skomplikowanych osobowości, jak Szekspira, w sumie niezłe wyniki. Zawszeć to, jak się można domyślać, jakiś drogowskaz w chaosie rządzącym duszą autora.)

Makbet nie jest, gdyby ktoś jeszcze nie zrozumiał, mimo wszystkiego co o nim dobrego powiedziałem, w moich oczach żadnym arcydziełem. To prosta historyjka o gościu, który pod złym wpływem popełnia zbrodnię, która ma go doprowadzić na szczyty, ale nie jest w sumie kimś, kto by się na szczytach dobrze czuł, a poza tym ma jakieś zwidy... No, chyba, żebyśmy te wszystkie krwawe dłonie i co tam jeszcze było, mieli traktować jako autentyczne upiory ze starych zamków...

Które, jak by się można domyślać, i tak by się w końcu musiały pojawić, taka bowiem ich natura. Tyle, że wtedy to już całkiem nie ma sensu - no  bo co by było, gdyby taki upiór akurat się NIE pojawił? Makbet i jego żona żyli by długo i szczęśliwie? Gdzie tu dramat? Gdzie tu tragedia? Gdzie tu sztuka?

Facet, Makbet znaczy, to dość typowy przypadek z Zasady Petera - że zacytuję za wikipedią:
Zasada Petera (ang. Peter Principle). W organizacji hierarchicznej każdy awansuje aż do osiągnięcia własnego progu niekompetencji. Zasadę sformułował Laurence J. Peter. Czasem używa się również zamiennie pojęcia progu kompetencji.
Fajne, niegłupie, interesujące - ale sorry! Gdzie tu jakieś tragiczne głębie? Gdzie tu przenikliwe spojrzenie na ludzkie losy? Gdzie tu dramatyzm? No, chyba że to była sztuka dydaktyczna i Szekspir pragnął się załapać na szkolenia z dziedziny zarządzania. Ten gość, Makbet znaczy, jest po prostu nie dość odporny psychicznie, więc nie powinien się za takie sprawy brać. Pyskatą i nadmiernie ambitną żonę należało, mniej lub bardziej delikatnie, spacyfikować. Kiedyś tak się robiło i komu to przeszkadzało?

To samo dotyczy mordowania króli, kafelków do łazienki czy wakacji na Majorce. W czym tu jakiś wielki etyczny czy dramatyczny problem? Tylko potem nie wyjeżdżajcie mi z "Bo zupa była za słona!" Albo się wyciąga wnioski, albo się ich nie wyciąga, zupa nic tu nie ma do rzeczy. Zresztą nawet nie wiemy jak gotowała Lady Makbet, a tylko trochę o kulinarnych talentach trzech czarownic z wrzosowiska.

Najgenialniejszym, w powszechnej opinii, osiągnięciem w całej tej sztuce jest, że las... Ettrick? Tak mi się wydaje... Podchodzi pod mury zamku brzydkiego króla. A to przecież dość prymitywny w sumie koncept z całkiem innego poziomu dziecinności danego społeczeństwa - to coś jak "genialny" koncept tebańskiego sfinksa na temat zwierzęcia, co to wieczorem chodzi o lasce, a wcześniej na różnej ilości nóg. Ludzi na dość wczesnym stopniu intelektualnego rozwoju takie koncepty niesamowicie rajcują, ale w wieku XVI to już raczej żenada. Na tej samej zasadzie ktoś mógłby sobie ten las namalować na kawałku deski, schować ją pod opończę i wejść do zamku - byłoby dokładnie to samo, a o ile prościej i szybciej!

W ogóle to ja, gdyby mi dane było wystawiać Makbeta, zrobiłbym w nim jedną istotną reżyserską zmianę... Normalnie nie lubię tego typu ingerencji w klasykę, ale tutaj bym ją zrobił, bo dopiero wtedy Makbet nabiera sensu i dramatyzmu. Otóż zrobiłbym to tak, że Makbet stoi ze sztyletem w dłoni nad łożem uśpionego króla... I wtedy oczyma wyobraźni widzi przed sobą całą tę dalszą historię. Czyli ducha Banka, krwawe ręce, że żona mu się załamie, że las Ettrick... Oglądamy to do końca, potem nagle wracamy do rzeczywistości...

Czyli Makbet stoi znowu nad królem ze sztyletem w dłoni... Dla publiki to zaskoczenie, bo już dawno zapomniała, że to oczyma wyobraźni było... Swoją drogą to oczyma wyobraźni ja bym zrobił w ciemniejszej, w bardziej uproszczonej, bardziej jednoznacznie dramatyczno-stylizowanej wersji... W każdym razie na koniec widzimy Makbeta z tym sztyletem, jak się zabiera... I wtedy jest koniec. I nie wiemy, czy w końcu króla utrupił, czy jednak nie.

Interesy Szekspira u angielskiej korony w końcu nas nie muszą już specjalnie zaprzątać, tak samo, jak autentyczna historia Szkocji, w której autentyczny MacBeth naprawdę króla utrupił, ale też miał po temu całkiem niezłe powody, bo to był w jego oczach, i całkiem bez udawania, uzurpator, co jego samego tronu pozbawił.

Nawybrzydzałem się na tego szekspirowskiego Makbeta, no to wypada na koniec powiedzieć, jakie są moim zdaniem lepsze wersje tego motywu. Absolutnie żaden ze mnie miłośnik, czy znawca, sztuki filmowej - ale na przykład "Listonosz zawsze dzwoni dwa razy". Tam żona z kochankiem utrupiają męża, a potem coraz trudniej im ukrywać łączący ich romans, radość ze zniknięcia denata (którego oczywiście wypada im okrutnie żałować), różne korzyści jakie z tej śmierci mają...

A oczywiście ten i ów podejrzewa, a nawet jest pewien, że to oni, tylko jak zdobyć dość mocne dowody? Aż w końcu wpadają, bo listonosz staje się świadkiem - jakżeż niestosownego i jakżeż pechowego dla dwojga głównych bohaterów - wybuchu radości, dzwoniąc tytułowy drugi raz do drzwi...Czy to nie lepsze od duchów straszących po starych zamkach, lub, alternatywnie, słabości charakteru głównego zainteresowanego?

A co by było, gdyby gość miał nerwy ze stali? Co by było, gdyby naprawdę się na króla - a także na politycznego mordercę - charakterologicznie NADAWAŁ? Czy wtedy właśnie wszystko nie zaczynałoby się robić NAPRAWDĘ interesujące? Bez duchów i wywołanych starganymi nerwami omamów?!

Innym podobnym, a może jeszcze - z dramatycznego punktu widzenia - lepszym motywem jest taki, że mordercy, którzy także działają zespołowo, z czasem tracą do siebie zaufanie... Ileż tutaj mamy możliwości: dramatycznych, psychologicznych, kryminologicznych, jakie tylko kto chce! Nie kojarzę w tej chwili w jakich filmach, sztukach, powieściach, czy opowiadaniach było tak właśnie (żaden ze mnie bowiem znawca, a ostatni raz w kinie byłem z córką 20 lat temu), ale sam nieco takich widziałem.

Oczywiście były to jakieś bezpretensjonalne psychologizujące kryminały, nie zaś "kino ambitne", czy też (broń Panie Boże!) Wielka Sztuka w stylu Szekspira. Jednak to jest naprawdę o niebo lepsze, sensowniejsze, dramatyczniejsze i psychologicznie prawdopodobniejsze od jakichś krwawych dłoni ze sztyletem, ludzi przebranych za krzaczki i innych tego typu teatralnych (!) sztuczek.

Tak że w sumie z kultem Wielkiej Sztuki też należy uważać i nieco własnej oceny w to zaangażować. To jedno. Dwa, to postulat: Ucz się Szekspir, masz jeszcze sporą drogę przed sobą chłopie! No a trzy (jako że omne trinum perfectum), to że mordercy w takich jak w Makbecie przypadkach powinni zachować czujność i napięte pośladki, bo sposobów na to, by las Ettrick podszedł pod mury zamku jest dziwnie sporo, listonosz naprawdę dzwoni co najmniej ze dwa razy (bo liczy na napiwek), wspólnik to jednak nie jest całkiem alter ego, i serce mu się może odmienić...

No a jeśli taki Makbet w ogóle ma słabe nerwy i przesadnie bujną wyobraźnię, to już naprawdę problem! Niby po co się w ogóle za to brał, fakt. Nie mógł tej swojej jędzy...? Fakt, nie mógł. Bo i co by na to rzekła prof. Środa? Nie ma wyjścia - lepiej już króla zamordować, niż babie... A do tego jeszcze Środzie zrobić wbrew? Nie, sama myśl powoduje lodowate poty!

Swoją drogą ciekaw jestem, jak by Szekspir napisał swego Makbeta, gdyby oni tam wtedy mieli już Prozac... Czy jakieś inne psychotropy... Byłyby nadal te krwawe dłonie? Czy może po prostu ktoś by coś przedawkował? Albo coś?

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, marca 15, 2010

Strawa duchowa dla was (cholerne niedouki, rozmemłane lenie i wojująca prawico sprzed telewizora)

 Mało nas, mało nas do pieczenia chleba, ale może jednak Tygrysie Forum Młodych Spenglerystów (http://tygrys.niepoprawni.pl) oderwie się z czasem do ziemi i poszybuje ponad stratosferę. Nie będę miał co do tego wątpliwości, jeśli co pewien czas będą się tam pojawiać tak celne inicjatywy, jak ta ostatnia inicjatywa uczestnika Forum o ksywie Strus (od "Struś Pędziwiatr", słodkie!), który pracowicie i, co jeszcze ważniejsze, inteligentnie, streścił rozdział po rozdziale moją ulubioną książkę Roberta Ardreya "The Social Contract". (PO POLSKU, jakby ktoś miał wątpliwości!) Oto linek: http://niepoprawni.pl/forum/viewtopic.php?f=41&t=373#p4284.

Nie posiadam się z zachwytu i kolejny raz gorąco dziękuję Strus'iowi! A Wy, niedouki, lenie... i wszystko inne, na co, sami wiecie, że z nawiązką zasłużyliście - przeczytajcie chociaż tyle z tego biednego Ardreya! O którym Wam od lat opowiadam, a Wy, cholera, nic!

* * * * *

Korzystając z okazji, chciałbym polecić tekst Mustrum'a na jego blogu - o  militaryźmie, suwerenności i takich sprawach. Oto linek http://the-real-mustrum.blogspot.com/2010/03/ubudubu-czyli-do-wyszczerzonego-pan-bog.html.

Tamże znalazłem linek do naprawdę szokujących informacji: http://marucha.wordpress.com/2010/03/14/izrael-moze-byc-zmuszony-do-wymazania-europy-z-powierzchni-ziemi/.
* * * * *

No i na nieco (?) lżejszą nutę (niedouki, lenie i prawico sprzed telewizora!) chciałem Wam polecić oficjalnie wydanego przez komercyjne wydawnictwo ebooka jednego z popularniejszych rodzimych blogerów, a przy okazji jednego z moich ulubionych autorów, światowej klasy specjalisty od surrealistycznych humoresek (i nie tylko) - Jacka Jareckiego. Którą se można nawet na własność kupić klikajęcy na ten oto linek: http://www.goneta.net/sklep/product_info.php?products_id=98.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, sierpnia 18, 2008

Jaś-Kuba Ruso - pisarz znaczący (cześć 1)

Jednym z pisarzy, którzy NAPRAWDĘ odegrali rolę w historii - prawdopodobnie dość nielicznych - jest Jean-Jacques Rousseau. Dzisiaj niemal nikt go naprawdę nie czyta, choć niektóre fragmenty jego "Wyznań" są całkiem na swój pokrętny sposób interesujące - ja np. je przeczytałem, zachęcony do tego "Szkicami o literaturze francuskiej" Boya (wiem że skurwiel i sowiecki kolaborant) i nie narzekam. Był to niewątpliwie gość pokręcony - mówiąc łagodnie świr - co w jego autobiografii wyraźnie widać, ale w młodości chciałem być psychologiem, więc mi to pasowało.

Mało kto faceta naprawdę dziś zna, a jednak żyjemy w dużej mierze w jego świecie. Nie chcę się tu wdawać w uczone rozważania nad wyższością "internalizmu" czy "eksternalizmu" w historii idei, ale na pewno można stwierdzić, że jeśli jakiś pisarz naprawdę wpłynął na namacalną rzeczywistość, to właśnie ten. Może Platon jeszcze bardziej, ale też mam wątpliwości, czy "platonizm" nie jest dość naturalną tendencją w ludzkim umyśle. Nie żeby zawsze przeważającą, oczywiście, ale zawsze czyhającą na swą ofiarę. Zresztą Platon miał dwa tysiąclecia więcej czasu na swe oddziaływanie. No a wszelka lewizna, szczególnie ta co bardziej intelektualna, ma w mózgach w ogóle niewiele więcej niż Jasia-Kubusia.

Teraz zmieniamy pisarza... Jeśli ktoś czyta po angielsku i jest zainteresowany historią rewolucji francuskiej, to szczerze polecam amerykańskiego historyka o nazwisku Stanley Loomis. Świetnie się go czyta, gość ma rozsądne, konserwatywne poglądy, ale bez jakichś przegięć w wiadomym stylu, rzetelna informacja... W ogóle czyste przeciwieństwo osławionych prac prof. Geremka na temat żebractwa i prostytucji w średniowiecznej Francji, które mu musiał napisać odkomenderowany do tego doktorant, bo czytać się tego nie dało - wiem bo próbowałem i nie to, by mnie prostytutki w średniowiecznej Francji nie kręciły. Czytałem na ten i zbliżone tematy inne książki i było fajnie.

Stanley Loomis zatem... Stanley Loomis w swej książce "Paris in the Terror: June 1793 - July 1794" w bardzo fajny literacko sposób główną protagonistką czyni Charlotte Corday, która ukatrupiła Marata. Młoda ta i pełna zalet kobieta miała jedną mniej w moich oczach ujmującą cechę, którą zresztą dzieliła z całą praktycznie swoją epoką... Było nią uwielbienie... Kogo? No właśnie - naszego ulubieńca Jasia-Kubusia. No i Loomis przeplata historię Wielkiego Terroru, wraz z osobistym dramatem ostatnich tygodni życia Charlotty Corday, z analizami życia, twórczości i wpływu na ową epokę tego właśnie pisarza.

Jest tych analiz sporo, więc na jeden odcinek zbyt wiele, tym bardziej że opatrzyłem to tak długim wstępem. Ale chyba dla niektórych P.T. Czytelników będzie to ciekawe i może do czegoś przydatne. A więc, oto pierwszy odcinek tego, co Loomis mówi o J.-J. Rousseau. Aha - jeszcze może jedna sprawa: tutaj będzie głównie o jego życiu, bo to jest na początku, a więcej się nie zmieści.

Nie chodzi o to, że Loomis, czy może Wasz oddany sługa, sprowadza twórczość pisarza do jego biografii, albo że ocenia ją na podstawie tego, jaka ona była pokręcona. To nie o to chodzi! Jednak przedstawianie pisarza CAŁKIEM bez wspomnienia o jego życiu również wydaje się mocno sztucznym zabiegiem. Tym bardziej zaś pisarza o życiu i charakterze tak pokręconym, jak życie i charakter naszego bohatera. A więc, niech głos zabierze mój ulubiony (obok G. Lenotre'a) historyk rewolucji, Stanley Loomis (rozbiłem to na krótsze akapity, dla czytelności):

* * *

Rousseau przemawiał do mieszanej publiczności, a sekret jego sukcesu, jeśli tak prozaiczne określenie można zastosować do wpływu i sławy, przekraczających prawdopodobnie wszystko, co osiągnięte zostało przez jakiegokolwiek pisarza od tamtej epoki, można odkryć w zwyczajnym i znajomym temacie: seksie. Jednak, dziwny to i znaczący wkład do pornograficznej literatury - gwałcił on nie ciało, lecz duszę swego czytelnika.

Cierpiąc na szczególną fizyczną dolegliwość, dla Rousseau "spełnienie" było dodatkowo udaremniane przez nienasycone żądze, które obudziła w nim rózga córki kierownika jego szkoły, pewnej panny Lambercier, i całkiem otwarcie zdiagnozowane przez niego w słynnych "Wyznaniach". Wyznaniach, w których, w swym niezwykłym pokazie psychicznego masochizmu, ujawnia bez oporów całą serię dziwacznych drobnych wad, ale bez przerwy maskuje bardziej zwyczajne i mniej interesujące większe wady.

Idealizując kobiety, był zmuszany siłami jeszcze potężniejszymi, niż wspomnienie panny Lambercier do umieszczania ich [na piedestale?]*, chodziło jednak [nie?] o to, by wynieść kobietę, lecz raczej sam chciał zostać umartwiony. W każdej międzyludzkiej relacji bardzo starannie, zawsze własnoręcznie, zastawiał pułapkę, w którą zamierzał wpaść - kiedy skomplikowane warunki, w których jego własna ruina mogłaby zostać z maksymalną rozkoszą skonsumowana, zostały spełnione.

-------
* Coś mi tu uciekło, sorry! (I nikt oczywiście nie zauważył. Nie ma to jak blogaskowa publicystyka!)


c.d.n. (Deo volente)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.