Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wybory. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wybory. Pokaż wszystkie posty

sobota, września 24, 2016

Czarny motyl Nemesis (3)

Czarny motyl
Bywam czasem na Fejzbuku, a tam różni prawicowi Amerykanie lubią narzekać na ichnich Afro-tubylców, że nie dość się kochają z policją, zakładają jakieś takie ruchy pod wariackimi hasłami jak np. żeby do nich łaskawie w miarę możności nie strzelać itd. itd. Na co lubię im mówić, że rozwiązanie tego problemu jest dziecinnie proste: trzeba się mianowicie cofnąć w czasie o jakieś 300 lat, i tym razem powstrzymać się przed sprowadzaniem sobie do czarnej roboty niewolników z Afryki.

Mam w tym pewną dodatkową satysfakcję (mały ze mnie człowiek), bo takich zachowań oni mają przecie na liczniku już parę, w tym Jałtę, o czym kiedyś im nawet parę razy przypomniałem - jako o smętnych skutkach zdradzania sojuszników, co też zdaje się już powoli mścić. Nazwijcie to "karmą", "Nemesis" (o, padło to tytułowe imię, mamy więc to odhaczone!), a jeśli lubicie dźwięk dronów o poranku, to nawet i "kismetem".

Ja jednak za dronami o szóstej rano nie przepadam, lubię długo pospać, więc tej Jałty już tak bez namysłu nie wspominam, natomiast z tymi Afro i cofaniem się w czasie nie mogę się powstrzymać, kiedy mi tylko dają okazję. Rozmawiałem ci ja jednak nie tak dawno z na odmianę rodakiem i na szalomie, który to rodak w dość sensowny i wyważony sposób narzekał jednak na tych Afro, że oni tak z tą policją nie chcą się dogadać, do pracy się nie palą, i w ogóle co z nich za pożytek, a Trump... jakie to cudo i w ogóle.

No to ja mu na to, że Nemesis i trza było sobie radzić bez bawełnianego niewolnictwa. On mi na to, że tyle lat już minęło, więc ten uraz mógłby już osłabnąć, lub, daj Boże, całkiem zniknąć. No to ja mu, że tu, na Amerykanów (a niewykluczone że nie tylko ich) nieszczęście, nie chodzi o uraz, tylko o to, że ci Afro się nigdy do US of A nie prosili, nie ma żadnego dowodu, że jakoś ich te amerykańskie wartości specjalnie przyciągały, i że oni po prostu mają te wartości serdecznie (excusez le mot) w dupie.

No bo tak i jest, widać to gołym okiem, a ja i tak to wyraziłem dość oględnie. Pisaliśmy o tym zresztą już nieraz, bo my wszystkie istotne problemy tego świata mamy ładnie posegregowane, poopisywane i porozwiązywane nawet, o czym niestety decydenci zdają się nie wiedzieć. Na ich i naszą zgubę. (Z tym rozwiązywaniem raczej żartuję, człek czasem musi, bo pęknie. Tak z tylnego siedzenia się po prostu rządzić i problemów rozwiązywać nie da.)

Całkiem niedawno na ten temat miał być - zanim nam się wykoleił w czystą literaturę (żeby tylko każdemu się tak cudnie blogaskowe kawałki wykolejały!) - kawałek pod tytułem chyba "O patyczkach i płatkach śniadaniowych", który zresztą jakiś czas później naprostowaliśmy z tej czystej literatury takim wpisem podwiązującym kilka rozplątanych ogonów. (Nie da się zrozumieć? Chodzi o niedoprowadzone do końca wątki.) Nie pamiętam tytułu.

No a całkiem za rogi tego byka chwyciliśmy lata temu, w takim tekście (jak na nas dziwnie składnym i mało gawędziarskim), co się nazywał chyba "Jerry Springer i Ronald Reagan". Jeśli się komuś chce tego szukać, to uważam, że warto. Jest tam moja odpowiedź na wolnorynkowe ideologie, i na sporą część tego, co na nasze nieszczęście i skutkiem niezłej, jak się niestety okazało, skuteczności komuszej socjalnej cybernetyki (czy jak to nazwać), uchodzi u nas, i w świecie dzisiaj, za prawicowość.

Gdyby ktoś znalazł wspomniane tu powyżej trzy moje blogaskowe kawałki, może mi dać linki, to je gdziesik umieszczę i będzie potem ludziom łatwiej. Jeśli się komuś nie chce tego szukać, co potrafię zrozumieć, to powiem już b. krótko, że różne są idee na życie, i ta amerykańska - mówię o tej ogólnodostępnej, wyrażanej często jako "z pucybuta do milionera", co zresztą, jeśli się kiedykolwiek sprawdzało, to obecnie b. rzadko, a te przypadki wydają mi się dość szemrane - nie każdemu musi pasować.

Acha, miałem już kończyć, ale przypomniało mi się, że jeszcze nic nie było o motylu. Czarne jest, chyba każdy widzi, Nemesis też, a motyla niet'. No to wam powiem, kochane moje ludzie, że napisanie tego arcydzieła sztuki blogerskiej przyszło mi do głowy po tym, jak olśniła mnie myśl, że ta amerykańska obsesja uszczęśliwiania całego świata na własną modłę - więc nie tylko "wolny rynek", "demokracja", "wolność słowa", co może komuś (lekko przymulonemu) się wydawać racjonalne, ale i sprawy tak obłędne, jak np. "równouprawnienie", "prawa gejów", "politpoprawność" itd. itp...

Ta obsesja, która ich w końcu zgubi, a że to jest jednak globalne imperium, to smród, krew i łzy będą zapewne też mocno globalne, mogła się częściowo przynajmniej wziąć z tego, że oni sami siebie muszą stale przekonywać, że ich pomysł na życie, na państwo, na naród, na demokrację, na "porządek światowy", na ekonomię - jest jedyny, a każdy kto tego nie widzi i się grzecznie nie podporządkowuje, to zbrodzień i, co najmniej bezobjawowy, schizofrenik. Albo może raczej psychopata, ew. też bezobjawowy.

Ponieważ większość Amerykanów zdaje się nie mieć co do tego ich ideału większych wątpliwości - byli kiedyś hipieje, ale ich też ten system ładnie całkiem szybko oswoił i strawił - w każdym razie przodkowie ich sami tego chcieli, Grzegorzu Dyndało, a chcącemu nie dzieje się krzywda, więc pozostają jedynie dwie grupy etniczne, których to może nie dotyczyć. Jedna to Indianie, ale oni rozpłynęli się, wymarli, a ci co zostali, otrzymali kasyna.

Druga, liczniejsza i wciąż nie mająca zamiaru wymrzeć, to właśnie Afro... cośtam. W normalnym języku Murzyni. (W którym to słowie nie ma absolutnie nic obraźliwego.) Część tych Afro stara się odnieść sukces wedle amerykańskiego wzoru i na tamtych warunkach, i jakiejś tam części się to udaje super, a pozostali z tych słodkich naiwniaczków zwalają winę na siebie, co jest samym fundamentem liberalizmu. Reszta ma w dupie, a tak przecież być nie może, no bo przecież Amerykanie, co by o nich nie mówić, to ludzie ideowi, chcą wierzyć we własną moralną słuszność, a nawet szlachetność... (Nie to co ci drudzy.)

Co dodaje im, mimo ich rozlicznych wad i niewielkiego zazwyczaj rozumu w tym, co robią, sporo wdzięku, ale także potrafi być problemem. Jak tutaj na przykład, o ile mam w tym rację. Nasprowadzali sobie tych Afro na niewolników, a chcą wierzyć, że wszyscy tam dobrowolnie, z pasji do tych ich genialnych rozwiązań i wartości. Nie uważam, by fakt, że coś 96 procent tych ich Afro głosowało na Obamę, był jakoś zdrożny, bo sam, gdybym był Afro, też na pewno chciałbym, żeby się mój wreszcie na tego Prezydenta załapał.

Jednak wmawianie sobie, że tamto społeczeństwo jest ślepe na kolor skóry, to lewacka brednia. Tego nie ma nawet w Brazylii, a co dopiero w US of A! (W Brazylii, gdzie wszystkie możliwe odcienie, bowiem wszystko się ładnie wymieszało. Czemu? Bo jurny plantator, skutkiem katolickiej swobody seksualnej i swej jurności, miał masę, excusez le mot, brązowych bękartów, które w dzieciństwie były urocze... I mieliśmy od razu paniczy mieszanej rasy, czego u protestantów nie było. I tak dalej.)

Jednak poparcie Obamy jest o wiele większe i ja w tym dostrzegam - przyzwoitą, a jakże, nawet trochę w duchu "Chaty Wuja Toma" moralną - chęć naprawienia dawnych win. Tylko że to się nigdy nie udaje! To tak samo, jak przysłanie podarków dla "S", które zresztą przejmowała ubecja i Bolek, co miało odkupić nazistowskie winy. Chcemy być szlachetni, a wychodzi obrzydliwa obłuda.

Amerykanie mają z tymi swoimi Murzynami (co się będziemy bawić w jakieś lewackie terminologie, choćby je wyśmiewając!) cholerny problem, i ten problem nijak nie chce się rozwiązać. No i ja dojrzałem w tym jeszcze jeden aspekt - nie wiem na ile istotny, i chyba nie sposób tego ustalić - taki mianowicie, że skoro Murzynów... Afro znaczy cośtam dla politpoprawnych...

Nie można zmuszać do akceptowania i życia podług AMERYKAŃSKICH wartości i idei, a inaczej się po prostu nie da - choćby dlatego, że Ameryka MUSI wierzyć, że tych Afro w sumie to ona przecie USZCZĘŚLIWIŁA, choć sami uszczęśliwiacze tego jeszcze nie wiedzieli - no to jedyne rozwiązanie jest takie, że to NIE SĄ idee i wartości "amerykańskie", które komuś mogą się podobać, lub nie - ino "OGÓLNOLUDZKIE" (ach!), a wtedy, jeśli ktoś ma je w dupie, no to sam sobie winien, psychopata przebrzydły!

Tak to Afro... tentego, nieoficjalnie i w sposób nieunikniony stają się w oczach standardowych, prawowiernych, rytualnie pożerającyh indyki i czekoladowe serca Amerykanów, nieuleczalnymi psychopatami. Nie to że "czarni" broń Boże - po prostu im się nie chce w zgodnym chórze itd. Z drugiej zaś strony te amerykańskie wartości i idee muszą w tym celu stać się wartościami i ideami OGÓLNOLUDZKIMI, więc każdy - czy w Baltimore, czy w Bagdadzie, czy w Radomiu (z wyjątkiem Riyyadu i chwilami Moskwy) po prostu MUSI się nimi kierować, czcić je, wpajać swym dzieciom...

I dzięki temu ci, jakżeż łagodni z natury Amerykanie mogą tamtych brzydkich ludzi z czystym sumieniem zwalczać - nie jako zbuntowanych potomków niewolników bynajmniej, nie jako ludzi innej, gorszej rasy, nie jako ludzi mających całkiem inną wizję świata, godnego życia, społecznego porządku... Ale jako wrogów Rodzaju Ludzkiego po prostu. W Radomiu, w Bagdadzie, czy w Charlotte Virginia - nieważne, ma być jak tam! Może jest to swego rodzaju obłęd, który się ma szansę smutno dla dotkniętych nim skończyć. Czyli właśnie tytułowa Nemesis.

I właśnie ta druga strona tego medalu mnie zafascynowała, a że przyczyna tego amerykańskiego obłędu, choć wcale nie drobna przecie, jednak jest bardzo pośrednia i ew. jej wpływ musi być przesubtelny, skojarzyło mi się to z motylem - tym co to nad Amazonką, wiecie, skrzydłeczkami macha niczym gąska - skutkiem czego dostaliście "Czarnego motyla Nemesis".

Motyl nad Amazonką, albo może jadowity cierń w dupie, zatruwający cały organizm szaleństwem. Choćby szaleństwem politpoprawnościowego imperializmu, żeby daleko nie szukać. A że działa to od półtora stulecia co najmniej, więc skutki są dość poważne. Tak to widzę. Więcej grzechów sobie nie przypominam.

triarius

P.S. Nie chciałem tego animowanego cuda dać na szczyt, bo by mogło rozpraszać, ale całkiem się nie oprę, więc oto macie...

Aż dwa motyli, niebrzydka buzia i animacja, łał!

czwartek, grudnia 31, 2015

Refleksje na koniec roku (mam nadzieję, że nieco mniej banalne od większości tego typu elukubracji)

Kończy się właśnie rok, który, po krótkim lecz dogłębnym zważeniu tej kwestii, muszę uznać za najlepszy dla Polski od roku 1918, czy może 1920. W każdym razie druga połowa tego roku jest zdecydowanie na plusa, a dynamika też (odpukać) rysuje się, jak na to co mamy na świecie, pozytywnie. Z tej tezy wynika kilka innych interesujących wniosków, z których niektóre pokrótce zasygnalizuję.

Po pierwsze, Tygrysizm Stosowany znowu wygrał z różnymi takimi podejściami, które - jak szczerze patriotyczne by w zamiarach nie były i jak znaczącymi by się nie podpierały autorytetami (choć dla mnie Józef Mackiewicz na przykład to żaden autorytet w sowietologii i podobnych sprawach, czy zresztą czymkolwiek; niech mu ziemia lekką itd., ale nie), jedynie gryzą sercem, masują sobie te ślicznie, mimo lat komuny i III RP, zachowane cnotki, i czekają na gen. Andersa na białym koniu.

Kto wie do kogo piję, ten wie, inni mogą się łaskawie domyślać, jeśli łaskawie zechcą. III RP może być równie, lub niemal tak samo, obrzydliwa jak PRL, ale jednak działało to całkiem inaczej. W tym na pewno inaczej działały i w innym miejscu tego systemu były umiejscowione wybory.

Gadki-szmatki na przykład, że to niby głosowanie w III RP (niech szczeźnie, tutaj całkowita zgoda!) jest całkiem tym samym wygłupem bez najmniejszego przełożenia na rzeczywistość, co w PRL, zawsze były (sorry, jeśli komuś kaleczę nabrzmiałe ego!) głupie; najczęściej, jak podejrzewam, zdradzały lenistwo umysłowe i wygodnictwo w realu; a to co się w roku 2015 stało wykazało ten fakt tak dobitnie, że uciekanie od tej prawdy odbiera chyba po prostu prawo nazywania się polskim patriotą i człowiekiem myślącym.

Wyrażę tę myśl raz jeszcze, w cholernie przystępnej i jasnej formie: O ile w PRL wybory faktycznie były żałosną farsą bez znaczenia i udzial w nich zawsze był jakąś formą osobistego upokorzenia, to w PRL bis, inaczej zwanej III RP, (która wciąż jeszcze nam niestety panuje, choć już nieco mniej) jedynym mądrym i (jednocześnie) przyzwoitym zachowaniem jest jednak głosowanie, a przez ostatnich z grubsza 10 lat - głosowanie na PiS.

Oczywiście jeden głos o niczym nie może przesądzić itd., zgoda, ale tę kwestię sobie już tu kiedyś dyskutowaliśmy. Pascal rzekł credo quiam absurdum est, no to wy możecie sobie rzec eligo quia absurdum est i jazda na wybory! Takie to proste - żeby każde patriotyczne działanie zawsze było tak proste, oczywiste i w dodatku bezpieczne!

Co powiedziawszy, dodać jednak muszę, że porównanie roku 2015 - dla Polski, bo nie dla Francji i USA przecież, ale też Polska nas najbardziej przecie obchodzi - do lat 1918 i 1920 jest jednak jakoś kulawe i, jak się głęboko zamyślić, nieco przygnębiające. No bo wtedy - wiadomo: niepodległość, która zaraz się sprawdziła i potwierdziła w starciach z agresorami, skuteczne, jakby nie było, zjednoczenie rozbitych społeczeństw z trzech zaborów itd.

Teraz zaś po prostu do władzy - tej dzisiejszej, "demokratycznej" (jak to się oficjalnie wabi, choć jakakolwiek realna demokracja to dziś przecie "populizm", młodszy brat terroryzmu), w kraju zniszczonym, lekceważonym i semi-kolonialnym, gdzie władza w związku z tym wszystkim b. niewiele może... no chyba, żeby z czasem zmieniła różne sytuacje i móc zaczęła... - doszła ekipa mająca, na odmianę, dobro Polski na względzie...

Nie mówię, że jest jakaś gwarancja, że ci ludzie zawsze będą mieli rację, a nawet na pewno zawsze jej nie mają, ale jednak w porównaniu z platfąsami od ośmiorniczek i poklepywania się z Merkelą to jest niebo a ziemia... A więc dobro Polski, to raz, plus dwa, czyli to, że na razie - o dziwo i Deo gratias! - zdają się postępować nieoczekiwanie sprawnie i sensownie.

No i jeszcze trzy, czyli to, że ta ekipa ma już całkiem niemałe poparcie w naszym dzielnym ludzie, a jeśli jeszcze to się trochę pokręci, to ten lud - jak doszczętnie nie byłby chwilowo rozbrojony, pozbawiony wpływu na cokolwiek, zatomizowany i poznawczo/intelektualnie zagubiony - nie da już tego po prostu gładko odkręcić.

"Arabska Wiosna" w Polsce to nie jest jakaś przeurocza perspektywa dla polskiego patrioty, w tym oczywiście dla Stosowanego Tygrysisty, ale ona nie jest urocza także dla naszych ukochanych sąsiadów, przyjaciół, sponsorów i całej tej @#$%^ reszty, która kręci tym nieszczęsnym bantustanem z krzywdą dla tubylców i innych głowonogów. Nieco się jednak zastanowią, zanim zagrają z nami naprawdę ostro - i tym bardziej będą mieli powód się zastanawiać, im dłużej PiS będzie tak fajnie sobie radził, jak to czyni na razie.

Natomiast granie nieostro jakoś im wyraźnie słabo wychodzi - trybuni ludu żałośni nie do uwierzenia, lemingi w demonstracjach antyrządowych gonią w piętkę machając narodowymi flagami i wznosząc patriotyczne na odmianę (!) hasła, ale to są dowcipasy dobre na jakieś lewackie forum, bo, nawet sądząc po różnych szalomach (których linia partyjna, nawiasem, wydaje się ostatnio dość paskudna i targowicka), gdzie patrioci z lewizną bez sensu (chyba głównie dla ilości wejść) gadają, widać, że to nikogo naprawdę nie rusza. A jeśli nie rusza na szalomie, to już nie wiem gdzie by mogło.

I znowu mi wyszło optymistycznie, co za checa! Jednak to, co chciałem na zakończenie rzec, miało być bardziej szpęglerystycznie pesymistyczne. Mianowicie, że o ile kiedyś, te sto lat temu, niecałe, sukces oznaczał, że naprawdę sobie mogliśmy (czas jakiś) robić tak, jak chcieliśmy - mimo wszystkich wrogów i wszystkich dobrze-nam-życzących - to teraz samo w sobie dojście PiS do "władzy" nie oznacza jeszcze prawie nic.

Państwa narodowe nadal zanikają w oczach; globalna biurokracja o jednoznacznie mrówczo-totalitarnych zamiarach, choć ostatnio napotkała pewien opór (sapienti sat), nadal się wzmacnia; przyjaciele i sponsorzy, mimo miliona potencjalnych terrorystów i ich płodnych rodziców w niedalekiej przyszłości, na razie jeszcze zipią; leming nadal jest lemingiem, Obama Obamą, za drzwiami czeka Clintonowa (no bo Trump przecież się nie załapie, choć były milion razy lepszy)... W sumie ten sukces, który z roku Pańskiego 2015 uczynił najlepszy dla Polski i każdego polskiego patrioty od... 95 lat co najmniej, to prawie nic.

Tym niemniej - albo my coś chcemy robić dla TEGO KRAJU (nie do końca rozumiem histerię na temat tego określenia, przyznam), naszego kraju, Polski - albo nie chcemy, kładziemy na wszystko i mamy w dupie. Jeśli to drugie, to nie ma o czym rozmawiać. Dla Tygrysisty może dałoby się znaleźć jakąś inną drogę - od razu jechać globalnie itd., ale bez żartów - to by było jeszcze mniej pewne, jeszcze o wiele trudniejsze... Ktoś to niby realizuje? Wątpię!

A jeśli lagi nie kładziemy i na Polsce (tenkraju) nam zależy - no to sorry, ale ktoś już zrobił jeden mały, jednak zdecydowany i w dobrym kierunku, krok, a my, jeżeli nam zależy - jeżeli tacy z nas junacy, husarze, bataliony Zośka itd. - możemy to pociągnąć dalej. I raczej po prostu powinniśmy.

Zamiast przeżuwać kolejną klęskę swej ukochane wizji świata, i wizji ukochanego patriotyzmu (cnotka, masaż, biały koń, choć istnieją i inne, równie, jeśli nie bardziej absurdalne i szkodliwe) i wymyślać alibi mające kogoś przekonać, że "jednak mieliśmy i tym razem rację, tylko trzeba na to spojrzeć dialektycznie..."

W sumie, żeby ładnie to podsumować, ponownie zakrzyknę (a echo mi zawtóruje): to był bardzo dobry rok, a w dodatku NIEOCZEKIWANIE I W SPOSÓB GWAŁCĄCY RACHUNEK PRAWDOPODOBIEŃSTWA dobry rok. Może jednak Bóg istnieje i w dodatku naprawdę da Polsce jeszcze jakąś szansę? Nie wiem dlaczego miałby być aż tak cierpliwy, ale może ktoś to wymodlił, albo... Co ja o tym mogę wiedzieć.

triarius

P.S. A tak zupełnie bez związku z czymkolwiek, to znalazłem w jednym kursie bicia brzydkich ludzi fajne stwierdzenie. W swobodnym tłumaczeniu brzmi to tak, że "Jeśli gość jest uzbrojony, to na pewno zostaniesz zraniony, ale uwierz, że zupełnie inaczej odczuwa się postrzał czy ranę od noża jeśli to ty go zabijasz, a inaczej jeśli jesteś sam zabijany". Bez związku z naszym dzisiejszym tematem, ale daje do myślenia, i w dodatku chyba warto.

wtorek, października 27, 2015

Proszę wstać, nadchodzi rewolucja!

Gdyby ktoś uważał, że ja się ostatnio niemal tylko wygłupiam i brak tu już niegdysiejszych głębokich und błyskotliwych analiz - proszę sobie rzucić okiem na dorobek intelektualny konkurencji. Na przykład na to:

http://gps65.salon24.pl/676475,mysle-ze-nie-stalo-sie-nic

Musi coś być w powietrzu, albo może od wody w kranie tego dodają. Mnie poprawiło to dzieło i pod nim komęta humor na resztę dnia, a przecie mam jeszcze dziś do zrobienia nudną leberalną robotę i w ogóle. Radość po wyborach też nieco zwietrzała (no bo ile czasu można mieć orgazm), a wkurwienie na ewidentne wyborcze oszustwa tej bandy narasta.

Jednak GPS jest niezawodny i przypomnienie sobie, że kolejny raz taki właśnie "sukces" ta ich metoda na zbawienie świata odniosła, przywraca mi nieco wiarę w bliźniego swego, od czego ponoć wszystko co dobre się zaczyna. Brawo GPS i prosimy o jeszcze! ;-P

Nie chciałbym oczywiście, by to zostało potraktowane jako donos, ale w komętach pod tym genialnym tekstem (mówię o tekście GPSa, nie tym moim) dosłyszałem pomruk nadciągającej rewolucji, ponieważ - jak to zdają się już zauważać sami zainteresowani (w odróżnieniu od nie-zainteresowanego ogółu i Pana Tygrysa mającego z tym super-ubaw) - dotychczasowa metoda wzorowana na metodzie Świadków Jehowy, czyli przekonanie dostatecznej ilości ludzi (w wypadku Świadków jest to ponoć 70%, jak mnie poinformował jeden ich prominent w prywatnej rozmowie) nie wypaliła.

Demokracja zatem się na naszych oczach kończy, bo korwinięta nie będą się już z nami cackać, wygłupiać w jakichś wyborach, gdzie tak czy tak wypada socjaldemokracja, tylko wezmą i uczynią nas wolnymi - nawet wbrew naszej woli! Bosze, Bosze! Jeśli kogoś ta myśl nie raduje, niech pomyśli, jakiego pięknego będzie miał Regenta - w białym mundurze z operetki z masą orderów (o Orderze Lenina nie zapominając), a u jego stóp będzie można podziwiać wdzięcznie przykucniętego Propagandzistę-Cud, o wdzięcznej ksywie GPS. Ach, co za wizja!

Może niepotrzebnie tyle o tym napisałem - sam GPS wystarczyłby za wszelką humorystykę, ale też musiałem jakoś rozładować ten wir uczuć, które we mnie wzbudził. (A właściwie czy ta wolność to taka zła rzecz? Nawet z Regentem Januszem I i jego orderami?)

triarius

P.S. A jeśli komuś naprawdę brakuje głębokich i błyskotliwych analiz - co za sztuka pogrzebać sobie w dawnych treściach tego genialnego blogasa?

niedziela, października 25, 2015

Wracamy do Średniowiecza!

Wracamy zatem do Średniowiecza! Jakby nie kojarzył jak wygląda Średniowiecze, to poniżej drobna ilustracja...


Chyba nienajgorzej, prawda? Nawet pomijając topory i morgensterny. Teraz sobie możemy luźniutkim truchtem do tygrysicznego Baroku, ale bez pośpiechu, bo jak sobie dłużej pozostaniemy w Średniowieczu, to też będzie bardzo fajnie.

Całkiem na serio, te wybory to - jeśli coś ma się naprawdę poprawić - tylko pierwszy malutki kroczek, ale trzeba było go zrobić, bo osiem lat platfąsów i cztery lata Bula, to naprawdę już przesada. Szkoda że tak późno i takim kosztem.

(Co do Bula, to jego naczelnym zadaniem było, moim skromnym, po prostu kompromitowanie Polaków gdzie się dało, co nawet jak na bantustan jest dość specjalnym traktowaniem małowartościowych tubylców.)

Tak że, jeśli ktoś nie głosował, albo głosował na jakieś twory dla lemingów, to niech mi się łaskawie do tego przez najbliższych parę lat nie przyznaje, i nie pieprzy, że wszyscy politycy to jedna banda, a wybory w III RP nic nie znaczą.

Zgoda, że III RP pod niektórymi względami jest nawet gorsza od PRL (w niektórych okresach), ale rola wyborów parlamentarnych w obu tych pokracznych avatarach jest całkiem inna! I nie sądzę, by ktokolwiek będący w stanie coś zrozumieć z mojego blogasa, nie mówiąc już czerpiący  z niego intelektualną przyjemność, mógł jeszcze, na jesieni roku 2015 tego nie rozumieć.

W ostateczności, jeśli naprawdę jest to trudniej niektórym zrozumieć, niż mi się wydaje, to proszę pytać, ale jednak bez przyznawania się do żadnych własnych szczeniackich, z tym wyborami związanych, głupot, dobra?

Oczywiście nie jest idealnie, bo wtedy 80% miejsc mieliby Zjednoczeni Tygrysiści Stosowani, a 20% PiS, jednak jeśli K**win i ZSL się nie załapią, będzie słodko, a jeśli do tego prlowsko-eurokomunistyczna lewizna by także wypadła, byłaby to przysłowiowa wisienka na przysłowiowym torcie. Teraz niedługo zresztą platfąseria powinna się między sobą pożreć, rozpaść i zgnić, więc naprawdę powinno być fajnie.

Ja na przykład mam zamiar od jutra przestać rzucać śmieci gdzie popadnie przed blokiem, jak to robiłem od kiedy mi te miejscowe @#$% zamknęły na głucho blokowy ssyp. Nie wiem, czy długo z tym wytrzymam, ale zamiar przecie wzniosły, n'est-ce pas? (To oczywiście tylko taka narracja und konfabulacja, proszę mnie nie pociągać!)

W dodatku na YT mają więcej Średniowiecza, które serdecznie polecam, a Biedronka ma całkiem niezłe wina za marne grosze. Nie tylko zresztą ci zresztą, ale na początek nowej drogi wystarczy i nie trzeba nawet wiele szukać. Całuję wszystkich serdecznie z dubeltówki, z innej dubeltówki chętnie bym... Milcz serce, ma nie być zemsty! (I tak mówiłem o soli, nie o ołowiu.)

W każdym razie jesteśmy do przodu i możemy zacząć... To co jest do zaczęcia. Niech żyje Jarosław Kaczyński, niech żyje Prawo i Sprawiedliwość, niech żyje Polska! Amen! (I niech żyje Tygrysizm Stosowany, dodam szeptem.)

triarius

P.S. Swoją drogą, będę się nadal upierał, że to nie tyle jakieś "mądrzenie Polaków" i "przeglądanie lemingów na oczy", nie jakieś konkretne działania PiSu czy platfąsów przesądziły o mniejszym niż kiedyś entuzjaźmie ludu dla dotychczasowej światłej i europejskiej władzy, tylko właśnie nieuchronny spadek w oczach ludu, z lemingami na czele, prestiżu Unii i zanik związanych z nią nadziei.

Sorry, ale naprawdę nie potrzeba żadnej większej bystrości, żeby dostrzec, że Unia kompletnie nie spełnia nadziei, które w niej pokładały lemingi! Nie mówiąc już o nadziejach ludzi mniej durnych i podatnych na plewy propagandy od rasowego leminga - z których spora część także od Unii spodziewała się raczej dobra, niż tego @#$%, które otrzymaliśmy, które mamy i które na naszych oczach narasta.

Gdyby nie to, platfąsy rządziłyby w tymkraju do samego końca i nikt by im nie podskoczył, a na pewno już nie PiS. Co nie zmienia faktu, że...Wygraliśwa, kochane ludzie, a te @#$% dostały w dupę!

czwartek, maja 07, 2015

Wybierzcie sobie...

Wiem, że iloczyn logiczny zbioru zwolenników Grzegorza Brauna i pasjonatów tego blogasa jest niewielki, ale przyjmijmy na chwilę, że coś tam w ogóle jest i wystąpmy do tych ludzi z inwokacją...

Chcecie zagłosować na Grzegorza Brauna, bo jest "antysystemowy", "naprawdę prawicowy", "radykalny jak cholera", itd. itp.? (OK, zgoda, że na tle reszty tego planktonu, o Bulu już nie wspominając, wyróżnia się pozytywnie. Dudę tutaj pomijam.)

PiS, Duda i REALNE odstawienie od żłobu tej @#$ $#^, która nas dręczy, wam nie pasi? No to podsuwam wam niniejszym lepsze - radykalniejsze, bardziej prawicowe, i w ogóle rozwiązanie: ZAGŁOSUJCIE NA PANA TYGRYSA!

Że co? Że nie będzie takiej rubryki? Że chcielibyście ten krzyżyk tak idealnie postawić, ale nie będzie gdzie? No to co z tego, że spytam? Nie stawiajcie przy nikim, a na blankiecie napiszcie coś w rodzaju: "Pan Tygrys na króla!", "Tylko Triarius i nikt inny!", "Triarius na razie na Prezydenta, a potem się zobaczy". Albo przynajmniej jakaś reklama w stylu: "Szarżujący Bawół Twoją Ulubioną Szkołą Wdzięku - magisterium w rok!" (Plus triarius.pl, jeśli łaska, To już nieaktualne.)

Skutek będzie dokładnie ten sam. No, chyba żeby na mój zew nagle, znikąd, odpowiedziały tysiące - wtedy mam szansę skończyć w piątkowy wieczór, bez listu pożegnalnego...  Jak, nie przymierzając, jeden taki wybitny gość niemal dwa tysiące lat temu. (Najzabawniejsze, a piszę to w listopadzie 2015, że już całkiem nie pamiętam o kogo mi chodziło. O Cezara chyba. Chyba, że wprost o Jezusa.) Ale taki odzew nam chyba nie grozi. Zresztą, to byłoby to dla blogera sporym zaszczytem.

Zgoda - mam mniej od pana B. tzw. "dorobku" - ale przecież trochę zalet jednak mam, prawda? Oraz alibi. Bo jak się obiecuje nic nigdy nie zrobić dla Postępu i Szczęścia Ludzkości, to nie ma rady - narzuca to człowiekowi postawę raczej kontemplacyjną, plus ew. pisanie sobie od czasu na czasu czegoś na zapoznanym od świata i ludzi blogasku.

Niektóre moje zalety nawet tutaj jednak dają się dostrzec, a szczególnie jedna, która mnie o wiele lepiej predystynuje do zostania królem, a od błazeństwa zaś dystansuje - otóż ja nie jestem monarchistą. W ogóle nie mogę sobie wyobrazić... Wiecie o co chodzi? I wy ludzie chyba też nie możecie? No to sensowne rozwiązanie jest jedno: głosujcie na Pana T.! (Powiedziałem "T", a nie "B"!).

Skutek będzie dokładnie ten sam - a ile bardziej antysystemowo! No, ew. możecie zagłosować na tego tam Dudę, jeśli wam te miejsca pod krzyżyki aż tak do szczęścia potrzebne. Trudno to wprawdzie nazwać "antysystemowym" - góra "antyplatfąsim" - ale co tam.

triarius

poniedziałek, maja 04, 2015

O wkładaniu kija w szprychy

(W ramach zjadania własnego ogona powiem wam, że) czuję się w obowiązku napisać wam dlaczego, "mimo wszystko", pójdę na te wybory i zagłosuję na tego tam Dudę (choć po prawdzie nawet nie wiem jak on wygląda, a parę jego wypowiedzi wydało mi się nad wyraz mdłymi i z jakimkolwiek tygrysizmem niekompatybilnymi).

I dlaczego uważam, że wy także, kochane ludzięta, powinniście to zrobić, a jeśli któryś nie zrobi, czy jakoś to po swojemu "ulepszy", to, darujcie, idiota i/lub żaden patriota - w dowolnych proporcjach, uzupełniających się do stu procent. Wiem co możecie powiedzieć, sam uważam, że wybory w tym bantustanie (szczególnie tu) niczego same w sobie nie zmienią - bo niby jak? - a w ogóle cała ta dzisiejsza "demokracja" to błazeństwo. Jednak uważam co rzekłem, i to z ogromnym przekonaniem!

Była kiedyś taka dzika dyskusja na jednym hiper-prawicowym portalu, gdzie zostałem zwymyślany od kolaborantów tęskniących za PRLem (co akurat jest wyjątkowo durne w moim przypadku), ponieważ twierdziłem, że, choć III RP to oczywiście żadna "wolna Polska, to jednak głosować (i to, na dzień dzisiejszy, mówiąc urzędniczym żargonem, na PiS, a nie na żadne błazeństwa czy K*winy!) należy i tyle!

Ta dyskusja jest tutaj gdzieś zalinkowana w takim pseudo-tekście pod tytułem. "Masowanie cnotki". (Piękny tytuł, arcydzieło sztuki tytulatorskiej, idalnie pasujący do przekonań i zachowań tamtych moich oponentów - wciąż chyba czekających na Andersa na białym koniu, który ich przeniesie w czasy... Jakie właściwie? Do niektórych z was, panie Amalryk, też się to zresztą odnosi.)

A poza tym gugle i licznie rozsiani erotomani uwielbiają takie tytuły pasjami, z czego ja też mam korzyść. (Choć jaką właściwie, skoro nikt nie tylko mi nie płaci, ale nawet do telewizji zapraszają nie mnie, tylko jakichś...?)

W sumie wyszło, że, jak to ja, tłumacząc dlaczego nie, napisałem już połowę, co najmniej, tego co nie... Więc krótko (jak Bóg da) wam powiem. Otóż tak to widzę... Oczywiście że błazeństwo... Oczywiście że @#$^ III RP to ponury bantustan, niemal już obrażający miano bantustanu... Oczywiście że same wybory nic tu nie zmienią... Jednak zastosujmy mentalny eksperyment: jeśli by 80% uprawnionych do głosowania poszło i zagłosowało na PiS - były to jakiś problem czy zagwozdka dla miłościwie nam tutaj...?

A gdyby tak poszło i zagłosowało 95%, ale na odmianę na miłościwie nam panującą obecnie władzę (to określenie nam wystarczy, niepotrzebne nam nawet zaglądanie za kulisy) - czy to byłby dla tych wszystkich @#$%^ powód do radości? Czy by im nie ułatwiło? I czy by rychło nie zaowocowało następnymi przejawami nas uszczęśliwiania? Jakimś ojro, jakimś tam... Czymś? Prawda?

No to właśnie - kompletnie rozdzielam uznawanie @#$% III RP za moją Polskę, za którą ginęli i tracili majątki (co jest jeszcze gorsze!) moi przodkowie, od wkładania kija w szprychy temu całemu... Co jednak nieco mu utrudnia i psuje humor. Tyle! Przekonywanie dlaczego, mimo wszystko, Duda i PiS już było, a w każdym razie to nie dzisiaj. (Czemu nie K*win, tego tłumaczyć nawet po prostu nie wypada, bo jest w tym założenie umysłowego i/lub moralnego upośledzenia rozmówcy.)

I to by było tego na tyle.

* * *

No to jeszcze coś w rodzaju bonmotu na deser, a raczej dość prozaicznej, lecz za to celnej, myśli, co mi ostatnio przyszła do głowy. Leci to jakoś tak:

 Wszystkie te rytualne zachwyty nad "S" uważam za głupotę lub zgrywę (jeśli nie gorzej), ponieważ ogromnej większości z tych "10 milionów" nie tyle chodziło o "wolną Polskę", co o to, żeby z normalnej pensji można było kupić to, co było w Pewexie, i w ilościach podobnych do tego, co może kupić miekszaniec jakiegoś tam zachodniego kraju. Jednak nie ma co przesadzać, bo coś wzniosłego w tym jednak też było, choć nie aż tele, ile się ludziom wmawia.

Co mianowicie? Wzniosłe w "S" było to, iż motywacją wielu ludzi było coś w stylu: "Nie będzie mi jakiś @#$%^ komuch decydował o tym, że ja nie mogę sobie po prostu kupić tego co jest w Pewexie i żyć jak, powiedzmy, zachodnioniemiecki robotnik!"

Jak to się skończyło, to kto wie ten wie. W sumie b. smutno, i, co więcej, można przypuścić, że właśnie to, konsumpcyjne w sumie, nastawienie, gorzej załatwiło Polskę, niż sto lat zaborów, a nawet pół wieku komuny. Ale to już całkiem inna historia (jak mawiał chyba Kipling).

triarius

P.S. Uświadomiłem sobie po fakcie, że zapomniałem wyjaśnić jak się ma oczywisty fakt, że mój głos to jedna wielomilionowa wszystkich głosów, więc żadnego realnego znaczenia nie ma, do faktu, że jednak trzeba wykonać to ćwiczenie z absurdu i zagłosować... Chodzi o to, że nijak, mimo wszystko, jest się modlić i namawiać innych by szli i stawiali te krzyżyki, kiedy samemu się nie raczy. Tylko tyle i AŻ TYLE!

No to jeszcze WAŻNE OGŁOSZENIE parafialne:

Na rynku są długopisy, którymi napisane rzeczy znikają po kilku godzinach. Za marne 10,50 sztuka, więc to nic dla naszych umiłowanych. W dodatku ostro je od pewnego czasu w sieci raklamują. To oczywiście kolejny z tysiąca sposobów, w jakie oni mogą kantować w tych wyborach. (I nie tylko tych, oczywiście.) A więc:

1. Na wybory idziemy Z WŁASNYM DŁUGOPISEM i go oczywiście używamy zamiast tych oszukanych Komóry!

2. Rozgłaszamy tę informację i ten środek zaradczy tak szeroko i tak wiralnie, jak to tylko możliwe!

piątek, października 14, 2011

Zło dobrem

Motto, a nawet dwa (oba N.G. Dávila):

Zło triumfuje jedynie tam, gdzie dobro stało się mdłe.

Ustępstwa wobec przeciwnika napełniają idiotę podziwem.

Jeśli ktoś się ze mną nie zgodzi, że "Zło dobrem zwyciężaj", to jest jedna z najidiotyczniejszych, najbardziej samobójczych zasad, jakie możemy sobie na tym łez padole do tej ziemskiej rzeczywistości aplikować - to, sorry, ale niech dalej nie czyta! I w ogóle rozstańmy się z szacunkiem, ale rozstańmy, bo się po prostu nie dogadamy.

Jak to przeważnie robię, podkreślam, że nie chodzi mi o zbawienie duszy, nie chodzi mi też o osobiste zmagania ze Złym (Szatanem, Belzebubem, Behemotem, czy jak go tam nazwiemy. Swoją drogą ta ilość jego imion jest zabawna, bo Szwedzi mają takie fajne przysłowie, że kära barn har många namn, co się na nasze tłumaczy: "kochane dzieci mają wiele imion". Co się przecież tak ładnie sprawdza np. w przypadku Pana Tygrysa czy Młodego Spengleryzmu.)

Być może Zły rzeczywiście reaguje na dobro tak, jak Mały Głód z reklamy na batonika - co by nawet było bardzo logiczne - ale ziemskie (z przeproszeniem kurw) kurestwo, totalitarna lewizna i psychopatyczna degeneracja na pewno nie. Czyli, jeśli się komuś te rzeczy nie podobają, to albo trzeba sobie znaleźć fajne hobby i o nich zapomnieć, albo też należy się zabrać za ich zwalczanie nieco innymi metodami.

(Oczywiście na jakiś czas rozwiązuje także część tych problemów emigracja, tyle że raczej nie ta, którą nasi rodacy obecnie masowo uprawiają. Zresztą, nie oszukujmy się, oni, te komusze mendy znaczy, wtedy łapki z radości zacierają. Dopóki, w każdym razie, to jest robione tak, jak obecnie.)

Weźmy te ostatnie wybory. Same w sobie to nie jest w sumie temat, który mógłby sensownie zaprzątać takie umysły, jak my tutaj, ale - skoro życie wszy może, odpowiednio opisane, być ciekawsze od życia Aleksandra Wielkiego (co rzekł był chyba Flaubert) - to i tu, jak w kropli wody, przecinają się najprzeróżniejsze linie sił i, jak się na to inteligentnie spojrzy, to wiąże się to ze wszystkim, także ze sprawami, które z pewnością nas tutaj zajmować powinny.

Jedni, i tych jest znaczna większość, widzą w wyniku tych wyborów powód do płaczu. W wyniku samym w sobie. Inni, bardzo jak podejrzewam nieliczni, widzą w tym symptom. Symbol nieuchronnych przemian, symbol nieuchronnego niestety upadku świata jaki znamy i w sumie kochamy. Symbol miażdżącego, przynajmniej na jakiś czas, zwycięstwa czegoś tak paskudnego, że aż się myśleć o tym nie chce...

Choć jednak, jeśli się chce uprawiać prawicowego bloga, trzeba. (Swoją drogą przyszedł mi przed chwilą, w rozmowie z Mustrumem, taki oto bonmot: "Prawicowy bloger - czy może być większy oksymoron?")

Ludzie się dziwią, że platfusy i cała ta @#$%^ targowica (z przeproszeniem Targowicy) są wciąż tacy popularni. ("Wśród Polaków", jak to się w przezabawny sposób określa.) Czemu się dziwią? A dlatego, że nie czytają Ardreya. Ani choćby blogaska Pana Tygrysa. Konkretnie myślę teraz o tym, com pisał zaraz po nieszczęsnych wyborach 2007. Chodzi mi o "instynkt linczu".

Który, jak zresztą prześlicznie przewidziałem, daje rodzimym lemingom (o zagranicznych i zupełnym skurwielstwie już nie wspominając), tak cenną w tych nudnych i beznadziejnych czasach, zdrową rozrywkę, poczucie przynależności do grupy, możliwość dania folgi odwiecznym instynktom drapieżcy. Bo nawet i leming gdzieś w głębi jest właśnie drapieżcą! Rzadko ma okazję sobie nim pobyć, ale właśnie niektórzy dbają o to, by czasem mógł, byle w słusznym kierunku.

(Swoją drogą, to, że człek to drapieżca, łączy, tak zdawałoby się, odległych i potencjalnie, z pozoru w każdym razie, wrogich sobie, myślicieli, jak Spengler i Ardrey. I to jest jeden z istotnych powodów, dla których, łącząc dorobek tych panów, inspirując się nim i żywiąc, Tygrysizm wcale nie staje się automatycznie taką pokraczną hybrydą, jak np. znany nam wszystkim Korwinizm.)

Co myślę o skutkach tych ostatnich (bo teraz znowu o ostatnich) wyborów, o wnioskach z nich i właściwych, oraz niewłaściwych reakcjach, napisałem w poprzednim wpisie. Teraz chciałbym do tego podejść od strony nieco bardziej "ardreyicznej", czyli socjobiologicznej.

Choć oczywiście my te sprawy traktujemy sobie nieco luźno i użytkowo, nie roszczę sobie pretensji do tytułu uczonego, a mądre argumenta różnych światłych Dawkinsów czy Kirkerów całkiem nas nie ruszają. Ja np. widzę, jak ten świat wygląda, widzę jak się zmienia, żyłem nieco wśród ludzi, i to też takich, wśród których Dawkinsy tego świata długo by pewnie nie pożyły... I np. to, co mówi na te tematy Ardrey wydaje mi się o wiele mądrzejsze, niż czyjeś rozszczepianie włosów. A że, mimo wszystko, mam i ścisłe wykształcenie i wiem, co to np. statystyka, więc samą swadą, tytułem naukowym i elokwencją nikt mnie z nóg nie zwali.

Świat jest tak urządzony, że b. często, aby się rozwijać ("o mój rozmarynie rozwijaj się!") musimy dostać w dupę. Od życia, od ludzi, albo nawet od lemingów i gorzej. Przykre, choć może nie dla wszystkich, bo np. dla teologów to by mogło być fajne rozwiązanie odwiecznego i trudnego jak diabli problemu teodycei (Wyrus, jesteś tam? Wiem że mnie nie czytasz, ale to jednak chyba coś dla Ciebie.) Zakładając oczywiście, że jeszcze w ogóle istnieją jacyś teolodzy (poza Wyrusem) o których warto wspomnieć. I że coś sobie z sensem kombinują.

Problem w tym, że łzy, jak mówią mędrcy, mają coś tam wspólnego z endomorfinami i poprawiają humorek. Co by nam częściowo tłumaczyło dlaczego są w ogóle jakieś omegi, gammy i delty, a nie tylko same alfy. W sumie, nie oszukujmy się, ale sobie całkiem walkę o pozycję w stadzie odpuścić, to też spora przyjemność. Tylko że dla jednych na b. krótko, podczas gdy dla drugich niemal na stałe.

A kiedy ci drudzy nie nurzają się w rozkoszach bycia omegą, to albo zapijają mordę, albo oglądają "Taniec z Gwiazdami", albo coś... Czyli np. głosują na Platformę. I wyśmiewają PiSiorów, brzydkie panny, które chciałyby być ważne. Oraz smoleńskich oszołomów podskakujących Putinowi.

Jest i inny sposób na bycie fajną szczęśliwą omegą - który mnie jakoś zawsze się kojarzy ze styropianem i Sentymentalną Panną "S" - a jest nim bycie cnotliwym jak cholera, takim co to muszki nie skrzywdzi, choćby jego mamusi mieli wydłubać oczki, tatusiowi obciąć to i owo tępym nożem, jemu samemu zaś wsadzić wielkiego... w ... Chyba wiemy, o co w sumie chodzi.

Pisał o tej sprawie, lewicowy skądinąd, ale niegłupi Rollo May. Coś tam jego jest po polsku, wydane jeszcze w mrocznych czasach PRL'u, ale pewnie tej książki o "Niewinności" (Innocence w lengłydżu) nie ma. W każdym razie gość tam potwornie krytykuje tego typu postawę, że niech się dzieje co chce, niech wrogowie wyprawiają co im się podoba - ja sobie rączek nie ubrudzę, bo dopóki jestem słodkim chłopczykiem, to, choćby mnie paliła pupa i bolała od przymusowego obciągania drutów szczęka, to jednak jestem niewinny, i to się liczy!

Gdybym nie był niewinny, to w takich sytuacjach byłbym WINNY, w jakiś tam pokrętny sposób, temu, co mnie spotyka (i wydłubanym oczkom mamusi). Jest w tym, nie da się ukryć, niezaprzeczalna logika - jeśli nie-niewinny, to winny, jakby inaczej? Ci wszyscy, co walczą, rzucają się, nienawidzą (choć o nienawiści to ja, triarius znaczy, miałbym sporo do powiedzenia innym razem), stosują agresję - kiedy im się nie uda i cierpią - SAMI SĄ PRZECIEŻ SOBIE WINNI, czyż nie?

Kiedy indziej też zresztą są winni, choć - część przynajmniej tych naszych niewinnych słodyszków skrycie w swych duszyczkach przyznaje, że owoc zwycięstwa może być słodki. Co trochę jednak komplikuje całą ową przecudną arytmetykę. A nawet - choć to tylko najśmielsze słodyszki w całkiem wyjątkowych chwilach potrafią przyznać - sam brak palenia w odbycie, w wyniku NIE BYCIA RŻNIĘTYM weń, także ma niejaki wdzięk.

Co zgrabnie wiedzie nas do hasełka, którym śmy sobie ten wpis otwarli - tego o zwyciężaniu zła dobrem. Do którego zdaje się przyznawać niemal cała nasza tzw. "prawica", jawnie gwałcąc dewizę Pana Tygrysa, że: "Prawicowość to po prostu 'raczej dać w dupę, niż wziąć. Wszystko ponadto to w sumie  fioritury.'" Z czego by wynikało, że istnieją (przynajmniej "u nas", czyli teraz już właściwie u Palikota z Putinem i Merkelą) co najmniej dwie prawice. (Nie licząc kreującej się na prawicę rynkowej lewizny. Totalitarnej pod hiper-wolnościowymi sztandarami. Leming wszystko łyknie!)

Szczerze mówiąc, nie doszedłem nawet do tych wszystkich ważnych, np. ardreyicznych, aspektów tych ostatnich wyborów, o których miałem zamiar, ale wyszło nam to i tak długie, a w dodatku przed chwilą sobie ładnie zawróciliśmy do początku, co jest fajnym formalnym chwytem i musi nas cieszyć. A więc, Deo volente, ważne i ardreyiczne aspekty weźmiemy sobie na warsztat w przyszłości, a na razie do przemyślenia mamy to co jest.

triarius

P.S. Znalazłem "Social Contract" Ardreya w postaci .pdf. Do bezpośredniego ściągnięcia, albo czytania online. To moja ulubiona jego książka (co nie oznacza, żebyście innych mieli nie czytać!).

http://www.resist.com/The_Social_Contract.pdf

Ściągać, czytać i propagować! To nie jest tak trudna lektura, i tak "pod włos" utartych mądrości, jak np. Spengler. To można dawać nawet inteligentnej młodzieży, nie mówiąc już o dorosłych. Swoją drogą, Ardrey był także np. scenarzystą "Ben Hura" i "Trzech Muszkieterów", więc to się naprawdę nieźle czyta.

Przy okazji rzućcie sobie okiem na samą tę stronkę, a szczególnie na jej szczyt. (Choć z naciskiem stwierdzam, że sam jestem tak daleki, jak tylko to możliwe, od wszelkich rasowych ideologii. Moim zdaniem to całkiem nie o kolory skóry chodzi. W dodatku, w niektórych przypadkach powinniśmy raczej zacząć podziwiać tych "kolorowych", którzy jeszcze wsadzają kije w szprychy.)

środa, października 12, 2011

A może jednak po mojemu?

W ramach komentowania wysoce aktualnych wydarzeń, powiedzmy sobie to: PiS uchronił się przed totalną klęską w ciągu najdalej najbliższego roku, a jednocześnie okazało się, że W TYM KRAJU i w tych czasach nie uda mu się już nic osiągnąć. Nic, w każdym razie, takiego, czym by się można sensownie podniecać. I nie widzę tego jako jakiejś specjalnej winy PiS'u - po prostu to NIE JEST "demokratyczne państwo prawa" w mniej lub bardziej spapranej wersji - w związku z czym wszelkie próby jego "naprawiania" są z definicji skazane na żałosną porażkę.

A w dodatku to rzekome "państwo polskie" ani nie jest naprawdę państwem, ani naprawdę polskim, i nie chodzi mi tu o wydawanie z siebie duszoszczipatielnych haseł, tylko o to, że państwo to jednak "suwerenność na pewnym określonym terenie" (czy jakoś podobnie), a tu o suwerenności trudno z przekonaniem mówić, skoro nawet OFICJALNIE rządzi Unia.

No a skoro trzeba by się naprawdę niesamowicie nagimnastykować, by móc stwierdzić, że interesy jakim ten twór służy, to "interesy polskie" (czego dobitnym, przepięknym w swej absurdalności i surrealistycznym w swej ohydzie przykładem była afera z Frau Merkel parę dni temu), trudno bez ironii nazwać go "polskim".

Co zresztą nie dotyczy wyłącznie tego nieszczęsnego kraju, bo zanikanie państw narodowych - poza nielicznymi silnymi, agresywnymi i w taki czy inny sposób przez naturę obdarowanymi - jest aktualnym długofalowym historycznym trendem, i trudno sobie wyobrazić, by akurat kraj tak sponiewierany, tak skurwiony, tak wykrwawiony (także w sensie emigracji), a którego ludek kieruje się niemal zawsze najbardziej z możliwych durnymi i samobójczymi motywami, miał temu trendowi stawić czoło.

Nie oznacza to, byśmy mieli całkiem odpuścić i całkiem się odwrócić od PiS'u - możemy się nawet z przekonaniem i sporą dozą słuszności pocieszać, że P*kot i jego trzódka występują w sejmie III RP, który z jakimkolwiek "polskim sejmem" ma niewiele wspólnego. (Chyba, że w sensie idiomatycznym, występującym w wielu zachodnich językach, ale to akurat nie nasz problem, skoro to nie nasz sejm.)

Nie - odwracać się nie ma sensu i kto ma do tego typu działalności przekonanie, niech to dalej robi. Jednak powiedzmy sobie otwarcie, że to działania czysto osłonowe i straż tylna. Chleba z tego tak czy tak nie będzie, co najwyżej - jeśli się nic istotnie nie zmieni na istotniejszych frontach - możemy nieco odwlec obowiązek nadstawiania tyłka Biedroniom tego świata i oddania naszych dzieci tego świata Cohn-Benditom wraz z Polańskimi (przy gromkich apładismientach autorytetów moralnych w typie Sadurskiego).

Szybko możemy sobie także wpisać między bajki gadki o cudownych rzekomo skutkach, jakie będzie miało wynikające z rychłej ekonomicznej katastrofy "wkurwienie". Nie chce mi się nawet z tym jakoś polemizować. (No, może kiedyś, na specjalną prośbę.) Na razie mówię krótko - NIC Z TEGO NIE BĘDZIE! A w każdym razie NIC POZYTYWNEGO. Dla nas.

Przechodząc na wyższy poziom globalności, powiedzmy sobie także (wiem, że to smutne i może być trudne do uwierzenia), iż chrześcijaństwo jest (niemal z pewnością, że się tak zabezpieczę przed zarzutem dogmatyzmu z determinizmem) SKOŃCZONE jako realna, ziemska, odgrywająca rolę w historii siła. Nic nie mówię o zbawieniu duszy, i w ogóle katolicyzm (tyle, że nie ten posoborowy) jest mi bardzo bliski, ale WYZWANIE TAK, jak najbardziej, natomiast jako siła, broń i co tam jeszcze - niestety już nie.

Smutne to, zgoda, ale to niestety jeszcze nie koniec przykrych wiadomości. Tak samo jak z "naprawianiem Polski", tak samo jak z chrześcijaństwem, jest też (moim skromnym zdaniem, bo Duchem Świętym oczywiście nie jestem) z ew. budowaniem wokół siebie zdrowej tkanki społecznej, w postaci tajnych kompletów; ludzi, którzy nam ufają i dla których będziemy autorytetami; z osiągnięciem czegokolwiek istotnego za pomocą działalności biznesowej... To znaczy - wszystko to należy robić i, jeśli w ogóle mamy jakąś szansę, prędzej czy później zrobione być MUSI. Ale to nie tak od razu, nie tak hop siup.

Działalność biznesowa może dzisiaj podnieść poziom konsumpcji rodziny, ale też to praktycznie wszystko co może. Chwilowo, z tego co wiem, może nawet ten poziom podnieść całkiem znacznie, choć koszty, w postaci imponderabiliów, są także znaczne. Z czasem, jeśli wiem coś o świecie, będzie z tym gorzej i gorzej. Nie mówiąc już o tym, że wykorzystanie tych konsumpcyjnych możliwości w... Nie bójmy się tego słowa - POLITYCE - to b. mglista i niepewna sprawa.

Nikt nie jest, a w każdym razie nikt nie może być - w tej chwili - tak łatwo na każdym kroku kontrolowany, jak drobny i "nie swój" (w sensie nie ICH) biznesmen. Mało kogo można tak łatwo zniszczyć. Taki ktoś ani nie może zastrajkować, ani nie ma z kim się umówić na wrzucanie sabotów do maszyn, tym bardziej, że te maszyny są jego własne. (A przynajmniej taka jest oficjalna wersja, w którą on skwapliwie wierzy, bo inaczej straciłby przecież poczucie sensu swojej biznesowej działalności.)

Marcus Crassus słusznie kiedyś stwierdził, że "bogactwo to możliwość wystawienia prywatnej armii", no więc w tych czasach - kiedy "nie swój" nie może w praktyce nawet prawdziwej gazety założyć - o jakimkolwiek wartym cokolwiek bogactwie trudno w ogóle mówić. A że o tym właśnie mówimy, więc właśnie przestajemy, bo to nie ma sensu.

Tyrajcie sobie ludzie, konsumujcie, ale bez dorabiania sobie do tego ideologii, że to "walka" i tak dalej! Jesteście dojnymi krowami miłościwie nam panujących lewackich totalitarystów, i cały ten "wolnorynkowy bełkot" to woda na ich młyn, wynik agenturalnych zleceń i/lub najczystszej wody głupoty!

Długo mógłbym jeszcze. W końcu krytyka to przeważnie najłatwiejsza część każdej tego typu sprawy. (Czego nas uczy choćby Marks, żeby już nie wspominać o Adolfie H., którego nikt nie zna, ale ja go akurat czytałem jako obowiązkową uniwersytecką lekturę.) Jednak starczy nam już na dziś tej "czystej" krytyki i przejdźmy do pozytywów.

No więc, mówiąc o pozytywnym programie, chciałbym rzec co następuje... A może jednak Pan Tygrys miał rację? A może naprawdę należało - i nadal należy, bo wprawdzie jest już bardzo późno, ale może jeszcze można - zacząć od przeczytania, ze zrozumieniem, Roberta Ardreya? (Kto jest w stanie go przeczytać po angielsku, oczywiście, bo kto nie jest, a się poczuwa, powinien się zgłosić po jakieś inne zadanie.)

Jednocześnie, w ramach robienia czegoś RAZEM i w realu... Bo w końcu czytanie książki to żadna działalność, żadne wielkie osiągnięcie... A przynajmniej tak by się wydawało, zanim się lepiej pozna polską prawicę i jej, nie znającą przeszkód ni złych dróg, niezmożoną aktywność... Więc w ramach tego realu i wspólnych działań, należałoby zaraz potem zakręcić się koło wydania tego Ardreya po polsku. Dla tych, co nie potrafią w oryginale, czy jakimś innym egzotycznym języku, nie potrafią potrafić... Oraz dla tych, do których jeszcze w ogóle jest szansa dotrzeć.

Plus dbanie o swój własny umysł, oraz to, co rozsiewamy wokół - gębą, klawiaturą, długopisem. Czyli wyplenienie ze swego słownika określeń w rodzaju (tfu!) "koktail Mołotowa". (Jeśli ktoś nie rozumie dlaczego, widać czyta to służbowo i na drzewo!). Oraz nazywania Jaruzelskiej matrioszki "generałem", chłopców z ABWehry i podobnych instytucji  po prostu "służbami" (jakby to były polskie i nasze służby!). I całej masy rzeczy podobnego rodzaju, które polska "prawica" z upodobaniem robi, sama sobie plując przy tym radośnie w gębę.

Plus kontakty w realu. Rozmowy, szkolenia, gra na łyżkach, trening (np. bicia brzydkich ludzi), zapoznawanie się (dorośli, dzieci, kobiety itd.). Plus POLONIA, bo bez stworzenia FRAKTALNEJ POLSKI nic nie osiągniemy. Zdaję sobie sprawę z wagi terytorium - w końcu mój ukochany Ardrey poświęcił temu całą książkę - ale nie my ustalamy reguły gry, przynajmniej na razie, a ta nieszczęsna ziemia została już dokumentnie SKAŻONA palikotyzmem w najszerszym rozumieniu, i to jest w tej chwili nie do odrobienia!

Jeśli nie wykorzystamy przeciw nim tej ich własnej ZBRODNI, jaką jest wywalenie milionów Polaków na emigrację, to naprawdę wątpię, byśmy im mogli, choćby w najdalszej perspektywie, więcej niż skoczyć. (Na warsztat.)

Z czasem trzeba by także zacząć działać międzynarodowo - odwracając niejako tę kurewską (z przeproszeniem kurw) globalizację, którą nam zafundowali, przeciw nim. Bo sama Polska, zakładając że jeszcze w ogóle istnieje, że ten gówniany folwark Bulbulów, Palikotów i innej agentury to jeszcze w ogóle jest "Polska" - nic już dzisiaj nie znaczy i nic sama nie zdoła.

Gdybyśmy się wzięli za to kurestwo, to byśmy tu w dobę mieli bratnią pomoc - o sankcjach, napuszczaniu międzynarodowych lemingów, opluwaniu w mediach, skrytobójstwach, Putinach i innych takich nie wspominając. Ten syf albo padnie globalnie, albo w ogóle nie padnie, a wtedy padniemy my. Do końca znaczy. Takie to jest proste!

I to by było na tyle. Jeśli komuś podeptałem jego starannie wyhodowane odciski - cóż, przykro mi. Serio! Ew. zarzuty, żem stary i spierniczały, spłyną po mnie jak woda po kaczce. Tak samo jak próby walenia we mnie autorytetami w rodzaju prof. Gadacza. Naprawdę nie sprawia mi przyjemności pisanie tak gorzkich, tak pesymistycznych w sumie rzeczy. Ani nawet mówienie, że to ja jednak miałem rację przez te wszystkie lata. Wiem, jestem monotematycznym czcicielem szkopa nie zasługującego nawet na splunięcie, co rzuciło mi się na mózg, który stał się skrajnie deterministyczny...

A przecież nic nie można przewidzieć, w każdej chwili może się wydarzyć cud! Bo przecież "Solidarność"... A, sorry, to był Bolek z Kiszczakiem... Bo przecież JP2. A w każdym razie jakieś JP... Więc sursum corda! - wkrótce się zawali, a wtedy wkurwieni wyjdą na ulice... Też bym chciał, serio! Ale proponuję zakład, że tak się nie stanie, niestety. Chciałbym przegrać, ale mało to mi się wydaje możliwe.

Więc może jednak PO MOJEMU? Może jednak zacząć by od Ardreya?

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

piątek, maja 14, 2010

Lech Kaczyński w moich wspomnieniach

Tytuł, nie dość, że okrutnie banalny, jest w dodatku przesadnie huczny i na wyrost, ponieważ moja niegdysiejsza znajomość z niedawno zamordowanym Prezydentem RP - choć rzeczywista - była jednak dość przypadkowa i nieprzesadnie bliska. Jednak znałem Lecha Kaczyńskiego, znałem też nieco jego żonę i córkę, więc, domyślając się, że ludzie mogą być obecnie ich życiem dość żywo zainteresowani, napiszę o tym nieco.

Tym bardziej, jak sądzę, ma to sens, że czasem tej naszej znajomość były akurat lata tzw. "stanu wojennego" i częściowo właśnie na epickim (to żart!) gruncie naszej - w małej części wspólnej i w nieco większej chyba równoległej - "podziemnej walki o wolną Polskę" ona się rozwijała.

Ponieważ naprawdę aż tak wiele z własnego doświadczenia o Lechu Kaczyńskim nie wiem, więc rzucę tę moją opowieść na nieco szersze tło - żeby coś w ogóle było do opowiadania, ale także, by łatwiej było pewne ówczesne, i jakże dziwne, sprawy zrozumieć.

Tak więc, nie jestem dziś całkiem tego pewien, ale Lecha Kaczyńskiego poznałem chyba już w czasie tzw. stanu wojennego, choć nie jest całkiem wykluczone, że jednak nieco wcześniej, w czasie gdy Solidarność była jeszcze legalna, a ludzie wierzyli, że coś się już na trwałe zmieniło.

Nie pamiętam też już teraz, czy poznaliśmy się po jakiejś solidarnościowej czy ogólnie opozycyjnej linii, czy też dla dlatego, że mieliśmy córki w mniej więcej równym wieku (moja pierworodna w istocie jest o pół roku starsza, jak mi to niedawno wyliczyła moja matka, dotąd sądziłem, że to całkiem rówieśnice) i o tym samym zresztą imieniu Marta, a do tego mieszkaliśmy w tym samym domu i w tej samej klatce (dom miał zresztą jedną klatkę).

Wydaje mi się, że to chyba jednak było po linii opozycyjnej, choć naprawdę nie jestem pewien. W końcu to nie było wtedy dla mnie jakieś wiekopomne spotkanie. W każdym razie, bawiąc się w Sherlocka, można łatwo wydedukować, że, jeśli spotkaliśmy się przed tzw. stanem wojennym ("tzw.", bo żadnej wojny wtedy tak naprawdę nie było i całe to mądre określenie to tylko kolejne z kłamstw komuszego "legalizmu"), to raczej po linii solidarnościowo-opozycyjnej, ponieważ latem '84, kiedy zwiałem z rodziną do Szwecji, moja córka akurat ukończyła 5 lat, a Marta Kaczyńska miała 4 i pół, więc nie było specjalnie jak poznać się wtedy dzięki córkom.

Tym bardziej, że trudno mi sobie teraz wyobrazić, by od jakichś zachwytów w stylu "ach, jakie cudne niemowlę, czy to dziewczynka czy chłopczyk", wysokiej rangi działacz "S", jakim, z tego co słyszę, był wtedy Lech Kaczyński, tak się ze mną zżył, że potem, w tzw. stanie wojennym, współpracowaliśmy w wywrotowej działalności. Tym bardziej, że w istocie wcale zżyci nie byliśmy, bo była to taka po prostu znajomość "z podziemia". W dodatku, kiedy się zrozumie, gdzie to się wszystko działo, dochodzi jeszcze jeden drobny, ale nie pozbawiony wagi, fakcik, który sugeruje, że jednak poznaliśmy się po linii opozycyjnej.

Gdzie to się działo? Co to był za dom, w którym mieszkaliśmy na początku i ja z moją rodziną, i Lech Kaczyński ze swoją? Było to w górnym Sopocie, na Osiedlu Mickiewicza. Kto zna Sopot, bez trudu zlokalizuje to osiedle, a kto nie zna, niech słucha. Leży ono w samej górze Sopotu, pod lasem. Kiedyś tam była pętla autobusu 144, teraz nie mam pojęcia, bo nie byłem tam 10 lat. Jest to osiedle złożone z pięciu chyba takich paskudnych dziesięciopiętrowych gierkowskich punktowców z wielkiej płyty, jakie nabudowano wtedy wszędzie w tym nieszczęsnym kraju...

Tyle, że tam wszystkie mieszkania były własnościowe. Co oznacza, że mieszkali tam ludzie nieźle jak na PRL uposażeni, to zaś w PRL'u oznaczało, że spory ich procent to musiały być jakieś komusze, ubeckie szuje. Myśmy akurat nikim takim nie byli, po prostu ojciec mojej żony zwiał był z ludowego raju i został się potem profesorem na uniwersytecie Cornell. (Ach, te polskie losy!) Było go więc stać bez, by kupić swojej matce "elitarne" mieszkanie za żywe dolary. A gdy ta matka zmarła, odziedziczyła je moja przyszła żona.

Jak rodzina Kaczyńskich doszła do takiego 'luksusu" nie mam oczywiście pojęcia i nigdy mnie to nie interesowało, ale z pewnością doszli do tego uczciwie. Niewykluczone,  że po prostu jedynie wytężoną pracą. Albo jakiś spadek dostali. Naprawdę nie wiem jak i nie o to tu chodzi, tę sprawę wspomniałem całkiem mimochodem. Chodzi mi o to, że tam mieszkało jednak sporo prlowskiej "elity", i o nic więcej. W tym samym budynku mieszkał na przykład pilot znanego rajdowca - znanego jednak o wiele bardziej z tego, że jest synem ówczesnego premiera, niż jako rajdowiec.

Nie żeby to musiała być na sto procent szuja, ale nie wykluczam takiej możliwości. (Zresztą kiedyś się z nim starłem, bo miałem zwyczaj otwierać drzwi do tego budynku takim spowolnionym mae geri kekomi, jemu się to nie podobało, a mnie się z kolei nie podobało, że się niepytany odzywa. Nie, żeby to miało tutaj najmniejsze znaczenie, ale dodaje kolorytu.)

Tak, że oficjalna wersja jest taka, że z Lechem Kaczyńskim poznaliśmy się jakoś dzięki "S" czy innej opozycyjnej działalności, choć z pewnością nie było to nic wielkiego czy heroicznego, bo bym chyba zapamiętał. Potem od czasu do czasu przekazywaliśmy sobie jakieś informacje, nic nadzwyczajnego, jakieś bibuły (a miewałem naprawdę niezłe rzeczy, np. kwartalnik wydawany przez Darskiego "Obóz", oraz także jego miesięcznik, oba znakomite i chyba rzadkie). Naprawdę nie pamiętam o czym wtedy rozmawialiśmy na tym etapie znajomości, tylko zgaduję.

Do tego, jako się rzekło, mieliśmy córki w mniej więcej tym samym wieku, które zostały najlepszymi przyjaciółkami. Pamiętam, jak moja co dzień praktycznie wyglądała przez okno, żeby w końcu - widząc przyjaciółkę wraz z matką - wykrzyknąć "o, jest Marta Kaczyńska!" Po czym dostawała pozwolenie by wyjść i się razem bawić.

Nie pamiętam, by się kiedykolwiek bawiły w naszym mieszkaniu, choć tego nie wykluczam. Nie mam bladego pojęcia, czy moja bywała kiedykolwiek w domu państwa Kaczyńskich. Jednak przyjaźniły się wtedy naprawdę i bawiły sporo na dworze. Ja też nie pamiętam, czy byłem kiedykolwiek w mieszkaniu państwa Kaczyńskich, ani czy ktoś z nich był w naszym głębiej, niż w przedpokoju. Ten przedpokój był zresztą dość oryginalny, bo kazałem go pomalować na krwisto czerwono, stało tam też ogromne, niemal zabytkowe lustro w rzeźbionej ramie...

Nie wykluczam, że Lechowi Kaczyńskiemu kojarzyło się to z jakiś luksusowym burdelem. Co mnie by zresztą wtedy całkiem nie przeszkadzało, bo uwielbiałem tego typu reakcje na moje dzikie pomysły. Widać jednak żadnej reakcji nie było, bo Lech Kaczyński był zawsze dobrze wychowany i powściągliwy.

Jeszcze trochę topografii by się zapewne przydało (a za chwilę przyda się jeszcze o wiele bardziej). Otóż myśmy mieszkali wtedy na drugim piętrze, a państwo Kaczyńscy o wiele wyżej - na siódmym? Szczerze mówiąc, nie mam już teraz pojęcia i nawet nie pamiętam, czy ich mieszkanie widziałem kiedykolwiek na oczy. Moja żona zapewne tak, bo ona dużo więcej zajmowała się córką, ja jednak chodziłem do roboty i zajmowałem się mniej.

Skoro już jesteśmy przy topografii, to wypada dodać, że nasze mieszkanie patrzyło w stronę morza (choć nie było go z niego widać) i Gdyni, a zaraz pod nim, od strony morza, jest tam sobie szkoła podstawowa. (Nigdy nie mogłem się w czasie urlopu wyspać, bo kierownik tej szkoły miał dzikie upodobanie do przemawiania przez megafon, już od bladego rana. Przez cały rok.)

I nie jest to com przed chwilą rzekł bez znaczenia dla naszej opowieści, o nie! Otóż 17 czerwca A.S. 1984 (nie żebym pamiętał tę datę, ale właśnie sprawdziłem w sieci) odbywały się w całym PRL'u tzw. "wybory" do tzw. "rad narodowych". No i podziemna "S" wpadła na pomysł zweryfikowania udziału w tych "wyborach" - który to udział osiągał zawsze wartości rzędu, na ile pamiętam, 97%... co i tak było spadkiem w stosunku do przedsolidarnościowych czasów, kiedy wynosiło to zawsze 99% z hakiem.

Oto - jednym dla przypomnienia, innym dla informacji - fajny obrazek à propos:


(LUDZIE - BEZ PARANOI! - TO NAPRAWDĘ NIE JEST ŻADNE WEZWANIE DO BOJKOTU NADCHODZĄCYCH WYBORÓW PREZYDENCKICH! To jest po prostu historyczna ulotka, czy może plakat, wiążąca się z opisywanym tu wydarzeniem! Nic więcej!)

W tym celu podziemni działacze "S" mieli, tam, gdzie to się dało zrobić, liczyć osoby wchodzące i wychodzące do lokalów "wyborczych". Nie wiem, czy były jakieś inne metody, ja znam akurat tę i w takim czymś właśnie brałem w tym pamiętnym, orwellowskim roku, udział.

Nie pamiętam  już całkiem, kto na to wpadł - czy my sami w moim miejscu pracy, gdzie ja i moi koledzy byliśmy zawsze cholernie opozycyjni i ostro podgryzaliśmy korzonki już na lata przed Sieroniem i "S" (swoją drogą o tym miejscu pracy też warto by było kiedyś opowiedzieć, bo to jednak była dość ciekawa sytuacja, która sporo o tamtych czasach mówi i sporo daje do myślenia nawet na dzisiaj) - czy też przyszedł w tej sprawie jakiś prikaz, czy jakaś konkretna zachęta, "z góry" (raczej chyba "z dołu", skoro chodziło o "podziemie"?)... Nie wykluczone, że to Lech Kaczyński podsunął nam tę myśl, ale naprawdę tak mi się to nie kojarzy.

Rzecz w tym, że ja miałem tuż pod oknem tę szkołę podstawową, gdzie właśnie miał się mieścić jeden z licznych lokali "wyborczych". Obserwowanie tego lokalu było łatwe i, potencjalnie, całkiem przyjemne. No i rzeczywiście, umówiliśmy się z paroma kolegami... Konkretnie były to dwa Romany, Longin (żeby nie powiedzieć Lońka)... acha - jeszcze Janusz, plus Aśka, no i oczywiście ja i moja żona.

I może jeszcze jeden kolega, też Janusz, który od dawna jest w Stanach, podobno czasem przyjeżdża odwiedzić rodzinę, tyle że nie uważa się już za Polaka, tylko za Żyda. Ale nie jestem pewien, bo, choć się szanowaliśmy, nie byliśmy nigdy blisko. (Może byłem dlań zbyt aryjski?) Wszyscy, poza moją żoną, z mojego miejsca pracy, całkiem wszyscy w tym samym mniej więcej wieku i znający się, lepiej lub gorzej, jeszcze ze studiów.

(Warto by było zresztą kiedyś o tych ludziach rzec nieco więcej, bo to są "polskie losy" w kolejnej odsłonie, a to miejsce pracy, też było ciekawe. W sumie cztery występujące tu osoby wyjechały z kraju, plus dziecko wtedy w łonie mojej żony, i z pewnością nigdy już do Polski na stałe nie wrócą. Choć ja sam, zawsze nietypowy, też na obczyźnie byłem, ale wróciłem. Za TEN kolejny upust polskiej krwi komuna powinna odpowiedzieć nie mniej, niż za swoje morderstwa!)

Umówiliśmy się z tymi kumplami na kilkugodzinne "wachty" w celu dyskretnego obserwowania tego lokalu "wyborczego" przez okno mojej sypialni i notowania wyników naszych obserwacji. Żona miała przygotować poczęstunek, w sumie miało to być miłe towarzyskie spotkanie, swego rodzaju piknik pod dachem. Nie pamiętam, czy jakieś alkohole wchodziły w grę, ale chyba nie, a jeśli, to w małych dawkach. Do tego zapewne fondue z sera, masła i jaj - tłuste jak cholera i moim zdaniem fantastyczne - bo wtedy zawsze i przy każdej okazji je robiłem. Przepis znalazłem u samego Brillat-Savarina.

Na dzień przed tą "akcją", tym piknikiem znaczy, dzwonek do drzwi, otwieram, w drzwiach stoi Lech Kaczyński i trzyma pod pachą jakąś torbę. Zapraszam do przedpokoju... może i dalej, nie pamiętam... Gość otwiera torbę i wyjmuje z niej kamerę telewizji przemysłowej. Plus stosowny kabel i stosowny monitor. Mówi mi, że to "pożyczone" z jego zakładu pracy. Trochę gadamy i on wtedy coś wspomina, że gdyby ta "pożyczka" się wydała, to komuna będzie miała wspaniały pretekst, by nas na długie lata wsadzić "za kradzież".

Oczywiście, choć to by się raczej musiało wydać w jego zakładzie, lub może na ulicy, bo ryzyko, że wpadniemy z tą kamerą w moim mieszkaniu oceniałem wtedy, i oceniam teraz, jako niewielkie. Musieliby albo nam akurat zrobić rewizję - robiąc ją hurtem we wszystkich mieszkaniach, z których tak łatwo byłoby liczyć tych głosujących, albo też te nasze działania musieliby zauważyć. Plus drobne prawdopodobieństwo, że akurat mi zrobią rewizję z jakiegoś innego powodu. W sumie ryzyko prawie żadne i nie opowiadam tego oczywiście, by się kreować na bohatera, tylko opowiadam jak było i jak znałem Lecha Kaczyńskiego.

Wszystko udało się jak zostało zaplanowane, a do tego całkiem fajnie się bawiliśmy. Kamera zrobiła wśród kumpli dziką furorę. Wreszcie walczymy z komuną jak równy z równym! Stała sobie ta kamera na parapecie, okno zasłonięte firanką, a my przy stoliku, na którym monitor, z plikiem papieru, długopisikami, herbatą,  kanapkami i czym tam jeszcze... Zapewne też masą bibuły, bo zawsze mieliśmy problemy z przeczytaniem wszystkiego, cośmy wtedy za warte czytania uważali. (Teraz człek mądrzejszy, ale wtedy łykał i "Dawida Warszawskiego", i Michnika... Jak głodny pelikan ryby łykał!)

Więc jest to tak zorganizowane, że zawsze dwie osoby pełnią służbę, reszta rozrywa się - z kotem Arturem, z dzieckiem Martą, czy konwersuje z moją żoną. Albo może enerdowską telewizją na wspaniałym kolorowym Rubinie, którego tak chytrze ruski zrobili, że nie można było do końca ściszyć. Zresztą nikt nikogo przemocą nie trzyma, i jeśli się nie ma akurat wachty, można przecież iść do domu. Tylko komu by się chciało, skoro liczenie tych - naprawdę nielicznych - "wyborców" takie zabawne i można wreszcie przygwoździć komusze kłamstwa! (No i nikt z nich w Sopocie nie mieszkał, więc do domu i z powrotem mogli nie zdążyć.)

Nie złapali nas na tej "pożyczce", kamera i reszta sprzętu zostały zwrócone... By zostać potem zapewne wykorzystane przez kogoś z nomenklatury do budowy prywatnej fortuny, ale to już inna historia. Myśmy oczywiście przekazali wyżej (czyli niżej) stosowny protokół. O ile pamiętam, wyniki naszych obserwacji jasno pokazały, że komuch (jak i dzisiaj) łże jak najęty...

Jednak nie pamiętam konkretów, ponieważ już wtedy ostro planowałem ucieczkę wraz z rodziną, "na zachód". Z odwiedzin u kuzyna żony, któren jako siedemnastolatek został przez ojca cichcem wysłany za granicę na statku pod jakimś węglem, a w czasie o którym opowiadam był już głównym bibliotekarzem i głównym heraldykiem króla Szwecji. Działał wśród polonii zresztą. Lubił się naszać w kontuszu. Dawno już zresztą nie żyje. (Ach, te polskie losy!) To tak tutaj na marginesie.

I na tym się ta historia o mojej wspólnej z Lechem Kaczyńskim podziemnej akcji kończy. Co jeszcze pamiętam z naszych kontaktów, to to, że kiedy już do wyjazdu było bardzo blisko, powiedziałem mu o tym, że zwiewam z PRL, bo mam już dość tej "rewolucji much w butelce", tej bezsilności, upodlenia, że chcę posmakować kiedyś wreszcie prawdziwej wolności... A poza tym zamierzam wroga zaatakować od tyłu.

Pamiętam, że Lech Kaczyński wydawał się moją decyzją, a być może i moim wytłumaczeniem, dość zaskoczony, ale tylko się tego domyślam, bo nie komentował. Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie i tyle tego było. Potem już go nigdy na własne oczy nie widziałem. Chyba że... No to pójdę w ślady Dumasa i teraz będzie "Piętnaście lat później".

Latem roku 1995 powróciłem do kraju. Mniejsza o powody i okoliczności. Dość, że gdzieś na przełomie tysiącleci pisywałem nieco w "Najwyższym Czasie!" i w "Nowym Państwie" (kiedy było jeszcze tygodnikiem, a nie jak dzisiaj, kwartalnikiem, o ile jeszcze w ogóle wychodzi). No i wydawało mi się, że mam pewne szanse na zatrudnienie w "Nowym Państwie", więc pojechałem specjalnie w tym celu porozmawiać z jego redaktorem naczelnym.

Którym był wtedy Adam Lipiński, znany później m.in. z "korupcji politycznej". B. sympatyczny i sensowny facet. W ogóle ta wizyta w Warszawie była z paru względów niesamowita, ale to może kiedyś, a zapewne nigdy. Do naszego dzisiejszego tematu te sprawy mają się jednak zupełnie nijak.

No i tam, w tej redakcji "Nowego Państwa", idę ja sobie korytarzem... By the way, to dziennikarzem wtedy (ani zresztą nigdy) nie zostałem. Zaproponowano mi wprawdzie coś w rodzaju pracy, ale nie aż tak obfitej w robotę i przychody, bym się mógł przeprowadzić do Warszawy. A bez tego nie dało się tego robić, więc błędne koło i sprawa się zawaliła. Ale idę sobie w każdym razie tym korytarzem i widzę, że do jednego z pokojów wchodzi pan Kaczyński. JAKIŚ pan Kaczyński. Nie miałem pojęcia który, ale odruchowo się ukłoniłem, całkiem nisko.

On był wyraźnie zaskoczony, odkłonił mi się dość niepewnie i wszedł w stosowne drzwi, ja zaś poszedłem owym redakcyjnym korytarzem dalej. Potem sobie uświadomiłem, że to jednak chyba nie był TEN Kaczyński - ten którego kiedyś znałem. Niby mógłby być on, tylko zaskoczony, że mnie, kiedyś wyjechanego na obczyznę, by wroga od tyłu, a teraz znowu tutaj i ogolonego na haraczownka (w PRL'u tak się nie goliłem, mimo że mi włosy przeszły na klatkę, bo nie chciałem zbytnio ułatwiać pracy ubeckim filmowcom i innym takim)... A po półtorej dekady znowu niespodziewania widzi. Ale on chyba po prostu nie miał bladego pojęcia kto ja jestem, bo to nie był Lech.

No i tak się kończy ta moja historia o mnie samym i panach Kaczyńskich, a szczególnie jednym. Nie było w istocie wiele do opowiadania, ale coś tam jednak, drobnego, było, więc opowiedziałem. Teraz się ludzie tym interesują (jak sądzę), a jeśli teraz nie opowiem, to może będę musiał kiedyś na jakąś rocznicę... I będzie wtedy jakaś dęta, niby podniosła, atmosfera i w ogóle nie to co lubię. Więc opowiedziałem, a teraz piłka jest w korcie ew. P.T. Czytelników.

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, marca 09, 2009

BOJKOT!

Jeśli mnie nikt nie przekona, bym zrobił inaczej (w co wątpię), to mam zamiar zignorować najbliższe ojrowybory i namawiać wszystkich wokoło, by uczynili to samo.

Wydaje mi się, że każdy kto może to przeczytać, jeśli się chwilę zastanowi, będzie wiedział dlaczego tak uważam. I przyzna mi rację. I sam uczyni to samo.

W razie czego zapodyskutujemy to sobie w komętach, choć naprawdę nie sądzę, by to było niezbędne. No dobra, dla tych mniej kumatych powiem, że:

1. wyraźnie b. im (wiadomo komu) zależy, byśmy te ojrowybory potraktowali jako coś swojego... z czego oczywiście wynika, że nam powinno zależeć na czymś wprost przeciwnym;

2. żadnego realnego wpływu na politykę Orjounii ci ludzie i tak tam nie mają - jeśli są coś warci, to więcej dobrego zrobią w kraju;

3. tego typu akcja zawsze ma swój wdzięk i czar, dodatkowo niszcząc morale naszych wrógów, co z kolei...

Na zakończenie przywołam jeszcze jedną z najważniejszych politycznych książek mojego dzieciństwa - "Oblicze Trzeciej Rzeszy" Joachima Fasta (naprawdę nie potrafię zrozumieć, że oni to wtedy wydali!). Otóż jej autor twierdzi, wiele razy to powtarzając i b. przekonująco motywując, że (cytuję z pamięci): "Totalitaryzmy zajmują się przede wszystkim wymuszaniem spontanicznego poparcia". Warto się nad tą tezą zastanowić. Warto też zastanowić się nad nią właśnie w konkretnym kontekście Ojrounii. A kiedy się tego dokona, wniosek wydaje mi się oczywisty: BOJKOTUJEMY TE OJROWYBORY!

Zwolennikom PiS (do których w pewnym stopniu sam należę) powiem tak: jasne że PiS musi w tym cyrku startować, skoro startuje, to chce osiągnąć najlepszy wynik... Ale przecież do bojkotu, choćby tego w duszy pragnął jak powietrza, jak wody, i tak wezwać nie może. Ale my możemy!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, grudnia 07, 2008

Wybory

Czasy mamy takie, że na patelniach piszą nam, by na nich podczas smażenia nie siadać gołą dupą, jednak rzeczy o wiele niebezpieczniejsze są nam serwowane obficie i bez żadnych stosownych ostrzeżeń. Weźmy takie programy "popularnonaukowe" w telewizji wszelakiej. Taniec na wulkanie, pływanie w kleistym bagnie pełnym trujących ropuch, piranii i rekinów to przy tym wesoły oberek.

W dawnych dobrych przedsoborowych czasach aby móc czytać Biblię potrzebna była zgoda spowiednika (i komu to przeszkadzało?), tak samo na małżeństwo z siostrą czy stryjem. Teraz jednak program popularnonaukowy w telewizji może sobie włączyć i oglądać każdy. I fakt, że dość często naogląda się jedynie (?) całkiem niepotrzebnego i nic do skarbnicy ludzkiej mądrości nie wnoszącego profanowania zwłok. Czasem, dość faktycznie często, nasłucha się przy tym dodatkowo niestworzonych teorii, o dziwo zawsze niemal bardziej postępowych i politpoprawnych od dotychczasowych.

Bywają jednak ostrzejsze przypadki, na przykład obłędny kanał "Planete". Jak nie mam nic lepszego do roboty, to sobie go czasem włączam, a potem zgaduję, o co im tym razem chodzi. Bo z pozoru są to takie dość snobistyczne i ęteligętne, a nawet dość drapieżne, programy. Tyle że zawsze jest tam jakieś żądło propagandy. Kiedyś chodziło głównie o Żydów, ostatnio jednak zaczyna mi się wydawać, że musi płacić za to Kreml i KGB. Z mafią na czele oczywiście. W sumie może to być tzw. Europa, w końcu interesy ma podobne.

Z pozoru kanał "Planete" traktuje swoich oglądaczy poważnie, a jednak wystarczy chwilę pooglądać te najnowsze kagiebowskie reaktywacje historii, by usłyszeć, jak lektor te same kilka prostych spraw powtarza dokładnie co parę minut. A więc nie poważne traktowanie, tylko właśnie wypróbowane od czasów nieśmiertelnego Lenina metody propagandy. I taki też przekaz. Jeśli się patrzy nieco wnikliwiej.

Zaprawdę powiadam wam, że na oglądanie telewizyjnych programów popularnonaukowych bym swojemu dziecku bez nadzoru nie pozwolił - lepiej niechby se już pooglądało naparzanki w klatce. Tam chociaż coś w miarę obiektywnie widać, wiadomo o co chodzi, no i jakoś to można, jeśli trzeba, wykorzystać. Choć oprawa jest przeważnie paskudna, szmirowata nie do wyobrażenia - widać, że ci macherzy traktują swoją publiczność jako takich samych durniów, jak swoją publiczność traktują kagiebiści od "Planete".

Jednak jeśli człowiek swoje wie, ma doświadczenie i wyposaży się w stosowny kombinezon szambonurka, to w programach popularnonaukowych może znaleźć nieco interesujących rzeczy. I to nawet spoza sfery przenikania zamiarów KGB, Mędrców Syjonu czy innej Brukseli. Mówię o całkiem interesujących informacjach, które czasem jakimś cudem przedostają się do telewizji.

Przyznam, że trochę mi głupio, bo to co teraz napiszę może mimo woli stać się donosem i będzie kosztowało twórców programu pracę, jeśli nie gorzej. Pocieszam się, że oni chcieli ludziom wtłoczyć do mózgów coś paskudnego, tylko że ja tego nie zauważył i zainteresował się naiwnie pierwszym planem przekazu. No bo było to tak...

Nie dalej jak przedwczoraj widziałem był program o tym, jakie to problemy ma ludzka psychika z nadmiarem możliwości wyboru. Pokazano nam taki eksperyment... W sklepie wystawili 26 rodzajów dżemu do degustacji i ew. kupienia. Ludzie wyraźnie byli tą ofertą zafascynowani i przyciągali do niej jak muchy do miodu czy czegoś tam. I fajnie. Degustowali... Ale b. mało kto kupował.

Potem zmniejszono ilość różnych dżemów do sześciu. Znacznie mniej ludzi przychodziło, no bo w końcu co w tym za atrakcja? Nawet do księgi Guinessa nie ma szansy trafić! Jednak sprzedaż była dziesięciokrotnie większa niż poprzednio!

Naukowiec, który to badał, przedstawił taką prostą krzywą (!), która zapewne przypomina ukochaną przez różnych zabawnych ludzi "krzywą Laffera". Taka zwykła bula - najpierw idzie do góry, a potem w dół. Chodziło o to, jak ilość możliwości wyboru (oś x) wpływa na satysfakcję z dokonanego wyboru (oś y). Wszystko bowiem wskazuje, że ta satysfakcja jest prostą funkcją ilości ODRZUCONYCH alternatyw. Z czego wynika, że przy 26 alternatywach mamy szansę na zadowolenie PIĘCIOKROTNIE mniejsze, niż przy sześciu.

Oczywiście całkowity brak wyboru także nie jest dla naszej psychiki miły. Występuje tu znowu magiczna w psychologii liczba 7. Siódemka to mniej więcej ta ilość alternatyw, z którą sobie fajnie radzimy i która nam sprawia satysfakcję.

Było tam także sporo o tym, że ponoć cała masa ludzi jest obecnie w USA po prostu w depresji właśnie z powodu ilości wyborów do dokonania na każdym kroku. Gdzie indziej też nie jest zapewne o wiele lepiej, przynajmniej na Zachodzie. W Szwecji depresja musi być powszechniejsza jeszcze niż w USA.

Ciekawe? No właśnie! Ale, poza płochą ciekawością, wydaje mi się, iż płyną z tego interesujące wnioski na temat leberalizmu i leberałów. Czy bowiem leberalizm tego typu czynniki w naszej psychice uwzględnia? Czy też może przeciwnie - z samego założenia je odrzuca, albo ignoruje, "wiedząc" jak świat POWINIEN być urządzony. Co tam ludzka psychika! Co tam realne życie! MY, mędrcy, WIEMY jak wam ten świat urządzić, żeby było ślicznie!

A potem dziwimy się, że na zdjęciach z drugiej wojny światowej żołnierze wydają się być o wiele szczęśliwsi od nas, nie mówiąc już o innych konsumentach leberalnego raju. Także załogi bombowców fotografowane tuż przed lotem, z którego wiedzieli, że 20% nie wróci. Jak to możliwe?

Trudne? No to może się zastanowić dlaczego ludzie dzisiaj tak się narkotyzują, ogłupiają i samookaleczają durną telewizją, kretyńską konsumpcją... Czemu głosują na wulgarnych, agresywnych durniów i jednocześnie złodziei, a potem bronią ich do upadłego bluzgając na forach... Czemu młodzież tak chętnie kopie na śmierć bezdomnych... Czemu nawet nastoletnie dziewczyny urządzają sobie ostatnio umówione zbiorowe mordobicia? I tysiące podobnych przypadków. Poza drobnym i raczej oczywistym faktem, że nikt dzisiaj nie wydaje się być szczęśliwy. O ile się nie naćpa oczywiście, albo nie okradnie emerytki ze złotych zębów.

No a na koniec przyszło mi do głowy, jaka może być część przyczyny tego, że imigranci z różnych egzotycznych krajów stwarzają aż tyle problemu. Nie jedyna przyczyna oczywiście, ale być może całkiem znaczna. Otóż przyjeżdżają tu oni spodziewając się cudów-niewidów, potem zaś wpadają w ten leberalny koszmar nie do zniesienia, w tę przeraźliwą ilość wyborów co chwilę, co pięć minut - przeważnie wyborów bez większego znaczenia, ale jednak wyboru trzeba dokonać... I jest to dla nich koszmar raczej nie mniejszy niż dla nas, a zapewne większy, bo kiedyś żyli inaczej.

Jasne, biednie, albo i w strachu. Wydawało im się, że nic gorszego w życiu być nie może... Aż tu nagle okazało się, że to było właśnie niemal szczęście, a prawdziwy koszmar, to właśnie ten wymarzony raj. Nuda, jałowość, zawiść wobec tych co mają... Choć gdybyśmy mogli sobie kupić te same buble, wcale byśmy nie byli z tego szczęśliwsi... Jednak człek to bydle stadne i hierarchiczne. Porównuje się i nieczęsto zgadza ze swą podrzędną pozycją. W każdym razie kiedy nie uzyskuje w zamian względnego bezpieczeństwa, jak to się dzieje u zwierząt czy ludów nieleberalnych.

O czym leberały lubią nie wiedzieć. Albo udają że nie wiedzą. Nuda więc, ciągłe wybory bez znaczenia, a niektóre ze znaczeniem i to może być jeszcze przykrzejsze... Żadnych drogowskazów, żadnych "krępujących więzów"... Czysta mentalna nieważkość... No i ta atomizacja... No i to, że na każdym kroku siedzi nam na plecach masa całkiem obcych ludzi, dla których my też jesteśmy obcy i my to wiemy, że oni by nas najchętniej... I te wrzaskliwe reklamy... I to cyniczne, interesowne rozbudzanie bez przerwy naszych erotycznych apetytów, żeby nam sprzedać nowego bubla...

Tak to moim zdaniem musi działać. I cała rzecz w tym, że to może być nawet robione celowo, choćby w części. Więc teraz wiele zależy od tego, czy my sobie to wcześniej uświadomimy i wyciągniemy wnioski... Jakie wnioski? A taki na przykład, że LEBERALIZM NA DRZEWO BO TO SYF I KŁAMSTWO! Więc czy my wyciągniemy te wnioski, czy też nowi totalitaryści, którzy bez przerwy robią swoją robotę, także za pomocą "programów popularnonaukowych", wykorzystają to zmęczenie nadmiarem możliwości wyboru...

Choć właściwie prawdziwe możliwości dokonywania istotnych wyborów są dzisiaj nie większe chyba, niż kiedykolwiek, być może dla wielu ludzi mniejsze... Wykorzystają to zmęczenie ludzi nadmiarem możliwości wyboru do sprzedania im cudownego na to lekarstwa. Którym będzie całkowity niemal brak wyboru, totalny zamordyzm i po prostu totalitaryzm, jakiego świat dotychczas nie widział. Na razie wszystko zdaje się zmierzać w tym kierunku.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, listopada 08, 2007

Babcia kombatantka i sposób na natrętów

Dzisiaj będą dwa w cenie jednego. Promocja taka. Nie dziękujcie, przecież zadowolenie klienta jest naszą największą nagrodą!

Oto pierwszy...

Wszystkie te przezabawne suspensy i qui-pro-quy wokół kombatanckiej przeszłości Lecha Wałęsy nasuwają mi na myśl pewien dowcip z mrocznej epoki PRLu. Ten o... Ale nie, może co młodsi go nie znają, niech się dowiedzą, jak zabawiał się w tamtych czasach prosty lud. (No bo jak zabawiała się elita to już chyba wszyscy wiedzą - donoszeniem na krewnych i przyjaciół w ramach robienia kariery i zapracowywania sobie na status moralnego autoryteta.)

Przychodzi starsza kobiecina do ZBoWiD i domaga się renty kombatanckiej.

- "A coście babciu takiego bohaterskiego robili?", pada dość naturalne pytanie.

- "Nosiłam w dwojaczkach jedzenie do lasu, dla partyzantów", odpowiada babcia.

- "No a co ci partyzanci?"

- "Zawsze bardzo grzecznie mówili 'Danke schön!'"

- "Ależ babciu - to byli Niemcy!"

Na to babcia niezrażona: "Byli, ale z NRD!"

Koniec dowcipu.

Oczywiście babcię usprawiedliwia poniekąd fakt, że była analfabetką i to, jak można się domyślić, po prostu umysłowo cofniętą. Ale zaraz! Co ja właściwie chciałem powiedzieć? Gdzie tutaj ma być jakaś różnica?!

Przysięgam, kiedy sobie to pomyślałem, brzmiało to sensownie. Kiedy jednak napisałem... Sami państwo widzicie. Ki diabeł?


* * * * *

Oto zaś drugi...

Wymyśliłem wczoraj niezły sposób na różnych natrętów - ankieterów, sprzedawców obnośnych, dziennikarzy... Całą tę, sami państwo wiecie... Wesołą gromadkę, która nam tak gorliwie umila życie w realnym liberaliźmie. Wielu ludzi boi się spuścić takiego ze schodów, że mogą być jakieś konsekwencje, niektórzy nie mają serca, by im powiedzieć "spadaj dziadu na drzewo", czy coś w tym stylu. Teraz istnieje już rozwiązanie! Podaję szczegółowy i starannie skomentowany algorytm.

Podchodzi do nas powiedzmy ankieterka, pytając co sądzimy o... Nieważne zresztą. A my do niej od razu: "Głosowała pani w ostatnich wyborach na Platformę Obywatelską?" (Łagodniejszy, mniej gambitowy niejako, wariant to spytać: "A na kogo pani głosowała w ostatnich wyborach?")

Ankieterka niemal na pewno powie, że tak. Merdając przy tym przymilnie acz obłudnie ogonkiem. No a my wtedy, z czystym sumieniem, że nie gwałcimy wpojonych nam przez mamę zasad bon tonu, i z diabelską satysfakcją w naszym małym wrednym serduszku: "No to spadaj durny platfusie na drzewo!". Alternatywnie, wariant salonowy może brzmieć nieco inaczej, w stylu: "No to dziękuję szanownej pani, ale nie mamy o czym rozmawiać". Do tego oczywiście stosowna, pełna pogardy i obrzydzenia mina. W każdym wariancie zresztą. Ale z tym nie będziemy przecież mieli trudności.

Jeśli natręt, w tym przypadku ankieterka, odmówi odpowiedzi, wtedy my także odmówimy jej naszej odpowiedzi. Nic chyba nie może być bardziej logiczne i bardziej sprawiedliwe, prawda?

No a gdyby, wbrew elementarnym zasadom rachunku prawdopodobieństwa, natręt oświadczył, że głosował na PiS? Co wtedy?

Wtedy moim zdaniem należałoby tego do niedawna natręta potraktować przyjaźnie. W każdym razie jak na ten typ ludzi. Bo przecież istnieje tylko kilka możliwości:

a) natręt (choć teraz już przecież nie natręt) mówił prawdę, a więc powinniśmy go kochać jak brata;

b) natręt łgał, ale wykazał się wyczuciem sytuacji i refleksem, a przy tym ocenił nas tak, jak byśmy ocenieni być chcieli, skoro akurat taką wersją nas poczęstował... nie jest więc idiotą czy innym wykształciuchem oglądającym "Szkło Kontaktowe" i "Big Brother", z czego z kolei wynika, że głosował raczej nie na Platfuserię, tylko na przykład na Samoobronę, czyli lepiej.

W porządku, co jednak będzie, spyta ktoś, jeśli natręt powie, że na wybory nie poszedł? Wtedy mamy większą, niż w innych przypadkach, swobodę wyboru. Ja bym jednak ocenił tę odpowiedź całkiem pozytywnie, ponieważ natręt mógł:

a1) powiedzieć prawdę, co oznacza, że nie uległ propagandzie merdiów, by "iść zmieniać Polskę" i tak dalej, a w każdym razie nie głosował na Platfusów;

a2) łgał, ale... patrz b) - wszystko bowiem jest dokładnie tak samo.

I to by było na dzisiaj tyle praktycznych porad. Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybyście opowiadali o Waszych własnych sukcesach w stosowaniu polecanych tu przeze mnie metod.


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, października 23, 2007

Czuję się jakby mnie oblazły wszy - dzięki ci, zmanipulowana, durna, nieoskrobana gównarzerio!

Tytuł mówi zasadniczo wszystko, co mam do powiedzenia, a w dodatku zostanie on z pewnością uchwycony przez wyszukiwarki i paru (pod)ludzi go zobaczy. Dobre i to, choć oczywiście satysfakcja w sumie dość marna.

Większą satysfakcją jest fakt, że, w czysto antyliberalnym duchu, zafundowałem sobie bloga, którego absolutnie nikt nie czyta. I naprawdę dobrze mi z tym. Kto nie chce, niech nie wierzy. Normalnie służy mi ten blog do napisania co jakiś czas czegoś w zamierzeniu głębokiego i inteligentnego, drążącego jakieś trudne problemy. Gdyby nagle mnie nagle taka chęć naszła. Teraz jednak skorzystam z innej możliwości i wyleję nieco żółci. Czyli powiem co myślę o niektórych ludziach, nie krępując się cenzurą czy rzekomym "dobrem Polski", mającym polegać na zgodzie dupy z batem i podobnych wzniosłych sprawach.

Pisałem jakiś czas na blogowym portalu Salon24 i miałem dziesiątki tysięcy wejść przez te kilka tygodni, kiedy tam byłem. Ale nie dawało mi to radości i dałem sobie spokój. Samo "wyrażanie opinii" to dla mnie zbyt jałowe, zbyt wulgarne, zbyt LIBERALNE wreszcie. Szczególnie, gdy to "wyrażanie" stanowi tylko drobną część zbiorowego jazgotu. Przyznam, że, choć bez wielkiej nadziei, liczyłem na stworzenie czegoś - choćby mini-kanonu lektur dla ludzi o antylewackich (żeby nie wdawać się już w skomplikowane rozróżnienia) poglądach. W bardziej optymistycznym wariancie, mogłaby to być jakaś akcja "w realu", jakiś związek, także w realu, choćby bardzo nieformalny.

Ale tak to nie działa. Gówniane metody dają gówniane rezultaty, czyli np., konkretyzując, liberalne metody dają liberalne rezultaty. Wiara w realne znaczenie "wolnej wymiany idei", z której ma rzekomo automatycznie wyłaniać się jakaś prawda, a dodatkowo ten, jakże cenny, konsensus, jest w naszych czasach już tak żałośnie naiwna, albo tak kłamliwa, że najbardziej nawet trudny do intelektualnego pojęcia dogmat katolicyzmu wygląda przy nim jak najoczywistsza, waląca między ślepia oczywistość. Ale tego oczywiście nie wie i wiedzieć nie chce, całe to wychowane na rapie i "Szkle Kontaktowym", "wykształcone" w różnych Prywatnych Szkołach Marketingu i Zarządzania, obecnie zaś zmywające naczynia i/lub prostytuujące się w Irlandii, czekając na spadek po dziadku ubeku i tatusiu sekretarzu POP, bydło. Czyli ta nasza cudowna młodzież, kwiat narodu i jego przyszłość. Tfu! (Oczywiście nie cała młodzież, ale jej znacząca część. Zresztą to nie jest właściwie jej wina, a przynajmniej nie w całości. Czyja? Jeśli mówimy o pokoleniach, to oczywiście pokolenia ich cholernych rodziców.)

Kiedyś taki człek ginął na wojnie, albo bardzo ciężko pracował, by w ogóle przeżyć. Ludzie starsi, którzy już przeżyli, w naturalny sposób byli dlań autorytetami. Oczywiście nie chodzi mi o jakieś idealizowanie, ale sytuacji, gdy zmanipulowane przez kretyńską i cynicznie preparowaną przez cwanych macherów "rozrywką", takąż "informacją", takimż "wykształceniem", masy młodych ludzi uważają się za wyrocznię w sprawach, o których nie mają zielonego pojęcia... Nie powiem "nie było", bo były, a zaczęły się, z tego co wiem, w latach '60. Ale nie będę ukrywał, choć ktoś mógłby rzec, że ja sam byłem wtedy taką młodzieżą, próbującą zwalczać PLR, a nie potrafiącą sobie poradzić z najbardziej podstawowymi własnymi problemami. Jednak by do mnie ten argument nie bardzo trafił, sorry!

Na Salon24 panuje, z tego com wczoraj widział, rzucając tam po dłuższej przerwie ciekawym okiem, duch zgody narodowej i życzenia Tuskowi wszystkiego najlepszego - w interesie Polski oczywiście - nawet ze strony ludzi uważanych dotychczas za nieprzejednanych prawicowych "oszołomów". Ja taki słodki i taki rozsądny nie jestem - może nie potrafię, zgoda, ale poza tym nie widzę powodu, skoro ew. zgoda narodowa i tak nie od tego pisania zależy.

Tuskiem i jego zgrają brzydzę się wprost fizycznie. Mówię to absolutnie bez przenośni. Tytułowe wszy to moje, całkiem konkretne, odczucie na myśl o obecnej sytuacji mego kraju i mojej w nim. Modlę się oczywiście, by te obskurne cieniasy nie zdołały Polsce zbyt wiele zaszkodzić, zanim odejdą w niesławie. Bo odejdą, co do tego nie mam wątpliwości. Ale i zaszkodzą - co do tego także większych wątpliwości mieć nie potrafię. Szczególnie, co każdy chyba wie, na froncie międzynarodowym, gdzie już słychać deklaracje, od których zbiera się na wymioty, a nóż otwiera się w kieszeni.

W programowaniu istnieje reguła, że jeśli w programie jest błąd, to należy się starać, by wystąpił on jak najwcześniej po uruchomieniu programu. Nie wdając się tutaj w techniczne wyjaśnienia, jest to naprawdę słuszna i mądra reguła. I ja, zgodnie z analogiczną regułą, modlę się o to, by te wszystkie obskurne tuski spaprały to, co do spaprania i tak mają, jak najszybciej.

Po pierwsze oczywiście dlatego, by jak najkrócej rządzili. Po drugie, i to nie jest wcale w mych oczach mniej istotne, dlatego, że fatalna władza - a już całkiem coś takiego, jak władza absolutnych zer, ludzi bez osobowości, poglądów czy choćby właściwości, wykreowanych przez cwanych marketingowców na zlecenie cwanych, stojących w cieniu, macherów, a przy tym jeszcze władza pozująca właśnie na hiper-demokratyczną, jedynie-słusznie-demokratyczną... Takie coś jest jedną z najgorszych rzeczy, jakie mogą spotkać każdy kraj i każdy naród. Samo w sobie, nie mówiąc już o bardziej konkretnych szkodach, które ich rządy MUSZĄ po prostu spowodować.

Wedle tego co wiem, każde społeczeństwo, a naród (nie wdając się w jakieś metafizyczne rozróżnienia, starczy potoczne rozumienie tego pojęcia) szczególnie, działa należycie i spełnia swe funkcje wtedy, gdy istnieje w nim powszechnie zrozumiała i powszechnie akceptowana hierarchia władzy, posłuszeństwa i odpowiedzialności. Wraz z wbudowaną w to dynamiką, bo te rzeczy nie powinny być sztywne i skostniałe. Wiążą się z tym takie sprawy, jak poczucie bezpieczeństwa, szczególnie u tych, którzy władzy mają mało lub wcale, ale to nie jest w tej chwili najważniejsze. Wiąże się z tym też kwestia autorytetu. Polska jest moim zdaniem krajem chorym od stuleci, czemu zresztą naprawdę trudno się dziwić, ponieważ tutaj żadna powszechnie akceptowana hierarchia autorytetów nie powstaje i powstać chyba by po prostu nie mogła. Zbyt wielkie zera są nam bez przerwy narzucane jako "autorytety", podczas gdy gros ludzi potencjalnie wybitnych, albo emigruje (i nie mówię o tych kurwach i innych cwaniakach głosujących na Tuska w Londynie!), albo nie niezbyt się w społeczeństwie liczy.

No i Cieniasy, czyli tzw. "Platforma Obywatelska", to dla mnie po prostu najgorsze, co Polskę może spotkać - właśnie ze względu na kwestię autorytetu, władzy, a jednocześnie odpowiedzialności władzy. Tak było już przecież, gdy Cieniasy były opozycją - ta uległość wobec obcych, te wezwania do "obywatelskiego nieposłuszeństwa", to narzucanie społeczeństwu wizji prawa, jako czysto formalnej, talmudycznej po prostu, łamigłówki. Dla mnie Platforma Obywatelska jest złem samym w sobie, tak samo, jak złem jest dla mnie - nigdy się w końcu nie deklarowałem jako fanatyk demokracji, po prostu nie lubię zwalania na nią win realnego liberalizmu - to, że swą wolę mogą nam narzucić ci wszyscy kolczykowani, ogłupieni rapem, Radiem Zet, teledyskami i czym tam jeszcze.

Ale tego pisanie na blogach nie załatwi, a na nic innego polskiej "prawicy" ewidentnie nie stać. Taka to z niej prawica, dzięki ci za to panie Korwin! A zresztą, czy ludzie traktujący Korwina i jego hiper-liberalne pomysły jako objawienie, kiedykolwiek mogli by być prawdziwą prawicą? Naprawdę wątpię!

Przyznam, że mam psychicznego kaca po wygranej tusków. Przede wszystkim dlatego, że jestem poniekąd na jednym wózku, a konkretnie w jednym narodzie, z tym całym bydłem, który ten plastikowy, amorficzny, oślizgły produkt najpierw połknęło, a potem na nas wszystkich wyrzygało. Nawet to, że jestem z tym bydłem w jednym gatunku, jest dla mnie w tej chwili bolesne, serio!

Ale to są wszystko duszne bole jakiegoś wykorzenionego faceta piszącego sam dla siebie na całkiem prywatnym blogu. W sumie sprawa bez żadnego realnego znaczenia. Realne znaczenia mają jednak np. te czystki, które teraz się rozpoczną. I, jak słusznie to ktoś zauważył na pewnym blogu w Salonie24, mniejsza już o Ziobrę czy Wassermana - oni wiedzieli do czego się biorą i co ryzykują. Ale pomyślmy chwilę o tych wszystkich nauczycielach, urzędnikach, studentach, dziennikarzach, którzy uwierzyli, że teraz już będzie inaczej, działali zgodnie z tym przekonaniem, a teraz za to zapłacą...

W pewnym sensie to jest naprawdę coś jak 13 grudnia '81. Wiem o tym i z pewnością mogę coś na ten temat powiedzieć, a żaden szemrany kombatant, z tych co to znokautował 10 ubeków i wszedł na samych rękach po rynnie na 10 piętro, żeby potem ukrywać się w podziemiu przez lata, aż do Okrągłego Stołu, nie może mi tutaj specjalnie podskoczyć. Po prostu sam byłem w tamtych dniach w Stoczni Gdańskiej, tak samo zresztą, jak byłem w niej w sierpniu '80, jako delegat zakładu, jednego z pierwszych strajkujących zresztą, gdzie we dwójkę z kolegą ten strajk rozpoczęliśmy.

I żaden Tusk, który według Andrzeja Gwiazdy nie był zresztą w grudniu '81 w Stoczni, nie może mi tu nic powiedzieć. Tyle, że to sprzedajne bydlę bez charakteru będzie premierem, a ja mogę tylko zgrzytać zębami. Cóż, Polskę da się kochać, ale Polakami trudno nie gardzić! Może nie wszystkimi, w końcu stanowimy dość istotną mniejszość, która Tuska i jego zgrai nie chciała. Tyle, że co to za mniejszość, skoro ani nikt o nasze prawda walczyć nie zamierza, ani my sami nie potrafimy już nic innego, niż życzyć Tuskowi sukcesów "dla Polski"? Tfu!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.