niedziela, maja 27, 2012

"African Genesis" Roberta Ardreya po polsku - rozdział 2

2. Jeden tygrys na jedno wzgórze


Spóźnione rozpoznanie przez naukę terytorialnych zachowań na wiele sposobów potwierdza przenikliwość spojrzenia poetów i prostych chłopów. Półtorej stulecia przed Eliotem Howardem, Oliver Goldsmith zastanawiał się dlaczego rzadko udaje się dostrzec dwa samce tego samego ptasiego gatunku na jednym krzaku. A „jeden tygrys na jedno wzgórze” to ludowa obserwacja o podobnej przenikliwości. Jednak, choć rolnik czy poeta mogą dojrzeć prawdę, obowiązkiem nauki jest zdefiniować ją, udowodnić, włączyć jej substancję w ogół naukowej myśli, oraz uczynić wnioski z niej zarówno dostępnymi, jak i zrozumiałymi dla społeczeństwa, którego nauka jest częścią. Są to obowiązki, które różne nauki spełniają z ogromną skrupulatnością w każdej dziedzinie związanej z wysadzaniem człowieka w powietrze, ale w sprawach związanych ze zrozumieniem go, występuje tendencja do traktowania tej odpowiedzialności znacznie lżej.

To, czy za ludzkimi zachowaniami stoi, czy też nie stoi, wszechmocny instynkt terytorialnego posiadania, stanowi kwestię, która nie powinna być trzymana w zamrażalniku. A jednak żadna biblioteka na świecie nie oferuje, ani zwykłemu czytelnikowi, ani nawet naukowcom, żadnej pracy na ów temat. Żadna encyklopedia, jak dotąd, nie zawiera najkrótszego choćby omówienia pod hasłem „terytorium”. Słowo to nie występuje w słownikach w jakichkolwiek związkach z biologią. Jedynie pierwotne źródła, jakimi my się tu zajmiemy w tym rozdziale, pozwolą nam wydestylować na własny użytek definicję, zrozumienie i ocenę jednego z najważniejszych naukowych odkryć. Zanim jednak całkiem zatracimy się w świecie zwierząt, rzućmy przez chwilę okiem na cenę, jaką płacimy, kiedy nauka nie potrafi stawić własnych owoców.

Sir Solly Zuckerman jest jednym z najbardziej prominentnych światowych uczonych. Tak jak Raymond Dart, jest anatomem, który spędził większość swej kariery jako szef wydziału anatomii, w tym przypadku uniwersytetu w Birmingham. Tak jak w przypadku Darta, jego zainteresowania były szerokie, a swą sławę ugruntował on w dziedzinie różnej od sfery swej głównej kariery. Kiedy Zuckerman był jeszcze dość młodym człowiekiem, opublikował studium na temat zachowania naczelnych, przedstawiające seks jako podstawę zwierzęcej społeczności. Niewiele naukowych książek w tym stuleciu zdobyło sobie równie szerokie i równie trwałe uznanie. Jednak wnioski w niej były wysnute głównie z obserwacji w ogrodach zoologicznych.

Istnieje prześliczna opowiastka – z pewnością zbyt śliczna, by była prawdziwa – opowiadana przez ówczesnych przyjaciół Zuckermana z Bloomsbury. Młody uczony pochodził z Południowej Afryki i nie poznał jeszcze wszystkich niuansów zachowań obowiązujących w dostojniejszych brytyjskich instytucjach. Kiedy przerażeni przyjaciele dowiedzieli się, że nowa książka ma nosić tytuł The Sexual Life of the Primates („Życie seksualne naczelnych”), uświadomili go szeptem, że „primates” („naczelne”, ale także „prymasi”, przyp. tłumacza) w Anglii nie może się odnosić do niczego innego, niż do hierarchii Kościoła Anglikańskiego. Książka ukazała się pod tytułem The Social Life of Monkeys and Apes („Życie społeczne małp wąsko i szerokonosych”).

Niezależnie od tego, czy owa historia jest prawdziwa, czy nie, wynika z tego konkretna prawda. Oryginalny tytuł precyzyjnie odzwierciedlał treść książki, będącej arcydziełem obserwacji seksualności naczelnych, choć przeprowadzonych w nienormalnych warunkach niewoli. Kiedy jednak czytamy ją jako analizę społeczeństwa naczelnych, wszystko pada pod ciężarem popełnionego błędu. W londyńskim zoo nie ma innych zwierzęcych społeczeństw, niż sztuczne.

Tamta książka została napisana w roku 1932, zanim różnica pomiędzy zachowaniem zwierząt w niewoli i ich zachowaniem w stanie naturalnym stała się oczywista. Sławny anatom nie ponosi winy za przyjęcie, iż seksualna obsesja i wynikające z niej zachowania londyńskich pawianów odzwierciedlają prawdziwe zachowania naczelnych, ani za wyciągnięcie logicznego wniosku, że potężny magnes seksualnego przyciągania musi być tą siłą, która spaja społeczności naczelnych. Będziemy jednak raz po raz napotykać w toku niniejszej narracji katastrofalne konsekwencje stosowania niepodważalnej logiki do fałszywych założeń. A założenie Zuckermana było fałszywe. Stworzenie, które oglądamy w zoo, to stworzenie pozbawione, w wyniku panujących w zoo warunków, normalnego przepływu instynktownej energii. Ani dręczący głód, ani też strach przed drapieżnikiem, nie zakłócają bezczynności jego godzin. Ani przymus ze strony normalnego społeczeństwa, ani wymóg obrony terytorium nie wyczerpują energii, w którą natura je wyposażyła. Jeśli wydaje się stworzeniem opętanym seksem, to tylko dlatego, że seks jest jedynym instynktem, który pozwala mu się zaspokoić w niewoli.

Zgubne dla twojego i mojego życia były filozoficzne konsekwencje konkluzji Zuckermana. Antropologia – nauka o człowieku – przyjęła na słowo twierdzenie zoologii, że społeczeństwo naczelnych opiera się na seksie, i całkowicie logicznie wywnioskowała, że skoro ludzkie społeczeństwo nie, więc znane nam społeczeństwo musi być wynalazkiem człowieka, niczego nie zawdzięczającym biologicznej ewolucji. Następnie socjologia – nauka o społeczeństwie – przyjmując na słowo tezę antropologii, że nasze społeczeństwo jest ludzkim wynalazkiem, logicznie wywnioskowała, iż co bardziej nieprzyjemne aspekty życia społecznego, takie jak wojna, przestępczość, czy dość powszechna w końcu niechęć do kochania bliźniego swego, muszą wynikać z warunków ludzkiej egzystencji. W wyniku czego ty i ja, przyjmując opinie różnorodnych autorytetów, które przecież chyba wiedza, co mówią, mamy skłonność rozumować w ten sposób, że jeśli, na przykład, można by wymazać z ludzkiej sceny presję ekonomicznej biedy, stalibyśmy się świadkami spadku przestępczości, nieuniknionego złagodzenia wojowniczych instynktów, oraz uwolnienia społecznej energii dla powszechnej miłosnej harmonii. Ogary naszych lęków ujadają nad starymi, wystygłymi tropami, podczas gdy lisy natury przyglądają się rozbawione.

Romantyczne złudzenie, które przeanalizujemy we właściwym temu miejscu, to coś równie dawnego jak Rousseau. Nie można go raczej przypisać garstce londyńskich pawianów. Jednak niechęć nauki do ponownego rozważenia ewolucyjnych podstaw ludzkiego społeczeństwa w świetle obserwacji późniejszych i bardziej realistycznych od obserwacji Zuckermana, uczyniło wiele, by doktryna o ludzkiej wyjątkowości pozostała żywym problemem aż do dzisiaj. Dla ciebie zaś i dla mnie to naprawdę wielka szkoda, jako że wnioski Zuckermana stały się nieaktualne dokładnie w dwa lata po ich zaprezentowaniu.

W roku 1934 Uniwersytet Johna Hopkinsa opublikował klasyczną monografię autorstwa amerykańskiego zoologa C. R. Carpentera The Behavior and Social Relations of Howling Monkeys („Zachowanie i stosunki społeczne małp wyjców”). W ciągu ośmiu miesięcy, na przestrzeni dwóch lat, dr. Carpenter systematycznie obserwował zachowania jakichś dwudziestu trzech stad wyjców na wyspie na jeziorze Gatun, w Panamie. W przeciągu swej pracy badawczej Carpenter stworzył i udoskonalił techniki obserwacji zachowania zwierząt w naturalnym stanie, które stały się standardem w nowoczesnej zoologii. Uczynił jednak znacznie więcej. Odkrył rolę terytorium w społeczeństwie naczelnych.

Każdy czytelnik monografii dr. Carpentera musi odnieść jedno przeważające nad wszystkim innym wrażenie: że już nigdy nauka nie będzie mogła zadowolić się wnioskami uformowanymi wyłącznie w ogrodach zoologicznych. Jednak nauka nadal była z siebie zadowolona. Jak bardzo zadowolona, i przez jak zadziwiająco długi okres, można osądzić na podstawie artykułu w Scientific American w sierpniu 1960. Artykuł napisany był przez amerykańskiego antropologa dr. Marshalla B. Sahlinsa, a dotyczył pochodzenia ludzkiego społeczeństwa. Pojawia się on jako jedna części ogólnego studium historii człowieka, prezentująca najbardziej autorytatywne poglądy i informacje, które mają być na ten temat publikowane przez wiele lat.

Porównania dokonane pomiędzy odkryciami socjologii naczelnych i badaniami antropologicznymi”, pisze dr. Sahlins, „sugerują uderzającą opozycję pomiędzy choćby najbardziej pierwotnym ludzkim społeczeństwem i najbardziej zaawansowanym społeczeństwem przedludzkich naczelnych. Ten brak ciągłości sugeruje, iż pojawienie się ludzkiego społeczeństwa wymagało pewnego stłumienia, raczej niż bezpośredniego wyrażania, istniejącej w człowieku natury naczelnych. Ludzkie życie społeczne jest kulturowo, nie zaś biologicznie zdeterminowane.

Decydująca bitwa pomiędzy wczesną kulturą i ludzką naturą”, ciągnie dr. Sahlins, „musiała toczyć się na terenie seksualności naczelnych. Potężny społeczny magnes, jakim jest seks, stanowił najistotniejszą siłę w pod-ludzkich społecznych skłonnościach naczelnych. To było wiadome od dawna. Ale to brytyjski anatom Sir Solly Zuckerman – którego zainteresowanie tą sprawą rozwinęło się z obserwowania niemal zdeprawowanego zachowania pawianów w ogrodach zoologicznych – uczynił seksualność kluczową kwestią w dążeniach społecznych naczelnych.”

Wniosek dr. Sahlinsa jest uderzający wyłącznie dla niego samego. Jest to powtórzenie w formie naukowej, i w stylu lat 1960' – filozoficznych konkluzji wyciągniętych przez osiemnastowiecznego neapolitańskiego zakonnika! Społeczeństwo to dzieło człowieka. To tylko kolejna podpórka, sporządzona w warsztacie naukowych ortodoksji z drewna dostarczonego przez Zuckermana mitu, w celu wsparcia złudzenia o ludzkiej wyjątkowości. I kiedy teraz przejdziemy do eksplorowania instynktu terytorialnego, mądrze będzie mieć na uwadze wybuchową naturę materii, którymi się zajmujemy. Będzie też mądrą rzeczą poszukać innego, niż zainspirowanego przez zoo, autorytetu dla tematów, które w zoo nie dają się obserwować.



W roku 1940 dr. Carpenter opublikował inną monografię, A Field Study in Siam of the Behavior and Social Relationships of the Gibbon („Badania w terenie dokonane w Syjamie, dotyczące zachowania i stosunków społecznych u gibbonów”), której żaden egzemplarz nie istnieje dzisiaj nawet w ogromnych bibliotekach British Museum. W tej rzadko czytanej pracy, we wczesnym okresie współczesnej rewolucji, ów amerykański zoolog był w stanie sformułować podstawy dla własnych badań i dla badań innych: „Wydaje się, że posiadanie i obrona terytorium, którą tak szeroko znajdujemy wśród kręgowców, łącznie z ludzkimi i pod-ludzkimi naczelnymi, może być fundamentalną biologiczną potrzebą. Pewne jest, że to posiadanie terytorium motywuje znaczną część zachowania naczelnych.

Było to czyste, dokonane przez naukowca, potwierdzenie błyskotliwej intuicji Waltera Heape, wyrażonej w roku 1931 w klasycznym dziele Emigration, Migration, and Nomadism („Emigracja, migracja i nomadyzm”). Konkretnych danych było w tamtych dniach niewiele, ale Heape miał odwagę stwierdzić: „Nie może być, jak sądzę, wątpliwości co do tego, że prawa do terytorium są uznanymi prawami wśród większości gatunków zwierząt. ... W istocie można twierdzić, że uznanie praw terytorialnych, jeden ze znaczących atrybutów cywilizacji, nie został wyewoluowany przez człowieka, a od zawsze stanowił odziedziczony czynnik w historii życia wszystkich zwierząt.”

To właśnie na zasadność takich stwierdzeń musimy zwrócić naszą uwagę.



2

Jak szeroko w życiu zwierząt występuje instynkt terytorialny? Jakim naturalnym celom służy? Jak terytorium zostaje zdobyte? Jak jest bronione? Przeciw komu? Co to w końcu jest to terytorium?

Pani Margaret Morse Nice, pisząc w roku 1941 w The Midland Naturalist, podała definicję terytorium, od której i dziś trudno znaleźć lepszą: „Teoria terytorialności w życiu ptaków to w skrócie coś takiego: że pary są rozmieszczone w pewnych od siebie odległościach w wyniku wojowniczości samców w stosunku do innych samców tego samego gatunku; że śpiew i prezentacja upierzenia stanowią ostrzeżenie dla innych samców, jak i zaproszenie dla samic; że samce walczą przede wszystkim o terytorium, nie zaś o samice; że posiadacz terytorium jest niemal niezwyciężony na swym własnym terenie; i, na koniec, że ptasi samce, którzy nie zdołali zdobyć dla siebie terytorium, tworzą rezerwę, z której pochodzą zastępstwa w przypadku śmierci posiadaczy terytoriów”.

To, co stosuje się do ptaków, w większości stosuje się także do wszelkich tych gatunków kręgowców, gdzie rywalizacja o terytorium jest indywidualna. U tych gatunków trudno jest czasem oddzielić rywalizację terytorialną od seksualnej. Kiedy jednak przechodzimy do gatunków społecznych, u których grupa broni terytorium przeciw innym grupom, seksualny cel nie może już tam pełnić żadnej roli. Wewnętrzny przymus związany z terytorium wyraźnie występuje tam samodzielnie. Czemu zatem istnieje?

Kiedy Eliot Howard publikował swoje obserwacje dotyczące związku życia ptaków z terytorium i wprowadził do nauk przyrodniczych nową koncepcję zachowania zwierząt, wierzył, iż jedynym motywem skłaniającym ptasiego samca do uchwycenia i bronienia jakiegoś terenu, jest ochrona dostępu do żywności potrzebna dla założenia rodziny. Pojawiały się jednak pytania: nieliczne gatunki, jak na przykład łozówki, korzystające z obfitych zasobów żywności przypadających na niewielkie populacje, walczą o wyłączność własnego terytorium równie zajadle. Albo możemy przyjrzeć się kukułce. Samice składają jajka w cudzych gniazdach. Dzięki temu jednemu udanemu posunięciu, troski związane z wychowaniem potomstwa stają się problemem kogoś innego, nie zaś samej kukułki. A jednak ta nieposiadająca gniazda kukułka ogłasza wszem i wobec swoje prawa do określonego terytorium.

Dlaczego więc zwierzęcy samiec jest tak wyjątkowo oddany sprawie własnego miejsca na ziemi?

Wysunięto sugestię, że instynkt zapewniający właściwe odległości pomiędzy jednostkami nie tylko zabezpiecza dostęp do żywności, ale także stanowi ochronę przed rozprzestrzenianiem się chorób. Jednak niektóre gatunki ryb bronią wodnych terytoriów w zazwyczaj zakażonych morzach. Kraby z rodziny Ocypodidae, karmione i zagrożone przez te same bezstronne przypływy i odpływy, ryją w piasku linie, których centrum w każdym przypadku jest niewielka, piaszczysta posiadłość, o szerokości w przybliżeniu dwóch jardów.

To, że popęd terytorialny daje korzyści dla rozmnażania i bezpieczeństwa młodych, jest całkiem oczywiste. Badania Paula Erringtona nad koloniami szczura piżmowego na amerykańskim środkowym zachodzie pokazują, że ilość zdolnych do rozmnażania par, jaką dany habitat toleruje, ma tendencję do pozostawania z roku na rok mniej więcej na tym samym poziomie. Susze, ciężkie zimy, zarazy, aktywność lisów, potrafią rzucić znaczny cień na uroki życia szczura piżmowego. Jednak wydaje się, że dla każdego konkretnego terytorium istnieje jakiś próg bezpieczeństwa, i powyżej tego progu życie zawsze będzie trwało. Prawa terytorialne gwarantują, że rodziny szczurów piżmowych podzielą ów teren na nie więcej części, niż taka, która zapewni wymagany poziom bezpieczeństwa.

Dobre czasy także mogą nadejść dla społeczności szczurów piżmowych, a wtedy przeludnienie zagraża przyszłości. Lisy mogą odpuścić, ale zapotrzebowanie na terytorium nigdy. Ponadliczbowe szczury piżmowe wypędzane są z domowych pieleszy i muszą sobie poszukać własnych w nieznanej sobie krainie. Niektórym się udaje. Jednak zmienna ich liczba kontynuuje swą ryzykowną wędrówkę bez wyraźnego celu, i to je właśnie Errington odmalowuje w takich oto niewesołych barwach: „Zmaltretowane i prześladowane, zbierają się na krańcach obszarów zdominowanych przez rezydujące już szczury piżmowe. Są czymś chwilowym – tworzą biologiczną nadwyżkę, w przeważającej części, w taki czy inny sposób, już skazaną.”

Natura, zaszczepiając jednostkom potrzebę wyłącznej przestrzeni życiowej, zapewnia dwie konsekwencje: Po pierwsze, że pewna minimalna ilość jednostek w każdej populacji będzie miała możność rozmnażania się we względnym bezpieczeństwie i z dużą pewnością przekazać dalej swoje cechy. I po drugie, że nadwyżka zostanie rzucona na pożarcie wilkom, sowom, lisom, zarazom, klęskom głodu i samotnym, nie znanym miejscom, gdzie trzeba sobie poradzić z najbardziej niebezpiecznymi warunkami, albo zginąć.

To, co można by nazwać ekonomicznymi korzyściami z terytorium jest oczywiste. Równie łatwo jest dostrzec korzyści z dobrze znanych rodzimych okolic dla apetycznej istoty, muszącej się stale troskać o ochronę przed głodnymi drapieżnikami. Stara prawda mówi, że im więcej kotów, tym mniej myszy. Jednak, jak wiele innych takich prawd, nie jest to do końca prawdą. Sowieccy ekolodzy dali nam statystyczne oszacowanie roli czynnika terytorialnego w stosunkach między drapieżcą i jego ofiarą.

Jedno rosyjskie badanie terenowe było dokonane na Syberii, drugie na Kaukazie. Pierwsze zajmowało się tempem, w jakim nowoprzybyłe drapieżne ptaki – jastrzębie i sowy – wybijały takie lokalne gryzonie, jak polne myszy i chomiki. Studium to ujawniło, że w przeciągu jednego miesiąca populacja gryzoni na jednym syberyjskim terenie została zredukowana z pięćdziesięciu ośmiu na akr, do dziewięciu. Ale wtedy stała się rzecz nieoczekiwana. Mimo wytężonych starań jastrzębi i sów, ilość polnych myszy i chomików nie została już znacząco dalej zmniejszona.

Drugie studium zajmowało się losem polnych myszy i doszło do porównywalnych konkluzji. Choć drapieżne ptaki zjadały myszy w zastraszającym tempie wynoszącym półtora procenta mysiej populacji dziennie, w końcu jednak nadszedł moment, gdy polowania przestały się udawać. Udawało się złapać coraz mniej ofiar, a pozostała populacja trwała na praktycznie niezmiennym poziomie. Naturalne osłony okazały się wystarczające do uchronienia tych, którzy przeżyli. Najlepsze norki i najbardziej sekretne kanały ewakuacyjne zapewniły sanktuarium najmądrzejszym, którzy najlepiej znali rodzimy teren. Terytorium ochroniło garstkę wybrańców, a jastrzębie pozostały głodne.

Zasady, którym podlega ci, na których się poluje, stosują się także do łowców. Drapieżnik posiadający własne łowieckie terytorium także powinien mieć największą szansę na obiad. Jednak brak autorytatywnej naukowej literatury na temat zachowania mięsożerców jest równie zaskakujący, co wyraźny. Życie lampartów, lwów i wilków fascynowało wyobraźnię zwykłego człowieka od czasów naszych najwcześniejszych przekazów – w dziwny sposób nie zdołało jednak zwrócić na siebie uwagi współczesnych uczonych. A zatem, skoro zachowanie drapieżników w niewoli ma niewielkie znaczenie, zaś obszerna anegdotyczna literatura na temat żyjących dziko niewielką wiarygodność, poczułem się zmuszony uzupełnić obserwacje nauki pewną liczbą moich własnych. Jednak, choć czytelnik powinien sobie zdawać sprawę, wobec naszego własnego od drapieżników pochodzenia, ze znaczenia ich zachowania, musi także zostać ostrzeżony, iż prezentowane tutaj informacje pochodzą z niezwykle wątpliwego źródła – od samego autora.

Sławny południowoafrykański rezerwat zwierząt, Kruger National Park, składa się z dziewięciu tysięcy mil kwadratowych subtropikalnego lasu i graniczy z portugalską Afryką Wschodnią. W południowej części rezerwatu, wokół dolnego biegu rzeki Sabie, zwierzyna została tak przyzwyczajona do obecności samochodów z turystami, że jej zachowania nie można już uznać za normalne. Na północ jednak od rzeki Olifants, na mniej odwiedzanym terenie od obozu Shingwidzi do rzeki Limpopo, warunki, tak samo, jak we wielkich środkowoafrykańskich rezerwatach, niewiele się różnią od tych w stanie nienaruszonej natury.

Strażnicy zwierzyny w rezerwacie Krugera oceniają, że dorosły lew musi konsumować przeciętnie jedną przyzwoitych rozmiarów antylopę na tydzień. Jednak populacja antylop w tym rezerwacie nie przekracza pół miliona, podczas gdy populacja lwów liczy ponad dwa tysiące. Rywalizacja, wynikająca z prostej arytmetyki, sprawia, że życie lwa nie jest tak łatwe, jak wygląda, i że rozległy, na wyłączność posiadany, teren łowiecki stanowi cenną własność. Każde stado lwów, normalnie pojedyncza rodzina, utrzymuje taką wyłączną domenę i jej broni. W północnej części rezerwatu Krugera ma ona przeciętnie promień sześciu mil, zmieniając się zależnie od wielkości stada. Terytorium to będzie bronione przed inwazją innego stada przez wszystkich dorosłych, niezależnie od płci. Śmierć w wyniku konfliktów terytorialnych trzeba umieścić na drugim miejscu wśród przyczyn lwiej śmiertelności. Jednak czy najbardziej szarpiący nerwy ze wszystkich dźwięków, nocny ryk afrykańskiego lwa, jest, tak samo jak śpiew ptaków, terytorialnym ostrzeżeniem – nie wiem. Może służyć temu przede wszystkim celowi, choć jego funkcja zdaje się bardziej wynikać z subtelnej taktyki polowań, czemu przyjrzymy się w innym kontekście.

Najbardziej abstrakcyjne ze wszystkich terytoriów, którymi się będziemy zajmować, właśnie to lwie, nie zajmuje żadnego stałego miejsca. W zachodniej Afryce springbok, a w Tanganice gnu, migrują wraz z deszczami i świeżą, zieloną trawą po ogromnych przestrzeniach. Każde stado antylop utrzymuje ruchome terytorium i go, zdeterminowane przez dostępną paszę i nacisk rywalizujących stad. Lwy idą za stadami antylop, utrzymując własne ruchoma terytoria i broniąc ich, zdeterminowanych przez dostępne lwie pożywienie i nacisk rywalizujących lwów. Ruchome terytorium może się wydawać skomplikowanym rodzajem nieruchomości biznesmenowi, ale z tego co wiem, lwy akceptują je jako względnie prostą sprawę.

Istnieje inny typ terytorium łowieckiego, kolisty i mniej skomplikowany, który może istnieć w zachodniej Ugandzie. Tam, poniżej Gór Księżycowych i na samym równiku, rozciąga się płaski, obszerny Queen Elizabeth Park, z masą trawy, krzewów i drzew euphorbia, wyglądający jak jakiś nadmiernie stylizowany krajobraz, mający ewokować wrażenie samotności. W takich równikowych warunkach lwia żywność pozostaje dość stacjonarną. I to właśnie w takiej scenerii strażnik zwierzyny w tym parku opowiedział mi bardzo dziwną historię. Kilka lat wcześniej, w ciągu dość długiego czasu, stado lwów pojawiało się regularnie co trzy tygodnie w sąsiedztwie stanowiska obserwacyjnego Mweya. W tajemniczy sposób pojawiało się, pozostawało przez kilka dni, potem w tajemniczy sposób znikało. Pojawiało się tak regularnie, że ludzie pragnący przyjrzeć się lwom mogli ustalić sobie termin wizyty przy tym stanowiska obserwacyjnego zawczasu, ze sporym prawdopodobieństwem, że lwy tam będą. Strażnik nie miał na to żadnego wytłumaczenia.

Ja pamiętałem jednak jedno z nielicznych studiów nad drapieżnikami, dokonane przez Franka Illingwortha. Wataha wilków porusza się po kolistym terytorium, o średnicy od dwudziestu do stu mil. Wataha przemieszcza się kilka mil dziennie, na noc chowając się w legowiskach i opuszczając ów okrąg jedynie w celu polowania. Te ruchy są tak regularne, że myśliwy znający obyczaje danej watahy, może przewidzieć jej przybycie do konkretnego punktu nieraz z dokładnością do pół godziny. Jeśli lwy z Queen Elizabeth Park patrolowały takie koliste terytorium, ich pojawianie się koło stanowiska obserwacyjnego byłoby wyjaśnione.

Wśród egzotycznych rodzajów zwierzęcej własności jest podwójne terytorium hipopotama. Żadne zwierzęce społeczeństwo tak się nie kocha przytulać, i żadne nie ma tak na stałe umiejscowionego terytorium jak hipopotamy w dzień. Stado hipopotamów w afrykańskiej rzece składa się z ciasno sprasowanej masy sadła, o średnicy nie większej niż pięćdziesiąt stóp, a zawierającej od pięciu, do trzydziestu indywidualnych bestii. Nie mam pojęcia, dlaczego hipopotam tak uwielbia towarzystwo innych hipopotamów, ani dlaczego całe stado miałoby wykazywać aż takie przywiązanie do swych wodnych rodzinnych okolic. W rezerwatach zwierzyny w południowej Afryce, gdzie hipopotam jest rzadkim zwierzęciem, ich stado można spotkać na takich rzekach, jak Rzeka Krokodyla albo Luvuvhu. Zarządzający rezerwatami mogą spokojnie budować drogi długie na wiele mil do punktów obserwacyjnych ponad stadem hipopotamów. Hipcie pozostaną na miejscu, w tym roku, w przyszłym, i przez wiele, wiele następnych lat.
Hipopotam jest jednak zwierzęciem roślinożernym, które musi przetrawić wielkie ilości paszy, aby utrzymać swoją masę. Tak więc w nocy wychodzi z rzeki, by żerować. Na południu Afryki ma niewiele problemów z konkurencją. W Środkowej Afryce, jednak, dziesiątki tysięcy hipopotamów, wokół takich jezior Ugandy, jak Edwarda, Jerzego i łączący je kanał Kazinga, jak też wokół takich rzek Konga, jak Rutshuru i Ruindi, musi on każdej nocy wędrować kilka mil, aby móc konkurować o paszę. Na takich terenach hipopotam wyznaczy i będzie bronił drugiego swego terytorium, o ruchomym charakterze, jak w przypadku antylopy, którego lokalizacja będzie zdeterminowana dostępnością trawy i konkurencją ze strony innych hipopotamów.




Instynkt terytorialny może być zaspokojony na wiele sposobów, zależnie od natury danego gatunku. Terytorium posiadane indywidualnie może zapewnić swemu właścicielowi wiele korzyści: zapewnione zasoby żywności, czy to dla mięsożercy, czy dla roślinożercy; rozmieszczenie poszczególnych jednostek w określonych odległościach od siebie na przestrzeni habitatu; oddzielenie sprawnych od niesprawnych; przyciąganie seksualnych partnerów; bezpieczeństwo od drapieżników. Jednak, choć me możemy mówić o korzyściach i celach, zwierzę anonsujące se prawa bierze jakieś terytorium w posiadanie po prostu aby je wziąć w posiadanie. Jeśli człowiek jest tak rzadko świadom ostatecznych powodów własnych działań, wydaje się bardzo mało prawdopodobne, by zwierzę było lepiej poinformowane. Będzie zaspakajało swój terytorialny instynkt, jak to zostało w widowiskowy sposób wykazane, niezależnie od tego, czy uzyska z tego jakąś korzyść, czy też nie.

Podczas swych badań nad zachowaniem naczelnych dr. C. R. Carpenter osiedlił 350 rezusów z Indii na niewielkiej wyspie niedaleko Puerto Rico. Był to sławny eksperyment łączący zachowanie zwierząt w stanie dzikim z badaniem i kontrolą w laboratorium. Wiele wniosków wyciągnięto z tego badania i my odwołamy się do nich w dalszym toku niniejszej narracji. Jednak zadziwiającym wnioskiem dotyczącym terytorium zajmiemy się już teraz.

Małpy zostały zebrane z przypadkowych miejsc w Indiach. Przetrwały gwałtowną burzę morską, podczas której panowały warunki, które można opisać jedynie jako zwierzęcą anarchię. Kiedy jednak dotarły do wyspy Santiago, weszły w coś, co każdy naczelny musi uważać za małpią Utopię. Było tam sporo przestrzeni, trzydzieści sześć akrów na kilka setek rezusów. Żaden lampart nie zakłócał ich nocnych godzin, żaden pyton nie zakłócał ich dziennych wypraw. Żywność była obficie rozdzielana, codziennie i równo, przez opiekujących się wyspą. A jednak w ciągu jednego roku cała ta małpia społeczność podzieliła się na kilka grup, z których każda utrzymywała i broniła stałego terytorium, żyjąc w stałej wrogości wobec swych sąsiadów.


3

Kiedy Eliot Howard, we wczesnych latach dwudziestych dwudziestego wieku, stanął naprzeciw swych krytyków z radykalną obserwacją, że samce ptaków konkurują nie o atrakcyjne samiczki, tylko o atrakcyjne posesje, romantyzm umierał z trudem. Powoływał się na gatunki wędrowne. Wśród nich samiec przybywa na miejsce przed samicą. W ptasim świecie nieskażonym niewieścią obecnością, formułuje się roszczenia, walką rozstrzyga się spory, głośno ogłasza się zdobycze, a słaby zostaje wyrzucony poza nawias. Kiedy panie przybywają, wszystkie walki są już zakończone.

Padła odpowiedź: samiec rozgrywa swe terytorialne konflikty z obrazem samicy w umyśle.

Nie była to specjalnie dobra odpowiedź, ale trzeba pamiętać, jak ważna była zasada, o którą toczyła się walka. W każdym razie Howard zaripostował powołując się na przypadek ptaka osiadłego. Podczas zimy stada czajek zbierają się radośnie na neutralnych żerowiskach. Kiedy zbliża się czas lęgu, samce opuszczają stada, aby ustanowić terytoria na terenie lęgowym. Tam szybko się toczyć prawdziwa wojna. Do momentu, gdy każdy samiec czajki, który zdoła to zrobić, zdobędzie sobie własne terytorium, nie ma tam nic poza konfliktem. Jeśli jednak, w samym środku tych walki, kilka samców powróci do żerującego stada zawierającego samice, natychmiast powraca pokój. W obecności samic pomiędzy samcami czajki istnieje wyłącznie dobra wola. Pod nieobecność samic, na terytorialnym polu bitwy, istnieje wyłącznie konflikt.

Na to nie było żadnej odpowiedzi, nawet marnej.

Popęd do zapewnienia sobie wyłącznej własności jakiegoś terytorium, jak już powiedziałem, jest całkiem specjalną sprawą. Może, ale nie musi, być związany z sezonowym rozbudzeniem sił seksualnych. Może, ale nie musi, mieć bezpośredniego związku z zapewnieniem sobie dostępu do żywności, ani też z bezpieczeństwem znajdującego się w gnieździe potomstwa. Może, ale nie musi, odzwierciedlać instynktowną obronę przed tym wiecznie obecnym zwierzęcym koszmarem – drapieżcą. Potrzeba posiadania i ochrony tego, co własne, jest osobnym instynktem.

Potrzos, w ptasich kategoriach, wydaje się być całkiem rozsądnym ptakiem. Jednak Howard raz zaobserwował parę potrzosów w stanie skrajnego podniecenia. Miały one gniazdo i młode, a przyczyną ich podniecenia była łasica. Chórem wyrażały swą histeryczną dezaprobatę dla intruza, podfruwały w jego stronę, starały się odwrócić jego uwagę od gniazda. Łasica nie dawała się zniechęcić ani obelgami, ani powiewem skrzydeł. Wciąż pozostawała w pobliżu. Histeria rosła. Zarówno samczyk, jak i samiczka, uciekały się do wszelkich tych odwracających uwagę sztuczek, z których ptaki są znane. A jednak trzy razy podczas całego tego incydentu samczyk przekierowywał swój atak z łasicy na trzeciego potrzosa, próbującego dokonać inwazji na jego terytorium. Terytorialny nakaz działał w opozycji do nakazu obrony własnych młodych, i wziął nad nim pierwszeństwo.

Zanim rozważymy różne sposoby w jakie ptaki ustanawiają swoje terytoria, rzućmy okiem na fokę. Wędrowne byki, tak jak samce ptaków, przybywają pierwsze na miejsce zamierzonych godów. Jest sporo popychania, szarpania, ryczenia i gryzienia. Ustalają się terytoria. Dopiero wtedy przybywają samice. Dopiero wtedy przybywają samice. Teraz byki zdobywają haremy, których rozmiar zależy od rozległości ich posiadłości, która z kolei została zdeterminowana przez względną siłę i waleczność poszczególnych byków.

Poligamiczne skłonności samca foki dostarczają mu domowych kłopotów, nieznanych przez przyzwoicie monogamicznego ptaka. Natychmiast zostaje otoczony przez kłócące się samice. Nie uzyskuje też żadnej właściwej nagrody za swój podbój i swoją sławę. Samice niestety przybyły będąc już w ciąży. W czasie trwania ciąży, oraz potem, kiedy młode się rodzą i są wychowywane, samiec musi się zadowolić warczeniem na współplemieńców i odpędzaniem kawalerów, których inwazje na jego terytorium nie mogą raczej wynikać z chęci podzielenia się z nim rolą rodzica. Dopiero kiedy teren godowy przestaje być przedszkolem i młode okazują się zdolne do pływania w morzu, samica zaczyna seksualnie reagować. Teraz w końcu harem może przetestować rzetelność dumnych terytorialnych deklaracji.

Ptaki wędrowne ustalają swe terytoria w nieco inny od fok sposób. Samce mają z reguły dwa tygodnie czasu do przybycia samic, podczas którego to czasu rozwiązują swe konflikty i ustalają terytoria. Potem przybywają samice. Samiec bez terytorium jest ignorowany. Samiec posiadający terytorium anonsuje swe zalety i zapewnia sobie towarzyszkę godną owej posiadłości. Rodzinne życie się rozpoczyna.

Dla ptaków osiadłych jednak ten sam proces jest nieco powolniejszy, nieco bardziej złożony, i o wiele więcej nam ujawniający. Potrzosy, na przykład, zimują na nagich zaoranych polach, na polach zasianych, albo w pobliżu rzek. Stada są małe i w swym zachowaniu nie zwracają uwagi na indywidualne różnice płci. Jest to monotonne życie, polegające na poszukiwaniu pożywienia wśród zimowych polach uprawnych, a do tego ryzykowne, kiedy mróz przyciśnie. Drapieżniki stają się równie głodne, jak ich ofiary. Kwestia przetrwania, można by myśleć, do wiosny zdominuje wszelkie inne instynkty. A jednak, gdzieś tak do połowy lutego, samce opuszczają stado. Separują się na bagnistym terenie, nierzadko wciąż zamarzniętym. Tam każdy wybiera jakąś wierzbę czy olchę, śpiewa i stroszy piórka. Co pewien czas odwiedza żerowisko. Stopniowo jednak więcej i więcej czasu spędza na swym wybranym terenie, aż w końcu staje się on jego jedynym domem.

Żółty trznadel postępuje podobnie. Widuje się je dość często w czasie wczesnego zimowego zachodu słońca, kiedy całe ich stada siedzą, częściowo ukryte, w jakimś przydrożnym żywopłocie. Potem, w początkach lutego, nawet przed potrzosami, samiec oddala się od stada. Znajduje sobie posiadłość i jakieś specjalne miejsce, gdzie będzie przesiadywał – bramę, krzak, balustradę, słupek ogrodzenia – i ono stopniowo staje się centralnym punktem jego życia. Wytrwałym śpiewem anonsuje światu żółtych trznadli, że to miejsce jest jego. Wytrwałym gwałtownym podlatywaniem w ich kierunku odpędza wszelkich intruzów.

Zięba także, kiedy instynkt ją przymusi, musi opuścić swe stado, niezależnie jaka jest pogoda. Jego pora przychodzi później, gdzieś pod koniec lutego, ale rzadko nawet wtedy chłód całkiem już zelżeje. Zięba to przyjazne, towarzyskie stworzenie, przez całą zimę można je spotkać, gdy zapada wczesny zimowy zmrok, siedzące wesołymi stadkami na jakimś ostrokrzewie. Wraz z ostatnim tygodniem lutego ciemność nadchodzi niewiele później, lodowaty wiatr staje się niewiele mniej przenikliwy, pożywienie nie staje się obfitsze. Pora gniazdowania jest jeszcze odległa o wiele tygodni, ale bez wyraźnego powodu samiec porzuci teraz miły sercu ostrokrzew, aby „szukać własnego łanu i własnego dębu”. Mimo tylu jeszcze ciemnych dni przed sobą, mimo wciąż niedostatku pożywienia, całą energię zużyje teraz na zapewnienie sobie odrębności.



Jeszcze nawet w roku 1923 kompetentny przyrodnik mógł napisać, że „ptasi śpiew to wyraz radości życia, a przedrzeźniacz jest ze wszystkich ptaków najbardziej radosny”. W jedynie czternaście lat później antyromantyczna rewolucja sprawiła, że inny kompetentny przyrodnik mógł napisać, że „ptasi śpiew rzadko albo nigdy stanowi wyraz spokoju lub przyjemności, większość lub wszystkie mają praktyczny cel”.

Ptasi śpiew występuje kiedy i jeśli samiec zdobywa terytorium. Tak długo, jak trznadle są połączone w stada, na neutralnych żerowiskach, samce nigdy nie śpiewają. Tylko kiedy znajdzie sobie jakieś stanowisko, z którego będzie ogłaszał swe terytorialne istnienie – swoją olchę, swoją bramę, swoją gałązkę wierzby – opanowuje go wola śpiewania. Samcze czajki walczą i śpiewają, śpiewają i walczą, ustanawiając swe oddalone od stada terytoria. Jak widzieliśmy, w przypadkach, gdy samce powracają do neutralnego terenu żerowania, ich wzajemna wrogość ulega zawieszeniu, i tak samo ich śpiew. Eliot Howard śledził kiedyś stado turkawek liczące ponad sto sztuk. Żerowały na ośmioakrowym kawałku pola, gdzie było pełno ziaren, latając tam i z powrotem pomiędzy nim i nieużytkiem, na którym zdobywały sobie własne terytoria. Ani razu nie usłyszał Howard ich charakterystycznego gruchania gdzie indziej, niż na tym właśnie nieużytku z terytoriami.

Śpiew ptasiej samicy jest bez wątpienia oznajmieniem seksualnej gotowości. Ale występuje on w odpowiedzi na oznajmienie samca o jego terytorialnej gotowości. Co więcej, błędem obserwacji jest utożsamienie ptasiego śpiewu wyłącznie z porą godową, ponieważ rozpoczyna się kiedy samce opuszczają samice i idą szukać swego szczęścia. Wtedy, i jeszcze przez jakiś czas, będą śpiewać tak samo, jak pieje kogut – wyłącznie dla męskich uszu. Zazwyczaj – albo przed, albo po przybyciu samic – samiec śpiewa ze swego prywatnego stanowiska, które uczynił swym tronem, i z którego ogłasza swoją suwerenność. Kiedy samiec opuszcza swoje terytorium – przed albo po godach – rzadko śpiewa. W chwili jednak powrotu od razu kieruje się do swego tronu i ogłasza, że król znowu jest w swojej rezydencji.

Pani Nice dała nam dokładny opis terytorialnego konfliktu pomiędzy dwoma samcami śpiewającego wróbla, które obserwowała w Ohio. Jeden był właścicielem, drugi pretendentem. Pani Nice poprzedziła swe obserwacje zaobrączkowaniem 343 wróbli śpiewających na czterdziestu akrach zalewowego terenu w pobliżu miasta Columbus. Kiedy bój o przestrzeń życiową zakończył się, każdy samiec, któremu się udało, uzyskał domenę mającą mniej więcej trzy czwarte akra. To jednak pozostawiło znaczną nadwyżkę pozbawionych własności wyrzutków. I właśnie jeden z owych proletariuszy zdecydował się rzucić wyzwanie członkowi uprzywilejowanej klasy.

Pretendent zbliżał się do terytorium, o które toczył się spór, cicho i czujnie. Właściciel, stojąc czujnie na straży, śpiewał. Pretendent, dokonując skoków od krzaka do krzaka, badał drogi dostępu, podczas gdy champion, także skacząc to, tu to tam, blokował każde dojście. Co pewien czas pretendent dokonywał krótkiego wypadu na kontestowaną posiadłość i został odpierany. Raz po raz atakował, raz po raz zostawał pobity. W końcu pretendent zaakceptował swą porażkę i wycofał się, wracając do koszmarnego losu nadmiarowego, pozbawionego pary, pozbawionego własności samca, podczas gdy champion powrócił na swój, tyle korzyści dający, tron. W czasie całego starcia właściciel śpiewał osiem do dziesięciu razy na minutę, i ani razu tego nie zaniedbał. Pretendent ani razu nie przerwał swego milczenia.

Ptasi samiec śpiewa o swojej własności. Ten śpiew jest charakterystyczny dla całego gatunku, ponieważ skierowany jest jedynie do uszu przedstawicieli tego gatunku. Śpiewa wszystkim innym samcom, że jest ptakiem posiadającym własność i jest gotowy bronić tego, co doń należy. Kiedy śpiewa dla samicy, to nie po to, by jej oznajmić, że jest seksualnie gotowy – skoro jest samcem, jego gotowość można założyć z góry – ale że, jako ptak posiadający własność, wart jest jej uwagi. Jest to informacja istotna dla ucha samicy.

Eliot Howard, podczas całej swej długiej kariery, nigdy nie spotkał ptasiego samca mającego terytorium, który by stracił partnerkę. Ani też ptasiego samca bez terytorium, który by partnerkę zdobył.

4
Jakimi środkami bronione są granice terytoriów? I dlaczego właściciel miałby niemal zawsze zwyciężać?

Naturalna selekcja podczas całej swej długiej historii wykazała wielką otwartość umysłu w stosunku do wszelkich nowych idei, które się sprawdzają. Przypadkowe mutacje mogą podarować antylopie kudu rogi niczym wydłużone korkociągi, antylopie impala niczym wgnieciona w środku lira, antylopie kob niczym pełen wdzięku kamerton widełkowy, a oryksowi niczym lance. Żadne z nich nie zawodzą w swej podstawowej funkcji, więc wszystkie są tolerowane. Naturalna selekcja nie była bardziej dogmatyczna w kwestii ewolucji rodzaju terytorium, jego wielkości czy sposobów jego obrony.

Przyjrzeliśmy się ruchomemu terytorium lwa, okrężnemu terytorium wilka, oraz podwójnemu terytorium hipopotama. Silnie terytorialny domowy pies broni terytorium dokładnie odpowiadającego linii płotu jego pana. Sezonowe zmiany występują w przypadku łosia. W zimie ogranicza się on do niewielkiego „łosiego podwórka”. Latem rozszerza swe terytorium tak, że obejmuje ono trzy do dziesięciu mil kwadratowych. Nadrzewne stworzenia, takie jak ptaki czy naczelne, określają swe trójwymiarowe terytoria według objętości. Gibbon będzie bronił od trzydziestu, do stu akrów, zależnie od wysokości drzew. Wiewiórka będzie broniła trzech dużych drzew, albo pięciu małych. Wszelkie warianty dotyczące rozmiaru czy charakteru terytorium będą przez naturalną selekcję tolerowane tak długo, jak długo dany wariant służy przetrwaniu gatunku. Nawet neutralne terytorium, jeśli przedstawia wartość dla przetrwania, będzie dobrze widziane.

Antylopy zachowują neutralność wodopoju. Większość ptaków osiadłych ustanawia indywidualne terytoria jedynie na okres sezonu godowego, zachowując neutralność żerowiska przez całą zimę. W interesie psów jest udawanie, iż mają dwie osobowości: wrogą wojowniczość na terytorium swego pana, i przyjazne merdanie ogonem na neutralnej ulicy. Jednak zatłoczone środowisko foczych koloni stworzyło neutralne terytoria zadziwiającego rodzaju. Otóż wąskie korytarze dostępu wiodą od morza do posiadłości leżących w głębi lądu. W interesie gatunku jest istnienie takich korytarzy, i ich neutralność respektowana jest przez nawet najbardziej wojowniczego byka.

Tak jak wszystko co działa, może istnieć, kiedy mówimy o charakterze terytorium, podobnie może istnieć wszystko, co zapewnia środki obrony. To samiec, na przykład, niemal zawsze jest nosicielem terytorialnego instynktu, choć jego partnerka może wspomagać go w obronie terytorium. Jednak dobór naturalny toleruje wyjątki nawet od tej niemal powszechnej zasady.

Płatkonóg szydłodzioby to wodny ptak, daleki krewny bataliona, odwiedzający latem Arktykę. Jest dziwakiem. Jakaś przypadkowa mutacja wpłynęła na jego przodków, czego skutkiem jest pewne odwrócenie płciowych ról. Samiec jest bury, samica zaś jaskrawo upierzona. Samica przybywa pierwsza na teren godowy i zajmuje się terytorialnymi przepychankami. Samiec przybywa później i wysiaduje jajka, kiedy ona broni domowego ogniska. Ten system działa i ewolucja wzrusza tylko ramionami.

Innym wyjątkiem od uniwersalnej reguły, że to samiec zajmuje się obroną terytorium, jest kubańska jaszczurka. Inaczej jednak niż płatkonóg szydłodzioby, samiec ma wszystko zorganizowane tak, jak by sobie tylko mógł zamarzyć. Samiec kubańskiej jaszczurki jest panem terytorium nie większego niż dziesięć lub dwadzieścia jardów kwadratowych. Tak jak foka, jest poligamiczny i na swym terytorium panuje nad haremem złożonym z trzech lub czterech samic. Jednak drobny pan jaszczurka nie marnuje sił na zewnętrzne wymagania związane z wrogością do kogokolwiek. W najchytrzejszy znany w naturze sposób, przyznał on samicy rolę obrońcy terytorium, najprostszymi środkami zapewniając sobie jednocześnie jej kooperację. Przejawia bowiem ogromny apetyt na każdą przechodzącą samicę. Harem odpowiada na jego promiskuityczne fantazje strzegąc terytorium z czujnością o wiele przekraczającą wszystko, czego natura mogłaby normalnie wymagać.

Aby jednak przyjrzeć się zwyczajniejszym sposobom obrony terytorium, możemy skierować naszą uwagę na dorobek austriackiego przyrodnika Konrada Lorenza, którego badania stały się dla wielu czytelników znane dzięki jego cudownej książce „Pierścień króla Salomona”. Opisuje tam Lorenz ustanawianie i obronę terytorialnych granic przez wspaniałą rybę, jaką jest europejski ciernik zwyczajny. Jest to czarujący portret, który pasuje do wielu wojowniczych samców w zwierzęcym świecie.

Ciernik, tak jak syjamska ryba-wojownik, to gatunek, w którym to samiec, a nie samica, podejmuje trud budowy gniazda i troski o młode. Takie zachowanie w świecie ptaków wyróżnia dany gatunek jako dziwactwo, jednak nie w świecie ryb. Można się mimo to zastanawiać, czy europejski ciernik i syjamska ryba-wojownik nie zrobiłyby lepiej, pozostawiając tego typu obowiązki paniom, jako że samce obu tych gatunków, poza troskliwością o młode, przejawiają wyjątkowo wredne skłonności.

Ciernik to niebezpiecznie wyglądające stworzenie, skonstruowane bez cienia wątpliwości specjalnie do walki na śmierć i życie. Jego grzbiet jest ozdobiony śmiercionośnym kolcem. Jego agresywność wydaje się nieprzejednana. Jego podejście do odpowiedzialności za rodzinę jest z gatunku surowych i nie przejawia on romantycznych skłonności aż do czasu, kiedy wykopie dołek w piaszczystym dnie, zbuduje w nim gniazdo z roślinnych włókien zespojonych wydzieliną z nerek, i ustanowi w jego sąsiedztwie bezsporne terytorium. Istnieje jednak różnica pomiędzy walecznością europejskiego ciernika i tą, jaką przejawia jego wschodni odpowiednik. Samiec syjamskiej ryby-wojownika, po zakończeniu podwodnego pojedynku przeważnie, albo pozostawia swego przeciwnika w postaci zmasakrowanych zwłok, albo też sam się takimi staje. Ciernik natomiast jest zdolny do kompromisu. Pod tym względem jest raczej typowy dla agresywnej męskości w zwierzęcym świecie. Lorenz nigdy nie spotkał ciernika, który by zginął za swe przekonania.

Główną zasadą jego walki”, pisze Lorenz, „jest, że mój dom jest moim zamkiem”. Skłonność do podjęcia walki może być określona z matematyczną dokładnością: zmniejsza się w prostej proporcji z odległością od gniazda. Ciernik, po zbudowaniu gniazda, patroluje przyległy wodny obszar w poszukiwaniu należących do własnego gatunku intruzów. Spotyka takiego. Jest to samiec ciernika, który także ukończył budowę zamku na przyległym terytorium. Rozpoczyna się walka, ale nie na śmierć i życie.

Nieproszony gość oddalił się zbyt daleko od swego domu. Ucieka. Nasz ciernik ściga go, stwarzając nieodparte wrażenie, iż pragnie go nabić na swój straszny kolec i na wieczne czasy pozbyć się nieznośnego sąsiada. Jednak dzieje się coś tajemniczego. Kiedy przerażony sąsiad zbliża się do własnego zamku, jego odwaga powraca. Jednocześnie odwaga naszego ciernika zaczyna słabnąć. Dzieje się tak, jakby nagle zaczął się on zastanawiać jak też rzeczy się mają w domu. Aż nagle role się odwracają. Ścigany sąsiad staje się ścigającym. Nasz ciernik umyka. Powracają teraz w głąb terytorium naszego ciernika i znowu role się odwracają. Odwaga wzbiera w jednym, zamiera w drugim. Losy walki ponownie się odwracają.

Ten proces trwa niemal bez końca. Jednak, wraz z każdą śmiertelnie ryzykowną wyprawą na wrogie terytorium, odwaga gonionego ciernika powraca nieco wcześniej, tak samo jak wątpliwości goniącego. Odcinek, na którym się ta walka toczy, skraca się. Ryby zawracają szybciej. W końcu nie ma już ucieczki i pogoni. Cierniki, groźnie klucząc, spoglądają jeden na drugiego wilkiem przez niewidoczne ściany. Równowaga odwagi – albo może tchórzostwa – została osiągnięta.

Dr. Carpenter w roku 1934 opublikował podobne obserwacje w swej rewolucyjnej monografii na temat małpy wyjca. Przez osiem samotnych miesięcy, jak widzieliśmy, obserwował on około dwudziestu małpich społeczeństw na wyspie Barro Colorado w Panamie. Te miesiące jednak, choć samotne, wcale nie były nudne, ponieważ ów wybitny amerykański zoolog znalazł zwierzę godne swej cierpliwości.

Wyjec, niczym postać z dobrej farsy, uzyskuje największą wesołość kiedy jest najpoważniejszy, i sugeruje najbardziej uniwersalne wnioski, kiedy jest najzabawniejszy. Jest to stworzenie niemal czarne, z nagą twarzą aktora z dawnych czasów i bokobrodami łączącymi się z zarostem na podbródku. Choć jest niemal tak duży, jak pawian, prowadzi życie całkowicie nadrzewne. Jak większość małp z Nowego Świata, posiada chwytny ogon, którym posługuje się z równą łatwością do zakotwiczania się w nocy, kiedy śpi, do odpędzania owadów, i do manipulowania genitaliami – własnymi lub innej małpy. Pod względem bezwstydnego, obrzydliwego zachowania przy każdej możliwej okazji, wyjec nie ma sobie w zwierzęcym świecie równych.

Wyjec zawdzięcza swą nazwę najbardziej aspołecznemu z możliwych sposobowi witania dnia, każdego kolejnego świtu, krzykiem równie ponurym, co ogłuszającym. Hiszpańscy konkwistadorzy byli pierwszymi ludźmi, którzy skutkiem tego żyli w depresji. Już w siedemnastym wieku odnajdujemy kolonialnych administratorów żałujących, iż musieli opuścić Hiszpanię i notujących swe wątpliwości, czy kiedykolwiek będą w stanie utrupić ostatniego ze swych melancholijnych sąsiadów. Było to, ma się rozumieć, czasy, kiedy ptaki śpiewały z radości życia nie do opanowania, wyjce zaś rozpaczały z powodu swego smutku.



Wyjce, ze swych mieszkań na szczytach drzew, szerzyły także i gorsze od smutku rzeczy. Wcześni Hiszpanie, w swoim nieszczęściu, wszystko to szczerze zanotowali, więc inna jeszcze charakterystyczna cecha stała się częścią związanej z wyjcem tradycji. Jest to niemiły obyczaj oddawania moczu, albo nawet defekacji, na intruzów poniżej własnego drzewa. Carpenter stwierdził, że nie jest to tylko mit. Obiekt jego obserwacji faktycznie często traktował go jako cel. Obrońcy wyjca wyewoluowali hipotezę, iż to obecność człowieka wywołała strach zwierzęcia, a strach opróżnianie pęcherza. Carpenter się nie zgodził. Zbyt wiele razy dostrzegł był samca, który z kolei dostrzegł jego. Obserwował pozbawione skrupułów zwierzę przedzierające się przez gałęzie – raz po raz maskujące swe ruchy poprzez obrywanie liści i udawanie, że je – aż zoolog znalazł się w zasięgu. Carpenter zaświadcza, że manewry były celowe, potrzebny czas efektywnie wykorzystany, a celność także, niestety, niejednokrotnie bez zarzutu. Z godnym podziwu w tych okolicznościach obiektywizmem, Carpenter stwierdza, iż przeciętny czas, wynoszący sześćdziesiąt sekund pomiędzy dostrzeżeniem intruza i fizjologicznymi konsekwencjami, to jednak nieco zbyt wiele, by można to tłumaczyć strachem. Wyjec, odpierając potencjalnego wroga, po prostu stosuje się bez zahamowań do doktryny, iż każdy środek prowadzący do celu jest dobry, czyniąc użytek z najpodlejszej broni, w jaką go natura wyposażyła.

Nie wszystkie jednak zachowania wyjca mogą być uznane za obrzydliwe, niektóre z nich możemy nawet podziwiać. Stworzenie to żyje w społecznościach liczących dwadzieścia lub trzydzieści jednostek, a każda taka społeczność broni wspólnego terytorium liczącego w przybliżeniu trzysta akrów. Odbywające się o świcie i o zmroku popisy wokalne służą jako ostrzeżenie dla wszystkich sąsiednich społeczności, że oto tutaj właśnie nasza grupa ma swoje terytorium. Jeśli chór śpiewa głośno, to terytorium jest rozległe. Jeśli nastrój dla ludzkiego ucha wydaje się być nieznośnie melancholijny, musi to być złożone raczej na karb ludzkich skłonności, nie zaś skłonności wyjców. Wyjec jest w istocie sympatycznym gościem. Fizyczna przemoc rzadko zakłóca jego bytowanie. Rozwinął nawet, dzięki swym wokalnym zdolnościom, sposoby obrony swego terytorium bez konieczności uciekania się do wojny.

Inaczej niż stado pawianów, które rozprasza się na dużej przestrzeni w poszukiwaniu pożywienia, społeczność wyjców trzyma się za dnia blisko, żerując na dwóch czy trzech drzewach. W ciągu miesiąca grupa przemieszcza się z jednego nadrzewnego obozu na swoim terytorium do drugiego. Carpenter sporządził zapis tych ruchów i stwierdził, że im bliżej centrum owego terytorium dany klan się znajduje, z tym większą pewnością kieruje swe ruchy. Jednak gdy grupa zbliża się do skraju swego terytorium, na wykresie pojawiają się zygzaki. Znajome drogi przyciągają, nieznajome odpychają. W przeciągu godzinnego marszu klan coraz częściej wdaje się w wokalne kłótnie, przejawia wahania i wątpliwości co do przywództwa. Kiedy zaś dochodzi do faktycznej granicy przyległego terytorium, cała grupa niezmiennie gwałtownie zawraca. Tak jak cienik czerpie odwagę ze swego zamku, wyjec czerpie pewność siebie ze znajomości swej terytorialnej ojczyzny.

Na Barro Colordo były dwadzieścia trzy klany, kiedy Carpenter studiował całe to małpie społeczeństwo, i każdy z nich posiadał stałą posiadłość. Choć jednak granica mogła zostać rozpoznana w wyniku presji obcości, ustalana była poprzez kontakt z przyległymi klanami.

We wszystkich swych badaniach nad społeczeństwami naczelnych Carpenter nigdy nie zaobserwował dwóch sąsiadujących ze sobą grup żyjących ze sobą inaczej, niż w totalnej wrogości. Wyjec nie jest wyjątkiem. Jednak podczas gdy na przykład pawian musi wyrażać swą wrogość gwałtownym działaniem, wyjec, podobnie jak ciernik, znalazł pozbawiony przemocy kompromis, bez utraty wojennej satysfakcji. Wokalizuje.

Żadne wzloty ludzkiej wynalazczości, zapoczątkowane współczesną dyplomacją i w tak ujmujący sposób widoczne w Radzie Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych, nie zaimponują wyjcowi z jego dawniejszymi i bardziej wyrafinowanymi substytutami wojny. Kiedy dwie grupy dostrzegają się wzajemnie, każda znajdując się na krawędzi własnego terytorium, rozpoczyna się prawdziwe piekło wściekłości. Samce, samice, młode i zupełne maleństwa zaczynają się zachowywać jak mrówki na gorącej blasze, skacząc pomiędzy gałęziami, przeskakując pomiędzy szczytami drzew, piszcząc, warcząc, zajadle między sobą jazgocząc. Leśna katedra staje się zielonym domem wariatów, a ewokujące melancholię wycie piskami istot naprawę oszalałych. Przez trzydzieści minut wściekłość rządzi niepodzielnie, potem obie strony wycofują się z pola chwały. Straty wynoszą zero, terytorium zostało zachowane w stanie nienaruszonym, gniew był wspaniały, a satysfakcja dla obu stron maksymalna. Carpenter zauważa, że jeśli rzeczywiście doszło do wdarcia się na cudze terytorium, to drużyna gospodarzy zawsze wygrywa.

Ciernik i wyjec w ciągu swej historii rozwinęły środki obrony terytorialnej, zapewniające największą dostępną rozkosz dla duszy, przy możliwie najmniejszej szkodzie dla ciała. Nie da się tego samego powiedzieć o wszystkich gatunkach. Tak czy tak, fizyczny konflikt między właścicielami sąsiednich terytorium z zasady będzie miał największe natężenie w okresie, kiedy te terytoria są dopiero ustalane. Raz już ustalone zaś, terytoria z reguły pozostają niezmienne, u wszystkich gatunków z wyjątkiem tych, które utrzymują terytorium wyłącznie w okresie godowym. Kiedy Carpenter wrócił na wyspę Barro Colorado w następnym roku, znalazł bardzo niewiele zmian w umiejscowieniu poszczególnych klanów wyjców. Istnieje też świadectwo pochodzące od pewnego południowoafrykańskiego farmera, który od trzydziestu pięciu lat ma do czynienia z tym samym stadem pawianów pustoszących jego sad.

Stałość terytorium działa jako czynnik redukujący konflikty. Jednak i w tym względzie wśród zwierząt terytorialnych występuje różny szacunek dla praw sąsiada. Ten szacunek istnieje, pomimo powszechnie obowiązującego faktu, że terytorialni sąsiedzi żyją we wiecznej i nieustającej wrogości. Ptak atakuje intruza nie z zamiarem zniszczenia go, albo przejęcia w rewanżu jego terytorium. Zwycięstwo zostaje osiągnięte przez odpędzenie go.

Czapla łowi ryby w określonym miejscu. Jego sąsiad łowi w innym miejscu. Ale pierwsza czapla nie wedrze się na teren łowiecki drugiej, nawet kiedy właściciel jest nieobecny. Pewne ptaki drapieżne posiadają terytoria łowieckie, między innymi orzeł złoty. Ów potężny myśliwy czasem godzi się dzielić swoje terytorium z krukiem. Kruk jednak respektuje suwerenność orła i nie będzie polował, kiedy orzeł poluje.



Użycie antropomorficznego określenia - „respektuje” - jest oczywiście nieprecyzyjne. Jeśli w Kenii stado bawolców pasie się do pewnej linii, ale nie dalej, wynika to z instynktownej pewności, że w każdym konflikcie na terytorium przeciwnika, drużyna grająca u siebie, jak to wykazał Carpenter, zawsze wygrywa. Południowoafrykański przyrodnik o nazwisku Fitzsimons opisał, w czasach gdy jeszcze termin „terytorium” nie był w użyciu, jak na terenie, gdzie pasą się dwa stada niebieskich bawolców, każde stado ma własny, ściśle odrębny, obszar; jak każdy intruz jest odpędzany; i jak szybkość, z jaką intruz się wycofuje zdaje się wskazywać pewien rodzaj świadomości, iż zostało się przyłapanym w niewłaściwej szatni. Tutaj także powtarza się historia ciernika: odwaga topnieje w obcych okolicach, wzmaga się w znajomych.

To, jak potężny i tajemniczy jest wpływ rodzimych okolic na zwierzęce zachowanie, stanowi od dawna przedmiot niejednej ludzkiej deliberacji. Niektórzy z nas mogą z dzieciństwa pamiętać przyspieszony krok konia naszego dziadka, kiedy pod koniec dnia wypełnionego zakupami w miasteczku, nagle, po minięciu któregoś zakrętu, rusza wprost do domu. Albo mogły do nas dojść historie o psie, wygnanym do nowego domu, odległego o tysiąc mil, który nagle, niespodziewanie, pojawia się, jakimś porankiem, na progu swego poprzedniego pana. Albo też zastanawialiśmy się nad niewytłumaczalną zdolnością łososia, który spędza lata w morzach, by potem bezbłędnie trafić do rodzinnego kawałka strumyka, gdzie złoży ikrę i umrze. Być może także rozmyślaliśmy kiedyś nad niesprecyzowanymi, przeważnie niedostrzegalnymi i nieoczekiwanymi przejawami siły zwanej nostalgią na ludzkie sprawy.

Eugène Marais, południowoafrykański przyrodnik-samouk, przeprowadził kiedyś prosty eksperyment, który, odpowiednio uzupełniony pracą w laboratorium, mógłby nam dostarczyć ilościowych pomiarów siły zwierzęcej nostalgii. Marais obserwował dwie kolumny czerwonych mrówek wędrujące poboczem afrykańskiej drogi. Podążały w przeciwnych kierunkach, jak mrówki mają w zwyczaju, jedna kolumna w kierunku mrowiska, druga oddalając się od niego. Kolumna opuszczająca mrowisko była nieobciążona. Każda mrówka w tej drugiej, powracającej, kolumnie, niosła z sąsiedniego pola ziarno niemal tak duże, jak ona sama.

Na początku eksperymentu Marais wyskrobał wąski rowek w poprzek trasy obu kolumn i wypełnił go wodą. Po obu stronach rowka natychmiast zaczęły się kłębić tysiące sfrustrowanych mrówek, skonfundowanych, jak tylko mrówki potrafią być skonfundowane, nieoczekiwaną przeszkodą. Potem Marais ofiarował im wyjście z sytuacji. Położył mianowicie słomkę w charakterze mostu ponad wykopem. Potem usiadł, by obserwować zaskakujący rezultat.

Nieobciążone mrówki, podążające w kierunku oddalającym je od domu, przetestowały most, zawahały się, jeszcze raz sprawdziły, stwierdzając, że nie jest zbyt pewny, cofnęły się, i na koniec odrzuciły ryzyko z mostem związane. Za to kolumna mrówek, z których każda objuczona była gigantycznym ziarnem, nie zawahała się wcale, zgrabnie i pewnie przekraczając kołyszącą się słomkę. Szły do domu.

Terytorialność to powszechny u kręgowców instynkt, determinujący zachowania ryb i płazów, gadów, ssaków i ptaków. Choć musi zatem liczyć sobie wiele setek milionów lat, pojawił się on jednak już po ewolucyjnym oddzieleniu się linii rozwojowej owadów od naszej własnej. Czerwona mrówka, tak jak i inne owady, nie ustanawia i nie broni żadnego terytorium. Jednak przyciąganie domu i rodzimych okolic jest siłą przenikającą nas wszystkich. Nie ulega też wątpliwości, że przeważająca moc terytorialnego właściciela, choć korzysta z lepszej znajomości znajomego terenu, odnajduje jednak swą najgłębszą pewność w odwiecznym, tajemniczym i być może niepoznawalnym źródle zwierzęcej nostalgii.

Świat zwierzęcia to świat pełen strachu. Istnieje stare powiedzenie, że w stanie natury celem egzystencji jest zdobycie obiadu bez dostarczenia obiadu komuś innemu. W takim świecie, stworzenie, które ustanowiło dla siebie godne zaufania terytorium, zdobyło sobie godnego zaufania sojusznika. Ten sojusz może mu dać różnorakie korzyści, zdeterminowane przez konkretne problemy, dotykające danego gatunku: może gwarantować dostęp do pożywienia, może dawać schronienie młodym, może zapewnić pewną przewagę nad stanowiącym postrach jego nocy lampartem. Albo też terytorium może mu dać status w oczach samicy – istoty z natury rzeczy przywiązującej wagę do długoterminowej perspektywy – co dać mu może z kolei lepszą partnerkę i wartościowsze potomstwo. Jakiekolwiek by nie były korzyści, które indywidualne zwierzę, albo konkretna zwierzęca społeczność, może uzyskać z silnego terytorialnego popędu, oczywiste jest, iż szanse na przetrwanie się poprawiają. Naturalna zaś selekcja, równie ślepa, jak mieszkająca w jaskini ryba, gdy chodzi o ostateczny cel, ale sprytna niczym kot, gdy chodzi o chwilową sytuację, dotyka długim palcem tych, u których ten popęd działa najsilniej – dając im największe szanse na przetrwanie; kciukiem zaś wszystkich pozostałych – skazując ich na śmierć. Dlatego ów instynkt kwitnie.


niedziela, maja 13, 2012

Pstryczek

Gdzieś w początkach podstawówki uczono mnie wierszyka o "pstryczku elektryczku", w którym było o tym, że "jak się pstryczkiem zrobi pstryk, to się widno robi w mig". "W mig", czyli "cholernie szybko", "niemal natychmiast", "od razu". (Gdyby ktoś nie miał zbyt dobrze opanowanych idiomów polskiego języka.) I na tym W MIG się proponuję w tej chwili skoncentrować, bo to dla nas w tej chwili najważniejsze.

W wierszyku owym pobrzmiewały elektryfikacja wraz władzą rad, bo była epoka średniego Gomułki, ale nie da się ukryć, że w sumie mówił prawdę. Namacalnie i organoleptycznie, wiele razy dziennie, robił człek pstryk jednym z niezliczonych pstryczków, które ludowi pracującemu miast i wsi zapewniła władza ludowa, i robiło się widno. W MIG.

Nieco później, uczono mnie (były to bowiem czasy sprzed min. Hall i Młodych Wykształconych Na Zmywakach), że żarówka to był naprawdę dziki przełom, bowiem: a. sztuczne, przez człowieka produkowane, światło było pierwszy raz w historii bez ognia; i b. włącza się i wyłącza natychmiast, czego z żadną świecą czy pochodnią nie było. Natychmiast, czyli W MIG, zaraz po ZROBIENIU PSTRYK adekwatnym PSTRYCZKIEM.

Potem przyszedł czternasty stopień zasilania, a jeszcze chwilę później Jaruzelski z Urbanem. Pstryczki, mimo różnych przejściowych trudności, robiły PSTRYK, a jeśli akurat nie było przerwy w dostawie, to robiło się W MIG widno.

Potem nadeszła Merkel, co usta ma słodsze od malin, i seksowny van Rompuj, a żarówka - owa zdobycz robotników i chłopów, o której pisano całkiem zgrabne wierszyki dla dzieci, choć nie tylko, która pozwalała ZROBIĆ PSTRYCZKIEM PSTRYK i  W MIG mieć widno - stała się niekoszerna. Samo pstrykanie, a nawet i pstryczki, nadal były, jako bezcenna zdobycz Ludu Pracującego Miast i Wsi, powszechnie dostępne, ale robienie W MIG żeby było widno, to LPMiW spijać zaczął ustami swoich przedstawicieli. Jak szampana i tyle innych fajnych trunków, i w ogóle fajnych proletariackich uciech.

Teraz lud, nadal oczywiście korzystając ze swego niezbywalnego prawa do pstrykania, zaczął koszernie pstrykać pstryczkami od świetlówek. Które mają jakoś tak, że włączają się po kilkudziesięciu sekundach od PSTRYK, choć częściej, z tego co wokół siebie widzę, po paru minutach.

Przyczyna musi być jakaś chyba taka, że te świetlówki, energooszczędne (i dzięki temu koszerne), kiedy już sobie świecą, zużywają potwornie dużo prądu się zapalając. A zatem, w ramach oszczędzania tego prądu, lud roboczy siedzi sobie nieco dłużej w ciemności. I co niby na tym traci? Nic, absolutnie nic! To przecież takie coś, jak emerytura opóźniona tak, by idealnie koincydowała z datą zgonu, przez co Społeczeństwo oszczędza, a delikwent ma słuszną satysfakcję.

A najśmieszniej jest, kiedy jakiś prol (od "proletariusze wszstkich krajów łączcie się!") ma w jakimś pokoju same takie nowe, koszerne lampy... No bo niby skąd miałby wziąć inne? Żarówek niet' - bo niekoszerne, a na łuczywo raczej nie przejdzie, bo mu się od firanki okładzina zapali!

Wchodzi więc, po ciemku, ROBI PSTRYCZKIEM PSTRYK (to wciąż jeszcze wolno!) i w mig robi się... Znaczy pozostaje, równie ciemno. I tak sobie pozostaje przez następnych parę minut. O ile nasz bohater nie straci nerwów i nie zacznie się neurotycznie trapić, czy aby w ogóle on (lub "ona", mamy przecież...) tym PSTRYCZKIEM w ogóle to PSTRYK ZROBIŁ... Czy mu się nie przyśniło... Czy mu się palec nie omsknął...

No a jeśli ten nasz neurotyk (wciąż siedząc w ciemnościach) CAŁKIEM już straci panowanie nad sobą - jeśli zacznie tym PSTRYCZKIEM ROBIĆ PSTRYK wte i wewte... Albo chociaż raz... To całkiem straci rachubę i może tak się zdarzyć - sprawa to będzie wtedy czysto losowa - że w totalnych (dobre słowo, jakoś mi fajnie tutaj zabrzmiało) ciemnościach posiedzi sobie do sądnego dnia. Albo w każdym razie do rana. (Żeby nie powiedzieć "do Aurory".)

Nie wiem, czy wy ludzie też spotykacie ostatnio tylko takie fajne unijne ojroświetlówki, co na PSTRYK PSTRYCZKIEM reagują z parominutowym nawet opóźnieniem, ale ja właśnie tylko takie teraz spotykam. I jeśli to nie jest jakieś dziwne fatum, albo co najwyżej jakaś koszmarna partia (po europejsku niewątpliwie przetestowanych i uznanych za zdolne do spożycia) świetlówek, to sprawa nabiera poważnego HISTORIOZOFICZNEGO nawet znaczenia!

Lud pracujący dostąpił nowego szczęścia i wstąpił na wyższy szczebel, oraz etap, spożywając kolejną swą zdobycz USTAMI SWYCH PRZEDSTAWICIELI... Jednych o ustach słodszych od malin, innych o ustach tak samo jak maliny słodkich... A więc kolejny z niezliczonej już liczby powodów, by wykrzyknąć Allelu... Sorry! - by chórem zaintonować "Odę do Radości", oczywiście chciałem rzec.

A więc, kolejny już raz, all together i wsie w mieście: PAM PAM PAM PAM, PAM PAM PAM PAM! PA PAM PAM PAM PAM PAM PAM!

No, chyba żeby to była tylko taka sfelerowana partia, która mnie śledzi i prześladuje, a wszystkim innym PSTRYK ROBI W MIG WIDNO. Ale wtedy i tak PAM PAM PAM PAM, PAM PAM PAM PAM! PA PAM PAM PAM PAM PAM PAM! - za jakość unijnej produkcji i kontroli jakości!

W końcu bez @#$%^ Unii nadal używałbym sobie żarówek, z którymi takich ojroproblemów nigdy nie było.

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

czwartek, maja 03, 2012

Bobry i anakondy

Ten wpis dedykuję jednej mojej znajomej, która od dawna przekonuje mnie, że wrogowie i przyjaciele w polityce się zmieniają, a USA to dokładnie taki sam (jeśli nie gorszy) wróg Polski jak Rosja...

Na co ja odpowiadam, że jednak nie. Że Rosja to coś zupełnie specjalnego, nie mówiąc już o tym, że tuż obok, że ma tu wciąż taką ilość swoich... Od Wajdy z... jak się ten pajac nazywa...? Olbrychski chyba... Od tych, po Jaruzelskich i Komorowskich, z całym WSI na dodatek i nie tylko.

To jednak nie tylko to. USA faktycznie podbija świat i wszystkie te hamburgery, hollywoodzkie filmy i Myszki Miki to dla spenglerysty w sumie takie samo imperium, jak każde inne, ale jednak to działa wolniej od łagrów i kul w potylicę, i jeśli już człowiek musiałby wybierać, to także jest nieco milsze.

Poza tym USA podbija w ten sposób CAŁY świat, a nie akurat jakoś szczególnie Polskę. Gdzie oczywiście mamy problem z bezczelnymi żydowskimi roszczeniami i innymi tego typu sprawami, ale nawet to jednak nie całkiem jest tym samym co wspomniane kule i łagry. 

Rosja jako państwo, jako państwowa idea, jako wizja świata i wizja swojej w nim roli, to absolutny NIHILIZM i pogarda dla wszystkich zachodnich wartości. Im lepsze, większe, ważniejsze - dla nas, ale także, mam nadzieję "obiektywnie" - są te wartości, tym większą nienawiść wzbudzają one w prawdziwym rosyjskim polityku... I co gorsza - także w każdym gorącym rosyjskim patriocie!

Z wyjątkiem oczywiście tych prozachodnich, którzy od stuleci tam istnieją i którym się od stuleci wydaje, że ten liberalny świat, któremu od dawna już Ameryka przewodzi i daje wzorzec, to cel do którego trzeba absolutnie dążyć i w ogóle ziemski raj. Ale ci zawsze jakoś przegrywają z tamtymi - tymi, którzy Zachodu nienawidzą i nim gardzą, Rosję zaś uważają za tym cudowniejszą sprawę, im bardziej obrzydliwą w oczach Zachodu przybiera formę.

Ma to oczywiście jakiś tam pokrętny związek z tym, że Rosja, i jej wciąż niewykluta Kultura (spenglerycznie mówiąc, mówiąc prosto - cywilizacja) od stuleci, a konkretnie od Piotra I, znajduje się w pseudomorfozie, właśnie w stosunku do Zachodu. Ta więc nienawiść daje się w sumie dość łatwo zrozumieć, ale jej konkretniejsze przejawy już nie. Nie człowiekowi Zachodu w każdym razie.

Dla jakichś innych - ani Rosjan, ani ludzi Zachodu - ten nihilizm w stosunku do wartości Zachodu zapewne nie jest aż tak rażący. Nie raz więc może być traktowany jako sprzymierzeniec w walce z Zachodem i narzucanej przez niego całemu praktycznie światu pseudomorfozie (jeśli nie gorzej, bo wiele wskazuje, że te zdominowane cywilizacje już się nigdy nie mają szansy podnieść), innym zaś razem jako coś obcego i nie do wytłumaczenia.

Sporo by można jeszcze na temat tej tajemniczej rosyjskiej duszy - a raczej tajemniczej duszy rosyjskiej polityki i rosyjskiego państwa (jak by się ono aktualnie nie zwało), ale to może innym razem. (Swoją drogą niedawno w Nowym Państwie opublikowano b. interesujący tekst Mariana Zdziechowskiego, sprzed pierwszej wojny światowej jeszcze, właśnie na ten temat. Polecam!)

I co z tego, spyta ktoś, że Rosja nienawidzi, gardząc nimi jednocześnie, zachodnich wartości? A to, odpowiadam, iż w tym sensie to Polska rzeczywiście jest częścią "łacińskiej kultury", że opiera się na zachodnich, w znaczniej mierze w jakimś tam sensie rzeczywiście "łacińskich", wartościach.

W odróżnieniu od wielu piewców różnych sarmatyzmów i słowiańskości, ja skłaniam się do poglądu, że większość z tego, co dobre w naszej historii, a także w naszej teraźniejszości, to jednak ta zachodniość. Czy, jeśli ktoś woli, "łacińska cywilizacja". A w każdym razie sposób, w jaki adaptowaliśmy ją z trudem to tych naszych trudnych peryferyjnych i niebezpiecznych warunków. Reszta to w znaczniej mierze Szela, Komóra i P*kot!

Na zakończenie i w skrócie pojadę Ardreyem i powiem tak: Rosja jest jak drapieżnik, który żadnego mięsa tak bardzo nie lubi, jak polskie, a do tego ma super warunki, żeby właśnie to mięso sobie upolować. Dla Rosji upolowanie Polski to sprawa żywotna i po prostu WAŻNY CEL. (Dla mnie to zresztą raczej nie tygrys czy lew, a coś obrzydliwego, jak np. anakonda, która obślini i będzie połykała przez długi, długi czas.)

Ameryka to oczywiście nie jest żaden chór anielski i swoje także ma za pazurami, ale to raczej coś takiego, przynajmniej w porównaniu z Rosją, jak bobry potrafiące swymi tamami i groblami powodować powodzie. (Czy to prawda z tymi bobrami, czy też nie, nieważne! Zakładamy, że tak jest.)  Pewnie nie ta skala, tylko o wiele większa, ale to jakoś tak. Albo powiedzmy stonka ziemniaczana, czy stado pawianów, niszczące plony.

A Niemcy, spyta ktoś? A Anglia? A jakiś inny muzułmański fundamentalizm? A Unia Europejska wreszcie? Te rzeczy dla mnie są gdzieś POMIĘDZY amerykańskimi bobrami (stonką, pawianami) i rosyjską anakondą uzależnioną od polskiego mięsa. Niemcy stosunkowo (choć z mniej demonicznych powodów) blisko anakondy. Anglia bliżej bobra. Unia anakondy... Itd.

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.