Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Solon. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Solon. Pokaż wszystkie posty

środa, sierpnia 30, 2023

czwartek, lipca 27, 2023

Napoleon, transy i złote kible

(Że coś napiszę, bo Gugiel, o dziwo, twierdzi, że wciąż mam masę gości z różnych przedziwnie egzotycznych krajów. Którzy z zapałem studiują moje dawne, faktycznie o wiele ambitniejsze, kawałki. Całkiem tego nie pojmuję, ale niech Guglowi będzie. To poniższe to dla Was Moje Kochane Egzotyczne Ludzie!)

Zawsze mnie dziwi (i lekko wkurwia, bom choleryk), jak jakiś szeroko pojęty "nasz" zwalcza transową propagandę (pyskiem oczywiście, że się smutno zaśmieję) różnymi pokrętnymi argumenty, a nigdy im nie powie: "Tak? Liczy się czym się czujesz, a nie jakie masze geny i miednicę? No to ja się czuję Napoleonem Bonaparte i dawać mi tu złoty kibel!"

No to dwa wyjaśnienia dla mniej na bieżąco będących... 1. Miednica, w sensie pelvis, jest, z tego co kojarzę, jedyną kością u człeka, różną ze wzgl. na płeć. 2. W Wesołej Anglii faktycznie ostatnio w szkole urządzili w szkolnym kiblu kuwetę dla ucznia, co się nagle poczuł kotem. (Czego, mimo chęci, nie potrafię całkiem i bez reszty potępić, bo koty uwielbiam. Ten świr miał przynajmniej niezły gust to źwierząt. Ale że to świr, to nie ulega cienia wątpliwości, a to tam w tej szkole to nawet do potęgi. Jeden z tysięcy bolszewickich cyrków w których mniej lub bardziej chętnie uczestniczymy. Cóż, definicję Totalitaryzmu podaną przez Joachima Festa można dzisiaj, i należy, udoskonalić. Wiecie jak Młodzi Tygrysiści? Chyba, że uznamy, iż to już nie Totalitaryzm, tylko coś o wiele gorszego.)

No to złoty kibel mamy odhaczony, Napka też, a co do transów, to ja się nawet mogę zgodzić, że facio uważający się za kobietę, to nie jest prawdziwy mężczyzna, takoż baba uważająca się za chłopa. Tyle takiemu np. faciowi do bycia nastojaszczą babą jeszcze bardzo, ale to bardzo daleko. W istocie nie zbliżył się nawet do tego wzniosłego celu o włos. (Mówimy o grubości włosa, nie o długości! I o włosach blond, bo te są najcieńsze. Wiedziałeś Mądrasiński?)

Teraz, specjalnie dla tych, co dotąd doczytali i jeszcze pełni ciekawości, zdradzę wielką tajemnicę... Otóż (tytułem drobnego wstępu) powiem ci ja, że przez te lata co pewien czas ktoś mnie nagabywał o mój idealny ustój i jakbym ja urządził własne państwo. Broniłem się przed tym rękami i nogami, bo przecież głoszę, że "Utopizm to główna cecha i znak rozpoznawczy Lewizny" (co jest absolutną prawdą, wężykiem!), więc gdybym tak na szybko zaczął o tych rzeczach mówić, wyszłoby, że sam siebie gwałcę i sobie przeczę (a przecież nie jestem Politykiem, prawda?).

Jednak miłość do Utopii to jedno, a poglądy na temat lepszych od obecnych praw i urządzenia różnych instytucji to nie całkiem to samo. (Zgoda panno Napieska?) Platonem ci ja być nie chcę, ale ew. mogę być Solonem. No więc dziś trochę, excusez le mot, posolonizuję, czym tuszę, uraduję połowę Globu - tę mądrą, co mnie, wedle Gugla, czyta.

Uwaga, zaczynam! Płci są w zasadzie dwie (plus cała masa zaburzeń psychicznych) - zgoda - ale w życiu społecznym jakoś jednak trzeba zakwalifikować tych, co się do własnej płci nie przyznają i z nią nie utożsamiają. Kiedyś można to było ignorować, bo to były bardzo rzadkie przypadki, może jakaś część nawet tak i czuła, ale się z tym nie ujawniała, jednak to było pomijalne. Dzisiaj, nie wnikając w przyczyny und mechanizmy, bo to nie na krótki odręczny blogaskowy tekst, jest tego tyle, że owe zjawisko pcha się przed oczy, domagając się magna voce, rozwiązania. 

 (Swoją drogą tak mi ostatnio chodzi po głowie myśl, że może każda późna czy kończąca się Cywilizacja musi mieć eunuchów, no to właśnie mamy. Zresztą eunuchy były i u dość prymitywnych ludów także - np. jazda na koniu na oklep jako specyficzna terapia i te rzeczy, tylko że my teraz nie o tym. Teraz zaś mamy nawet i babskie eunuchy, co chyba nie jest bardzo typowe, ale w końcu Faust to nie pierwsza z brzegu Cywilizacja i gwałcenie Matki Natury ma w genach!)

No więc w moim idealnym państwie byłyby - SPOŁECZNIE I PRAWNIE - (aż) trzy płci: chłop, baba i ni-to-ni-owo. Każda miałaby swoje obowiązki i prawa - myśl, że chłop i baba muszą mieć wszystko tak samo, jest mi do szpiku kości wstrętna i widzę w niej to ziarno, z którego mamy to, co mamy. I (co sprowadza się do tego samego, jak pomyśleć) ogromny triumf rozpasanej Biurokracji nad Życiem, Biologią i Wolnością nieszczęsnego Prola.

Tak jak w mrocznych latach PRL mówiło się: "wywalili go z Partii, ale my go nie przyjmujemy do Bezpartyjnych", tak samo być Kobietą czy być Mężczyzną, to zaszczyt i nie naprawdę każdy na niego zasługuje! Na pewno nie ktoś, kto się nie poczuwa! To coś, jak wpychanie orderów przez Dudusia takim, co je z łaski przyjmą, ale potem plują jadem, śmiechem po Tefałenach... Sami wiecie!

Miliarderów i inne ciężkie przypadki zostawimy sobie na inny czas, bo to także w moim idealnym ustroju nie byłoby tak urządzone, jak obecnie. Ale na razie macie kible, Napka i transów. Wgryźcie się, przetrawcie, a będziecie zdrowy kawał bliżej do Tygrysicznego Nieba i sporo dalej od tego tutaj... (Na to nie ma nawet adekwatnych określeń, już nie mówiąc cenzuralnych! Co za czasy!)

triarius

P.S. Wychodzimy pojedynczo. Uważać na ogony i podejrzane mordy!

niedziela, listopada 24, 2013

O szczęściu - część 2

Albo nie. Zostawmy sobie na razie na boku panów Felixa i Makariosa. Zamiast tego przypuśćmy atak na samo centrum problemu. W końcu jak dotąd Czytelnik nie rozumie chyba jak ważny jest to temat i jak istotne rzeczy chcielibyśmy o nim powiedzieć. Dotychczas bowiem, przyznaję, nic naprawdę istotnego powiedziane nie zostało. Wstęp ino i kilka prześlicznych językowych figlasów.

Mówmy więc to istotne... Mówimy: "Szczęście" to bardzo specjalne pojęcie. Jeśli spojrzymy na cały jego zakres, to jest ono wysoce abstrakcyjne, mało konkretne, wielopostaciowe - a z drugiej strony przedziwnie atrakcyjne i brzemienne w różnego rodzaju... Skutki, że tak to prowizorycznie wyrażę.

Oczywiście - jeśli przez "szczęście" rozumiemy orgazm, faszerowane papryczki (kto twierdzi, że w Biedronce nic fajnego nie ma dla elity?! W razie czego podziękujcie w duchu Adasiowi, ja jestem tylko przekaźnikiem), euforię wywołaną daniem w kość komuś, kto nam powinien był dać... Oczywiście - jeśli przez "szczęście" rozumiemy dobrą passę na giełdzie czy przy zielonym stoliku... Oczywiście - jeśli przez "szczęście" rozumiemy niezbyt długo trwający dobry nastrój i brak poważnych zmartwień... To mamy do czynienia ze sprawą całkiem nieźle określoną, konkretną, pozbawioną wielkich tajemnic... I żaden diabolizm się tu nie kryje.

Tym bardziej, jeśli mówimy o ekstazie religijnej. Jednak jeśli wyjdziemy poza tego typu względnie krótkotrwałe stany, "szczęście" zaczyna nabierać kształtów tajemniczych i nawet potencjalnie... Well, groźnych. Kto to jest "szczęśliwy człowiek"? "Czy moje życie jest szczęśliwe, czy ja jestem szczęśliwy?" "Czy człek szczęśliwszy jest, kiedy..., niż kiedy...?" (I tutaj cała masa możliwych alternatyw.)

"Szczęście" w takim sensie to albo pojęcie wysoce złożone. Złożone z całej masy innych, prostszych, pojęć - takich jak "przyjemność", "brak przykrości", "poczucie sensu", "brak nudy", "bezpieczeństwo", "poczucie wolności"... Masę tego można by przytaczać i każde na różne sposoby nazywać... Albo też trzeba coś wybrać i ogłosić, np. za Solonem, że "szczęście to dobra śmierć" (oczywiście po cnotliwym życiu bez większych tragedii, ale to już domyślnie, bo by Solonowi zepsuło bonmota). Albo, powiedzmy, że "szczęście to możliwość pomagania innym, ach!".

W sensie konceptualnym, w kwestii pojęć, nie ma tu nic bardzo "naturalnego" - nic, co by się dało pojąć bez angażowania kory mózgowej, i to takiej wyrobionej, rozbestwionej, niezbyt znającej własne miejsce... W skrócie późnej i mocno już dojrzałej kory mózgowej. Tak? Jeśli ktoś doczytał do tego miejsca i jeszcze nie ma dość, to proponuję by się nad tym zastanowił i nie czytał zanim sam sobie tej sprawy nie wyjaśni.

Oczywście pan Przywałko, wój Chrobrego, wiedział, co to przyjemność (np. tłusty udziec tura pod wieczór), wiedział co to rozkosz, choć być może samo to słowo by mu się nie spodobało (np. rozpłatanie wroga jednym ciosem topora), ale na pytanie w rodzaju "kiedy człowiek jest najszczęśliwszy" nie wiedziałby z pewnością co odpowiedzieć. Jaki znowu "człowiek"? Co to w ogóle jest "człowiek"? Książę pan? Smerda? Kulawy żebrak? Ten Niemiec, co mu zeszłego lata...? Może baba też? Może pani księżna? Może ten pustelnik, co podobno czyni cuda?

I sam by nawet zapewne na to nie wpadł pan Przywałko, żeby pojęcie "człowiek" tak gładko na te wszystkie konkretne (znacznie bardziej konkretne, w każdym razie) przykłady rozłożyć. On by po prostu nie zrozumiał, o jakim znowu "człowieku" mowa. Bo i pojęcie "człowiek" ma sens, i to sporo, i to także dla pana Przywałki, skontrastowane ze słowem "niedźwiedź", "Morgenstern", "księżyc", albo "Duch Święty". Jako coś "konkretnego" tak stosunkowo złożone pojęcia pojawiają się na stosunkowo późnym etapie intelektualnego rozwoju.

Z konieczności. Wraz z wieloma innymi złożonymi i abstrakcyjnymi pojęciami - w których my dzisiaj żadnej złożoności i abstrakcyjności już nie dostrzegamy - jak powiedzmy "dobro", "czerwień", "byt", "istota (czegoś)", "postęp", i masą innych.

Częściowo zresztą takie pojęcia są abstrakcyjne i późne z tych samych powodów, dla których dla Eskimosa dość abstrakcyjne może być pojęcie "śnieg". Dla niego bowiem istnieją różne, i ściśle określone, rodzaje śniegu, od których właściwości i od których znajomości zależy jego życie, Pojęcie zbiorcze nie ma dlań zaś większego praktycznego znaczenia. Dość podobnie było ponoć z pojęciem "wielbłąd" wśród Beduinów. Na pewno nie jest to CAŁKIEM to samo, bo "śnieg" czy "wielbłąd" to jednak namacalne konkrety, inaczej niż "szczęście", ale to chyba ten kierunek.

Jeśli się zgodzimy, że pojęcie "szczęścia" jest w sumie abstrakcyjne i intelektualne, i, z drugiej strony, uświadomimy sobie jak "chwytliwe" jest to pojęcie, jak silnie potrafi zawładnąć myślami i uczuciami tego, kto już je poznał i go posmakował - zaczynamy dostrzegać jaki potencjał to pojęcie zawiera. Potencjał, Coryllusem mówiąc "diaboliczny". Może nie tylko taki, ale również i ten.

Nie, oczywiście - nie tylko diaboliczny jest ten potencjał, bo przecież "szczęście wieczne" jest np. ważnym elementem katolickiej wizji Raju. (Tutaj znowu Makarios z Felixem, ale jeszcze nie teraz. Albo i w ogóle.) Jednak jeśli "szczęście" nie jest tylko przeniesieniem względnie krótkotrwałej religijnej ekstazy na wyobrażenie o wieczności, naprawdę, jak mi się zdaje, nabiera wiele złowieszczego i diabolicznego potencjału. A w każdym razie potencjału liberalnego, potencjału pożywki dla lemingów, być może nawet idealnej pożywki... Więc w sumie sprowadza się to do tego samego.

Jeśli rzeczywiście jest to, z jednej strony - koncept wysoce intelektualny, niemal czysto korowy, z drugiej zaś - koncept ewokujący w niemal każdym silne pozytywne emocje - to czy łatwo znaleźć coś, co by się lepiej nadawało na paliwo dla propagandy, indoktrynacji, szemranej "edukacji"... Krótko mówiąc, dla wychowywania Lemingów? Czy może, bardziej precyzyjnie - do szczucia już gotowych Lemingów i przerabiania wciąż względnie normalnych ludzi na Lemingi?

Jeśli Bóg pozwoli, zajmiemy się tymi kwestiami w następnych odcinkach. Na razie tyle, dziękuję za uwagę i oklaski!

triarius

niedziela, czerwca 08, 2008

Dobra śmierć - część 1

Wróciłem ci ja wczoraj z pragułki, zrobiłem sobie coś w rodzaju skromnej kolacyjki i od niechcenia włączyłem zyzol. A tam mecz Portugalia - Turcja. Oglądając, bez większego wprawdzie podniecenia, koronkowe zaiste akcje Portugalczyków... (Co kto lubi zresztą, dla mnie taka piłka jest nieco damska.) Więc patrząc sobie na te koronki od niechcenia, pozwoliłem myślom błądzić.

Przypomniałem sobie, że jeszcze niedawno reprezentacja Portugalii miała w składzie takiego czarnego, tlenionego obrońcę o nazwisku Boa Morte. Boa Morte to po portugalsku "Dobra Śmierć". Ciekaw byłem, czy on jeszcze jest w składzie tej drużyny. W końcu obrońca o tym nazwisku musi być wyjątkowo cenny dla każdej ekipy - groźny, a jednak z nutką optymizmu. Taka kadź dziegciu z kropelką miodu, mniam! Ale facet albo bardzo nie w formie, albo też znajomość języka Camoësa wśród uczestników Mistrzostw Europy zbyt niewielka, by było warto się z tą kadzią wysilać.

Portugalczycy tkali te swoje koronki, a nawet strzelali bramki, ja zaś pogrążyłem się w jeszcze głębszych filozoficznych rozważaniach. Najpierw jeszcze prawie nic, bom się oddał refleksjom nad tym, że w naszych infantylnych czasach - gdy to śmierć zajęła, jako tabu, miejsce seksu - nikt już oraz w bardziej od Portugalii protestanckim-liberalnym-zinfantylniałym-zamerykanizowanym kraju, takie nazwisko chyba by nikomu do głowy nie przyszło, zaś jego właściciel zrobiłby wszystko, by się nazywać inaczej. (Powiedzmy "Michnik", "Geremek" albo inny "Kwaśniewski".)

W końcu zaś, plwając na skorupę postoświeceniowo-leberalnego infantylizmu, zstąpiłem do głębi... Samo pojęcie "dobrej śmierci" - tak niedzisiejsze, tak niezwykłe, tak intrygujące. W kościele katolickim, przynajmniej tym... Jak to określić? Przedsoborowym i przed-infantylnym, powiem po prostu, żeby mnie nie kusiło powiedzenie czegoś więcej. Więc tam, z tego co kojarzę, były modlitwy o dobrą śmierć, byli święci którzy ją człowiekowi zsyłali. Bardzo niedzisiejsze, bardzo przedsoborowe, bardzo katolickie... Ale jednak można zrozumieć. W końcu dla katolika dobra śmierć, to śmierć bez grzechu. Czyli swego rodzaju katapulta do wieczystej szczęśliwości.

Jednak dobrą śmiercią intensywnie zajmowali się także i starożytni Grecy. "Intensywnie" to naprawdę b. oględnie powiedziane. Bardziej precyzyjne byłoby stwierdzenie, że mieli jej obsesję. "Żadnego człowieka nie można nazwać szczęśliwym zanim umrze", to jedna ze znanych greckich sentencji. (Przypisywana chyba Solonowi.) A ile jest historii o ludziach przez całe życie szczęśliwych, których śmierć była jednak całkiem inna, co przekreślało - w opinii Greków - wartość całego życia!

Na przykład król Krezus. I wszystkie te historie o ludziach, którzy życie mieli całkiem w porządku, ale za szczęśliwych możemy ich uznać - wedle greckich mędrców i autorytetów (bez obrazy, to słowo samo w sobie NIE jest obraźliwe!) - dopiero dzięki pięknej, wzniosłej i względnie bezbolesnej śmierci.

Jak się tak na spokojnie zastanowić, to jednak nie jest to chyba postawa całkiem racjonalna. W końcu ile się umiera? To znaczy ile się czuje, że się umiera? - o to w końcu tutaj chodzi. Jak długo człek umiera i jest przytomny, bo potem możemy to już, z punktu widzenia psychiki, uznać za stan śmierci. Więc w tym sensie umiera się, nie żebym był jakimś fachowcem, ale chyba te informacje są dostępne i w miarę prawdziwe, od ułamka sekundy (czy po prostu zera sekund), kiedy człowiekowi na pokładzie flagowej fregaty spadnie na głowę bombramreja, po parę lat w przypadku raka.

Jednak w tym drugim przypadku to nie jest, ściśle biorąc, cały czas umieranie, tylko raczej po prostu długa i przykra choroba prowadząca do śmierci. Samo umieranie, w ścisłym sensie, to może być góra kilka dni. Kilka dni, najwyżej, w stosunku do kilkudziesięciu lat. Czemu więc ludzie przywiązują zwykle do tego stosunkowo krótkiego czasu aż tak ogromną wagę? Czemu tak wielu - nie mówię tu teraz o starożytnych - uważa, że to co czujemy w ostatnich sekundach życia, jak widzimy siebie i swoje życie, decyduje o absolutnie WSZYSTKIM w tym życiu? O całej jego wartości? I wcale przy tym nie powołują się ci ludzie na jakieś religijne dogmaty. Problem odpuszczenia grzechów, spowiedzi, komunii czy ostatniego namaszczenia, całkiem na ogół tutaj nie występuje.

Wygląda, że śmierć i pośrednio chwile do niej prowadzące są w jakiś sposób istotne SAME Z SIEBIE. Że śmierć - własna przede wszystkim, choć oczywiście nie tylko - to ogromny problem każdego w miarę normalnie myślącego i czującego człowieka. Jest to jednak także problem, na który nie ma żadnej ściśle naukowej odpowiedzi. Nie ma i nie będzie, choć faktycznie istnieją ludzie, którzy próbują nas przekonywać, iż "nauka" takie odpowiedzi daje. Z reguły są to odpowiedzi w typie: "nie ma się co przejmować - przecież kiedy my jesteśmy, śmierci nie ma, kiedy zaś jest śmierć, to nas nie ma, więc o co chodzi?" Czyli znany od tysiącleci epikurejski sofizmat.

Nic nowego pod słońcem. W starożytności i epikurejczycy, i stoicy i cynicy mieli dokładnie to samo nastawienie i ten sam argument. Tacy ludzie, wracam teraz do naszych dzisiejszych epikurejczyków często zapisują swoje zwłoki nauce. Jakby chcieli komuś udowodnić już nie tylko swą niewiarę w życie pozagrobowe (co akurat nieźle rozumiem), ale także iż naprawdę jesteśmy tylko ożywionym ścierwem. Ożywionym czymś całkiem niereligijnym i niemetafizycznym, co nie ma już cienia wartości, kiedy tylko przestaje tym naszym ścierwem poruszać. Człowiek chciałby wiedzieć, co to takiego, ale ogrom zadania go przerasta... Przecież to nie może być nic takiego, jak Świecka Świętość (np. Jacka Kuronia) czy Święta Świeckość - te SĄ wieczne i niezniszczalne, prawda?

c.d.n. (Deo, publico et triario volente)


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.